5,05 zł
Niniejszy tomik poezji wyrastał z oglądu otaczającego autorkę świata. Wiodącym motywem książki jest przemijanie — nieunikniony proces znany każdemu człowiekowi. Obok wierszy zmuszających Czytelnika do osobistych przemyśleń, znajdziemy tu również lekkie, zabawne obrazki z codziennego życia. Autorka starała się uchwycić całe spektrum emocji towarzyszących ludziom w obecnych czasach, karmiąc się nadzieją, że Czytelnik będzie miał możliwość współodczuwania z podmiotem lirycznym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 40
KorektaBogusław Mazur
IlustracjeArchiwum własne, Pexels
© Aneta Wypych, 2022
Niniejszy tomik poezji wyrastał z oglądu otaczającego autorkę świata. Wiodącym motywem książki jest przemijanie — nieunikniony proces znany każdemu człowiekowi. Obok wierszy zmuszających Czytelnika do osobistych przemyśleń, znajdziemy tu również lekkie, zabawne obrazki z codziennego życia. Autorka starała się uchwycić całe spektrum emocji towarzyszących ludziom w obecnych czasach, karmiąc się nadzieją, że Czytelnik będzie miał możliwość współodczuwania z podmiotem lirycznym.
ISBN 978-83-8273-139-2
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Kochanej Mamie — Przyjaciółce, Muzie i najwierniejszej Czytelniczce.
Słucham nocy ze łzą w oku,
w gardle wierci się niepokój.
Kot już mruży złote oczy,
zgrabnie kule myśli toczy —
gładkie jak sopelki lodu,
słodkie niczym plaster miodu.
Tej istoty czuła bliskość
dziś pozwala znosić wszystko
to, co spędza z powiek sny
i wydłuża smętne dni.
Złote oczy błyszczą w mroku,
kodem Morse’a mówią: „Spokój”.
Kiedy człowiek na człowieka
zerka z nieufnością,
gdy egoizm się wymieszał
z troską i miłością,
nie chcę patrzeć na nikogo,
zamykam się w sobie
i tysiące dziwnych rzeczy
w swojej głowie robię.
Analizy plików myśli
przedstawiam nikomu,
tworząc stale megabajty
niewidzialnych tomów.
I ja sama niewidzialna
staję się po chwili,
by przypadkiem — co się zdarza —
wątków nie pomylić.
Rzeczywistość wroną skrzeczy,
nagle wszystko mija.
Znów dotykam zwykłych rzeczy,
w deski gwoździe wbijam.
Ciężko stwierdzić, co z tych desek
w przyszłości powstanie.
Może szczęście, może trumna…
Oto jest pytanie…
Uśmiechały się wiosną,
zdejmowały nam szale,
dziś strzepują puch
ze skrzydeł,
nie ma ich tu wcale.
I ciepła ślad zniknął,
wszystko już za nami.
Wiosna hen wysoko
tańczy z aniołami.
Utkałam misterny plan
z delikatnej mgły marzeń,
bez bolesnych wydarzeń,
bez białych plam.
Próbowałam miłość wplatać,
lecz zerwałam cienką nić,
kiedy chciałam serce zszyć
rozrywane przez lata.
Często nocą łatam dziury
kolorowym snem.
Swoje zrobi dzień ponury…
Dobrze o tym wiem.
Z korzeniami wyrwie łaty,
w szary pył zamieni.
Snów powiędłe, suche kwiaty
rzuci w zapomnienie.
Ile po mnie zostanie…
Może zaległe pranie,
mały talerzyk w zlewie,
może coś, o czym nie wiem.
Tu niepodlane kwiatki,
tam jakieś małe gratki,
smutne spojrzenie kota,
co dziś się o mnie otarł.
Ile po mnie zostanie…
Nie mam niczego w planie,
ostatnią kromką się podzielę,
rakiety w kosmos nie wystrzelę.
I kiedy elektrony zgasną,
a myśli już na wieczność zasną,
odpłynę charonową łódką,
gdyż niewidzialni żyją krótko.
Planeta Ziemia
dziś się raduje,
gdyż człowiek w klatce
mniej świat zepsuje.
Dziś kwarantanna,
dziś izolacja,
pauza za pauzą,
za spacją spacja,
tir na parkingu
i wiatr w kominie.
Życie leniwie
na Ziemi płynie.
Z ulgą oddycham
rześkim powietrzem,
wirus oczyszcza
wokół mnie przestrzeń.
Człowiek zatrzymał
swój bieg na chwilę,
sprawy nieważne
zostawił w tyle.
O moje życie
toczy się walka
— kalka za kalką,
za kalką kalka.
Kto dziś koronę
na głowie nosi?
Kto o przetrwanie
swe modły wznosi?
Mała drobinka
dumnie króluje.
Zmiany na lepsze
w powietrzu czuję,
lecz nie zaproszę
Cię na herbatę.
Nie chcę narazić
Cię na utratę
zdrowia i życia
drogi Księżycu.
Zostań, gdzie jesteś
i siedź w ukryciu.
Na skraju nieba,
hen tam, w oddali,
dla mnie zmęczonej
świeczkę zapalisz.
Kiedy wyleczę się
już z człowieka,
napiszę krótko:
„Herbatka czeka!”
W czasach zarazy
miłość bez skazy:
— platoniczna,
— niefizyczna,
— na dwa metry,
— przez trzy swetry,
— przez gałganki,
— bez trzymanki.
Chłód światem zawładnął,
żal oszronił włosy,
na których jeszcze wczoraj
tańczyły perły rosy.
I nie wie nikt, co jutro
zostawi nam pod drzwiami,
może ciemność zatrzaśnie
pod zastygłymi powiekami.
A może zalśni słońcem,
zadźwięczy ludzkim śmiechem,
i będzie się radować
tłumionym dziś oddechem.
Stoi pod sklepem Emilka,
stoi już chwilek kilka,
podjada cienkie paluszki,
fikają króciutkie nóżki.
Nagle jeden paluszek
stanął jej w poprzek uszek!
Dziewczę dławi się, dusi,
czerwienieje i krztusi.
Nikt nie ratuje Emilki…
Serca jak główki od szpilki.
Lęki w głowach i fobie,
w strasznej pandemii dobie.
Dwadzieścia cztery na dobę
zamknięci w małej przestrzeni,
czekamy, kiedy się skończy,
kiedy los się odmieni.
Ileż można wytrzymać,
razem pod jednym dachem,
z kolejnym lokatorem
— wrednym, złośliwym strachem.
Ileż życie jest warte?
Tych kilka spisanych kartek…
Kolejno dziś świece gasną.
Pozwól bez lęku zasnąć…
Ostatni w kolejce po ogień
planują spotkanie z Bogiem.
Dla tego świata mniej warci,
zakończą dziś wyścig czarci.
Ty Jeden ich nie wygonisz
z bezimiennikiem w dłoni.
Dusze czule przygarniesz,
choć wyglądają marnie.
Nic już nie będzie tak, jak było.
Ludzie codziennie myją klamki,
szorują dłonie co minutę
i przed innymi chronią zamki.
Na chłopca zerka podejrzliwie
pani ze sklepu spożywczego,
a on swej babci chleb kupuje.
Babcia ma przecież tylko jego!
Nic już nie będzie tak, jak było,
jeśli to prawda, że zaraza
zostanie z nami już na zawsze,
a z nią na ludzkim sercu skaza…
Nieufność, podejrzliwość blada
i setki natręctw. Czy to minie?
Jak długo lęku tego ziarno
będzie krążyło w myśli młynie?
W dzień wirusa „siedź na dupie”,
bochen chleba sobie upiecz.
Braknie drożdży? Jasna sprawa!
Tu zaczyna się zabawa.
Bochen chleba upiecz w głowie
i wyobraź teraz sobie,
jak smakuje chleb powszedni,
tym, którzy są bardzo biedni.
Pewien chłopiec nie rozumie,
że nie można biegać w tłumie,
że zniknęło nagle wszystko
to, co było wczoraj blisko.
Wciąż powtarza: „Mamo, mamo,
chcę, by było dziś tak samo!
Chcę policzyć ludzi w parku,
co mijają jak w zegarku.
Trzy sekundy, cztery kroki
i odchodzą jak obłoki.
Łańcuch sunie dzikim pędem,
kiedyś drzewa liczył będę.
Wszyscy się o siebie martwią,
nikt nie pyta, jak się czuję,
bo zaraza mnie nie dotknie,
dziecka nie zaatakuje.
Dziadek w strachu, od tygodnia
nie podnosi telefonu.
Kiedy już pod drzwiami stoję,
krzyczy, że go nie ma w domu.
Mamo, boję się dziś samotności,
mamo, boję się dziś izolacji.
Tu się pociąg nie zatrzyma,
będę sam na życia stacji”.
Drobinki niesione falą