Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wiersze” tom I - IV to zbiór wierszy autorstwa Juliusza Słowackiego, obok Adama Mickiewicza uznawanego powszechnie za największego przedstawiciela polskiego romantyzmu.
Zbiór ten zawiera 133 wiersze autora. W tym takie utwory jak: Anioł ognisty, mój anioł lewy…, Do matki, Grób Agamemnona, Jeżeli kiedy w tej mojej krainie, Matka do syna, Oda do wolności, Piramidy, Sowiński w okopach Woli czy Testament mój.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 171
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo Avia Artis
2020
Ą jednak ja nie wątpię — bo się pora zbliża,
Że się to wielkie światło na niebie zapali,
I Polski Ty, o Boże, nie odepniesz z krzyża,
Aż będziesz wiedział, że się jako trup nie zwali.
Dzięki Ci więc o Boże — że już byłeś blizko,
A jeszcześ twojej złotej nie odsłonił twarzy,
Aleś nas, syny twoje, dał na pośmiewisko,
Byśmy rośli jak kłosy pod deszczem potwarzy.
Takiej chwały od czasu, jak na wiatrach stoi
Glob ziemski — na żadnego nie włożyłeś ducha,
Że się cichości naszej cała ziemia boi,
I sądzi się, że wolna jak dziecko, a słucha.
Anioł ognisty — mój anioł lewy
Poruszył dawną miłości strunę,
Z tobą! o! z tobą, gdzie białe mewy,
Z tobą pod śnieżną sybirską trunę,
Gdzie wiatry wyją tak jak hyeny,
Tam gdzie ty pasasz na grobach reny.
Z grobowca mego rosną lilije,
Grób jako biała czara prześliczna, —
Swiatło po nocy z pod wieka bije
I dzwoni cicha dusza muzyczna.
Ty każesz swiatłom onym zagasnąć,
Muzykom ustać — duchowi zasnąć.
Ty sama jedna na szafir swięty
Modlisz się głośno — a z twego włosa,
Jedna za drugą, jak dyamenty,
Gwiazdy modlitwy lecą w niebiosa.
Anioły stoją na rodzinnych polach
I chcąc powitać lecą w nasze strony,
Ludzie schyleni w nędzy i w niedolach
Cierniowemi się kłaniają korony,
Idą i szyki witają podróżne
I o miecz proszą, tak jak o jałmużnę.
Postój! o postój hułanie czerwony,
Przez co to koń twój zapieniony skacze,
— To nic... to mojej matki grób zhańbiony,
Serce mi pęka, lecz oko nie płacze.
Koń dobył iskier na grobie z marmuru
I mściwa szabla wylazła z jaszczuru.
Baranki moje,
Zaświtał czas,
Nad piękne zdroje
Powiodę was.
Puszczę was, owieczki,
Na piękne kwiateczki
I będę pasł.
Baranki z ducha,
Ja pasterz wasz;
Pan Bóg mię słucha,
Ozłocił twarz.
Bogiem promienny,
Odprawiam bezsenny
Anielską straż.
Bo mię matka moja miła
Na słowika urodziła,
A ja wziąwszy taki głos
Ze słowika jestem kos...
A to wszystko są nonsensa,
Te moje wierszyki nowe,
Gdzie się język mój wałęsa
I bawi zęby trzonowe...
Bo to jest wieszcza najjaśniejsza chwała,
Że w posąg mieni nawet pożegnanie.
Ta kartka wieki tu będzie płakała
I łez jej stanie.
Kiedy w daleką odjeżdżasz krainę
Ja kończę moje na ziemi wygnanie,
Ale samotny — ale łzami płynę —
I to pisanie...
Bóg duch, innego zwać nie będziecie
W nieszczęściu waszym, o bracia moi.
Duch Syn — objawion formą na świecie,
A gwiazdach, w miesiącach w słońcach stoi,
A w nim miłości duch — duch święty,
Przemienion w róże i w dyamenty.
Tym trzem się nasze duchy należą,
W tych trzech się rodzą, pracują, palą;
A nieśmiertelni — w co tylko wierzą,
Nawet że globy w słońcu zapalą,
Nawet że ruszą ciała z mogiły,
Wszystko mieć będą — w co uwierzyły.
Niechże twarz wasza nie będzie blada,
Niechże w was duchy nie drzą przed ciałem,
Niechże wam rozpacz krwi nie wyjada
Ani was rzuca wściekłych zapałem;
Boście strażnicy globu północni,
Wy słońc duchowie — w duchu wszechmocni.
Całą potęgą ducha cię wyzywam,
Człowieku przyszły... z żywota sztandarem;
Jeżeli trzeba, to cię zmuszę czarem,
Potęgą, którą mam — a nie używam.
Duchy zebrane na Golgoty skale
Poszlę... na włosy twoje podniesione
Strachy ciemnymi — jak Jehowa wionę,
Podniosę — dotknę — zjeżę — i zapalę.
Tęczową poszlę Oceanu pręgę,
Skruszę ją jak łuk... Kometom rozkażę
Brać na się hełmy rycerzy — i twarze,
Moc wywoływać z ciebie i przysięgę,
Aż jak Bóg w ducha uwierzysz potęgę.
Do was, chmury, Wzrok ponury Skrą i łzami! Sam na ziemi Pod czarnemi Chmur wiankami. Jak duch trumny, Smutkiem dumny Nad szmer domów Trzymam skronie Tam — w koronie Chmur i gromów. Gdzie wam droga, Chmury Boga, Mnie weźmiecie; Bo ja ciemny, Mgłą tajemny, Sam na swiecie. Tam! za wami, Gdzie wichrami Burza kręci — Łzą do łzawic, Do błyskawic Skrą pamięci.
Lecę! błyskam! Skrami ciskam, Jutro zmarły; Patrzcie na mnie, Żyjcie za mnie, Ludzie! karły! Tu wam, ludzie, Na ziem grudzie Mogił grzędy: Gdzie chmur droga, Z wichrem Boga, Mnie tamtędy!
[Doktor Gut]
Nu to niemiecki cud,
Pan Chemik,
Akademik,
Aptekarz,
Czego ty z Litwy jechasz?
A Towiański
Człek Pański,
Oni z Gutem
Pokutę
Odprawili,
Że tu z Litwy przybyli.
Nu a [Szarlota]
[Za] żywota
Nu ta także
Przy [szwagrze]
Osoba
Większa niż oba.
Nu a [niewielka]
Pani Dejbelka
Ta chodzi
i [uwodzi]
Bez [węża,]
Gdy Pan Bóg spuści męża.
A Adam
Do nóg upadam.
On co rok
Jak prorok
Na kursie
Z Panem Bogiem w dyskursie.
A tu Koło,
Tak w nim wesoło,
Gdy czeka
Z daleka,
Aż Pan Bóg
Uczyni jaki krok.
Chwal Pana, duszo moja
Z głębokości twych zdroja
Wychwalaj świętość Jego.
Chwal! chwal Nieśmiertelnego,
Za duch twój, za twe blaski,
Za wszystkie Jego łaski.
On cię usprawiedliwił,
Tylekroć ubezpieczył,
Nakarmił i uleczył.
Przez miedzę, która podobna do szlaków Różnych kolorów, między złotym kłosem Tyś szła, owieczka, białością i losem Podobna owcy śród kłosów i maków. Wtem Pluton ogniem wylatując z krzaków, Porwał cię w ręce i uniósł do piekła, Córko Cerery — a tyś nic nie rzekła; Weselił cię gwałt i wrzask nocnych ptaków. Jakaż cię teraz cudotworcza siła Porwie i znowu cudownie przemieni W córkę świecącą kłosów i promieni, Kiedyś ty piekłu jak miesiąc świeciła I tam, gdzie ludzie jadem są żywieni, Tyś nie umarła — lecz jadła i żyła.
A ona bywało Głowę mi piękną położy na ramie I mówi: »Słyszę piosnkę doskonałą«. Ja patrzę w oczy — i wiem, że nie kłamie, W promiennych oczach bowiem światło grało Słoneczne, jakieś piękne było znamie. Patrząc w twe oczy i w księgę twych losów Pojąłem, czemu Pluton niegdyś chwycił
I żądze swoje ogniste nasycił Córką Cerery — onej Bożki kłosów. Wieńczoną makiem, ludy Cię Połosów Królową swoją piekielną uczuły, Płacz cię nie zabił — jady nie otruły, Ogień się nie jął twoich zimnych włosów. Pluton cię kochał, boś mu w dom książęcy Zarażającej miłości nie wniosła, A nad ogień go nie kochałaś więcej, Więc ci zaufał i użył za posła. A matce oddał cię na sześć miesięcy, Abyś piekielne w domu jajo zniosła.
Czyż dla ziemskiego tutaj wojownika
Walka jest wieczną? czyliż dni człowieka
Nie są na ziemi jak dni najemnika?...
A jako sługa odpoczynku czeka,
A robotnik czeka swej zapłaty,
Tak mnie miesiące, co przynoszą straty,
Dałeś o Boże, i stroskane noce;
A gdy położę się, myślę o wstaniu,
I myślę tylko o prędkiem świtaniu,
I do świtania się nędzny kłopocę,
A skórę moją robactwo już stacza,
I proch jest na niej — i w kawały pada...
Dajcie mi tylko jednę ziemi milę, — Może, o bracia, za wiele zachciałem! Dajcie mi jednę bryłę — na tej bryle Jednego — duchem wolnego i ciałem, A ja wnet z siebie sprawię i pokażę, Że taki posąg — dwie będzie miał twarze. Dajcie mi gwiazdę mniejszą od miesiąca, Kometę złotym wiejącą szwadronem, Niechaj po lasach będzie latająca, A tylko święta jednym polskim zgonem, A ja wnet siły dobędę nieznane, Skrzydła wyrzucę — i wnet na niej stanę... O bracia moi! kiedy krzyżem leżę, A proszę Boga o kraj, o człowieka — To mi się zdaje, że tętnią rycerze, A wróg z piorunem przed niemi ucieka... Chcę biedz — lecz kiedy na blask gwiazd wynidę, Gwiazdy mię drwiące pytają, gdzie idę. O gwiazdy zimne, o świata szatany, Wasze mię wreszcie niedowiarstwo zwali... Już prawie jestem człowiek obłąkany, Ciągle powiadam, że kraj się już pali, I na świadectwo ciskam ognia zdroje, — A to się pali tylko serce moje!...
Lecz mi teraz wystarczy mały ziemi kątek,
Gdzie w deskowej się zawrę muszli i utonę.O! tak, zaprawdę, że wybrałaś swietne Oczy, ażeby je łzami zapruszyć! O! tak, zaprawdę, że chcąc serce skruszyć, Wybrałaś dzikie, smutne i szlachetne. Lecz go łzy dotąd nie otruły setne, Bo serce moje jest losu i Boga, A wprzód, niż miałaby je zdeptać noga, Prędzej je zimnym żelazem rozetnę. I próżno powiesz, bo nikt nie uwierzy, Abym twój nosił znak u lewej strony; Bo moje serce jest w płaszczu rycerzy, Którzy na bieli mają krzyż czerwony; A nad nim jeszcze jest pancerz stalony, A ono jeszcze głębiej — w trumnie leży.
Ojczyzna, twoja święta kochanka, Chodzi po łąkach, Pani słoneczna; Ty idziesz za nią, jak duch baranka, I wołasz: Wieczna! Jeżeli drogę tęczami znacząc Wyżej poleci i tonie w mgłę, To ty, baranek, stajesz i płacząc Wołasz: We! we! Jeżeli z kwieciem ona swawoli, I dłoń litosną o cierń rozporze, To ty jak dziecię wiesz, co ją boli, I wołasz: Boże! Gdy owies polski jak srebro brzęczy, Grusza szeleści i szumi kłos, Słyszy Maryja pod bramą z tęczy Baranka głos. Słyszy i mówi: Głośniej niż Święci, Głośniej niż luteń anielskich strój, Woła mnie z Polski od sianożęci Baranek mój. Trawki nie skubie, kwiatków nie zrzyna, Lecz oczy podniósł w słoneczną mgłę,
I wciąż się skarzy jako dziecina: We! we! — we! we! Przezeń więc światu moja przytomność Rozbudza czucie, porusza czynność, Bo w ustach jego baranka skromność, W głosie niewinność.
Napiszę prosto, ponieważ słów chciałaś,
Że kto na walkę samotną, rozpaczną
Patrzy tak zimno — tak jak ty patrzałaś, —
I nieraz rękę podnosi niebaczną
Zbroi, mieczami pobitej na ćwierci —
— Gdy śmierć wyniknie — będzie winien śmierci.
Gdyć powiedziano, ze mię morskie fale
Porwały zimnych ramieniem obręczy,
Ty urągałaś się samotnej chwale,
Co w morzu gasła nakształt młodej tęczy,
Ani myślałaś, że pieśni pogrzebne
Będą mi śpiewać Amfitryty srebrne.
Więc Nimfo! żadnem niewzruszona echem,
Nawet tem, które śmierć o ludziach gwarzy,
Dziś pozdrowiona bądź bladym uśmiechem,
Uśmiechem nigdy niewidzianej twarzy, —
Weź to za uśmiech spokojny człowieka,
Co w nim jest smutku — nie dojrzysz zdaleka.
Nie zapominaj, że niegdyś ubogi Twój przodek, włosy zarosły długiemi, Miał swoję puszczę i miał swoje bogi I swoich duchów opiekę na ziemi. A kiedy mówił pacierz tajemniczy I o potomstwo wielkie prosił ducha, To krzyczał z piersi — tak jak morze krzyczy, A Bóg go słuchał, tak jak morze słucha. Dziś, z jego domu rozwalonej ściany Na krąg kamieni gdyś trafił w młodości, Ciekawy byłeś, lecz nie zapłakany; Nie ducha jego ciekawy — lecz kości. Dziś, gdy cię ręka prześladowcza losu Nad morze wiedzie, a tajemnic uczy: W żywiołach — przodków ty nie słyszysz głosu, Nie po litewsku tobie bałwan huczy. Duchy twe jednak wodzą cię na pasku I niańczą — i dziś to sprawiły rano, Żem kląkł przed tobą i pisał na piasku Te rzeczy, które w puszczy już wiedziano. Pamiętaj ten dzień, gdy cię duch gołębi Ostrzegał, własnych zapomniawszy krzyży;
Bo wkrótce w piasku tym ja jeszcze głębiej Będę — i u nóg ludzkich jeszcze niżej... Ale ci wtenczas tęsknota nakaże Po mego ducha iść w duchów krainę, Aż — odświeconych myśli moich twarze Ujrzysz, i piasek ten i tę godzinę.
O! gdybym ja wiódł Panią do kaskady! To tak jak ludzie przyjaciołom wierni, Ażbym tam zawiódł, gdzie pył leci blady Śród leszczyn w Gisbach, a śród laurów w Terni. Dzikie-bym zrywał na murawie kwiaty, A Pani w skałach siadła-byś myśląca, Jak anioł, skrzydłem kaskady skrzydlaty, Czekając z nad skał śpiewu — i miesiąca. Gdybym ja Panią do kaskady woził, Możebym wieczną tam zatrzymał siłą Śpiewem skamienił i lodem zamroził, I kazał tęczom świecić nad mogiłą. Lecz nie powiodę do takiego zdroja, Bo teraz straszna jest ducha kaskada; To cały duch mój i cała krew moja, Która na Polskę chce upaść — i spada. Raz ty porwana tym strumieniem gminnym Byłabyś nigdy nie wróconą światu: Dlatego poszłaś gdzieindziej — z kim innym, Ręki się bojąc dać dawnemu bratu. Bo dzisiaj Polka ciekawość pokona, A jej nie karmi to, co tłum paryski,
Gdy w sercu Polska duchem urodzona Jak nimfa wstaje z perłowej kołyski. Dzisiaj siedzącej przed kaskadą w koczu Sumnienie Pani powie samo głuche... Że niegdyś łzy się tak sączyły z oczu! A dzisiaj! oczy patrzą — takie suche! Czyś tem przeklęta? czy błogosławiona? Że serce zimne — oczy łez nie leją? Powie ci kiedyś mogił druga strona, Gdzie serca pękną — albo się rozgrzeją. Co do mnie — wiem ja, jak to praca pusta! Serce kobiece na czas prze-anielić! Dlatego odtąd — wiecznie zamknę usta, I wolę nie być z Panią — niż zgon dzielić. Bo to okropnie! rany pozamykać, Zagoić wszystkie dawne serca blizny! Iść — i aniołów już nie napotykać! Już nie mieć ani serca! — ni ojczyzny! Gdybym był duchem wersalskiej natury, A taką Ciebie między tłumem zoczył, Zleciał-bym na cię jak kaskada z góry, Porwał — i rzucił w przepaść — i sam skoczył.
Wracają dla nas piękne Chrystusowe Gwiazdy, a razem korony cierniowe; Więc, że to ciebie, Ludwiku, zasmuca, Że tam ktoś czapki przed tobę nie zrzuca, A jać powiadam: niechaj cię to cieszy, Żeś wyszedł z ludzi pospolitych rzeszy, Gdzie dobry złego rad nazywa panem I czci ukłonów fałszywym liczmanem. Źli ludzie, pełni zabójczego szału, Złości i żółci, uznali konieczność Postawić zimną między sobą sprzeczność, Jakoby ścianę z grubego kryształu: A tak się widzą i czczą dla zabawki, Jak napełnione woniami karafki, Które na drogę kupcy zaszpuntują; Bo tylko widzą, ale się nie czują. Gdzie ręka ukłon przez wiatry posyła, Jeszcze tam z dłoni w dłoń nie przejdzie siła. Lepiejże, bracie, żeś uderzył śmiało, A w gwiazdę się szkło rozbiło, spękało, Bo teraz zawsze powie ci sumienie, Które miłością będzie pozdrowienie, A złe zobaczysz twarze niezakryte Tych, którzy cię klną za zwierciadło zbite, Które je dzieli, ale nie zasłania — Stąd idą zimne bez łez pożegnania,
Śluby bez ducha — bez serca przyjaźnie, Odwaga na świat wyjść poważny — w błaźnie, Ta sama w podłym i w szpiegu odwaga; Bo kto nie daje nic — mało wymaga.
Bracie Ludwiku, módl się gorąco, A podnieś ducha wysoko; Na trzeźwe myśli, na czyste oko Witajmy prawdę świecącą: Podwoje wiedzy już otworzyła, Z miesięcznej wyszła topieli, Już jest na ziemi, już się zjawiła, Myśmy ją pierwsi ujrzeli! Świat nam duchowy stanął otworem, Widzim skąd moce te biegą, Które tu snem są albo upiorem, Lub ogniem Ducha Świętego. Widzim, i cali drżym przerażeni, Gdy nam widzenie ukaże Powietrze puste, pełne płomieni, W szkłach wichru lecące twarze. A cóż, gdy duchy, które przed Panem Są prawie niczem i ciszą, Tu nam wybuchną z pod gór wulkanem, Albo miastami kołyszą, Cóż, gdy te burze, któremi szklanna Otchłań się morza porusza,
My widzim w duchu — krzyczmy: Hosanna! Hosanna! żyje już dusza!
Nad wszystkie świata wzleciał szatany Ocknięty, ze łzą u powiek, Jeden w ojczyźnie rozmiłowany, Cierpiący nędzarz i człowiek. I trwa na skrzydłach swoich cierpliwie, Słysząc sąd o globach nocnych, Które karane są sprawiedliwie, Bo są dziełem nas — duchów wszechmocnych.
Nieśmiertelność i Wszechmocność — Oto dwa nowe żywioły! Dotąd cielesnych czynów bezowocność Wyżarła ducha stodoły, Świat był bez plonu — lecz teraz manna Nową przywraca mu dzielność: Wszechmocność i nieśmiertelność! Hosanna Panu! Hosanna!
Przez nie świat uwiązany do girlandy globów, Które czas zachwyceniem miłości pożarły;Przez nie słońca nie umarły, Przez nie już nie będzie grobów,Ciało nie uzna skażenia,
Bo już je duch na wiecznotrwanie rozpromienia.A ty rozrzuć twoję glinę, Nieszczęsna formo człowieka! Już zamieniasz się w ruinę... Próżno cię piękności twoje, Jak pasożytne powoje, Próżno cię mgła cudowną szatą przyobleka;
Próżno cię ręka przychylna Stroi — stoisz ty żałobna, Niedołężna, zamogilna — A choćbyś była podobna Jowiszowi z brwią zmarszczoną, Mgłami idejskiemi srebrna, Nakryta gromów koroną — Próżno! jużeś niepotrzebna — Już do piękności zjawionych Nie wejdziesz na eter lżejszy, Bo najmniejszy z odrodzonych Świętszy niż ty — i piękniejszy!
Lecz w jakimże biednym żłobie Położym, o mój Ludwiku, To dzieciąteczko na grobie, Na ojczyzny mogilniku Zrodzone? Czy go nam ptacy Wykarmią? Czy jeszcze łzy nasze? Ileż wieków, ile pracy I starań Bóg nam poruczy? Kto je tęczami opasze? Wyniańczy — chodzić nauczy? Kto poda mądrości czaszę? Kto mu będzie pierwszym sługą, Ojcem — kto otworzy ręce? Jak długo jeszcze, jak długo Popędy świata zwierzęce Zepchną glob na dawne tory, Iść nie pozwolą za blaskiem? Juk długo krwią okryte na świecie aktory Będą witane oklaskiem!
Do pracy! a więc do pracy! Wy, co mi jesteście bracią, Duchy słoneczne, Polacy! Najwyższą was inkantacyą,
Najwyższą — własnym aniołem — Na nieśmiertelność zakląłem, Oto miesiąc wschodzi blady Nad Polską — cały już nowy, Jak dawna lampa Hellady, Jak obraz Rafaelowy Piękny i srebrnego łona — W nim piękność stoi wsławiona, Kolor wzięty — ton zdobyty. Teraz co? Dalej w błękity Pracować na całą wieczność... Otwarta dla duchów droga — Skrzydła mamy — dalej w Boga! Po dar ostatni — słoneczność.
Bo patrzcie! tak jak orlice, Patrzcie na dolinę z góry: Oto są dzieciątek chmury, Oto są globu dziedzice.
Każdy za bańką formy, która oczy mami, Ozwierciadlona form wizerunkami,
Leci z pradziadem i dziatwą, Głupi i śmieszny na poły... O jak łatwo! o jak łatwo Wam, co jesteście anioły,
Zarządzić tą gromadą, ich ruchem, pośpiechem,
Zdjąć im ich ciężar ze skroni!... Miecza na to nie potrzeba, Ani piekła, ani nieba; Miłością dosyć — uśmiechem, — Patrzcie tylko, jacy oni! Patrzcie tylko, co je bawi! Patrzcie, jacy są ciekawi! Jak patrzą w każdą foremkę, W każdą jamę oczy włożą, Każdy proszek biorą w rękę, Ważą — próbują, czy stworzą; Cieszą się, że piorun pali,
Że gwiazda na czas przychodzi, Patrzcie — starzy już i młodzi Krzyczą, że wszystko poznali! Wyschły im wiedzy strumienie... O anioły! o anioły! Czyńcie sobie z nich wesoły
Śmiech — i pozwólcie czoła stroić w zamyślenie.
Lecz wy! wam wszystko nowe rozkwita, Jaśni się forma na świecie, Świat szuka, a wy już wiecie. Wam ............ ............... Wam się już listek różany Tłómaczył z nauki słowa. Wam już oto noc majowa, Przez owadów święte Jany Muszeczki swe jakieś złote, Apokalipsy śpiewała. We wszystkiem już myśli chwała, Zasługa świeci lub wina, Grzech widać ducha lub cnotę. Wam, oto, stoi cytryna Na strzałki słoneczne, złote, Jak rycerz przed prochu przyjściem, Odstrzelająca się liściem, Kiedy ją Febus obarcza... A kolor — a światło — a tarcza? Na to woli błyskawica, Na to wam myśli kuźnica, Wulkan duch w globie wystarcza. A wy w nieśmiertelne końce Idźcie, a duch je wam kréśli... Czy kształt? to go macie w myśli, Czy światło — to w duchu — już słońce.
Do Boga ręce podnieśmy, Język rozwięzujmy niemy.
Synowie Boży jesteśmy! Czem jutro, jeszcze nie wiemy... Każdy silny, o pół kroka Ku Bogu świat pchnąć dzisiejszy, A jutro jeszcze silniejszy! — Każdy jak przepaść głęboka Zamiarów pełna gorących, Przepaści i uwidomień... O Boże, któż zerwie płomień Na hełmie pierwo-idących? Kto tarcze postawi rzędem? Kto drogę założy dzidą? Kto strąci? — Duchy w nas idą Z nieśmiertelności rozpędem. Dlatego żeśmy Jehowę Przywołali na ołtarze, Oto się już potęgi duchów piorunowe Przy naszym kręcą sztandarze; A gdy go wiatr odwinie, to tak jako wczora Ludzi, którzy grobów strzegą, Przeraził twarzą Boga żywego — Przestrachem — Boga-upiora.
Ale kto, bracia, pogardzi słowem, Siłą u słowa czerpaną, Komu dziś w ciele błysnąć nie dano, Kto wierzga dawnym narowem, Kto dziś nie wstąpi w święte ognisko, Jeno przez oczy ciekawe: Taki dziś, bracia, pójdzie na sławę, Jutro na urągowisko; I to mieć będzie, że gdy my wstajem Zrzucić głaz, co ducha obarczał, On siedział, głupi, kłamstwa lokajem I widział prawdę — i warczał.