Wesołych świąt, pani Izabelo! - Gosia Lisińska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Wesołych świąt, pani Izabelo! ebook i audiobook

Gosia Lisińska

4,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

208 osób interesuje się tą książką

Opis

A gdyby tak uciec przed Bożym Narodzeniem daleko, daleko od mamci Grzybczyk? Tylko ja, Damian i nasz syn… Nie
w tym roku.W tym roku rodziny się łączą, matka szaleje, a ja… Ja kultywuję tradycję.
Nie tylko świąteczną.

 

Opowiadanie świąteczne z Olką i Damianem, bohaterami bestsellerowej powieści Cheeky Gosi Lisińskiej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 43

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 1 godz. 9 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Magda Karel

Oceny
4,9 (31 ocen)
28
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marchewka1980

Nie oderwiesz się od lektury

Milo było wrócić i powspominać dawnych bohaterów , uwiwlbiam cięte dialogi i głos pani lektor
20
paulin_93

Nie oderwiesz się od lektury

Jak dobrze, ze Jamróz ma takie koneksje 😁
20
yvonn83

Nie oderwiesz się od lektury

REWELACJA. Tylko czemu taka krótka. Polecam 🫶
10
ewmat

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowite opowiadanie.
00
Barbara2309

Nie oderwiesz się od lektury

Super.
00



Palce Damiana leniwie muskały moją pierś. Czułam jego oddech na karku. Ciepły i spokojny, jakby pan Jamróz jeszcze się nie obudził, chociaż te niegrzecznie paluszki wskazywały na coś przeciwnego. W pokoju panowała cisza i ciemność. Przez zasłonięte rolety trudno było określić porę dnia, a mnie nie chciało się sięgać po telefon. Było mi dobrze. Więcej, było mi cudownie. Tak jak tylko mogło być mi w łóżku, z mężem, w niedzielę, zanim jeszcze obudził się…

– Mamooooooooo!!!

Właśnie. Maciek. Zanim obudził się Maciek.

– Maaamaaa – zawodziła syrena w pokoju obok.

Poruszyłam się niechętnie, ale zanim zdążyłam wstać, Damian mnie przytrzymał, a potem szybko cmoknął w kark.

– Ma cztery lata – przypomniał mi. – Da sobie radę.

Po czym odkrzyknął:

– Co jest?

Klamka się poruszyła, po czym w plamie jaskrawego światła lampy z korytarza stanął nasz jedynak.

– Bo wy mnie głodujecie – wymamrotał ponuro.

Musiałam ukryć twarz w poduszce, żeby nie widział, jak jego matka rechocze totalnie obojętna na rozpacz zawartą w powyższej wypowiedzi. Tym bardziej że gówniarz nacisnął włącznik i pokój zalała jasność, więc miał tę matczyną znieczulicę jak na widelcu.

– Biedne dziecko – w głosie Damiana również nie było śladu współczucia. – I nie daliśmy ci wczoraj kolacji ani obiadku?

– Ale śniadanka ni ma – pożaliło się głodowane dzieciątko.

Damian usiadł za moimi plecami.

– Skoro musiałeś włączyć światło, synu, to słońce jeszcze nie wstało. Czyli jest noc. A w nocy nie je się śniadania, prawda?

Zdezorientowany chłopiec poszukał pomocy u mnie. Ja tymczasem zerknęłam ponad nim na ścianę w korytarzu, gdzie wisiał ogromny zegar. Za dziesięć siódma. Cholera, za dziesięć siódma! W niedzielę!

– Ale wy już nie śpicie – zauważył Maciek, nie doczekawszy się mojej pomocy. – Czyli to nie jest noc. Bo w nocy się śpi.

Wiedziałam, że żaden się nie podda, więc westchnęłam.

– Dobra, zaraz zrobimy śniadanie. Daj nam się ogarnąć.

– Ale zaraz?

– Ale zaraz – powtórzyłam.

Pokiwał jasną łepetynką. Kiedy się odwracał, nawet nie próbował ukryć triumfującej minki. Mały gnojek. Po tatusiu, jak nic po tatusiu. Mnie by do głowy nie przyszło tak rozgrywać rodziców.

– Wiesz, kochanie – Damian opadł na łóżko i przygwoździł mnie do materaca – jestem prawie pewien, że on to robi w pełni świadomie. Żebyśmy nawet nie próbowali starać mu się o jakąś konkurencję. – Podniósł się na łokciach, zajrzał mi w oczy i dodał zbolałym tonem: – Założę się, że jeśli nie wyjdziemy z pokoju w ciągu dwóch minut, wróci tu. Tym razem bez pukania.

Pocałował mnie i wstał. Goluteńki, jak go Bozia stworzyła. Dzięki czemu nie musiałam się zastanawiać, skąd u niego ten zbolały ton. Zdaje się, że pan Jamróz poważnie zamierzał się zabrać za robienie konkurencji jedynakowi. I to bez zwłoki. Aż żal, że taka możliwość musiała się zmarnować.

Pogoda za oknem nijak nie przypominała grudniowej. Termometr wskazywał dziesięć stopni na plusie, a w słońcu pewnie temperatura przekraczała piętnaście. Jak tak dalej pójdzie, zamiast ozdób choinkowych każę Damianowi znieść ze strychu koszyczek na święconkę. Będzie bardziej pasował do aury.

Pomyśleć, że mogliśmy polecieć do rodziców Damiana do Anglii, skoro w tym roku obiecali spędzić święta z drugim synem i jego brytyjską narzeczoną. Albo lepiej: w Alpy do zimowego gniazdka Nati i jej ukochanego. Małpa jedna codziennie wysyłała mi zdjęcia zaśnieżonych szczytów, świątecznych świateł w uroczym miasteczku pośród gór, bałwanków lepionych przez dzieciaki z okolicy. Wiedziała, jak mnie wkurzyć. Mogłaby się zlitować, skoro zdawała sobie sprawę, że nie damy rady przyjechać na święta, ale robiła to zapewne, żeby nakłonić nas na przyjazd zaraz do nich. Ostatecznie na sylwestra nie mieliśmy planów. W przeciwieństwie do pierwszego dnia świąt…

Ledwie o tym pomyślałam, a leżąca na kuchennej wyspie komórka rozśpiewała się motywem muzycznym z serialu Co ludzie powiedzą? Mamcia Grzybczyk. Zawsze podejrzewałam, że wszczepiła mi jakiś chip śledzący myśli i wie, kiedy zaczynam o niej dumać. Nawet jeśli dopiero do tego zmierzałam.

Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie dać przebrzmieć muzyczce, licząc na to, że mamcia nie ponowi prób. Niestety z doświadczenia wiedziałam, jak próżne to marzenia. Poza tym Damian zabrał młodego do pokoju obok, skąd słyszałam ich głosy i dźwięk rozsypujących się klocków. Mogłam więc przeklinać bez obaw.

– W końcu! – Matka nie pozwoliła mi dojść do głosu, gdy odebrałam.

Zerknęłam na wyświetlacz piecyka. Ósma pięć. Fajnie.

– Dzień dobry, mamo. Coś się stało?

– A co się miało stać? Nie mogę już zadzwonić do córki?

– O ósmej pięć w niedzielę?

– Przecież nie śpisz.

To był jeden z takich momentów, w których uświadamiałam sobie, że mój jedyny syn ma geny Izabeli Grzybczyk. I ta przygnębiająca myśl sprawiła, że rzuciłam tylko:

– Aha.

– Właśnie, dziecko…

Jeżu kolczasty! „Dzieckowała” mi, gdy zamierzała coś wymusić. Coś, na co ja ni cholery nie miałam ochoty. Zacisnęłam więc pięści i czekałam.

– Pomyśleliśmy z tatą…

Jasne, z tatą. A ja jestem święta Aleksandra.

– Że może namówilibyście wuja Piotra, żeby to on udzielił chrztu naszej Adzie. W końcu to rodzina. A, i nie trzeba będzie tego księdza, co to go Malczykowa chciała tarabanić.

Co fakt, to fakt. Po co „tarabanić” księdza z jego własnej parafii, skoro można ściągnąć biskupa z drugiego końca Polski. Że też Damian musiał się pochwalić tym swoim wujkiem. A wujaszek? Nie mógł najzwyczajniej w świecie wpaść na nasze wesele, po cywilnemu, udając zwykłego Piotrka, który w kościele bywa tylko w wielkie święta? Musiał od razu zgłaszać się na celebransa? I to w cholernej purpurze? Matce od tego czasu na jego punkcie odwaliło po całości. Śmiałam podejrzewać, że zdjęcia z naszego wesela, na których stoi ramię w ramię z purpuratem, ma na wyświetlaczu komórki. I przy rozmowie z każdą z sąsiadek, „przypadkiem” sięga po urządzenie, dodając „ach, bo ten nasz biskup Piotr”… Ostatecznie nic lepszego nie mogło jej się trafić. Została gwiazdą dzielnicy… w pewnych kręgach, rzecz jasna. Takich, którym bliżej dewocji niż religijności.