Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
142 osoby interesują się tą książką
Kobieta na życiowym zakręcie?
Nigdy!
Oto ja, Dominika Jankowska. W nowym miejscu, z nową pracą i… być może… nowym mężczyzną u boku. Żadnych zakrętów, podsumowań czy depresji. W moim życiu dzieją się same niesamowite rzeczy.
I co z tego, że przy okazji znalazłam się w centrum wydarzeń, które zmroziłyby niejedną?
Dam radę! Bo kto, jeśli nie ja?
Nowa, przezabawna powieść Gosi Lisińskiej ponownie zaprasza w okolice Wadowic, gdzie – jak poprzednio – zagadki kryminalne mieszają się z rozkwitającym romansem. Tym razem poznajemy losy Dominiki oraz pewnego lekarza medycyny sądowej, znanych czytelnikom z bestsellerowej Cześć, psorko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział 1
Yippee-Ki-Yay
Są takie momenty w życiu, kiedy chciałabyś wziąć do ręki kałacha i nawet nie mierząc, nacisnąć spust. A potem cieszyć się efektem. Najlepiej powtarzając za klasykiem: „Yippee-Ki-Yay, motherfu…”.
Jak ja w tej chwili.
Dwa ujadające potwory rzuciły się ku ogrodzeniu, gdy ledwie wyszłam na taras. Przy poziomie hałasu, jaki generowały, powinny być postury słonia albo przynajmniej kolesia na sterydach. I tak właśnie wizualizowałam sobie te bestie, zanim – już jakiś czas temu – zobaczyłam je pierwszy raz. Doszłam do tego wiekopomnego wniosku po usłyszeniu samej piskliwej melodii, jaką z siebie wydawały. Niby „piskliwy” i „koleś na sterydach” jakoś nie idą w parze, ale przecież nie raz i nie dwa słyszałam na siłce mięśniaków piszczących jak fanka Harry’ego Stylesa na wieść o jego potencjalnej wizycie w okolicy. W sumie i tak w podejrzeniu, że obszczekują mnie mięśniaki, bardziej chodziło o liczbę decybeli i zajadłość, a nie wysokość samego dźwięku. Wyższy rejestr sugerował, że monstra są przedstawicielami dorodnej inaczej rasy chihuahua.
– Cicho, kochanieńkie. – Przez uchylone drzwi tarasowe w domu sąsiadów dobiegł głos pipy, której zawdzięczałam dysharmonię dźwięków.
Zaklęłam cicho, jednak nie zdążyłam się cofnąć, zanim sąsiadka wyszła na dwór, by dołączyć do dwóch psiaków. Akurat od tej strony nasze domy dzieliło kilka metrów, ale i tak nie mogłam liczyć, że mnie nie zauważy. Niestety.
Pipa idealnie pasowała do swoich zwierzaków. Nie tylko tembr głosu miała identyczny. Była mała, chuda i wyglądała wypisz wymaluj jak jej dwie reprezentantki bojowej psiej rasy.
– A dzień dobry! – Pomachała do mnie i błyskawicznie podeszła do ogrodzenia. To również łączyło ją z pupilami, zdecydowanie. Była cholernie szybka. – Piękny dzionek, prawda?
Był, zanim otworzyłaś drzwi na taras, a twoje szczekające szczury poczuły wolność.
– Dzień dobry – odrzekłam niechętnie, a mój głos podziałał na psiaki jak czerwona płachta na byka. I o ile wcześniej żyłam w przekonaniu, że nie mogą generować wyższych tonów, to – niespodzianka – myliłam się.
Generalnie mogłabym olać babę. Mieszkałam tu chwilowo, więc nie musiałam być uprzejma dla sąsiadów. Niby nie, ale dom należał do faceta mojej najlepszej przyjaciółki. Zamierzali się z Ewką osiedlić w Rokowie już w przyszłym roku. Nie mogłam zatem psuć im stosunków sąsiedzkich. Szkoda.
– Cicho, skarbeńki, cicho. – Kobieta bezskutecznie próbowała uspokoić zwierzęta, przemawiając łagodnym tonem. Kilka razy otworzyła usta, żeby coś do mnie powiedzieć, ale nieustannie zagłuszana, w końcu zareagowała inaczej: – Mordy w kubeł!
Mordy faktycznie jakby stonowały ujadanie. I chyba nawet rozejrzały się za owym kubłem, zapewne licząc na jakieś oczekujące w nim dobro. Po czym rozczarowane brakiem tak kubła, jak i dobra, zapatrzyły się na panią. A ta, kompletnie je ignorując, zwróciła się do mnie:
– A gdzież to pan Kubas? Nie widziałam go już od miesiąca.
– Dawid się przeprowadził.
Przez chwilę obserwowałam, jak na twarzy kobiety maluje się nieskrywane rozczarowanie. Najwyraźniej szybko się przywiązała do chłopaka Ewy. Z tego, co mówił Kubas, miłośniczka mikrokundli wprowadziła się jakieś dwa tygodnie przed jego przenosinami do Tychów. I chociaż zwykle był bardzo oględny, to akurat mówiąc o niej, użył słów ogólnie uznawanych za niezbyt przyzwoite.
– Jejku, jaka szkoda – westchnęła ostatecznie kobieta. Zabrzmiało szczerze, zatem ona miała nieco inny stosunek do przyszłego sąsiada. – Normalnie żal. Jejku, no. Bo my, widzi pani, robimy w sobotę powitalnego grillka – szczebiotała, wbijając we mnie te ciemne, nieco wyłupiaste oczy. Naprawdę uderzające podobieństwo do czworonogów. Ciekawe, czy wybierała je jak ciuchy, żeby pasowały do urody, czy tak jakoś samo wyszło.
– Powitalnego? – Uznałam, że trzeba wykazać zainteresowanie.
– No tak, tak. Bo widzi pani, my tutaj mieszkamy dopiero od jakichś dwóch miesięcy. – Uśmiechnęła się szeroko. Zanotowałam z zaskoczeniem, że ta mina nadała jej twarzy całkiem sympatycznego wyglądu. Albo faktycznie taka była, albo brak skowytu nastawił mnie pozytywnie. – I chcielibyśmy zapoznać się z sąsiadami.
Cóż, to w sumie miłe.
Nie, to na pewno ta cisza tak na mnie działa.
– To bardzo sympatyczne z państwa… – zawahałam się, bo dotychczas nie widziałam w tym domu żadnego faceta ani innej kobiety. Tylko ją i te dwie szczekające pomyłki natury. A przecież kobieta użyła liczby mnogiej.
Sąsiadka najwyraźniej zorientowała się, o czym myślę.
– Mąż jest w delegacji. – Przestała się uśmiechać. – Wraca w czwartek – dodała szeptem, pochylając się w moją stronę.
Totalnie nie rozumiałam, co w tym takiego tajemniczego. Chyba że facet pracuje dla wywiadu i to nie naszego, ale jakiegoś MI6, a ja chwilowo pomieszkuję obok Jamesa Bonda. Błyskawicznie zadziałała wizualizacja. Jimmy w seksownym garniturze, kiwający na mnie jednym paluszkiem. Ten paluszek zupełnie by wystarczył, bo Bond w tejże wizualizacji wyglądał jak Brosnan w GoldenEye. Zawsze miałam słabość do wczesnego Pierce’a. Eeech.
Niestety dość szybko zostałam wyrwana z marzeń.
– Ciężko będzie – westchnęła chudzina – bo on i dziewczynki – zerknęła na psiaki – nie pałają do siebie miłością.
Serio, nawet jeśli nie wygląda jak Brosnan, i tak już gościa lubię.
– Ostatnio to wręcz groził, że je odda do schroniska! – jęknęła. – Zupełnie go nie rozumiem. Nie dość, że panienki mają długi rodowód najwyższej jakości, to przecież to takie kochane, słodkie stworzenia.
Kochane, słodkie stworzenia właśnie zmarszczyły nosy i uniosły fafle, ukazując cały pakiet drobnych ząbków. Niczym koszmarne połączenie myszy i miniaturowego wampira. Jak ten, no… Nietoperz! O! Nietoperz na sterydach!
– Jak można nawet pomyśleć o schronisku dla takiego kochania? – Podniosła jednego stwora i przystawiła go do ogrodzenia, żebym mogła się lepiej przyjrzeć temu kochaniu. A ja z trudem powstrzymałam odruch, by odskoczyć. – Schronisku! Wyobraża sobie pani?
Mogłam jej powiedzieć, że to w sumie i tak lepiej niż pełny magazynek kałacha i „Yippee-Ki-Yay, motherfu…”. Mogłam. Ale tego nie zrobiłam. Grzeczna Dominisia. Zasługuje na nagrodę. Jakieś wino ze stojaka w kuchni sobie otworzę, na ten przykład, kiedy tylko wrócę do domu.
Piesek się szarpnął, więc pańcia odstawiła go na ziemię.
– I teraz mam problem, wie pani? – Znowu ściszyła głos. – Bo dziewczynki na każde wspomnienie o tatusiu zaczynają szaleć. Boję się. Naprawdę się boję o ich psychikę.
Powinna raczej o swoją, choć to moje skromne zdanie.
I żeby było jasne: ja naprawdę lubię psy. Ale PSY. Zawsze uważałam, że pies, jak facet, powinien mieć swoje gabaryty. Od jakiegoś czasu chodziła za mną nawet myśl, by sobie takiego kolesia zorganizować. W sensie czworonoga, nie faceta. Z tym ostatnim akurat ostatnio się pożegnałam. Jednakże poukładane, wyważone czterdzieści kilo futra…
Tak, o tym myślałam czasami. I chociaż chwilowo musiałam zawiesić te marzenia, to gdzieś tam we mnie tkwiły. Aczkolwiek w żadnym z nich nie mówiłam do psa synuś, a swojego faceta nie nazwałam tatusiem w kontekście kudłatego pupila.
Zapadła cisza, a ciemne oczy kobiety wpatrywały się we mnie wyczekująco. Znaczy miałam coś powiedzieć, tak? Tylko, cholera, co? Że znam jednego dobrego psychiatrę? Nie, chyba nie.
– To faktycznie problem – przytaknęłam ostatecznie.
– No właśnie! – Sąsiadka tupnęła, a psiaki ponownie weszły na wysokie tony.
Uspokajała je przez chwilę, w czasie której ja rozmyślałam. Konkretnie o tym, co mi pomoże na ten ból głowy. Nurofen, który nabyłam po wczorajszych ariach kochanych, słodkich stworzeń, czy raczej jedna z butelek whisky, którą dobry Dawid zostawił na wszelki wypadek. W końcu doszłam do wniosku, że Nurofen jest pewniejszy i obiecałam sobie solennie wziąć od razu dwie kapsułki. To niestety skutecznie odsuwało ową nagrodę, na którą zasługiwałam, gdyż nie zwykłam łączyć tabletek z winem.
Psiaki nie dały się uspokoić, więc kobieta zagoniła je do domu, zamknęła i wróciła do mnie.
– Arleta Witek – przedstawiła się, wyciągając rękę ponad siatką.
– Dominika Jankowska. – Odwzajemniłam gest.
– I cudnie! – podekscytowała się Arleta. – Wpadniesz na grilla, prawda? Zamówiliśmy catering. Będzie mnóstwo gości. Nie tylko tutejsi, ale i nasi znajomi, radny, dwóch prawników, lekarz… – Klasnęła i chyba nawet podskoczyła. – Sama wadowicka śmietanka! Musisz przyjść.
Nie miałam pojęcia, dlaczego akurat musiałam przyjść, lecz i dyskutować nie zamierzałam. Zamknięte za dużymi szklanymi drzwiami psiaki podskakiwały niemal jak koty, na pół metra. Chyba przy tym szczekały, na szczęście drzwi Witków świetnie tłumiły dźwięki. I dwie gumowe zabawki gibały góra–dół, poruszając pyszczkami jak w niemym filmie.
Przeniosłam wzrok na kobietę przede mną. Podskakiwała tak jak jej małe paskudy, opowiadając, kogo spodziewają się na tym grillku. Naprawdę przypominała swoje psiaki.
– Tam rozstawimy namioty – wskazała wolną przestrzeń przed domem, jeszcze niezbyt zadbaną – tam będzie platforma, a na niej grille i kapela. A tu druga platforma, więc jeśli pogoda nie zawiedzie, to będzie można tańczyć. Jeśli zawiedzie, to poskaczemy pod namiotami.
Poskaczemy, słowo klucz. Pani Witek już się wprawiała. Jej pieski również.
– Kiedy to wielkie wydarzenie? – zapytałam, uświadamiając sobie, że albo wezmę w nim udział, albo muszę się gdzieś wynieść, bo nawet najlepiej wygłuszone pomieszczenia nie uchronią mnie przed hałasem.
– W sobotę.
– Tę sobotę?
– Tak. Koniecznie musisz przyjść. Zabierz swojego faceta. Poznamy się lepiej, wypijemy coś dobrego. Zamówiłam najlepsze wina w takim sklepie z winami. Takim lepszym, w internecie, bo to, co można dostać w naszych, wadowickich, to straszne gówno.
Trajkotała dalej, a ja ponownie spojrzałam na psy. Jeszcze się nie zmęczyły. Góra–dół. Góra–dół. Dwie kremowe sprężynki z wyłupiastymi oczami i wielgachnymi odstającymi uszami. Takie bezgłośne wydawały się nawet urocze. Tak brzydkie, aż ładne.
– To jak? – dopytywała Arleta.
– Jasne, przyjdę. – Odwróciłam się, udając, że coś słyszę. – Wybacz, muszę iść. Ktoś dzwoni – zełgałam, po czym pobiegłam do domu.
Ledwie przekroczyłam próg, gdy znów rozbrzmiała melodia na dwa gardziołka chihuahua.
Na początku września skończyłam czterdzieści lat. Trudna data. Czas podsumowań, początków depresji i ostatnich dzwonków. A dokładniej ostatniego dzwonka na małżeństwo i dzieci. Przynajmniej do takiego wniosku doszedł mój chłopak. I zamiast kupić mi jakiś bibelot albo nowy odkurzacz, najlepiej taki bezprzewodowy, do którego się śliniłam od miesięcy, ten kretyn nabył śliczniuchny pierścionek z niemałym brylantem. Przynajmniej dowiedziałam się, po co wziął drugi etat. Umknęło mu jednocześnie, że po tym, jak zakończyłam z hukiem swoje pierwsze małżeństwo, obiecałam sobie uroczyście, że nigdy więcej. I że wspominałam mu o tym przez niecały rok naszego związku… tak z tysiąc razy.
Patrzyłam, jak pada na kolana, a dziesiątki zapalonych świec kładą cienie na jego ładnej twarzy. Uwielbiał Przyjaciół, więc wzorował się na scenie, w której Monika oświadcza się Chandlerowi. Postarał się ten mój Wojtuś, oj, postarał. A ja stałam, patrzyłam i myślałam. I wymyśliłam, że jednak nie kocham Wojtka, a sam strach przed samotnością nie jest podstawą do wiązania się na zawsze. Wtedy go jeszcze nie rzuciłam. Zrobiłam to miesiąc temu, w przepiękny słoneczny dzień, na placu Baczyńskiego w Tychach. W publicznym miejscu, żeby nie robił scen. Trochę było mi wstyd, a sumienie drgnęło, kiedy w oczach Wojtka rozbłysły łzy, ale byłam twarda.
W ten sposób wróciłam do statusu singielki, a kilka dni później bezrobotnej singielki, bo moja, wredna skądinąd, szefowa w końcu się mnie pozbyła. W komedii romantycznej to byłby świetny początek. Niestety to nie film, tylko moje życie.
Oto ja, Dominika Jankowska. Kobieta na życiowym zakręcie. Bez pracy, faceta, za to z czterdziechą na karku. Cholera jasna!
Na szczęście miałam przyjaciółki. Ewka i Anetka zaordynowały, że dobrze mi zrobi trochę odpoczynku na końcu świata, czyli w Rokowie, w domu Dawida, narzeczonego tej pierwszej. Dawid przeprowadził się do Tychów na rok, żeby być bliżej ukochanej, bo Ewa – jako nauczycielka – miała zobowiązania w tamtejszym liceum. Od września przyszłego roku miała zacząć pracę w Wadowicach i wtedy zamierzali wrócić. Na razie trwał październik, więc zostało jeszcze sporo czasu, a że siostra Dawida pojechała za nimi, dom stał pusty.
Wahałam się, powtarzając, że przecież mam mieszkanie. Może i niewielkie, lecz dla mnie w sam raz. I że moje życie jest w Tychach. Przynajmniej od dziesięciu lat, odkąd się rozwiodłam. Upierałam się, że to tu, na miejscu, szybciej znajdę pracę i że nie chcę ich wykorzystywać. Ustąpiłam, bo dziewczyny przekonały mnie do założenia własnego biura rachunkowego, a Aneta obiecała poznać mnie ze znajomymi i klientami swoimi i męża, a tym samym rozkręcić biznes. Poza tym był Andrzej i nadzieja, że może…
Nie, Domia, o panu patologu myśleć nie będziemy. Pan patolog to zupełnie inny temat. Może nie zamknięty na amen, ale ciut jakby… przymknięty. O. Przymknięty.
Jasne, przymknięty, niestety i tak nie przestawałam o nim myśleć. Jak nastolatka zakochana w jakimś piosenkarzu z dalekiego kraju. Takim, co raczej nie ma szans na spotkanie z nim, lecz nie przeszkadza jej to w snuciu planów, co by było, gdyby taka szansa istniała. Bo, i tu też nie zamierzałam się okłamywać, te wyobrażenia również przyczyniły się do tamtej rozmowy na placu Baczyńskiego, po której Wojtek odszedł z płaczem.
Myślałam o tym wszystkim, patrząc przez tarasowe okno na panoramę Wadowic i Beskidu Małego. Bałam się otworzyć drzwi, żeby nie przywołać miniaturowych bestii albo ich zajebistej mamci – nie wiadomo, co byłoby gorsze. Szkoda, bo październik tego roku kontynuował wrześniową, wyjątkowo ciepłą pogodę. Na działce Kubasa ze świecą szukać choćby jednego kolorowego liścia. Królowała soczysta zieleń, jakby wciąż trwał sierpień. Westchnęłam z żalem, następnie podeszłam do regału z książkami i wybrałam pierwszą z brzegu. Biblioteka należała do Dawida, więc nie spodziewałam się babskiej literatury. Niestety miałam rację. Mimo wszystko otworzyłam i zaczęłam czytać.
Wbrew obawom akcja wciągnęła mnie dość szybko i kiedy zadzwoniła komórka, ledwie to do mnie dotarło. Telefon leżał na stole w jadalni, kilka metrów ode mnie, a ja właśnie odlatywałam w kosmos. Skoro jednak ktoś przeczekał parę sekund i dzwonił dalej, uznałam, że ruszę tyłek.
– Cze – rozbrzmiał wesoły głos Anetki. – Jak tam?
– Jakoś leci.
– Fajnie. Słuchaj, taki temat: dwie potencjalne klientki chętnie się z tobą spotkają u mnie, jutro po południu. Mają sporo znajomych, więc wygląda to obiecująco. Umówiłam się z nimi na siedemnastą. Co ty na to?
– Świetnie – ucieszyłam się.
Aneta znalazła mi już pięciu klientów, teraz dodatkowych dwóch. To wciąż za mało, żeby się utrzymać, lecz nie od razu Kraków zbudowano, prawda? Poza tym mieszkałam w Rokowie ledwie od tygodnia.
– No. To świetnie – powtórzyła za mną przyjaciółka. – I jeszcze jedna sprawa. Czaruś znowu ma jakieś spotkanie ze sponsorem w Warszawie, w sobotę. Mieliśmy jechać razem, ale Karolek przypomniał, że akurat w ten weekend odbywają się jego zawody w Andrychowie. I, krwa, ktoś musi zostać, żeby wozić gówniarza. – Płynnie wycięła samogłoskę z przekleństwa, udając, że to nie łacina podwórkowa najcięższego kalibru. – Już się martwiłam, że czeka mnie nudny samotny wieczór, kiedy sobie wspomniałam, że przecież mam kumpelę na zadupiu. I ta kumpela na pewno – podkreśliła – zechce dotrzymać mi towarzystwa.
– W sobotę?
– Ano w sobotę – potaknęła. – I, jakbyś się zastanawiała, czy wybrać samotne rozdrapywanie ran w ładnym domku Kubasa, czy upicie się w moim towarzystwie, oglądając Magic Mike’a lub inny film, w którym seksowni faceci często i ochoczo zdejmują koszule, miej na względzie, że będę tu samiuteńka…
– A Karolek?
– Karolek nocuje u kolegi. Zatem będę tu samiuteńka – użyła pełnego rozpaczy tonu – samiututeńka. A ty mi wisisz, bo zorganizowałam ci pięciu klientów – zakończyła bezczelnie.
Ktoś, kto nie znał Anetki, pomyślałby, że to sucz, która zamiast pomagać bezinteresownie, wykorzystuje swoje dobre uczynki. A ona po prostu była złośliwa i szczera. I naprawdę dobra.
– Cholera – burknęłam – faktycznie wiszę. Ale wiesz co? Mam na to wywalone.
Anetka parsknęła śmiechem.
– Tak jakoś byłam pewna – chichotała – dlatego kupiłam dwie butelki krwsko drogiego malbeca. I zrobię lazanię.
– Wiesz, jak przekonać kobietę.
– Świetnie. Czyli nocujesz u mnie.
Już miałam przytaknąć, kiedy przypomniałam sobie o tej imprezie powitalnej u sąsiadów. Niby mogłabym ją zignorować, ale obiecałam sobie utrzymywać z nimi dobre stosunki. Poza tym, jeśli faktycznie pojawią się na niej zamożni biznesmeni i lekarze, to mogę zdobyć nowych klientów.
– Nie – zaprzeczyłam zatem. – Ty nocujesz u mnie. I nie musisz robić lazanii, bo idziesz ze mną na powitalnego grillka.
– Na co?
– Na grillka. Kojarzysz typiarę od szczekających szczurów?
– Nie bardzo, ale kojarzę szczury.
– Ich właściciele robią w sobotę gigant-melanż, żeby zjednać sobie sąsiadów.
– Z tym hałaśliwym inwentarzem to może nie wystarczyć.
– Dlatego użyłam przedrostka gigant. Ma być tłumek, kapela, specjalny podest do tańca, namioty i świetna wyżerka. A ja jestem zaproszona z osobą towarzyszącą.
Po drugiej stronie na moment zapadła cisza.
– Wiesz, ostatnio mam złe doświadczenia z dużymi imprezami – padło w końcu.
Faktycznie, miała. Na ostatniej, ledwie przed kilkoma tygodniami, zginęły dwie osoby, a trzecią zamordowano wkrótce potem. A ona znała całą trójkę. Tak jak i mordercę.
– A na ilu wcześniej byłaś i nic się nie działo? – przypomniałam jej.
Znowu milczenie i wreszcie:
– Skoro masz zaproszenie z osobą towarzyszącą, może powinnaś zadzwonić do tego doktorka od trupów?
Zaczyna się, cholera.
Dwa miesiące wcześniej, kiedy znajomi obu moich przyjaciółek zaczęli ginąć na zjeździe absolwentów ich rocznika, Ewka odnowiła znajomość z przystojnym policjantem, w którego domu obecnie mieszkałam. Tenże policjant poznał nas ze swoim przyjacielem Andrzejem, wadowickim patologiem. Coś było w tym facecie. W Andrzeju, nie w Dawidzie. Dawid był spoko, aczkolwiek Andrzej… Bożesz drogi, coś w nim było! Nie miałam pojęcia co, ale przestawałam przy nim myśleć. I naprawdę nie rozumiałam dlaczego. Nie był ani przystojniejszy, ani seksowniejszy od Wojtka. Na pewno też minął czterdziestkę, i to jakiś czas temu, gdy Wojtek miał dopiero trzydzieści siedem lat. Gdyby postawić obu mężczyzn obok siebie, dziewięćdziesiąt dziewięć kobiet na sto wybrałoby Wojtka. Ja byłam tą setną. Jakby mnie walnął piorun czy coś. Kompletnie się gubiłam w obecności tego mężczyzny. Tak kompletnie, że pożegnałam się z niedoszłym narzeczonym.
Z tego powodu dziewczyny nieustannie namawiały mnie, żebym się do niego odezwała. Ewka nawet wyciągnęła od Kubasa numer telefonu do Andrzeja. Zapisałam go jako „Uderzenie Pioruna”. Nie muszę dodawać, że nie skorzystałam z tego numeru?
– Ta, już dzwonię – burknęłam niechętnie.
– Powinnaś. Gość…
– Wiem, wiem, zupełnie głupiał na mój widok – warknęłam nieco zeźlona, cytując Ewę. – I chyba mu tak zostało, bo jakoś się nie spieszy, żeby do mnie zadzwonić.
– A ty nie możesz? – fuknęła Anetka. – Zdaje się, że marudziłaś ostatnio coś o równouprawnieniu i takich tam.
– Równouprawnienie kończy się tam, gdzie ja mam pierwsza uderzyć do faceta – odburknęłam, świadoma, jak głupio to brzmi. – Poza tym nie zrzędź. Chcę zabrać na grillka do Witków kumpelę, z którą będę mogła się schlać i robić z siebie debilkę, wiedząc, że kumpela i tak przebije mnie w każdym kretynizmie. A przy facecie musiałabym się nieustannie pilnować. Do dupy.
Anetka przez chwilę milczała. Ostatecznie chyba przyjęła do wiadomości moje argumenty, bo zapytała:
– Jak, mówisz, oni się nazywają?
– Witek. Nie mam pojęcia, jak ma na imię mąż, ale żona to Arleta.
– Serio?
– Tak się przedstawiła.
– Zajebiste imię. Rodzice musieli mieć żal, że się urodziła. – Przyjaciółce błyskawicznie poprawiał się nastrój. – Ciekawe, czy ma rodzeństwo. Braciszka o imieniu Czcibor i siostrzyczkę Kunegundę.
– Zapytasz ją w sobotę. Tylko daj mi się najpierw najeść, żeby nas nie wypieprzyli z przyjęcia na głodniaka.
– Albo Hermenegildę i Eutanazego. – Dziewczyna się rozkręcała. – Czekaj, czekaj, a ci Witkowie to mają dzieci?
– Mają. Dwie dziewczynki – odpowiedziałam prawie poważnie. – Daisy i Bubby.
Anetkę na moment zatkało.
– Teraz to już robisz sobie jaja – wymamrotała po chwili.
– Absolutnie nie. Sama słyszałam, jak Arleta stwierdziła, że tatuś nie bardzo dogaduje się z dziewczynkami, a ona się boi o ich psychikę.
– Ja pirdlę!
– Dodałam, że dziewczynki są wyjątkowo wyszczekane? – zapytałam słodko. – Dosłownie.
Moja przyjaciółka w lot pojęła, co mam na myśli.
– To te kundle?
– Chihuahua, a nie kundle. Rodowody dziesiątki pokoleń wstecz. I to najwyższej jakości.
Teraz obie już się śmiałyśmy. I w tak radosnych nastrojach zakończyłyśmy rozmowę. A że nie chciałam takowego tracić, przebrałam się w strój do biegania i ruszyłam w trasę do Wadowic. Pięć kilometrów w jedną stronę, a potem powrót. Odpowiedni dystans, żeby pomarzyć sobie o panu patologu, a także pobudzić i podtrzymać endorfiny. Szczególnie że na inny sposób ich pojawienia się nie miałam na razie szans.
Rozdział 2
W całej krasie
Znajome Anetki raczej minęły pięćdziesiątkę, lecz obie były atrakcyjne, eleganckie, zadbane oraz zamożne. I żłopały wino, jakby się bały, że za sekundę zmieni się w wodę. Dobrze, że najpierw dograłyśmy warunki współpracy, bo godzinę później wydawały się już lekko zrobione. Na tyle lekko, że zaczęły planować najbliższy weekend, uwzględniając nas.
– Ściągniemy striptizerów – oświadczyła Wandzia. – Widziałam ostatnio takich fajnych. Całkiem nieźle wyglądają. Magic Mike’a pewnie by nie zastąpili, ale jak na nasze warunki się sprawdzają. Zwłaszcza jeden… – Rozmarzyła się i na moment straciła wątek. – Bronuś.
– Kto, do chuja pana, daje dziecku na imię Bronuś? – zainteresowała się dość logicznie Alunia.
– Rodzice Bronusia – równie logicznie zauważyła Wandzia.
Anetka, która miała mocniejszą głowę od wszystkich moich znajomych, potaknęła rozbawiona, po czym spojrzała na mnie. Ja byłam najtrzeźwiejsza, bo upijałam się błyskawicznie, więc starałam się sączyć alkohol najwolniej, jak się da. Wypiłam dwa kieliszki, podczas gdy one właśnie kończyły czwarte.
Zamierzałam w ogóle nie pić, ale Anetka oświadczyła mi przez telefon, że laski będą nalegały i jeśli odmówię, mogą poczuć się obrażone. Dlatego przyjechała po mnie do Rokowa, a jej Czarek obiecał mnie później odwieźć, bo nie zgodziłam się nocować.
– Może ten Bronuś to rodzina z Arletką? – zapytała przyjaciółka. – Nie brzmi co prawda tak oryginalnie jak Eutanazy, ale i tak może być.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo wtrąciła się Wandzia:
– Jaką Arletką?
– Witek.
Obie kobiety zrobiły wielkie oczy.
– Znacie Arletę? Żonę Roberta? – zainteresowała się Alunia.
Popatrzyłyśmy na siebie z przyjaciółką.
– Nie wiem, jak ma na imię jej mąż – przyznałam. – Jeszcze go nie poznałam, ale mieszkam po sąsiedzku z Arletą Witek.
– Mała, chuda, wszystko zdrobniająca? – drążyła Ala.
– Aha.
– Żona Roberta – sapnęły obie znajome Anetki chórem. – Choooleeeraaa.
Nie wiem, która z nas dwóch była bardziej zdziwiona tym chóralnym zachwytem, ale Anetce najwyraźniej lekko wjechał na ambicję. Czarek zabrał się za robienie kariery politycznej, więc pani Nowak obrała za punkt honoru, żeby wiedzieć wszystko o wszystkich, zwłaszcza o tych z okolic jej rodzinnego miasta. A najwyraźniej o Robercie Witku nie wiedziała nic a nic.
– W sensie? – zapytała z lekką irytacją.
– Nie pamiętasz? – zdumiała się Wandzia. – Przecież on startował na burmistrza w ostatnich wyborach. Co prawda szybciutko się wycofał, bo tam coś na niego jakiś dziennikarzyna wynalazł…
– Coś! – fuknęła Alunia. – Fotkę mu strzelił, jak dyma sekretarkę na biurku.
– No co ty! – oburzyła się Wandzia, która chyba miała do owego niedoszłego burmistrza słabość, bo aż poczerwieniała. – Niemożliwe! Robert to wierny mąż! W życiu by takiego czegoś… Chociaż Arleta brzydka jak noc! A jego stać na coś zgoła lepszego!
Tym zgoła lepszym najwyraźniej mogła być ona, bo te słowa brzmiały jakoś tak miękko.
– Stać, nie stać – kontynuowała jej koleżanka – ale puszcza się ze wszystkim, co ma cycki.
– Nieprawda!
Poderwały się obie z krzeseł w świętym uniesieniu, jedna chcąc bronić czci ulubieńca, a druga swoich racji. I kto wie, może by i do jakiegoś mordobicia doszło, gdyby akurat tego momentu nie wybrał sobie Cezary Nowak na powrót z ogrodu, do którego wysłała go zapobiegliwa małżonka, pragnąca w spokoju omówić różne ciekawe, a babskie tematy.
Po kilku przepięknych gorących wręcz dniach dzisiaj temperatura spadła do siedmiu stopni, więc chłopina nieco zmarzł i więcej czekania nie zdzierżył. A że nie mógł wejść, nie dając się zauważyć, rzucił grzeczne:
– Nie przeszkadzajcie sobie. Już zmykam. – I pobiegł na górę. Po drodze posłał tylko żonie przeciągłe, pełne uwielbienia spojrzenie.
Wciąż nie mogłam wyjść z podziwu, że byli małżeństwem od piętnastu lat, a nadal wydawali się zakochani. Mój – pożal się Boże – eksmałżonek nie patrzył tak na mnie nawet przed ślubem, a co dopiero po.
À propos patrzenia w ten sposób: Alunia i Wandzia zamarły w pół niewykrzyczanego przekleństwa i obie jak na komendę podążyły wzrokiem za panem domu. Na ich twarzach pojawił się wyraz niemego uwielbienia. Kompletnie nie rozumiałam dlaczego, gdyż całkiem niebrzydkiemu Cezaremu Nowakowi daleko było do Brada Pitta sprzed dwudziestu lat. Ba! Nawet do Pitta w czasach obecnych.
Zerknęłam na Anetkę, bojąc się jej reakcji, ale przyjaciółka tylko przewróciła oczami z rozbawieniem.
– Ziemia do śliniących się do mojego męża – postarała się delikatnie przywołać kobiety do porządku.
I udało się jej całkiem skutecznie, bo obie zaczerwieniły się po czubki głów i błyskawicznie opadły na krzesła. Tym razem utkwiły spojrzenia w swoich wypieszczonych paznokciach. Anetka zaś wróciła do tematu.
– Nie pamiętam żadnego Witka startującego na burmistrza.
– Bo Witek to Arleta. – Alunia nie odważyła się podnieść wzroku, mimo że odetchnęła z ulgą. – Nie przyjęła nazwiska męża. Pewnie żeby mu stale przypominać, że jest gołodupcem, a całą kasę, jaką mają, zawdzięczają jej rodzinie.
– Ładny mi gołodupiec – sarknęła Wanda, chociaż tym razem już nie rwała się do bitki. – Kamińscy mają z pięć fabryk w okolicy.
– Może i mają, ale to Witkowie są bogaci.
Zanim poziom agresji zdążyłby się ponownie podnieść, pani domu chrząknęła głośno. Koleżanki, pomne, że mają pod górkę z powodu „ślinienia”, grzeczniutko zamilkły.
– Robert Kamiński? – zapytała Anetka. – Mężem Arlety… Wciąż nie mogę uwierzyć, że rodzice jej tak nie lubili… Mężem Arlety jest Robert Kamiński? TEN Robert Kamiński?
Na moment zapadła cisza. Alunia i Wandzia najpierw potraktowały pytanie jako retoryczne, dopiero po chwili ta druga skinęła głową. I już wszystkie trzy siedziały z rozmarzonymi minami. Fakt, że alkohol musiał nieco owo rozmarzenie zaostrzyć. Mimo to ich nieobecne, acz zachwycone wyrazy twarzy zdecydowanie wzmogły moją ciekawość.
– Oświeci mnie któraś? – przerwałam ciszę.
Minęło trochę, zanim pytanie dotarło do trzech kobiet. Najwyraźniej ich główki już kręciły filmy. I to raczej takie dla widzów pełnoletnich, zważywszy na półprzytomne uśmieszki. Pierwsza obudziła się Anetka. Westchnęła i wreszcie odpowiedziała:
– Widzisz, wszystkie kobiety w Wadowicach i okolicy, nawet te, których przekonaniom politycznym daleko do głoszonych przez Roberta Kamińskiego, głęboko żałują, że tenże nie wygrał wyborów. Z drugiej strony te pracujące w urzędzie miasta powinny dać na mszę za dziennikarza, przez którego Robercik się wycofał. Nie obrobiłyby ilości spraw, jakie pewnie by napłynęły do burmistrza. Każda laska między osiemnastym a setnym rokiem życia coś by znalazła, byle tylko z daleka sobie na niego popatrzyć.
– Nie przesadzasz?
– Ino ciut. – Puściła mi oczko. – Gość jest jak urzeczywistnienie wszystkich gorących marzeń, jakie mogą ci przyjść do głowy.
Nikt spośród moich znajomych nie potrafił tak pięknie hiperbolizować jak Aneta Nowak.
– A nie mówiłaś przypadkiem podobnie o Dawidzie? – przypomniałam nieco sceptycznie.
Bo chociaż Dawid Kubas, chłopak naszej wspólnej przyjaciółki, faktycznie był niezłym ciachem, to nadużywanie określenia nieco je dewaluowało.
– I co? Niby nie miałam racji? – burknęła Anetka.
Okej, niby miała.
– Poza tym Kamiński… – Znowu westchnęła, a ja zaczęłam poważnie się martwić o jej płuca. Zapowietrzy mi się dziewczyna i co będzie? – Kamiński był modelem…
– Misterem Polski – weszła jej w słowo Wandzia z uduchowioną miną. Co najmniej tak, jakby wspominała jakiegoś męczennika czy innego świętego.
– I aktorem – dodała z jękiem Alunia.
To ogólne pojękiwanie zaczęło mi wizualizować nieprzeciętnie atrakcyjnego faceta, o boskich mięśniach i twarzy z gorących romansów, więc moja wyobraźnia dość szybko się rozkręcała.
Gość nabierał kształtów… mniej więcej tego Bonda, którego już uprzednio sobie wyobraziłam.
– Jest niesamowity – wyszeptała Wandzia.
– Jak Brosnan? – wymsknęło mi się, gdyż w mojej wizji mniej więcej czterdziestoletni Pierce właśnie łapał mnie w pasie, przyciągał i…
– Poebało cię? – sapnęła Anetka. – Przecież on jest cholernie stary!
Cała trójka gapiła się na mnie zniesmaczona, zatem musiałam wyjaśnić:
– Nie obecny. Brosnan sprzed dwudziestu lat.
– Już wtedy był wiekowy – rzuciła Wandzia. – Teraz to ma z siedemdziesiątkę.
Przyjrzałam jej się niechętnie, próbując przekazać bez słów, że przecież mam oczy i widzę, że do pierwszej komunii szła mniej więcej w czasie, kiedy Karola Wojtyłę wybierali na papieża, zatem nie powinna pięćdziesięciolatkom wypominać wieku. Ale że umowy jeszcze z żadną z koleżanek nie podpisałam, to zasznurowałam usta.
– Masz dziwne upodobania – sarknęła przyjaciółka. – Jakbyś była w wieku mojej mamy. Jej pewnie się Brosnan podoba. I Connery, i ten trzeci, co to jego nazwiska nie pamiętam, a też Bonda grał. – Zobaczyła, że wszystkie patrzymy na nią zdziwione, więc wytłumaczyła: – No co? Ojciec i Czarek lubią to oglądać, dlatego mi utkwiło.
Dobra, dobra, Czarek i tatuś. Jasne. Mój ojciec też lubił oglądać różne filmy, a ja nazwisk aktorów w nich grających nie pamiętam. Pewnie ktoś tu bujał się w młodości w twardzielu z MI6. Zupełnie jak ja.
– W każdym razie nie – Anetka szybko wróciła do tematu – Kamiński nie wygląda jak Brosnan. Raczej jak Charlie Hunnam.
Nic mi to nazwisko nie mówiło. I zdaje się to również odbiło się na moim obliczu, bo dziewczyna dodała:
– Se wygugluj.
Wyciągnęłam komórkę i „se wyguglowałam”. O. Nieźle. Naprawdę nieźle.
– On serio TAK wygląda? – sapnęłam tylko ciuteńkę zachwycona, wbijając wzrok w gołą klatę aktora. I owszem, chyba mi się w kąciku ust zaczęła zbierać ślina.
– Nie wiem. – Anetka wzruszyła ramionami. – Nie widziałam go na żywo.
Popatrzyłam na nią nieco rozczarowana.
– Nie? A myślałam, że Wadowice są małe i każdy każdego zna.
Zmarszczyła brwi.
– A co ma Hunnam do wielkości Wadowic?
– Jaki Hunnam?
– No ten tam. – Wskazała śliczniutką półnagą fotę nieustannie zdobiącą wyświetlacz mojej komórki.
Przeniosłam spojrzenie na rzeczonego tego tam. Choooleeeraaa, serio.
– On chyba nic – wymamrotałam, pozwalając przez kilka sekund działać wyobraźni. Aaach.
– To dlaczego…?
– Domcia raczej miała na myśli, czy Robert tak wygląda – przyszła nam z odsieczą Alunia.
– Aha – potaknęłam niemrawo. – Robert.
– To czemu nie mówisz po ludzku? – burknęła Anetka. A widząc, że mam niejaki problem z kojarzeniem, wyjęła mi z ręki komórkę. Gdy zaprotestowałam, skrzywiła się, jednak oddała urządzenie z już zmienionym zdjęciem w przeglądarce. – Proszę, tak wygląda pan Kamiński.
Przyjrzałam się mężczyźnie w ciemnym garniturze, szukając w nim podobieństwa do hollywoodzkiego ciacha. Rzeczywiście miał coś z rysów Hunnama i podobne jasne włosy, ale nie tak długie jak na większości zdjęć aktora. Z ubolewaniem stwierdziłam również, że w ubraniu trudno ocenić, czy niedoszły wadowicki burmistrz ma kaloryferek rodem z tych marzeń, o których wspominała Anetka. Z tejże przyczyny, wiedziona jak najbardziej umotywowaną potrzebą sprawdzenia pełni podobieństwa, wpisałam w przeglądarkę „Robert Kamiński” i zaczęłam skrolować fotki. Skoro dziewczyny twierdziły, że był modelem, aktorem, a nawet misterem, to chyba powinnam znaleźć jakieś zdjęcie topless, prawda? Chyba powinnam, ale nie znalazłam. Za to dowiedziałam się, że nie tyle był modelem, ile pracował w agencji modelek, nie tyle misterem, ile siedział w jury wyborów miss Wadowic, oraz zamiast występowania przed kamerą stał za nią jako fotoreporter dla jednego z internetowych portali.
Właściwie, co do zasady, dziewczyny się nie pomyliły. Był przystojny i medialny. Tylko szczegóły im się nie zgrały.
– Niezły, co nie? – Anetka wyszczerzyła się do mojego telefonu, a potem zerknęła na Alunię. – I mówisz, że ma problem z utrzymaniem ptaszka w spodniach?
– Jesteś zainteresowana? – zapytała kobieta… z odrobiną nadziei. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że liczy na możliwość pocieszania pana Nowaka, kiedy już uświadomi go o niewierności podłej małżonki.
– Ja?! – zdumiała się niedoszła podła małżonka. – Poebało cię? Ja mam Nowaka.
– Po co więc…?
– Domia Nowaka nie ma – przypomniała obecnym.
Fakt. Ja nie miałam Nowaka. Ani Kowalskiego, ani nawet Wójcika. A skoro wywaliłam z życia Wojtka, a cykor nie pozwalał mi zadzwonić do Andrzeja, aktualnie w moim życiu nie było żadnego faceta. Sama do tego doprowadziłam, ale wcale mnie to nie zachwycało. W przeciwieństwie do pana na zdjęciach. On i owszem, całkiem mnie zachwycał. Cholerna szkoda, że nie bzykam się z żonatymi.
– Dobra – burknęłam rozczarowana własnymi zasadami – koniec planowania mojego życia seksualnego.
Trzy baby spojrzały na mnie ostro zawiedzione, więc westchnęłam i uniosłam kieliszek.
– Napijmy się!
Odpowiedziały mi okrzyki pełne zachwytu i chwilowo moje życie erotyczne, a konkretnie jego absolutny brak, poszło w zapomnienie.
Wróciłam do domu po dwudziestej drugiej w stanie dalekim od trzeźwości. Jeszcze nie traciłam kontaktu z rzeczywistością, ale owa rzeczywistość dość płynnie mieszała mi się ze snem. Świat trochę się kręcił, kontury zacierały… Fajnie było. Zdecydowanie fajnie. Nie mogę powiedzieć, żebym zawsze upijała się na wesoło, a i ostatnio jakby mniej miałam powodów do śmiechu. Tym razem jednak słodkie wino Anetki uruchomiło endorfiny, a te ulatywały mi do głowy jak bąbelki szampana. Dlatego pomachałam Czarkowi na pożegnanie, szczerząc się szeroko, a później wtoczyłam się na piętro, do gościnnej sypialni, którą zajmowałam od przeprowadzki. I cały czas się śmiałam, chociaż kompletnie nie wiedziałam z czego. Wesolutko było, że ho ho! Dopiero kiedy opadłam w pościel, trochę ta wesołość jakby zszarzała. Niełatwo się cieszyć, gdy helikopterki naparzają, a całkiem niezłe ciasto, którym raczyłam się u przyjaciółki, szuka drogi powrotnej. Na szczęście jej nie znalazło, a ja w końcu zasnęłam.
Obudziło mnie koszmarne pragnienie. W pokoju wciąż panował mrok, więc zerknęłam na zegarek. Druga dwanaście. Westchnęłam i ponownie zamknęłam oczy. Ni cholery nie chciało mi się wychodzić z cieplutkiego łóżka, żeby zejść na dół, do kuchni po wodę. Od kaca jeszcze nikt nie umarł, prawda? Trzymałam się tego przekonania przez kilka minut, licząc skrycie, że zasnę i mi przejdzie.
Niestety nie zasnęłam, a wysuszająca mnie Sahara coraz bardziej dawała w kość. Wreszcie się poddałam i niechętnie wygrzebałam spod kołdry. W pokoju panował chłód, dlatego owinęłam się kocem. Był ciężki i drapał, ale szybko spełnił swoje zadanie. Dotarłam do włącznika, ale kiedy go wcisnęłam, poczułam moc kaca. Jasne światło niemal rozsadziło mi głowę. A ta i tak miała problem z utrzymaniem się w całości. Z tej przyczyny szybciutko znów pstryknęłam włącznik. I oto mogłam radować się błogą ciemnością. Kiedy się do niej przyzwyczaiłam, ruszyłam w stronę schodów. Potknęłam się ze dwa razy, a raz nie trafiłam w stopień i gdyby nie zaciśnięta na barierce dłoń, pewnie poleciałabym na łeb na szyję. Zamiast tego zaklęłam głośno i wyraźnie. Z mocą, której na pewno pozazdrościłabym mi Anetka spętana bluzgowymi restrykcjami.
Wreszcie dotarłam do kuchni, gdzie nalałam sobie szklankę wody. Wypiłam ją błyskawicznie, po czym napełniłam ponownie. Druga podzieliła los pierwszej, acz w nieco wolniejszym tempie. Dopiero z trzecią powędrowałam do stołu, gdyż wychłeptane pół litra wody podziałało dziwnie osłabiająco na moje kończyny. Usiadłam zatem na jednym z krzeseł i zagapiłam się w mrok za tarasowym oknem. A konkretnie w ten jeden kawalątek ogrodu, tuż przy oknach tarasowych, nieupstrzony światłami rozświetlającymi resztę posiadłości.
Długo się weń nie wpatrywałam. I nie dlatego, że mnie to zmęczyło czy nagle sobie przypomniałam, że nadal jestem senna, więc powinnam ruszyć tyłek do łóżka. Przestałam wbijać wzrok w ciemność, bo właśnie rozjaśniło ją światło w salonie Arletki.
Przywykłam już, że sąsiadka nie zasłania okien, dlatego mogłam towarzyszyć jej poczynaniom po zmierzchu. Nie uniemożliwiały mi tego nawet dziesiątki lamp rozsianych po całej posiadłości i włączane po zmroku. Ktokolwiek projektował oświetlenie, postarał się, by nie przeszkadzały w podglądaniu. Nie żebym chciała to robić. Po prostu nauczyłam się żyć z wiecznym reality show obok. Trochę mi to zajęło, bo mieszkańcy mojego tyskiego osiedla zawsze zasłaniali okna, kiedy tylko robiło się ciemno, aby uniemożliwić ciekawskim podglądanie. Dotychczas nie byłam wodzona na pokuszenie i przez pierwsze dni jakoś odruchowo wgapiałam się w dom naprzeciwko. Trochę jakby w tym dużym tarasowym przeszkleniu wyświetlano cholernie nudny film jednego aktora. Monodramat Arletki Witek jedzącej, gadającej przez telefon, oglądającej telewizję. Zawsze, gdy wchodziłam do kuchni po zmierzchu i rzucałam okiem w tamtą stronę, objawiała mi się w całej krasie.
À propos całej krasy…
Zagapiłam się ze szklanką w połowie drogi do ust. Fakt, przywykłam do oglądania pani Witek, ale nie aż tak dokładnie. Rzekłabym, że mogłam ją sobie teraz podziwiać ze wszystkimi szczegółami, bo w stroju, w jakim przyszła na ten piękny świat.
Tak się skupiłam na golusieńkiej Arlecie, że nie od razu dostrzegłam podążającego za nią mężczyznę. I tylko to mnie tłumaczy. Serio, tylko to, bo żadna zdrowa na umyśle kobieta hetero nie mogłaby zignorować takiego faceta! Co prawda nie widziałam jego twarzy, kiedy tak szedł tyłem do mnie, za to ten tył… Jezusicku, jakby to powiedziała moja babcia z Poronina.
Gdybym akurat miała babcię w Poroninie.
Gość miał ciało jak z reklamy siłowni: szerokie bary, wąskie biodra i supły mięśni wszędzie tam, gdzie być powinny. Widziałam to nawet z tej odległości. Tak jak i fantastyczny tatuaż zdobiący połowę jego pleców. Może nie potrafiłam dostrzec szczegółów, ale z całą pewnością dojrzałam tam jakieś skrzydła i szpony. Zwłaszcza gdy właściciel ozdobionych nim barków przemknął do Arlety, by złapać ją w pasie i przycisnąć do ściany.
Powinnam się odwrócić i wyjść, a przynajmniej przestać patrzeć. Wiedziałam, że powinnam. Zamiast tego tkwiłam na krześle niczym wścibska stara baba i obserwowałam kochanków z sąsiedniego domu. A było na co popatrzeć! Arleta złapała mężczyznę za kark, po czym oplotła go udami. Facet chwycił jej tyłek i od razu zaczął ją posuwać. Widziałam, jak pracują jego pośladki i biodra. Dobry był. I piękny. Napinał i rozluźniał mięśnie w nieregularnym tempie, jakby bawił się z kochanką. Dawał jej czas. Nie spieszył się. Robili to zapewne nie pierwszy raz, gdyż Arleta świetnie wyczuwała ten rytm i dostosowywała się do niego. Jej smukłe uda pracowały tak samo niespiesznie. Wplotła palce w krótkie ciemne włosy mężczyzny i to unosiła się, to opadała, idealnie dopasowana do ruchów fantastycznego męskiego ciała.
Czułam, jak podniecenie rozlewa mi się pod skórą. Nie lubiłam oglądać porno, ale to, chociaż w pewnym sensie przypominało film dla dorosłych, przyspieszyło mi tętno i nie pozwalało oderwać spojrzenia. Słodka i grzeszna przyjemność, która boleśnie mi przypomniała, jak dawno nie dotknął mnie żaden mężczyzna. Mocniej zacisnęłam palce na szorstkim kocu, lecz nie przestałam chłonąć tego, co działo się po sąsiedzku.
A właśnie wtedy Arleta zsunęła się z mężczyzny i lekko go odepchnęła. Wciąż się śmiała, więc chyba jedynie się z nim drażniła. Upewniłam się w tym, gdy facet znowu ją złapał, a ona nie protestowała. Tym razem pchnął ją na oparcie sofy. Przerzucił przez nie dziewczynę tak, że wypięła w jego stronę szczupły tyłek. Potem rozsunął jej uda i wszedł w nią od tyłu.
Przebiegło mi przez myśl, żeby podejść do okna i przykleić nos do szyby. Powstrzymało mnie przekonanie, że jestem tak napalona, że szkło może pęknąć od mojego oddechu. I tylko z tej przyczyny siedziałam te kilkadziesiąt centymetrów od okna, oddychając tak szybko, jakby to ze mną uprawiał seks ten zajebisty kochaś. Niemal czułam jego ciało opierające się na moich biodrach, kości jego miednicy obijające się o moje pośladki. Słyszałam ciche pojękiwanie na przemian z przekleństwami i swoim imieniem powtarzanym w rytm posunięć. Moja wyobraźnia eksplodowała, a zaciśnięte na szorstkim materiale palce lekko zdrętwiały.
O rany! Rany! Rany!
Mężczyzna przyspieszył. Węzły mięśni pracowały ciężko, a ptak na barkach gotował się do ataku... Nie widziałam dokładnie z tej odległości, lecz wyobrażałam sobie, że właśnie tak to wygląda. Tak jak wizualizowałam sobie, jak perli się na nim pot. To też prawie czułam. Te chłodne krople ślizgające się między naszymi rozgrzanymi ciałami. Słodko-słony deszcz sunący po jego skórze i spadający na moją. Tak jak teraz zapewne na skórę Arlety.
Gdybym mogła myśleć, może i bym jej zazdrościła. Ale nie mogłam. Chłonęłam ten cudownie zbereźny film każdą cząstką siebie. Bezwolna, zachwycona i boleśnie podniecona. Nie miałam czasu, by myśleć czy się zastanawiać. Tylko patrzyłam.
Póki mężczyzna nie zadrżał i nie opadł ciężko na kochankę. Dopiero wtedy mój nieprzytomny mózg w końcu zabrał się do roboty, przynosząc ostre zażenowanie. Odwróciłam głowę, wyklinając pod nosem. Oto ja, Dominika Jankowska, napalona podglądaczka. No, ja pieprzę!
Przynajmniej wiedziałam, że pod tym ładnym garniturkiem z fotek pan Kamiński skrywa ciało całkiem podobne do amerykańskiego gwiazdora. A może nawet lepsze. Tak, to mnie tłumaczyło. Musiałam przecież się tego dowiedzieć, prawda? I w tym celu podglądałam tę parkę przez… Zerknęłam na zegarek i aż sapnęłam ze zdumienia. Trzecia dwadzieścia jeden. Cholera jasna! Gapiłam się na nich przez godzinę!
Godzinę! Facet potrafił pieprzyć przez godzinę! Może powinnam zrewidować tezę o nieuprawianiu seksu z żonatymi? Skoro on i tak zdradza żonę, to jednorazowy numerek więcej...?
Jankowska! Weź się w garść!
Zacisnęłam zęby i wstałam z krzesła. Potem, intensywnie starając się nie patrzeć w okna, ruszyłam do sypialni. Wlazłam pod kołdrę i przez jakiś czas próbowałam zasnąć. Mijały jednak minuty, a sen nie nadchodził. Za to wracały fragmenty porno na żywo sprzed paru minut. Moja twarz zastąpiła w nich Arletę, zaś dziwnie znajome rysy, których nie chciałam wspominać, bo mąciły mi w głowie, mimo że daleko im było do tych niemal idealnych ze zdjęcia… Właśnie takie rysy uzupełniły te, których nie dostrzegłam w salonie sąsiadów. Na wyobrażenie twarzy Andrzeja Śliwy moje ciało zareagowało ochoczo. Słodkie napięcie zwarło mi mięśnie podbrzusza. Westchnęłam i wreszcie przestałam ze sobą walczyć. Wsunęłam palce między uda, zacisnęłam oczy, rozchyliłam usta i pozwoliłam wyobraźni prowadzić się do spełnienia.
Zasnęłam chwilę później. A we śnie jeszcze raz kochałam się z Andrzejem Śliwą, wadowickim patologiem.
Copyright © Małgorzata Lisińska
Wydawnictwo COM-NET-FOX
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Tychy 2025
Redakcja: Aleksandra Baranowska
Korekta: D. B. Foryś www.dbforys.pl
Skład, łamanie i przygotowanie e-booka: D. B. Foryś www.dbforys.pl
Okładka: E.Raj
Grafiki: pixabay.com
www.lisinska.com.pl
e-mail [email protected]
ISBN: 978-83-975332-4-0
Powieść jest wyłącznie fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.