Wędrowiec Cienia - J.C. Cervantes - ebook

Wędrowiec Cienia ebook

Cervantes J.C

4,3

Opis

Zane Obispo cieszył się na myśl o rozpoczęciu nauki w Szamańskim Instytucie Wyższej Magii nie tylko dlatego, że miał wtedy znów zobaczyć się z Brooks, swoją najlepszą przyjaciółką. Po prostu wszystko byłoby lepsze od tych trzech miesięcy, które spędził na szukaniu bogurodzonych w towarzystwie paskudnego demona potrafiącego ich (dosłownie) wywęszyć. Kiedy jednak Zane odnajduje ostatniego nastolatka na liście, okazuje się, że w rzeczywistości chodzi o bliźnięta – brata i siostrę – które próbują nie dopuścić, aby pewien tajemniczy artefakt wpadł w niewłaściwe ręce.

Gdy dochodzi do szokującej zdrady, Zane trafia do SZIWM szybciej niż miał nadzieję. Jeszcze bardziej szokująca okazuje się wiadomość, że majańscy bogowie zaginęli. Unieszkodliwili ich Kamazotz, bóg nietoperz, i Ixquic, zwana też Krwawym Księżycem, a ich kolejny cel stanowią bogurodzeni. Złowrogim bogom brakuje do szczęścia tylko jednego – przedmiotu ukrywanego przez bliźnięta.

Zane wie, że bogurodzeni nie mają na tyle mocy, aby stanąć do walki z Kamazotzem, Ixquic i ich armią. Być może istnieje szansa na ocalenie bogów, ale w tym celu trzeba odnaleźć magiczny kalendarz, który widzi w czasie i w przestrzeni… Nie wspominając o konieczności przeniesienia się trzydzieści lat w przeszłość.

Wędrowcu Cienia Zane wyrusza wraz z przyjaciółmi na najtrudniejszą do tej pory wyprawę, wyprawę, która przez jeden popełniony przez nich błąd może zmienić historię, a co gorsza, unicestwić wszechświat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 434

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (29 ocen)
15
10
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
thaurantiel123

Dobrze spędzony czas

“Wędrowiec Cienia” to ostatni tom trylogii “Posłaniec Burzy”, opartej na mitach starożytnych Majów. Jej bohaterem jest nastoletni Zane Obispo - syn majańskiego boga wiatru, burzy i ognia - dla którego odkrycie, kim jest, zapoczątkowało lawinę przygód i niebezpieczeństw, ale też pomogło mu odnaleźć siłę w swoich słabościach. W tej części na Zane’a i jego przyjaciół czeka jeszcze więcej zagrożeń, bo chociaż planowali spędzić całe lato na szkoleniu, razem z innymi bogurodzonymi, żeby mieć choć cień szansy w walce z czyhającymi na nich bóstwami Kamazotzem i Ixquic, ich wrogowie nie zamierzają grzecznie czekać do września, tylko wykonują kolejny krok. I to druzgocący - porywają majańskich bogów. Zane po raz kolejny musi wyruszyć na misję, choć tym razem wydaje się, że będzie to mission impossible. Czy kilkoro obdarzonych niezwykłymi mocami nastolatków jest w stanie zwyciężyć w starciu nie tylko z demonicznymi bóstwami, ale i z czasem? Wszystkie książki z cyklu Rick Riordan przedstawia cech...
10

Popularność




Tytuł oryginału

The Shadow Crosser. A Storm Runner Novel, Book 3

Copyright © 2020 by Jennifer Cervantes. All rights reserved.

Jacket art © 2020 Irvin Rodriguez

Jacket design by Phil Buchanan

Copyright © for the Polish translation by Marta Duda-Gryc, 2021

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2021

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.pl)

Redakcja

Katarzyna Kierejsza

Korekta

Teresa Zielińska

Opracowanie okładki i DTP

Stefan Łaskawiec

Opracowanie wersji elektronicznej

Wydanie I, Kraków 2021

ISBN EPUB 978-83-66173-83-5

ISBN MOBI 978-83-66173-84-2

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Dla Alexa, jako że świat potrzebuje kolejnego Batmana

Do wszystkich, którzy to czytają

Zapewne spodziewaliście się, że list ten napisał Zane Obispo, nasz młody bohater. Ale ta książka różni się od dwóch poprzednich. Zane, zaiste godny tego miana skryba, nie mógł tym razem napisać wstępu. Jest ku temu powód – spodoba się wam on lub nie, w zależności od tego, jak lubicie, by opowiadano wam historie.

Nie radowały mnie niektóre części tej opowieści, ani tragedia i smutek, ani strach i mrok. Jak inni bogowie Majów zostałem gwałtownie wyrwany ze swojego życia i wrzucony w sam środek tej skomplikowanej, okropnej historii. Nikt z nas nie przewidział niestety, jak to się skończy. Wątpię, byście i wy byli w stanie się tego domyślić.

Niemniej jednak, jak wszystkie opowieści, i ta musi być zapisana i zachowana. Czytając ją, dajecie energię słowom na papierze i potęgujecie magię wszystkich tych, którzy opowiadają historie, gdziekolwiek są.

Dziękuję wam za wasz w tym udział.

Wierzcie mi, bardzo mi przykro z powodu tego wszystkiego, z czym niebawem się zmierzycie.

Wasz przyjaciel w tej opowieści,

Itzamna

1

Moje życie praktycznie się rozsypało tamtej nocy, kiedy musiałem opuścić dom w towarzystwie dwutysiącletniej demonicy.

No dobra, „rozsypało” nie jest właściwym słowem. Raczej zaczęło się pruć, tak jak nitka, która wyłazi w starym swetrze, a potem nigdy nie da się jej naprawić, choćby człowiek nie wiem jak się starał. Jedyne, co można zrobić, to patrzeć, jak ta głupia dziura robi się coraz większa, centymetr po centymetrze.

Pewnie powinienem był dostrzec zapowiadające to znaki, ale na moją obronę powiem, że miałem na głowie coś innego. Też byście mieli, gdybyście przez ostatnie trzy miesiące, dwa dni i szesnaście godzin sypiali w zapuszczonych motelach, żywili się hamburgerami na wynos i rozmiękłymi frytkami i cały czas zalatywałby do was paskudny oddech demonicy Iktan. Dla waszej wiadomości: demony nie myją kłów. A dwa tysiące lat bez pasty Colgate to naprawdę sporo…

Na domiar złego mama zdecydowała, że nieważne, czy jestem na wyprawie w poszukiwaniu bogurodzonych, czy nie – i tak mam odrabiać zdalnie wszystkie zadania do szkoły, co oznaczało całe godziny ślęczenia nad iPadem. Spędzałem też znacznie więcej czasu, niż chciałbym przyznać, na nerwowym oglądaniu się do tyłu, jakby w każdej chwili z tumanu ciemnej mgły miał się wynurzyć Kamazotz (bóg nietoperzy), aby oderwać mi głowę żelaznymi szponami. Byłem całkiem pewien, że nie myślał o niczym innym od czasu bitwy na złomowisku.

Więc tak, naprawdę marzyłem już o powrocie do domu, na wyspę. Na Isla Holbox, tam, gdzie było słońce, morze i bezpieczeństwo. Byłem tak blisko! Jakbym za chwilę miał przekroczyć linię mety. Bo tego dnia Iktan wytropiła naprawdę ostatniego bogurodzonego, którego próbowałem odnaleźć: szczęśliwy numer sześćdziesiąty czwarty.

Wieczór zaczął się tak.

Wyłoniłem się z portalu głową naprzód, potykając się, w ciemnym zaułku pełnym puszek i pudełek po chińskim jedzeniu; porzucona wśród śmieci sofa krwawiła z rozdarcia kawałkami gąbki. Powietrze było parne i duszne.

– Czy chociaż raz – jęknąłem w kierunku Ik – nie mogłabyś zrobić portalu, od którego nie kręciłoby mi się tak w głowie i który by nie śmierdział jak padlina?

Dziś demonica przybrała kształt jedenastoletniej dziewczynki z brakującymi mleczakami i rudawym warkoczem. Miała na sobie dżinsowe ogrodniczki i koszulkę w czerwone serduszka. Ale ja wiedziałem, co się pod tym wszystkim kryje.

Zielony neon na ścianie oświetlał ją chorobliwym blaskiem. Wytężając wzrok, można było dostrzec, jak spod fałszywej ludzkiej skóry przeziera naturalna niebieskawa bladość cery demona. Iktan zmieniała wygląd tak szybko, jak się zmienia maskę, bezustannie poszukując przebrania, od którego nie będzie jej wszystko swędziało, choć te wysiłki były skazane na niepowodzenie przez jej alergię na ludzkie ciało. Wielki plus alergii stanowiło to, że Iktan nie mogła pożerać ludzi.

– Śmierć to zapach dla koneserów, Zane – odparła Ik, drapiąc się w podbródek z dołeczkiem. – Uch. Ludzka skóra jest jak trujący bluszcz. Co za kretyński wynalazek.

– Skóra czy trujący bluszcz? – W zasadzie ani jedno, ani drugie nie jest wynalazkiem, ale uznałem, że nie będę przecież się z nią spierał.

– I to, i to! – warknęła Ik.

Spoko. Tego wieczora nic mi nie mogło popsuć humoru. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za parę godzin będę miał z głowy alerg-Ik i jej śmierdzące, wirujące portale. Odchrząknąłem i podniosłem się z ziemi, podpierając się Fuego, moją lasko-włócznią. Urodziłem się kulawy – z jedną nogą krótszą – i laska pomaga mi w razie potrzeby dać drapaka, na przykład kiedy jakiś krwiożerczy potwór zamierza mnie rozedrzeć na strzępy. Fuego ma również tę zaletę, że zmienia się we włócznię, kiedy muszę się obronić przed takim potworem. Dostałem go od mojego ojca, majańskiego boga Hurakana.

– No to gdzie jesteśmy? – spytałem.

– W Hell’s Kitchen. Ale niespecjalnie tu piekielnie, gdyby ktoś mnie pytał o zdanie – mruknęła z dezaprobatą Ik. – A konkretniej: w Nowym Jorku.

– To ma być Nowy Jork?!

Wbiłem laskę w styropianowe pudełko. Ciemny, ponury zaułek w niczym nie przypominał żadnych zdjęć tego miasta świateł, które zdarzyło mi się oglądać.

Iktan kopnęła pustą puszkę po napoju pod sofę.

– Wiem – prychnęła. – Takie miłe miasto miało być niby pierwowzorem Gotham? Co za paskudne rozczarowanie.

– Dobrze chociaż, że nie będziemy tu długo – spróbowałem ją pocieszyć.

– A możemy tu coś zjeść? – zagadnęła Ik, pociągając się za warkocz. – Umieram z głodu.

– Przecież jedliśmy dziesięć minut temu…

– Ale ty nie masz apetytu demona, prawda? Zresztą trudno nazwać paluszki z kurczaka jedzeniem. Żadnej krwi, żadnych kości… – Zmarszczyła z niesmakiem nos. – A w ogóle dlaczego nazywają to paluszkami z kurczaka? Kurczaki nie mają paluszków! Tylko smakowite, chrupiące nóżki…

– Może dlatego, że jemy je palcami?

W tej samej chwili Ik uniosła gwałtownie głowę; jej oczy zapłonęły czerwienią, usta wykrzywiły się i odsłoniły zęby. Cholera! Znałem to spojrzenie – szykowała się do ataku. Ścisnęło mi się w żołądku.

Z zardzewiałego kosza na śmieci zeskoczył biały kot i smyrg­nął w głąb zaułka. Wyciągnąłem rękę, żeby powstrzymać Iktan od pościgu, ale zrobiłem to zbyt powoli. Ik ruszyła za kotem niczym tornado.

– Nie! – wrzasnąłem.

Kiedy chwilę później dobiegłem do Iktan, pochylała się nad ziemią plecami do mnie, a z jej gardła dobywały się zachrypnięte pomruki. Przełknąłem z trudem ślinę. Absolutnie nie miałem ochoty zobaczyć, jak spomiędzy zębów wystają jej kępki kociego futra. Widziałem już kiedyś coś takiego i wierzcie mi, to było muy[1] obrzydliwe. Kiedy jednak się odwróciła, okazało się, że w rękach nie ma nic.

Pierwsze, co mi przemknęło przez głowę, to: Hurra! Ani krop­li krwi.

– Nawiał – stęknęła.

Dyszała ciężko, a jej źrenice rozszerzyły się tak bardzo, że oczy wydawały się całe czarne. Wiele bym dał, żeby się nie ubierała jak dziewczynka. To zestawienie naprawdę wytrącało mnie z równowagi.

Rozejrzałem się wokoło. Jakim cudem kotu udało się uciec?

Iktan odgarnęła grzywkę z czoła.

– Na pewno wpadł do portalu.

– Koty nie wpadają ot tak do portali – sprzeciwiłem się. Do licha, nic nie wpada przypadkiem do magicznych portali, używanych przez bogów i istoty nadprzyrodzone.

– Zdarzają się takie rzeczy – prychnęła.

Trudno mi było w to uwierzyć. Iktan prawdopodobnie próbowała tylko zachować twarz po nieudanym pościgu za chudym gatito[2].

– Ja przecież nie tworzę portali. Są wszędzie wokół nas. A, prawda. – Zaśmiała się sztucznie. – Ty ich nie widzisz, bo nie masz takiej mocy jak ja.

Zignorowałem jej obelgę nr 183, a ponieważ nigdy nie spotkałem demona, który umiałby żartować, zapytałem:

– Serio? Ludzie i zwierzęta mogą tak po prostu znikać w portalach?

– Nieczęsto do tego dochodzi. – Popatrzyła z zamyśleniem w niebo, jakby próbowała sobie coś przypomnieć. – Wszystko musi się odpowiednio zbiec. Jakieś kąty, wznoszące się planety, zęby nieczyszczone nicią i tak dalej. Nigdy się tym nie interesowałam, bo mam w sumie gdzieś, co dzieje się z ludźmi. Wystarczająco przygnębia mnie fakt, że muszę się tu z tobą włóczyć.

– Więc to dlatego tak szybko nas wszędzie przenosiłaś. – Zawsze się zastanawiałem, dlaczego Iktan nigdy nie potrzebowała mapy portali, takiej, jaką mieliśmy z Brooks.

– Ile razy mam ci to powtarzać? – warknęła Ik. – Demony to rasa wyższa od bogurodzonych.

Pewnie, jasne. Tak jak mówiłem, nic nie miało prawa zniszczyć mojego dobrego nastroju z powodu powrotu do domu (już za chwileczkę, już za momencik!), nawet egotyczny demoniczny alerg-Ik. Ale Iktan zachowywała się dziś jakby inaczej – nie umiałem wyczuć, co jest nie tak.

– No, chodź – powiedziałem. – Znajdźmy tego bogurodzonego.

– Nadal nie rozumiem, po co tyle zachodu dla tych paru żałos­nych mieszańców – mruknęła niechętnie, wyrównując ze mną krok. – I proszę, nie zanudzaj mnie więcej opowieściami o przysiędze, którą złożyłeś Ixtab.

Obiecałem królowej zaświatów, że odnajdę wszystkie dzieci bogów i ludzi, które wciąż jeszcze gdzieś żyły. Miały prawo dowiedzieć się, kim naprawdę są.

– Pośpieszmy się i załatwmy to – ponagliła Ik. Może i wyglądała jak dziewczynka, ale brzmiała jak zrzędliwy sierżant. – Wiesz, co trzeba robić. Ustanawiamy kontakt wizualny, dokonujemy oceny sytuacji, a potem…

– Wchodzę do akcji.

– Chciałam powiedzieć: „Zdejmujesz delikwenta”.

– Daruj sobie te gadki o zabijaniu, okej?

– Ale z ciebie ponurak – mruknęła. – No to co, czujesz coś?

– Tak – odparłem. – Mdłości po twoim portalu śmierci.

– Skup się bardziej! Moja robota nigdy mi nie zajmuje tyle czasu! – burknęła. – Tak jak mówiłam, demony to rasa wyższa.

Jej jedyna robota polegała na tropieniu bogurodzonych. Resztą zajmowałem się ja.

I moja krew.

Ano tak. Na samym początku naszej wyprawy musiałem złożyć depozyt (a dokładnie pół litra) w obrzydliwym Banku Krwi Iktan, żeby mogła się nauczyć „odoru”, który cechuje jakoby wszystkich bogurodzonych. Kiedy tylko obwąchała moją krew w kubku, stała się zdolna do wywęszenia bogurodzonego z odleg­łości wielu kilometrów. Demony nie odznaczają się bardzo czułymi nosami (chyba że ich ofiara jest tuż przed nimi, jak ten kot); zamiast tego mają małe węchowe receptory, które wysuwają się im z szyi jak macki (i to naprawdę wygląda wstrętnie). Iktan mogła iść tropem zapachu pojedynczego bogurodzonego, choćby przeszedł tamtędy ponad dwa dni wcześniej, i to nawet w dziesięciotysięcznym tłumie.

Ixtab, jako bardzo skrupulatna bogini, zadbała jednak o dodatkowy poziom zabezpieczeń. Ik mogła mnie dostarczyć maksymalnie na kilometr od bogurodzonego – potem traciła trop. Resztę musiałem załatwiać sam, używając tego, co nazywałem nawigacją BPS (Bogurodzony Pozycjonujący System). Kiedy znajdowałem się blisko jakiegoś półludzkiego potomka boga, czułem coś w rodzaju zimnego szarpnięcia w brzuchu. Pierwszy raz tego doświadczyłem, kiedy moja znajoma bruja[3], Ren, przybiła do brzegu wyspy Holbox. Od tego czasu, dzięki aktualnej misji poszukiwawczej, moje umiejętności w tej dziedzinie tylko się polepszyły. Albo, jak ujęła to Ixtab, wyregulowały.

– Tędy – powiedziałem i wyszedłem wraz z Ik z zaułka, skręcając za róg.

Dzielnica wyglądała o tej porze nocy dość podejrzanie: pijacy zataczali się na chodnikach, zagubieni turyści ciągnęli za sobą walizki, w pozamykanych bramach wejściowych do kamienic kulili się bezdomni.

Ik rozejrzała się.

– No i gdzie ten zwierzak?

Obróciłem się powoli dokoła, czekając, aż połączenie się wzmocni i powie mi, w którym kierunku mamy iść. Odnosiłem jednak wrażenie, że coś blokuje transmisję.

Albo ktoś.

2

– No i? – warknęła pytająco Ik.

– Można prosić o trochę ciszy? Muszę się skupić.

Sygnał był słaby, ale skręciłem w prawo. Poszliśmy w dół zachodnią stroną Czterdziestej Szóstej Ulicy. Przystając w połowie jednego z kwartałów, odwróciłem się do tyłu.

– Jesteś pewna, że to tu?

Ik zacisnęła wargi, jakby powstrzymując przekleństwo, które utkwiło jej w kąciku ust.

– Słuchaj, Ognisty Chłopcze, demony odznaczają się najbardziej wyrafinowanymi zdolnościami tropienia we wszechświecie, a wy wszyscy, bogurodzeni, macie tak samo cuchnącą krew. – Z jej karku wyrosły tuziny kilkucentymetrowych niebieskich igiełek, wijących się jak robaki na haczyku. – Musimy być już naprawdę blisko, bo kompletnie nic nie czuję.

– A mogłabyś nie afiszować się z tymi mackami? – Od tego widoku dostawałem dreszczy.

– Oj, ktoś tu chyba jest zazdrossssny – syknęła. Trochę przesadziła z tym przeciąganiem s.

– Aha, jasne. Robiłem to już sześćdziesiąt trzy razy – przypomniałem jej, rozglądając się po ulicy.

Ik niecierpliwie potarła czoło.

– Więc zachowuj się jak profesjonalista, skoro myślisz, że nim jesteś, i znajdź tego mieszańca.

Długie, wąskie cienie rozciągały się na asfalcie. Obok nas przejechała wolno taksówka. W mieszkaniach na górze zgasły światła.

Moja krew zaczęła się z wolna burzyć ogniem.

– Coś jest nie tak.

– Mam pomysł. – W głosie Ik niemal zabrzmiała radość. – Powtórzmy to, co im zazwyczaj mówisz. Przestaniesz się tak stresować.

– Nie, dzięki.

Szedłem dalej.

– No, jak to jest, po prostu podchodzisz do bogurodzonego i mówisz: „Hej, jesteś w połowie majańskim bogiem. Chodź ze mną, bo jak nie, to”?

– Niezupełnie.

Nie pozwalałem Ik na asystowanie przy tych spotkaniach. „Niespodzianka – jesteś bogurodzonym!” – to był dla tych dzieciaków wystarczający szok. Nie miałem ochoty tłumaczyć, dlaczego się prowadzam z demonem w przebraniu. A w dodatku kiedy jesteś sam, a zaczepiają cię nagle dwie osoby, trudno się nie poczuć nieswojo.

Skupiłem się na połączeniu, które z każdym krokiem stawało się mocniejsze.

– Mówię im też o Drzewie Świata, że mogą się tam nauczyć czegoś o swoich mocach i wyszkolić w ich używaniu.

– W porządku. A po tym wszystkim dodajesz, że Kamazotz chce nakarmić ich sercami bogów Mexików, tak?

– Nie tak głośno! – Na pół sekundy stanął mi przed oczami piękny obraz: jak wypalam brwi Iktan jedną iskrą z palca. Zamiast tego jednak wyszeptałem: – Jeśli musisz wiedzieć, to tak. Mówię im o planie Zotza, że chciał użyć bogurodzonych do wskrzeszenia bogów Mexików i że mu się to nie udało. Mają prawo znać prawdę.

Ik poczerwieniała; wyglądała tak, jakby z jej uszu zaraz miał buchnąć dym. O co jej chodziło? Odetchnęła kilka razy głęboko, żeby się uspokoić.

– Jakiś ty szlachetny.

Zwykle prawda działała. Większość dzieciaków na serio jarała się odkryciem, że jedno z ich rodziców jest bogiem i że odziedziczyły po nim jakąś moc, zwłaszcza kiedy pokazywałem, jak fajnie umiem strzelać ogniem. Zawsze dbałem o to, żeby informacje o wrogach, którzy mogą im wyrwać serce z piersi, zostawiać na sam koniec. Do tego czasu myśleli już tylko o mocy i nic innego ich zazwyczaj nie obchodziło.

Ale jeśli mam być szczery, nie wszyscy okazywali zachwyt na te wieści. Paru bogurodzonych zwymiotowało albo zemdlało. Najgorsi byli ci, którzy brali nogi za pas – nie znosiłem ich ścigać. W końcu jednak ciekawość zawsze wygrywała. Przynajmniej do tej pory…

Ludzcy rodzice bogurodzonych reagowali inaczej, ale o tym opowiem później.

Moja krew stawała się coraz gorętsza. Czemu nie mogłem otrząsnąć się z tego dziwnego uczucia, że coś jest nie tak? Zacisnąłem palce na Fuego i spróbowałem odepchnąć od siebie to wrażenie, ale wróciło do mnie zaraz, jak rykoszet uderzający w pierś.

Nie miałem wątpliwości: ktoś nas obserwował. A może jednak to tylko odzywała się moja paranoja? No bo przecież nikt nie mógł nas śledzić. Ik zawsze rozsyłała swoją mglistą magię, żeby zatrzeć nasze ślady tak dokładnie, że nawet gdyby ktoś nas wciągnął w pułapkę i wrzucił do podziemnej jaskini, nawet najlepsze tropiące demony Xibalby czy ogary piekielne nie znalazłyby naszych resztek.

– Eee… – Zerknąłem do tyłu na pusty, ciemny chodnik. – Nie masz wrażenia, że coś jest zdecydowanie nie w porządku?

– Czyli jesteś tym facetem, co?

– Jakim „tym facetem”?

– No, tym z horrorów, którego wszyscy powinni byli posłuchać, zanim zostali zamordowani. – Potarła sobie brzuch na wysokości żołądka. – Możesz się trochę pośpieszyć, żebym wreszcie mogła coś wrzucić na ruszt?

I właśnie wtedy zadzwonił mój telefon. Kupiła mi go mama; powiedziała, że skoro wyruszam na wyprawę poszukiwawczą z demonami, ona absolutnie musi mieć ze mną jakiś kontakt.

– Tysiąc dolców, że to nie ta dziewczyna. – Ik przysunęła się (fuj, co za ohydny oddech), żeby popatrzeć na ekran komórki. – Ha! Mówiłam ci. Nie odbieraj.

Demonica spędziła ostatnie trzy miesiące na wyliczaniu mi wszystkich powodów, dla których Brooks do mnie nie dzwoniła. „Ma cię gdzieś”. „Uważa, że jesteś nudny”. „Po prostu niespecjalnie się jej podobasz”. Ale przecież nie było mowy, żeby moja najlepsza przyjaciółka, wspaniała zmiennokształtna, która nie raz i nie dwa uratowała mi skórę, tak się ode mnie odcięła. Nawet jeśli Brooks rzeczywiście przeczytała wszystkie te romantyczne bzdury, jakie o niej napisałem w pierwszej książce, tej, do której popełnienia zmusiła mnie Ixtab. Głupi papier prawdy!

Moim zdaniem Brooks po prostu pracowała pod przykrywką razem z siostrą, Quinn, i nie mogła z nikim nawiązywać kontaktu.

Odebrałem wideorozmowę.

– Cześć, Hondo.

Uśmiechnięta twarz mojego wujka wypełniła ekran. W rogu zmieściło się jeszcze srebrzystoniebieskie oko Ren.

– Też będziesz mogła z nim pogadać – mruknął do niej Hondo. – Przesuń się.

– Nie potrzebujesz całego ekranu – sprzeciwiła się dziewczyna.

– Hej, wiecie co? – przerwałem im. – Jestem teraz trochę zajęty.

Rosie, mój pies, zaskomlała w tle, właśnie w chwili kiedy Ren najwyraźniej wyrwała komórkę Hondowi.

– Lokalizator telefonu mówi, że jesteście w Nowym Jorku? – Ren uważała, że dobrze jest śledzić wzajemnie, gdzie się znajdujemy. Tak na wszelki wypadek.

Ik tupnęła nogą.

– Powiedz im, że nie możesz rozmawiać. Nie wiedzą, że mamy ważną misję, czy co?

– Znalazłeś sześćdziesiątkę czwórkę?! – zawołał zza Ren Hondo.

– Właśnie szukam.

– O, to dobrze. – Uśmiech Ren rozjaśnił ekran komórki. – Czyli będziesz dziś w domu? – Machnęła czymś, co wyglądało jak ozdobna kartka. – Dostaliśmy kolejne zaproszenie, z takimi samymi wskazówkami jak poprzednio. Nie zabieraj bagażu. Nie zabieraj telefonu. Bla, bla, bla.

– Nie zamierzam wdziewać na siebie żadnego mundurka SZIWM – oświadczył Hondo.

Mówił o Szamańskim Instytucie Wyższej Magii przy Drzewie Świata. Wszyscy bogurodzeni mieli się tam zgłosić w przyszłym tygodniu na letni program szkoleniowy. Mój wujek, pełnej krwi człowiek, miał ich uczyć walki wręcz, medytacji i takich tam.

Przysunąłem komórkę bliżej twarzy.

– Dlaczego dostaliśmy drugie zaproszenie, jak myślicie?

Przez twarz Ik przebiegł znudzony grymas. „A kogo to obchodzi?” – powiedziała bezgłośnie.

– Chcą, żeby wszyscy zgłosili się tam wcześniej. – Ren wzruszyła ramionami.

Z szyi Iktan wyskoczyły macki.

– Wcześniej? – szepnęła.

– To znaczy pojutrze, raniutko – wyjaśnił Hondo. – I lepiej, żeby mieli już cały sprzęt do tych treningów, które zaplanowałem.

– Czemu zmienili termin? – zdziwiłem się.

Ik kiwała potakująco głową. Dlaczego tak nagle zainteresowała się naszym harmonogramem? Przecież ona się do SZIWM nie wybierała.

– Pewnie się dowiemy na miejscu – westchnęła Ren.

Bogowie mieli powody dla wszystkiego, co robili (głównie związane z tym, że leżało to w ich interesie), więc tak, właśnie oślepiała mnie cała bateria świateł alarmowych.

Ik wyrwała mi telefon, pacnęła ikonkę kończącą rozmowę i wyłączyła zasilanie. Z jej oczu wypływały smużki czarnego dymu.

– Hej! – wrzasnąłem.

Rzuciła mi telefon i zmarszczyła brwi.

– Pozwalasz, żeby inne sprawy ingerowały w naszą misję. Skup się z powrotem, żebyśmy mogli wreszcie się stąd zabrać. Nie tylko ty masz harmonogram do przestrzegania.

Odszedłem kawałek i odetchnąłem głęboko, koncentrując całą energię na ostatnim bogurodzonym. Sygnał robił się coraz mocniejszy. Ruszyłem w jego kierunku… i zamarłem w pół kroku.

– Coś się nie zgadza.

Ik rozejrzała się na wszystkie strony.

– Nadal nie widzę żadnych mieszańców.

Wskazałem ciemny sklep po drugiej stronie ulicy.

– Bogurodzony jest w tym antykwariacie.

– Tym z napisem: „Zamknięte” w szybie?

Noo. Co jakiś dzieciak robił w zamkniętym sklepie z antykami o wpół do jedenastej w środę wieczorem? Chyba że sklep należał do jego rodziny albo coś takiego.

– Jesteś pewien? – spytała Ik; przysięgam, że już się śliniła.

– Na sto procent. – Spojrzałem na nią z ukosa. – Dać ci serwetkę?

Przeszedłem przez ulicę między zaparkowanymi autami i zbliżyłem się do witryny antykwariatu. Ik deptała mi po piętach.

– Mówiłam ci może, dlaczego Statua Wolności jest niebieska? – szepnęła.

– Jaki to ma związek? A tak w ogóle to jest zielona.

Przykucnąłem przy krawędzi okna i zajrzałem do środka, tak żeby mnie nikt nie zauważył. Wewnątrz znajdowały się dwie zakapturzone postacie.

No to która z nich była bogurodzonym? Mój BPS powinien właśnie piszczeć na cały regulator, wskazując palcem z idealną dokładnością, ale…

Rany!

Czy to w ogóle było możliwe? Obaj byli dziećmi bogów?

Miałem ochotę zapytać Ik, czemu jej „wyrafinowane umiejętności tropienia” wykryły tylko jednego, ale ona wciąż nawijała o Statui Wolności.

– Jej twórca był demonem – wyjaśniła. – Chciał złożyć hołd wszystkim demonom świata.

Utkwiłem wzrok w wyższym bogurodzonym, tym z szerokimi barkami. Wpatrywał się w coś, co trzymał w ręce; drugi przysunął się do niego, żeby też na to popatrzeć. I nagle to coś zaczęło jarzyć się czerwonym światłem. Co, do licha?!

– A wiesz, dlaczego chciał złożyć ten hołd? – Głos Ik stał się bardziej chrapliwy.

Czemu wciąż o tym mówiła? Postanowiłem puścić to mimo uszu. Przycisnąłem czoło do szyby.

– Myślę… że oni coś kradną – mruknąłem. – To się świeci.

– Bo ten pomnik jest przypomnieniem, że to demony są prawdziwymi panami, przewyższającymi wszystkich.

Wyższy bogurodzony poderwał głowę. Nasze spojrzenia się spotkały.

Tak byłem skupiony na tym, co się działo w środku za szybą, że odbicie w szkle zauważyłem, dopiero kiedy było już za późno.

Błyszczące czarne oczy, wargi wykrzywione w złośliwym uśmiechu i mordercze pazury uniesione do góry, gotowe do ataku.

Oderwałem się gwałtownie od szyby, ale w tej samej chwili szpon Ik chlasnął mnie w policzek. Wyrwał mi się okrzyk bólu; jad działał szybko.

– Głupi, głupi chłoptasiu. – Iktan zacmokała. – Nigdy nie ufaj demonowi.

Fuego wyślizgnął mi się z ręki, kolana się pode mną ugięły. Osunąłem się na ziemię, uderzając głową w beton. Świat się przechylił. Rozległ się brzęk rozbijanego szkła. Straszliwy ból przebiegł falą przez całe moje ciało.

– Tylko nie mrugaj, Zane – szepnęła mi do ucha Ik. – Idzie po ciebie bóg nietoperzy.

Zanim moje powieki opadły, ujrzałem jeszcze drganie powietrza i usłyszałem znajomy szelest czarnych skrzydeł.

3

Szuranie. Pomruki, stukot kroków.

Powietrze przeszyło wycie sklepowego alarmu.

Nagle ktoś mnie podniósł – i podnosił wyżej i wyżej. Zrobiłem nadludzki wysiłek i otworzyłem oczy.

Brooks!

Wzniósłbym triumfalnie pięść, gdybym miał czucie w rękach. Ale byłem tak bezwładny jak wypełniony do połowy worek na śmieci i kiedy Brooks posadziła mnie na dachu, opadłem na niego jak kupka bolesnego nieszczęścia. Głupie demony. Głupi jad.

Brooks uklęknęła obok. Wpatrywała się we mnie skupionym, intensywnym – przestraszonym wzrokiem.

Rany, ale się cieszyłem na jej widok. Naprawdę chcielibyście mieć kogoś takiego przy sobie w sytuacjach życie albo śmierć… Nagle Brooks ścisnęła ranę na moim policzku, próbując usunąć jad. No dobra, nigdy nie mówiłem, że jest delikatną osobą.

Chyba wrzasnąłem. Jad kursował szybko przez moje żyły i palił mnie jak gorący kwas. Ścisnęło mi się w piersiach, jakby żelaz­na pięść zamykała się coraz mocniej na moim sercu.

– Zane! – krzyknęła Brooks. – To nie działa. Musisz to wypalić!

– Ik… zdradziła… bogurodz… – wymamrotałem.

Spróbowałem przewrócić się na bok, ale moje ręce i nogi nie odbierały poleceń, a poza tym – szczerze – miałem problemy z oddychaniem. Przed oczami zaczęły mi tańczyć małe czarne kropki.

Brooks chwyciła moją głowę, żebym podniósł na nią wzrok.

– Słyszysz mnie?! Musisz wzbudzić ogień, żeby to z siebie wypalić. Tylko tak się uda!

Posłuchaj nahuala.

Otworzyłem w myśli szeroko oczy. To był głos Itzamny, skrzącego się boga. Czyżby tu gdzieś był?

I to już, Zane!

Sięgnąłem po gorąco w sobie, po płomienie, które były taką samą częścią mnie jak moje bijące serce. Jad przyśpieszał, niszcząc moje wnętrzności.

Ogień. Ogień. No, dalej!

Strasznie jest czuć, jak uchodzi z ciebie życie. Czułem coś podobnego, kiedy walczyłem z Ah-Puchem, bogiem śmierci, ale wtedy wszystko działo się na wielką skalę i napędzała mnie adrenalina – walcz albo giń. Tym razem wyglądało to inaczej. Tym razem zmagałem się z cichym, niewidzialnym potworem sunącym przez moje żyły. Nie był to już film wysokobudżetowy. No i kto miałby ochotę umierać na dachu w Hell’s Kitchen?

Wytężyłem resztkę działającego mózgu. W chwili kiedy już sądziłem, że jad wciągnie mnie w mrok na dobre, znów usłyszałem głos Itzamny:

Słuchaj, Posłańcu Burzy, jeżeli nie chcesz, by tak się skończyła twoja historia, naprawdę musisz wzbudzić w sobie ogień. Czy zapałkę też mam ci podać?

Sięgnąłem po moc Posłańca Burzy. Wyczułem iskrę, a potem…

– ZANE! – wrzasnęła Brooks.

– Do tyłu! – wykrztusiłem.

W chwili gdy się cofnęła, w mojej nodze rozpaliło się gorąco. Ogień popędził przez moją krew jak błyskawica, tropiąc jad tego wstrętnego, paskudnego, zdradzieckiego demona.

Niebieskie płomienie wzbiły się z mojej skóry wysoko w niebo. Poczułem natychmiastową ulgę. Odczekałem chwilę i przywołałem ogień z powrotem. A potem, bez tchu, stanąłem na nogi i rozejrzałem się wokół siebie.

Brooks podała mi Fuego i zaraz kiedy go chwyciłem, objęła mnie i przycisnęła do siebie tak mocno, że aż się zatoczyłem. Jakie to było miłe uczucie! Nie – po prostu fantastyczne!

Brooks puściła mnie i pchnęła do tyłu.

– Mogłeś umrzeć!

– Był tu Itzamna?

Wytrzeszczyła na mnie oczy; wyglądały jak wilgotne od łez.

– Co? Nie! Słyszałeś, co mówiłam? Mogłeś umrzeć.

– Czy ty zamierzałaś się rozpłakać? – wydusiłem z niedo­wierzaniem.

Tak. Naprawdę miała się rozpłakać, a to oznaczało tylko jedno. Nie chciała, żebym umarł. Potrzebowała mnie. Brakowało jej mnie!

Brooks otarła oczy i uścisnęła mnie ponownie. A potem znowu mnie pchnęła.

– Myślę, że cały ten ogień usmażył ci też mózg. – Przyjrzała mi się uważnie. – Jesteś wyższy.

Kiedy tak na mnie patrzyła, nabrałem przekonania, że zaraz się znów zapalę.

Odetchnąłem parę razy, żeby uspokoić mózg i żeby wszystko jakoś mi się poukładało w głowie.

– Ta trucizna – odezwałem się wreszcie – to była jakaś superzaawansowana wersja.

– Superzaawansowana?

– No tak. W niczym nie przypominała tego jadu, z którym miałem do czynienia w ubiegłym roku w wulkanie. – Zanim zdążyła zainteresować się tym bardziej, zapytałem: – Ale zaraz. Gdzie jest Ik i… co ty tutaj robisz?

– Quinn ruszyła w pościg za Ik – wyjaśniła Brooks. Kolejne słowa wymamrotała tak szybko i niewyraźnie, że ledwo ją zrozumiałem. – A ja… poleciałam prosto do ciebie; przecież nie mog­łam pozwolić, żebyś umarł na brudnym chodniku!

Błądziła oczami po mojej twarzy. Z ulicy na dole dobiegło wycie policyjnych syren.

– Bogurodzeni! Nie możemy dopuścić, żeby ich aresztowano!

– Tam jest też Quinn! – Brooks odwróciła się do mnie tyłem. – Złap mnie za ramiona – poleciła.

Potrzebowałem obu rąk, więc posłałem jedną myśl i puf! – moja laska zniknęła. Najfajniejsza cecha nowego, udoskonalonego Fuego (oprócz większej mocy) polegała na tym, że zamiast zmieniać się w mały nóż do listów (pomysł Ixtab), przeistaczał się teraz w tatuaż wielkości monety na wierzchu mojej dłoni – wyglądał jak czarna głowa jaguara ze złotym okiem z profilu (pomysł taty).

Kiedy Brooks przemieniła się w ogromnego jastrzębia, objąłem ją nad skrzydłami. Fajnie jest mieć zmiennokształtną przyjaciółkę, a taką, która może latać z tobą na plecach – o wiele, wiele fajniej.

Przelecieliśmy nad skrajem dachu. Na ulicy poniżej błyskały czerwone i niebieskie światła. Szyba w witrynie antykwariatu była rozbita, szkło rozsypało się po całym chodniku. Nigdzie ani śladu Iktan, Quinn ani bogurodzonych. Brooks wzniosła się wyżej i straciliśmy ulicę z oczu.

Kiedy się dotykaliśmy, Brooks i ja mogliśmy się porozumiewać telepatycznie. Skorzystałem z tego teraz i posłałem do niej: Tam na rogu skręć w prawo. BPS mówił mi, że bogurodzeni gdzieś tu wciąż są. Jeśli odejdą dalej, nie odnajdę ich. Mój BPS jakby się wcześniej zaciął. Co mogło go zakłócić?

Przepraszam, odparła Brooks. To pewnie przez to, że w pobliżu było za dużo istot nadprzyrodzonych. Cała ta magia czasem zakłóca i psuje różne rzeczy. Pochyliła się w lewo i rozpościerając szeroko skrzydła, przyśpieszyła lot. Czuję, żeQuinn też tam jest. Może właśnie z nimi?

A jeśli Iktan pierwsza dorwała bogurodzonych? Po plecach przeszedł mi dreszcz niepokoju. Pracuje dla Kamazotza, ale dlaczego? To nie ma sensu!

Masz rację. Nic, co ona robi, nie ma sensu, przytaknęła Brooks. Przyglądałyśmysię jej już od pewnego czasu, Zane.

I co, nie mogłaś mi tego powiedzieć?

To nie bez powodu nazywa się „praca pod przykrywką”. Musiałyśmy mieć pewność. Ale zaraz, „bogurodzeni”, w liczbie mnogiej? Ik zgłosiła tylko jednego.

Jest ich dwóch, odparłem. Jestem pewien. Jak to „zgłosiła”?

Iktan raportowała komuś, co robi, ale nie wiemy komu. Nie przewidziałyśmy, że cię zaatakuje…

Wystawiłyście mnie!

Nie! Przysięgam. Nie miałyśmy pojęcia, że coś takiego się stanie, no i dlatego też was śledziłyśmy z tak bliska. Iktan nie przekazywała raportów od ponad tygodnia. Coś tu jest naprawdę nie tak, Zane. Bardzo nie tak.

Czyli nie służyłem jednak Brooks i Quinn za królika doświadczalnego – uff.

– Tam – powiedziałem głośno, pokazując słabo oświetlony parking otoczony metalową siatką. – Z tyłu, w kącie, widzisz? Tam są bogurodzeni.

Brooks nie poleciała w miejsce, które wskazywałem – a to mi niespodzianka! Zamiast tego skierowała się na drugi koniec parkingu.

– Brooks! Chodziło mi o tamten kąt.

Tam jest Quinn. Najpierw muszę ją znaleźć i dowiedzieć się, co się stało; dopiero potem możemy ruszyć do akcji.

Dobra, czyli w ciągu ostatnich trzech miesięcy nic się nie zmieniło. Brooks nadal każdy plan musiała mieć dopięty na ostatni guzik.

Sekundę później wylądowaliśmy. Siostra Brooks rzeczywiście tam była – w postaci bardzo mi znajomego białego kota. Siedziała na masce złocistej hondy i oblizywała sobie łapki, jakby nie miała nic innego do roboty. Ha! Czyli to dlatego Ik nie zdołała zrealizować misji pt. „Kot na kolację” – Quinn, która też była zdolną zmiennokształtną, pewnie w ostatniej chwili zmieniła się w pchłę albo coś podobnego.

Siostry powróciły do ludzkiej postaci. Quinn miała na sobie białe dżinsy z dziurami na kolanach i szary sweter bez rękawów. Brooks jak zwykle nosiła czarne legginsy i koszulkę bez nadruku, a w pasie miała zawiązaną białą bluzę.

Quinn przyłożyła palec do ust i zaciągnęła mnie między samochody. Kiedy przykucnęliśmy, poinformowała mnie telepatycznie, że Ik gdzieś zniknęła, kiedy ona rzuciła się za demonicą w pościg. Więc pobiegłam za tymi dzieciakami, dodała. Chowają się w aucie po drugiej stronie parkingu.

Znaleźli otwarty samochód?

Musimy z nimi pogadać, zanim znowu dadzą drapaka, stwierdziłem.

Zablokowałam bramę wyjazdową, więc nie dadzą rady uciec. I nie zapomnij, że przed chwilą widzieli demona, powiedziała ­Quinn. Wierz mi, za bardzo się boją, żeby od razu dokądś się wybierali. Ale musimy to zrobić szybko. Iktan na pewno zaraz wróci z całą armią.

Brooks sięgnęła do buta i wydobyła mapę portali. Wpatrzyła się w nią ze zmarszczonymi brwiami.

Wyjaśniłem, że Ik nie zdoła znaleźć bogurodzonych beze mnie, bo nie potrafi ich wywęszyć z odległości bliższej niż kilometr. Chyba po raz setny poczułem gwałtowną wdzięczność za magię Ixtab, zrodzoną z jej błyskotliwego, nieufnego, zdecydowanie zbyt sceptycznego umysłu.

– Nic jej jednak nie powstrzyma przed wytropieniem mnie i Quinn – szepnęła Brooks, wciąż wpatrując się w mapę. – Może powinieneś się stąd zabierać.

– To moja misja – sprzeciwiłem się. W życiu bym nie zostawił na pastwę losu ostatnich dwóch bogurodzonych, tak samo jak Brooks i Quinn! – Po prostu się sprężmy.

– Są tu gdzieś portale, które mogą nas zabrać na Isla Holbox? – zapytała Quinn.

– Zabieramy bogurodzonych do mojego domu?

Quinn uniosła brew.

– Wyspa jest nadal otoczona magią cieni Ixtab. Będziemy tam bezpieczni i spokojnie obmyślimy, co robić dalej – oświadczyła i spojrzała na siostrę. – Udało się z tym portalem?

Brooks zmarszczyła mocniej czoło.

– Dajcie mi jeszcze parę minut. Zaraz coś znajdę.

Quinn opowiedziała mi trochę o tym, czym się zajmowały pod przykrywką przez ostatnie parę miesięcy. Kiedy przejąłem pałeczkę, wraz z Brooks tylko kiwały głowami, jakbym nie mówił im niczego nowego. I nagle mnie olśniło.

– Czy wy… czy wy mnie cały czas śledziłyście? – Trudno się dziwić, że Brooks nie dzwoniła. Była bardzo zajęta – szpiegowaniem mnie!

– Ik… – Brooks zarumieniła się. – Śledziłyśmy Ik.

Najwyraźniej część misji Quinn w Xibalbie (to, o czym nie mogła mi powiedzieć, kiedy się z nią tam poprzednio widziałem) była związana z informacją, że jakoby Ixtab spiskuje z Kamazotzem. Ale przecież to nie mogła być prawda. Było tak wielu innych podejrzanych, o wiele bardziej prawdopodobnych… przy czym bóg nietoperzy kiedyś uważał świat podziemi za swój dom, więc mógł mieć tam wciąż przyjaciół. Już miałem stanąć w obronie bogini, kiedy Quinn dodała, że ta wskazówka prowadzi donikąd. Poczułem przypływ ulgi.

Tak… Ixtab była królową zaświatów, pewnie najbardziej dwulicową przedstawicielką panteonu bogów, więc czemu się nią przejmowałem?

Bo ocaliła mi życie, i to niejeden raz. I życie Rosie. Nie wspominając już o tym, że zebrała radę bogów i przerwała publiczną egzekucję mojego taty. Zarobiła sobie u mnie naprawdę dużo plusów.

– Zdrajcami okazały się demony z armii Ixtab – wyjaśniła Quinn.

– Ale nie Ik – wtrąciła Brooks, odwracając mapę do góry nogami.

– Iktan tak jakby pojawiła się znikąd. – Quinn ściągnęła usta, jakby coś nagle przyszło jej do głowy. – To dlatego was śledziłyśmy. Żeby sprawdzić, czy zdołamy się dowiedzieć, czego szuka.

– Nadal nie rozumiem, czego Ik albo ten cały nietoperz chcą od bogurodzonych. Już to przerabialiśmy. Nasza krew nie ma takiej mocy, żeby wskrzesić boga Mexików.

– Też tego nie wiem. – Quinn wzruszyła ramionami. – Ale z jakiegoś powodu ci bogurodzeni są inni i Kamazotz potrzebuje ich do realizacji swoich planów.

Brooks przysunęła jej mapę przed oczy, pokazując coś palcem.

– Jest portal w pralni, dziesięć ulic stąd. Mamy dwadzieścia sześć minut, zanim się zamknie, więc do dzieła. – Złożyła mapę i schowała ją z powrotem w bucie.

Przypomniałem sobie, co Ik powiedziała o tych portalach, że są wszędzie wokoło; ciekawe, ile takich niewidocznych portali unosiło się tuż przed nami…

– Zaraz – powiedziałem do Brooks. – Czy ty… czy ty też pracujesz teraz dla zespołu Białej Krzesicielki Iskier?

Quinn dołączyła do supertajnej grupy szpiegów, żeby nie wychodzić za Jordana, jednego z wkurzających bliźniaków bohaterów. Może wciągnęła w to Brooks?

Nagle coś brzęknęło. Odwróciliśmy głowy – dwójka dzieciaków wspinała się po siatce dwadzieścia metrów dalej.

– Czas na przedstawienie – powiedziała Quinn, teatralnie zataczając ramieniem łuk, jakby oddawała mi scenę.

Ruszyłem w kierunku uciekinierów, ale Brooks szarpnęła mnie za ramię.

– Coś się stało?

Zdjęła bluzę i uniosła do mojej twarzy. Nagle zmieniła zdanie i rzuciła mi ją.

– Krwawisz – wyjaśniła.

– Ooooch. – Quinn zatrzepotała melodramatycznie rzęsami.

Zaczerwieniłem się – tak mocno, jakby policzki stanęły mi w płomieniach.

Brooks wykrzywiła się do siostry.

– Nie może tak po prostu do nich podejść cały zakrwawiony – warknęła. – Na widok krwi ludzie panikują, okej?

– Dobra. – Quinn uniosła kącik ust w uśmiechu. – Poczekam po drugiej stronie, na wypadek gdyby udało im się przeleźć przez siatkę.

Przemieniła się z powrotem w białego kota i wślizgnęła w cienie.

Wytarłem twarz, a potem rzuciłem brudną bluzę pod najbliższe auto, obiecując, że ją odkupię – ale Brooks już wzbiła się w powietrze.

Mój umysł przyśpieszył biegu. Czegoś w tej układance brakowało – czegoś, o czym nikt do tej pory nie pomyślał. Czemu miałem wrażenie, że ma to związek z antykwariatem i rzeczą, którą ukradli z niego bogurodzeni?

Spojrzałem na tatuaż jaguara na dłoni i przywołałem Fuego.

A potem pobiegłem w kierunku złodziejaszków.

4

Dzięki Fuego pokonałem parking w trzy sekundy. Nowa wersja mojej laski robiła ze mnie w razie potrzeby demona szybkości. No dobra, niefajny dobór słów. Robiła ze mnie szybkobiegacza. Naprawdę szybkiego.

Stanąłem tuż pod dzieciakami, które dotarły już do połowy wysokości trzymetrowego ogrodzenia. Moja metoda wygląda tak: trzeba zachowywać się odpowiednio. Mówić z pewnością siebie, ale nie sztucznie, spokojnie, ale nie ze znużeniem. Obserwować cel uważnie, choć nie jak stalker. A ta dwójka wyglądała tak, jakby wolała podejście subtelne, lecz bez ceregieli. Więc odetchnąłem głęboko i powiedziałem:

– Hej.

Popatrzyli na mnie w dół, zaciskając ręce kurczowo na siatce. Ich twarze tonęły w cieniu kapturów.

– Zostaw nas w spokoju! – zawołał wyższy ostrym tonem, ale dało się w nim wyczuć panikę.

– Chcę tylko z wami pogadać – odparłem. Czułem się jak policjant negocjujący z porywaczem trzymającym na muszce zakładnika, jakby każde moje słowo musiało być trafne, bo jeśli nie…

Quinn wyłoniła się z cienia po drugiej stronie siatki. Ale nie jako biały kot, o nie – przywitajcie się z ogromnym owczarkiem niemieckim, od którego warczenia aż zadrgało ciepłe wieczorne powietrze. Trudno jej było zarzucić subtelność.

Bogurodzeni zostali wzięci w dwa ognie.

– Może wyluzuj troszkę, Quinn? – zgrzytnąłem, a potem zawołałem do bogurodzonych: – Jestem pewien, że się zastanawiacie, o co chodziło z tym demonem. Okropne to było, wiem. Ale ja mogę wam to wyjaśnić i jestem dużo milszy niż ten wilczur.

Brooks zatoczyła nad nami koło, a potem wylądowała na szczycie ogrodzenia jako normalnej wielkości jastrząb. No dobra, to było lepsze niż ogromne ptaszydło, które mogło tych gości wepchnąć w jeszcze głębsze otchłanie paniki. Ale naprawdę musiała tak świecić tymi oczami?…

O wiele łatwiej wszystko szło, kiedy działałem sam.

– Mam na imię Zane – powiedziałem do bogurodzonych. – Jestem taki jak wy.

W odpowiedzi wlepili we mnie oczy, w których malował się absolutny brak zrozumienia.

No to kontynuowałem.

– Pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem demona – okropnie się wystraszyłem. Leciał takim dwusilnikowym samolotem jak jakiś borracho[4] i rozbił się na wulkanie za moim domem, i… – Bogurodzeni wciąż gapili się na mnie nieruchomo. – Słuchajcie, chcę wam pomóc. Przysięgam. Zejdźcie, to porozmawiamy.

Popatrzyli najpierw na Brooks, a potem w dół, na Quinn, i porozumieli się wzrokiem. Chyba uznali, że jestem najbezpieczniejszy, bo zeskoczyli na ziemię jak ninja i stanęli przede mną. Nie wiedziałem, czy powinienem czuć się urażony, czy zadowolony.

Dzieliło nas tylko parę metrów. Widziałem dobrze w cieniu, ale kaptury całkowicie osłaniały ich twarze.

Niższy podniósł rękę i zdjął z głowy kaptur. Wysypały się spod niego ciemne kręcone włosy z jasnoczerwonymi końcówkami.

– Nie potrzebujemy twojej pomocy – rzekła dziewczyna.

Quinn warknęła, odsłaniając bardzo długie kły.

Rzuciłem okiem na groźnego przedstawiciela psowatych.

– Eee… myślę, że jednak potrzebujecie – odparłem.

Drugi bogurodzony też zdjął kaptur. Miał czarne, króciutko ścięte kosmyki. Jak wszyscy bogurodzeni wyglądał na mojego rówieśnika. Był kilka centymetrów niższy ode mnie, ale miał zdecydowanie więcej mięśni. Stali tuż obok siebie i łatwo mi było stwierdzić, że mają takie same brązowe oczy z szarymi plamkami, taką samą ciemną skórę, takie same mocne podbródki. Bliźnięta.

Słuchajcie, naprawdę na ogół nie mam nic przeciwko bliźniętom. Nie lubię tylko Jordana i Birda, tych wrednych magicznych mafiosów, którzy chcą mnie wypatroszyć i wysuszyć na sznurku moje wnętrzności. A więc to zupełnie normalne, że pierwsze, co mi przemknęło przez głowę, to: BŁAGAM, nie bądźcie tacy jak tamci.

Ukrywanie się w mroku to nie jest najlepszy sposób na zdobycie czyjegoś zaufania, zaryzykowałem więc kroczek do przodu, żeby mogli przyjrzeć się mojej superprzyjaznej twarzy.

– Zostań tam, gdzie jesteś – rzucił do mnie chłopak. Strzelał oczami na wszystkie strony, jakby szukał najlepszej drogi ucieczki.

Podniosłem rękę w uspokajającym geście. Nic dziwnego, że się bali. Najpierw natykają się na rozszalałego demona, a potem jakiś obcy pojawia się z dziwnymi zwierzakami i próbuje wkraść się w ich łaski…

– Słuchajcie… – przemówiłem łagodnym głosem. – Wiem, że to wszystko wydaje się jakimś wariactwem, ale mam wam wiele do powiedzenia, a czas nas goni.

– Wiemy, czemu tu jesteś – odparła dziewczyna. Chociaż jej głos drżał, wyglądała na osobę, która zrobi wszystko, żeby uniknąć walki, ale też cokolwiek, żeby wygrać, jeśli do walki jednak dojdzie.

– I nie dostaniesz tego. – Na twarzy jej brata malowało się wyzwanie.

„Tego?”

– Za żadną cenę – dokończył chłopak.

I pogroził mi pięścią. Normalnie pogroził mi pięścią! I to nawet nie jak prawdziwy bandzior, ale raczej jak gość, który naoglądał się na YouTubie filmików instruujących, jak groźnie wyglądać.

Rodzeństwo znów spojrzało na siebie; gdybym nie wiedział lepiej, przysiągłbym, że się porozumiewali telepatycznie; ten dar mają wszyscy bogurodzeni, ale działa tylko przy bezpośrednim dotyku, bliźnięta zaś stały teraz co najmniej metr od siebie.

Nagły łopot skrzydeł i rozmigotane powietrze zmieniło sytuację (którą miałem, podkreślam, całkowicie pod kontrolą) w okrzyk podziwu (dziewczyny) i wiązankę cichych przekleństw (chłopaka).

Brooks wylądowała tuż obok mnie w ludzkiej postaci, zatarła dłonie i uśmiechnęła się szeroko.

– Jestem Brooks, wasz miły nahual z sąsiedztwa, znany również pod nazwą zmiennokształtnego. Ten pies po drugiej stronie to moja siostra Quinn. To jest Zane, syn Hurakana, majańskiego boga burzy, wiatru i ognia. A ten paskudny demon chce czegoś od was – prawdopodobnie waszych serc. Jesteśmy tu po to, żeby was uratować. – Nabrała powietrza w płuca i znów się uśmiechnęła. – A, a tak w ogóle to marnujemy czas i ryzykujemy wszystko, kiedy tak tu stoimy i o tym gawędzimy. Możemy już się stąd zabierać?

Bliźnięta przeniosły zaszokowany wzrok ze mnie na Brooks, a potem znów na mnie, jakby próbowały zdecydować, kto tu dowodzi, a może które z nas będzie wolniejsze, kiedy rzucą się do ucieczki.

– Nahual – mruknęła dziewczyna. – Bóg. Demon.

Przy każdej nazwie wystawiała kolejny palec, zerkając jednocześnie na brata.

Po paru sekundach (a może telepatycznych słowach) chłopak odetchnął z ulgą.

– To nie oni, Alano.

„Oni?” Spodziewali się kogoś innego? I czy ich oczy właśnie błysnęły błękitem? Kiedy wytężyłem wzrok, znów mieli brązowe ojos[5].

Quinn powróciła do ludzkiej postaci i oparła się o ogrodzenie.

– Możecie trochę się sprężyć? – burknęła. – Według moich szacunków mamy jeszcze dwadzieścia dwie minuty, zanim nasz portal się zamknie, i jeszcze mniej, nim Ik znów się pojawi, żeby położyć łapy na swoich ofiarach.

Chłopak zaciągnął siostrę za siebie, odsuwając się od nas.

– Myślicie, że jesteśmy głupi? – rzucił.

Czy to było podchwytliwe pytanie?

– Skąd mam wiedzieć? Dopiero co was spotkałem. – Ale przed chwilą włamaliście się do antykwariatu i uruchomiliście niechcący alarm, pomyślałem. Choć może po prostu nie umieli za dobrze rabować. – Naprawdę musimy stąd iść.

– Taa, cóż, nie jesteśmy głąbami. – Dziewczyna popatrzyła na Brooks i podniosła dumnie głowę, ale wyglądało to tak, jakby tylko udawała opanowanie. – Wszyscy wiedzą, że demony lubią najbardziej krew i kości – oświadczyła. – Serca są gumowate i trudne do przegryzienia. Nie przepadają za tym.

O rany!

– Kto ci to powiedział? – Prawie się zatchnąłem. Skąd mogli znać kulinarne zwyczaje demonów? Nawet ja nie wiedziałem za wiele o ich preferencjach, poza tym że lubiły polować na wszystko, co miało dwie lub cztery nogi.

– A jak możemy mieć pewność, że ty nie jesteś demonem? – spytał chłopak, cofając się powoli. Znów uniósł pięść, ale siostra rzuciła mu wymowne spojrzenie: „Nie powtarzaj się”.

– Słuszne pytanie – mruknęła Brooks.

Zacisnąłem palce na rączce Fuego w kształcie główki smoka i sięgnąłem do swoich pokładów cierpliwości.

– Nie jestem demonem. Jestem bogurodzonym, tak jak wy. Nie zauważyliście nigdy, że różnicie się od innych ludzi?

Zanim zdążyli otworzyć usta, Quinn zmieniła się w orła i przeleciała nad siatką. Wylądowała obok Brooks i przeistoczyła się w człowieka w sekundzie, w której jej szpony dotknęły ziemi. Czapki z głów, serio.

– Posłuchajcie – odezwała się głosem, przez który przebijała się pełnowymiarowa irytacja. – Sprawa jest taka: wasza prawdziwa mamusia albo wasz prawdziwy tatuś to majański bóg. To znaczy, że macie pewną moc. Istnieją inni tacy jak wy – jak Zane. Wiem, nie spodziewaliście się czegoś takiego, ale życie jest ciężkie i niesprawiedliwe, i ojojoj. Nie możecie wrócić do domu, w każdym razie nie teraz. Grozi wam niebezpieczeństwo. Wasz sposób na zniknięcie stąd za chwilę sam zniknie, a ja wolałabym tu nie być, kiedy demonica wróci razem z kumplami. Więc albo pójdziecie z dobrej woli, albo was tam zaciągnę siłą. Jedno jest pewne: idziecie z nami.

– Mówiłem ci – mruknął chłopak do siostry.

– Co jej mówiłeś? – No, co jej mówił? O majańskich bogach? O mocach? Że życie jest niesprawiedliwe?

Brooks wykrzywiła usta.

– A może by tak ktoś podziękował za ocalenie waszych tyłków w antykwariacie?

– Nie prosiliśmy was o pomoc – odcięła się dziewczyna.

Jej brat tymczasem zadarł głowę i wytrzeszczył oczy.

– Patrzcie! – Wskazał na niebo.

W chwili gdy podnieśliśmy wzrok, bliźnięta rzuciły się do ucieczki, przebiegając obok. Ech! Najgorsi są uciekinierzy.

– Hej! – Ruszyłem za nimi, ale Quinn chwyciła mnie za ramię.

– Złapiemy ich. Poczekaj tutaj.

Razem z Brooks zmieniły się w ogromne ptaki. Bliźnięta nie zdołały odbiec daleko – Quinn złapała dziewczynę za ramiona i poderwała ją do góry.

– Adrik! – wrzasnęła bogurodzona, wierzgając nogami w powietrzu.

– Zostaw ją! – krzyknął chłopak i pobiegł w kierunku orła z wyciągniętymi rękami, jakby sądził, że jest w stanie go doścignąć.

Quinn wznosiła się coraz wyżej, nie powstrzymało to jednak Adrika – pędził pomiędzy rzędami samochodów, unikając szponów Brooks.

– Alana! – zawołał.

No dobra, wiem, że Quinn kazała mi czekać, ale nie mogłem tak stać i ładnie wyglądać – przecież to była moja misja. Pobiegłem za Adrikiem.

Quinn wykrzyczała ostrzeżenie, ale ja dzięki Fuego już mu deptałem po piętach. Brooks leciała tuż nad Adrikiem, kiedy chłopak nagle znikł. Wsunął się pod samochód? No dobra, facet naprawdę zachowywał się jak ninja. Przez jakieś trzy sekundy mu współczułem. A potem minęła czwarta sekunda, przynosząc ze sobą znajomy odór – charakterystyczny zapach śmierci Iktan.

Wróciła.

5

Ale gdzie się podziewała ta zdradziecka demonica?

Obracałem się w kółko, omiatając wzrokiem każdy centymetr placu, maskę i dach każdego samochodu. Nagle latarnie w kątach parkingu wybuchły, pogrążając nas w mroku.

Ik pewnie zapomniała, że widzę idealnie w ciemności i nie potrzebuję światła, żeby z nią walczyć. Podbiegłem do sedana, przy którym po raz ostatni widziałem chłopaka.

– Adrik! – wyszeptałem z naciskiem. – Gdzie jesteś?

Quinn, która nadal trzymała mocno dziewczynę, zataczała nade mną kręgi w milczeniu. Brooks unosiła się niedaleko w powietrzu. One też wyczuły Iktan. Dobrze chociaż, że Alana nabrała rozumu i ucichła.

Wytężyłem wzrok w mroku.

Tam.

Sześć, może siedem metrów ode mnie pięć demonów przycupnęło na szczycie ogrodzenia; ich żółte oczy świeciły w ciemności. Ik znajdowała się w środku; srebrzysty warkocz wił się na jej plecach niczym ogon skorpiona. Przykucnąłem błyskawicznie między dwoma autami, w nadziei że mnie nie zauważyły.

Wizg. Wizg. Wizg.

Wysunąłem ostrożnie głowę zza maski samochodu. Każdy z demonów miał przy ustach długą wąską rurkę, wycelowaną w niebo.

Cholera!

Strzałki śmigały w kierunku Brooks jak białe pociski. Umykała przed nimi, wykonując gwałtowne uniki w powietrzu.

Cisnąłem Fuego w demony, ale przecież włócznia mogła trafić tylko jednego naraz. Przeszyła brzuch największego, który rozpłynął się w rzadką smugę czarnego dymu.

Wszystkie pozostałe demony skierowały wzrok w moją stronę.

I o to chodzi. Gapcie się tylko na mnie.

– To mnie chcecie! – wrzasnąłem i wyciągnąłem ręce w przód, wystrzeliwując ku demonom potoki niebieskiego ognia. Cztery bestie skoczyły w dół, obnażając kły. Fuego wrócił do mnie w chwili, gdy kule ognia, które wystrzeliłem z oczu, trafiły dwa demony w barki, ręce i nogi. Zawyły; na asfalcie zasyczał żółty płyn – krew? – który wylał się z ich ran. Iktan, nie patrząc na potwory wijące się na ziemi, ruszyła ku mnie, uśmiechając się złowieszczo.

Brooks nadleciała jak rakieta z rozcapierzonymi szponami. Jej okrzyk rozbrzmiał echem po całym parkingu. Kii-aaa!

– Brooks! – krzyknąłem. – Nie!

Patrzyłem z przerażeniem, jak ostatni niezraniony demon wycelował w nią dmuchawkę. Brooks obniżała coraz bardziej lot, a ja cisnąłem mocno Fuego w potwora – i trafiłem go prosto w serce. Rozpłynął się w powietrzu z bolesnym wrzaskiem. ­Brooks wzleciała wyżej.

Iktan nigdzie nie było widać.

Stałem na środku szerokiego przejazdu, łapiąc oddech i wytężając wzrok. Gdzie podziała się Ik? I gdzie się chował Adrik?

– Wiem, że bogurodzony tu jest – odezwała się demonica. Jej bezcielesny głos wydawał się dochodzić ze wszystkich stron naraz. – Jeśli chcesz żyć, daj mi bogurodzonego.

– Nie ma mowy – warknąłem.

No, przynajmniej sądziła, że jest tylko jeden. Phi. I śmiała mówić, że demony są wyższą rasą!

– Nie pokonasz mnie – rzekła. A potem, bardziej chrapliwie, dodała: – Ilu będzie musiało dziś zginąć, Ognisty Chłopcze?

Zacisnąłem dłoń na Fuego, gotów do walki.

– Myślę, że… jeszcze jeden demon.

– Chyba chciałeś powiedzieć: czworo?

Ik i dwa kolejne demony zmaterializowały się pięć metrów dalej. Srebrzyste warkocze zwisały im do kostek; włosy miały zaczesane do tyłu tak mocno, że gdyby poruszyły choć jednym nozdrzem, ich twarze chybaby pękły.

Rzuciłem Fuego, ale włócznia przeleciała przez czarną mgłę. Demony były iluzją.

Identyczna trójka demonów pojawiła się na dachu samochodu. A potem kolejna na ogrodzeniu. Replikowały się bez końca – nie miałem pojęcia, które są prawdziwe.

Moją twarz owiał podmuch wiatru – gdzieś niedaleko łopotały skrzydła Brooks, ale pomimo dobrego wzroku nie dostrzegałem jej nigdzie. Jednocześnie zawarczał uruchamiany silnik. Czerwony sportowy samochód ruszył z piskiem opon prosto na demony stojące przede mną i zderzył się z nimi, czy raczej przejechał przez nie, bo demony rozpłynęły się w powietrzu. Ostry odgłos hamowania i auto zatrzymało się metr ode mnie.

W fotelu kierowcy siedział Adrik.

Wyskoczył z samochodu, tocząc wokół błędnym wzrokiem i dysząc ciężko.

– Gdzie one się podziały?

W ciemności rozbrzmiał groźny pomruk. Mijały sekundy.

Jedna. Druga. Trzecia.

Zacisnąłem kurczowo palce na Fuego.

Nagle, jakby znikąd, wyłonił się demon i powalił mnie na ziemię. Zatopił zęby w mojej szyi i jad znów popłynął mi w żyłach. Tym razem jednak byłem na to przygotowany. Zapłonął we mnie ogień. Stałem się cały śmiertelnym pożarem. Bestia wrzasnęła z bólu i znikła.

Odwróciłem się gwałtownie do Adrika. Stękając z wysiłku, wił się bezradnie w uścisku demona.

– Jeden ruch, a poderżnę mu gardło – wychrypiał potwór.

– Prędzej zabije mnie twój smród! – krzyknął Adrik.

Znieruchomiałem; w tej samej chwili za demonem stanęła ­Brooks. Zamrugałem. Nadal była jastrzębiem, ale jej pióra – czarne, nie zaś jak zwykle brązowo-białe – wtapiały się w ciemną noc.

Wystarczyła chwila mojej nieuwagi, aby Iktan wyłoniła się zza jednego z samochodów i skoczyła na Adrika. Brooks zareagowała jednak jeszcze szybciej. Chlasnęła szponami grzbiet demona trzymającego bogurodzonego, potwór upadł na kolana, a Brooks porwała chłopaka w powietrze.

Ik uniosła dmuchawkę. Wystrzeliłem w nią strumień ognia i dmuchawka stanęła w płomieniach. Jednocześnie rzucił się na mnie kolejny demon. Szybko uchyliłem się przed jego pazurami i wdrapałem na dach sedana. Na samochód skoczyły następne dwa demony, rzuciłem się więc do ucieczki, przeskakując ostrożnie z dachu na dach przy wsparciu Fuego. Ale tamte zwinnie mnie doganiały.

Brooks zawróciła; na tle czarnego nieba widać było tylko Adrika uczepionego jej łapy.

– Chwyć drugą łapę! – wrzasnął.

Brooks unosiła się w powietrzu może z półtora metra przede mną.

Jeszcze jeden skok.

Odbijając się od dachu ostatniego auta, dałem susa w powietrze, zamieniając w tej samej chwili Fuego w tatuaż, żeby uwolnić ręce – i złapałem nogę Brooks.

W naszą stronę posypały się strzałki, mijając nas o centymetry.

Cholera! Szybko postawiłem zasłonę z gęstego dymu, żeby nas zamaskować.

Strzałki dalej gwizdały wokół nas. Adrik popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Załatw te śmierdzące!… – wrzasnął, ale zanim zdążył dokończyć, ja już wypuściłem strugi ognia.

Brooks wydała z siebie ogłuszający okrzyk. Nie musiałem sprawdzać, żeby wiedzieć, że została trafiona. Całe jej ciało zesztywniało.

I runęliśmy w dół.

Ziemia zbliżała się do nas z zaskakującą prędkością.

– Brooks! – zawołałem.

Posłała mi telepatycznie zdesperowaną wiadomość: Zane, moje skrzydło!

Serce zabiło mi gwałtownie w piersi; nie mogłem złapać oddechu.

Brooks wciąż walczyła, wyciągając zdrowe skrzydło, wyginając grzbiet i napinając mięśnie – próbując zanieść nas w bezpieczne miejsce.

Twarz Adrika wykrzywiała zgroza.

– Zaraz się rozbijemy!

Nie rozbijemy się. Nie rozbijemy się, powtarzała Brooks. Poradzę sobie.

Ale nie było wątpliwości, że przegrywała walkę z siłą ciążenia. W końcu opuściły ją resztki sił, jej mięśnie stały się bezwładne… Polecieliśmy w dół. Za dziesięć sekund nasze głowy rozbiją się o ziemię jak arbuzy.

Niżej.

Niżej.

I niżej.

Nagłe szarpnięcie. Dłoń ześlizgnęła mi się na szponie kilka centymetrów w dół. Ścisnęło mnie w żołądku. Podniosłem głowę i ujrzałem Quinn – trzymała Brooks za kark.

– Adrik! – zawołała Alana wczepiona w grzbiet orła.

– Quinn! – wrzasnąłem. – Do portalu!

Trudno jej było unieść nas wszystkich; machała skrzydłami z niepokojącym trudem. Mijaliśmy budynki w dole z żółwią prędkością.

Nie mogliśmy stracić tej okazji na ucieczkę. Nie miałem pojęcia, jak poważną ranę odniosła Brooks, ale demoniczna strzałka nie wróżyła nic dobrego… Musiała jak najszybciej znaleźć się na wyspie – magiczna ślina Rosie mogła ją uzdrowić.

Adrik poprawił chwyt na łapie Brooks.

– A orzeł nie może się zmienić w smoka albo inną wielką, potężną istotę?

Nie, pomyślałem. Hurakan wspomniał kiedyś, że tylko Itzamna ma moc zmieniania się w smoka.

– Uda nam się, okej? – powiedziałem uspokajająco.

Quinn krzyknęła. Zdwoiła wysiłki i leciała teraz przez noc, jakby była to sprawa życia i śmierci. W chwili gdy zerknąłem w dół, poczułem ucisk w brzuchu. Ik wraz z drugim demonem pędzili pod nami, dotrzymując nam kroku. Ich szyje wydłużyły się i odgięły nienaturalnie, dzięki czemu mogli śledzić każdy nasz ruch wyłupiastymi oczami. Ulicą przejechało kilka samochodów, ale na szczęście piesi akurat ją omijali – nikt nie zostanie powalony przez potwory.

– Mamy towarzystwo! – krzyknąłem do Quinn.

– Żartujesz?! – zawołał Adrik. – Są niezniszczalne, jak karaluchy!

Przywołałem Fuego. Sekundę później moja włócznia pofrunęła ku Ik ruchem, którego ludzkie oko nie byłoby w stanie wyśledzić. W chwili gdy miała ugodzić demonicę, ta zmieniła się w słup srebrzystofioletowej mgły. Włócznia przebiła drugiego demona; ostry okrzyk bólu powędrował echem w ciemność.

Nerwowo rozglądałem się za Ik. Ile czasu udało nam się zyskać?… Tam! Zdrajczyni biegła właśnie przez ulicę, między drzewami, które przy niej rosły.

Mieliśmy najwyżej piętnastosekundową przewagę.

Kiedy wylądowaliśmy wreszcie przed pralnią, Brooks powróciła do ludzkiej postaci i od razu straciła przytomność.

Złapałem ją, zanim zdążyła osunąć się na ziemię.

– Jest strasznie rozpalona! – W głowie łomotała mi panicznie tylko jedna myśl: Błagam, niech to nie będzie trucizna.

– Zamknięte! – krzyknęła Quinn, waląc w drzwi. – I portal znika!

Zajrzałem przez okno; w ogromnej przemysłowej suszarce dostrzegłem znajome migotanie zamykającego się portalu – srebrno-złoty wir upstrzony błękitem.

– Musimy wyważyć drzwi! – wrzasnąłem.

Wzrok Quinn padł na Brooks. Ewidentnie była rozdarta: chciała podbiec do siostry i ocenić obrażenia, ale wyszkolenie wojowniczki jej na to nie pozwalało – musiała skupić się na pilniejszym zadaniu. W chwili gdy – jak mi się zdawało – Quinn miała się przemienić w jakieś ogromne zwierzę taran, Alana i Adrik odepchnęli ją i podbiegli do drzwi. Stali tak blisko siebie, że nie było widać, co robią. I nagle…

Klik.

Otworzyli zamek! No dobra, jednak naprawdę byli profesjonalnymi włamywaczami.

Serce podskoczyło mi z radości aż do stratosfery. Uda nam się!

A przynajmniej tak myślałem przez chwilę – dopóki nie ujrzałem w oknie odbicia Iktan. Dzieliło nas od niej jakieś dziesięć metrów – pędziła ku pralni z wyszczerzonymi zębami i rozcapierzonymi pazurami.

Adrik wrzasnął. Alana pchnęła go przez drzwi, a ja zarzuciłem sobie Brooks na ramię, przywołałem Fuego i pośpieszyłem ku migoczącemu coraz słabiej portalowi w głębi pralni. Kroki demonicy dudniły, jakby była tuż za mną. W każdym razie zdecydowanie za blisko.

Przez ułamek sekundy miałem ochotę cisnąć Fuego w paskudny pysk Ik, ale nie mogłem zwolnić i nie miałem też wolnej ręki, żeby ją spopielić.

– SZYBKO! – zawołałem.

Portal zamigotał jeszcze słabiej.

Cztery metry.

Dwa metry.

Metr.

Quinn otworzyła drzwiczki suszarki i wskoczyła do środka za Adrikiem i Alaną. Zdążyłem runąć przez portal tuż przed jego zniknięciem. Szkoda, że nie zobaczyłem już, jak zdradziecka morda Ik pocałowała magiczną klamkę.

6

O magicznych portalach wypada wiedzieć jedno: są zupełnie jak samochody. Niektóre działają jak marzenie, inne to kupy złomu, które powinny być odesłane na wrakowisko. No więc tak – nam oczywiście dostała się kupa złomu.

Świat gwałtownie się zachwiał. Gorące, wirujące podmuchy zatkały mi oddech w piersi. Przycisnąłem Brooks mocniej do siebie; spadł na nas deszcz białego gęsiego puchu i naelektryzowanych skarpetek. A potem ciśnienie nagle się obniżyło i strzeliło mi w uszach. Portal wypchnął mnie na zewnątrz, poturlałem się po ubitym piasku i Brooks wysunęła mi się z rąk.

Na czworakach pogramoliłem się pod zgiętą palmę, tam, gdzie upadła. Nie odzyskała przytomności, a jej skóra prawie parzyła. Serce stanęło mi w gardle.

– Brooks? – wyszeptałem.

Kątem oka widziałem, że Adrik i Alana szybko pozbierali się z ziemi kilka metrów dalej. Popatrzyłem do tyłu – fale łagodnie obmywały małą plażę.

Udało nam się przedostać na Holbox. Dzięki niech będą bogom!

Skoczyłem na nogi, podbiegłem do wody i z obu rąk wystrzeliłem w nocne niebo grube słupy ognia, wysokie na piętnaście metrów. Rosie wiedziała, że czerwone płomienie oznaczają SOS, czyli: „Chodźcie tu natychmiast!”.

Kiedy wróciłem do Brooks, klęcząca przy siostrze Quinn próbowała nie dopuścić do niej Alany.

– Zrobiłam kurs pierwszej pomocy – mówiła dziewczyna. – Może uda mi się jej pomóc.

– Tu potrzeba czegoś innego – burknęła Quinn, pozwoliła jednak Alanie uklęknąć przy Brooks.

– Poświecisz trochę? – zwróciła się do mnie Alana.

Przykucnąłem i zapaliłem w dłoni mały płomyk, oświetlając ranę Brooks.

– W jej ręce coś tkwi – powiedziała dziewczyna. Zachowywała się zbyt spokojnie, jakby ucieczki przed demonami, przeskakiwanie przez magiczne portale i leczenie zmiennokształtnych były dla niej czymś zwyczajnym. – Potrzebuję pęsety albo… – Zawiesiła głos i rozejrzała się uważnie dokoła.

– Gdybyście poszli z nami od razu – mruknąłem – nie doszłoby do tego.

– Ale przecież w ogóle was nie znaliśmy! – zaprotestował stojący za mną Adrik. – A ja staranowałem parę tych potworów, gdybyś zapomniał. To była naprawdę filmowa scena!

– Obwinianie innych jej nie uleczy, Obispo.

Walczyły we mnie ze sobą złość, frustracja i panika, ale wiedziałem, że Quinn ma rację. Musieliśmy się skupić na Brooks.