Wątróbka po warszawsku - Stefan Wiechecki - ebook + książka

Wątróbka po warszawsku ebook

Wiechecki Stefan

0,0

Opis

Dziesiąty tom Opowiadań powojennych najbardziej warszawskiego z pisarzy warszawskich Stefana Wiecheckiego WIECHA. Wiech nie tylko odtwarza koloryt Warszawy, on wręcz tworzy język, gwarę warszawskich drobnych cwaniaczków. Opisując świat z punktu widzenia przeciętnego Walerego Wątróbki zauważa w tym świecie masę absurdów, rzeczy pozytywnych i negatywnych. Wiech częstokroć kpi sobie z władzy, ale ponieważ robi to jako pan "Wątróbka" to zdaje się, iż można to traktować z przymrużeniem oka. A tym czasem Wiech był po prostu wielkim pisarzem i stworzył tę swoją specyficzną formę bo może ułatwiała zawoalowaną krytykę i pozostawiała to co najcenniejsze - trochę żartu, śmiechu, przymrużenia oka. A o języku swojej twórczości sam Wiech stwierdził ambiwalentnie Pytano mnie, czy uważam się za współtwórcę gwary warszawskiej. Współtwórca to za duże słowo. Starałem się zawsze wierniej tylko odtworzyć. Oczywiście zdarzało się na kanwie istniejących zwrotów wyprodukować coś nowego, ale wypadków tych było niewiele tej gwary już prawie nie ma powracamy więc do Wiecha trochę z tęsknoty za dawną Warszawą, ale może przede wszystkim to po prostu pisarz znakomity, o którym M. Choromański pisał nawet; Uważam Wiecha za jednego z najlepszych polskich pisarzy współczesnych. W tym tomie znajdziecie opowiadania z lat 1962-64. Kto czyta Wiecha, ten się uśmiecha!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Nota Redakcyjna

SOS NA FIS

ŻONO-MOTO-ROWER

UWAŻAĆ NA SZYNY

A MOŻE KOMINIARZ?

DRUGA NÓŻKA

SAM-TATA

SPUCHNIĘTY „SAM”

OD KOŃCA ŚWIATA

PIRAT

KAPELUSZ WUJASZKA

KRÓLEWNA W TRAMWAJU

JAK? ZATRASIE?!

ZASUWAMY DO WILANOWA

SZARPANE FILMY

MAŁA CZARNA Z CWAJNOSEM

CHŁOPIEC CZY DZIEWCZYNKA

KACZKI ZWYCIĘŻĄ

KOCMOŁUCH 1962

NAŁOGOWY UŚMIECH

VAN GOGH I BAMBOSZE

SYPIALNE FURMANKI

CZYŚCIOSZEK

KRÓLOWIE W ZAIKSIE

TWARDY ZAJĄC

I CO TU NARZEKAĆ

DO FOTOKOMÓRKI GO

ZEZOWATE ZABAWKI

WKLEILIŚMY AMERYKANOM

PACZKOWANE ALIMENTY

ŻOŁNIERZ I GRYPOLINA

ZAMROŻONA GIENIA

CZTERDZIEŚCI RAZY ŻONATY

PRZESUWANKI WARSZAWSKIE

OSTATNI GŁOS

W DOMOWYM MAMRZE

NIKT NIC NIE WIE

BILET I MAŁA CZARNA

KIERCELAK KSIĄŻKI

KURCZĘ PO POLSKU

PRZERWA W UPRZEJMOŚCI

KLOPS PRZEZ KLOPS

ZMOCZONY PIEŚNIARZ

A GDZIE WĄŻ?

TELEFON Z KOSMOSU

POD „WASZYNGTONEM

PIOSENKA PRZY KOŚCI

NIE MA MOCNYCH

PARYŻ WYSIADA

WALKA Z HARMIDEREM

USŁUŻNE MIASTECZKO

NIEHONOROWO, PROSZĘ SASKIEJ KĘPY

KOCHAJMY ZIMORODKA

TOWARZYSZKA PANCERNA

ŚCIANA ŚMIERCI

FRUKTOWIT POD ŚLEDZIKA

HARFA W TRAWIE

NAJMILSZY GOŚĆ

CZUĆ ŚWIĘTA W POWIETRZU

WĄTRÓBKA PROMETEUSZA

NOWOROCZNA PIERSIÓWKA

LENIWI GOŚCIE

A KARP NAWIAŁ

SZWAGIER ZACZĄŁ PIERWSZY

MARLENA CZY GIENIA

MIODOWY TYDZIEŃ

INSBRUCK CZY PARZĘCZEW

UPOWAŻNIENIE NA PIŚMIE

ŻEBERKO DLA ADAMA

JAJKO NA ŁYŻCE

KURTYNA W PRANIU

MARYNARKI NIE OBRODZIŁY

TOKIO DLA NAS – MIĘTA

CZYN, ALE CZYM?

MAKBETOWA

TAKIE WESELE

JEDEN KIELISZEK

WYPOŻYCZALNIA SZCZĘŚCIA

KAWALERSKA PAMIĄTKA

OPERA W CEDECIE

KRZYŻÓWKA Z GIENIĄ

W TOKIO JAK NA KACZEJ

PRZEDSTAWIĆ SIE DOKTOROM

FAMILIA Z GŁĘBOKIEGO TERENU

USŁUGI WZROKOWE

WIOSŁUJ PAN TE ZUPE

SIEDZIELIŚMY NA DACHU

GRYMAŚNE MIASTO

SĄD SPRZEDAJE RYBY

CUDÓW NIE MA?

SAMI PRZEDZIURAWIAMY

POD CEROWANYM DACHEM

WARSZAWSKIE BAJTLESY

SAŁATĄ DOOKOŁA ŚWIATA

CZY TO CIEPŁA, CZY ZIMNA

SOBIESKI – SUŁTAN 12:0

CANALECIAK PRZECHLAPAŁ ŁAZIENKI

POŚPIESZNY SĄDZIE

JAJECZNICA W TROLEJBUSIE

WIOSNA JUŻ DYMI

KOPNIĘTY W KOSTKIE

SKOK PRZEZ TELEWIZOR

DMUCHAMY NA ZNICZ

NOWE ZOO W WARSZAWIE

JESZCZE JEDNA OLIMPIADA

Nota Redakcyjna

Copyright © by Maria Białogońska, Agnieszka Piątek, Maciej Piątek, Maria Stradomska i Krzysztof Stradomski,

Warsaw

Copyright © for this edition by visàvis/ Etiuda, Cracow

Wszelkie prawa zastrzeżone

Projekt okładki: Janusz Stanny

Redakcja techniczna i łamanie: Anna Atanaziewicz

Redakcja, korekta: Humbert Muh

Wydawnictwo visàvis/Etiuda

30-549 Kraków, ul. Traugutta 16b/9

tel. 12 423 52 74, kom. 600 442 702

email:[email protected], [email protected]

www.etiuda.net

ISBN: 978-83-7998-880-8

(wersja e-book)

SOS NA FIS

Gienia od tygodnia czasu nie chce jeść. Znaczy sie odmawia przyjmowania pokarmów. Z żalu z powodu tej kuchni na 24 fajerki, jaką otrzymujemy w mieście Zakopanem na tak zwanem Fisie.

Dopieru w środe dała sie namówić na kolacje, jak ten Antoni Łaciak, z fachu podobnież mularz, wygrał srebrny medal za skok z jakiejś tam średniej Krokwi. Wrąbała nawet sporo: dwa schaboszczaki z kapustą i odsmażanemi kartofelkamy. Wygłodzona była przez te biegi, w których z wielką trudnością zdobywaliśmy ostatnie miejsca. Byłaby opędzlowała jeszcze trzeci kotlet, bo go sobie nałożyła na talerz, ale znowuż sędziowie odebrali jej apetyt przez to, że skrzywdzili drugiego naszego skoczka, niejakiego Wale.

Przyczepili sie bez dania racji do chłopaka o to, że po skoku troszeczkie sie przewrócił, ale nie za bardzo i nie od razu. A potem na siedzeniu jechał jeszcze 50 metrów, ale mu tego nie zaliczyli i zepchli go na szary koniec między patałachów i ofiary losu.

A jak jakiś tam Szwedziak czy inszy Finlandczyk po skoku siedemnaście kozłów fiknął, narty pogubił i o mały figiel nie wpadł do loży, w której zagraniczne, dewizowe, goście siedzieli, to nic, to w porządku?!

– Ach że wy łachudry sądowe! – krzyknęła na to Gienia i byłaby cisła talerzem w telewizor, bo jak raz sędziowska komisja sie w niem pokazała.

Całe szczęście, że ja miałem tyle przytomności zmysłowej, żem jej talerz odebrał, tylko jeden sędzia kartoflem w nos otrzymał.

– Gieniuchna, szanuj sie, tak nie można, musiem być gościnne, sędziowie też sie mogą mylić, a Wala i tak ma szczęście, że to nie jest sąd okręgowy i że sześć miesięcy mamra przez pomyłkie mu nie wkleili. Po drugie telewizor możesz nam uszkodzić i nie zobaczem dalszego ciągu Fisu, w którem możemy sie jeszcze honorowo odegrać.

– Tak, na organkach. Co tu mówić o odegraniu sie, jak nawet Biegunówna wysiadła i poszła z płaczem do domu.

Z tą Biegunówną to podobnież było tak: jeździła dziewczyna na tych nartach jak złoto i pięć kilometry to dla niej była mucha i od razu ni z tego, ni z owego nerwy ją opuścili i nie mogła kroku zrobić. A wszystko to przez chuliganów, które ustawili sie na szosie pod Zakopanem i ze złości, że Polska dostaje tak fatalnie w kość, najlepszą faworytkie zaczęli obcinać i pod krytykie brać, że za wolno posuwa:

– Stefcia, nie w te strone jadziesz!

– Narty widocznie masz szpicamy do tyłu przypięte!

– Nie męcz się, siądź w tramwaj – i tak dalej w tem guście. Głuchy by nie wytrzymał, to i Biegunówna wyciągła w końcu chusteczkie, uderzyła w płacz i wycafała sie z tych całych wyścigów.

A po mojemu powinna inaczej zrobić, spróbować jeszcze raz, ale razem z Łaciakiem Antoniem. Jako mularz, swoją wymowe chyba posiada i potrafi zasunąć chuliganom taką mozaikie, że dadzą Stefci święty spokój.

Zresztą nie wiem, nie znam zakopiańskich mularzy, może nie umieją jak sie należy żywem słowem sie posłużyć i chuliganów obciąć. Nasze warszawskie chociaż na nartach przeważnie nie jeżdżą, z językoznawstwem dają sobie rade pierwszorzędnie.

Jeżeli jednakowoż, panno Funiu, natrafiłaby pani na jakieś trudności, my oba ze szwagrem chętnie służem. Rzecz jasna, że pojadziem za panią góralskiemi sankami i jeżeli sie o nasz rozchodzi, zrobiemy wszystko, żeby sie pani jeszcze na tem Fisie ładnie pokazała. Pod tem jednakowoż waronkiem, że nie bedzie sie pani za bardzo nam przysłuchiwać. Chłopaki jesteśmy wstydliwe, nerwowo możem sie załamać i wszyscy sie rozpłaczem.

PS. Telegrame w te właśnie słowa zamiarowaliśmy pchnąć ze szwagrowskiem do Zakopanego na pomoc, czyli że zrobić tak zwany SOS na FIS, ale w ostatniej chwili dowiedzieliśmy sie, że w piątek Biegunówna taką pokazała końcówkie, że oko wszystkiem zbielało. Odegrała sie jak chciała. Widocznie sama dała sobie rade z chuliganamy. A może nie miała ze sobą chusteczki?

W każdem bądź razie mocna grabulka od całej naszej rodzinki.

ŻONO-MOTO-ROWER

– No i patrz pan, panie Królik, co sie z tego Żerania zrobiło, tu na placu, gdzie jeszcze niedawno kozy szczaw jedli, fabryka stoi jak wielkie nieszczęście.

– Jakie tam niedawno, już dziesięć lat minęło, jak FSO tu zasuwa. Ile już „warszaw”, ile „syrenek” po świecie lata, a ile tu gotowych stoi, ile po taśmie zapycha, a pan mówisz, że niedawno…

– Zaraz, zaraz, nadmieniłeś pan coś o taśmie. Jak to detalicznie taka taśmowa robota wygląda, bo ja, uważasz pan, nigdy tego nie widziałem.

– Zwyczajnie wygląda. Taśma na wałkach chodzi i samochód od remiechy do remiechy przesuwa. Jeden same koła ustawia, drugi ośki do nich dorabia i taśma chodu do trzeciego. Trzeci motor przyszwejsuje, czwarty błotniki dorobi, a samochód wciąż po taśmie gania dalej i dalej, od oddziału do oddziału. W piątem lakiernicy malują „warszawe” jak lustro, w szóstem tapicerzy siedzenia obijają skórą, w siódmem maszyna schnie na cacy, w ósmem dostaje licznik i numera rejestracyjne, w dziewiątem próba hamulców sie odbywa, a w dziesiątem derektor instytucji, która samochód kupiła, już czeka z teczką pod pachą. Jak tylko wóz podjedzie, siada i jazda na posiedzenie „Pod Krokodyla”.

– Zaraz, zaraz, czekaj pan, po mojemu tu czegoś brakuje, trzeba by jakoś tę całą produkcje usprawnić. Mam pomysł racnoza… racrona… racliza… niech cie cholera, nie mogie wymówić.

– Nie szkodzi, dawaj pan pomysł.

– Uważasz pan, na końcu taśmy zamiast dyrektora z teczką powinien stać kasjer z torbą i ogonek klientów.

– I co ma robić ten kasjer?

– Wypłacać każdemu z klientów po 120 kafli.

– Jakich kafli?

– No tysiaków złotych.

– Na co?

– Na zakup tych samochodów. No i żeby urząd skarbowy nie miał prawa pod maskie zaglądać.

– Samochodom?

– Nie, klientom, bo oni w maskach powinni w ogonku figurować, rzecz jasna, że tylko ci, co z gotówką przyjdą. Bo ludzie chcieliby i boją sie.

– Czego sie boją?

– Spowiedzi wielkanocnej w parafii św. Lindleya i pokuty za grzechy w charakterze domiaru.

– To już niech każdy sam o zbawienie swojej duszy sie martwi, a my sie cieszmy, że fabrykacja leci i przez te dziesięć lat tak ładnie nam sie motoryzacja rozwinęła. Żeby jeszcze nie te wypadki drogowe, toby faktycznie było na szosach żyć, nie umierać.

– Totyż po mojemu na wzór zagranicy powinno sie u nas na skrzyżowaniach postawić tablice: „Kierowco, uważaj na swoje zdrowie, pamiętaj, że nie masz dla siebie części zamiennych”.

– To zupełnie jak samochód „warszawa”.

– Jak to?

– No bo spróbuj pan dostać głupie delko, wał korbowy, pompe albo skrzynkie biegów, kapcie pan pogubisz.

– Bo pan nie umiesz szukać. Na miejscu w Warszawie, gdzie jest fabryka, nie możesz pan czegoś podobnego dostać, to jasne. Spróbuj pan w Gdyni kupić węgorza. Trzeba wsiąść w pociąg i pojechać.

– Gdzie, do Radomia, do Lublina?

– Skąd? Za granice. Najlepiej z wycieczką „Orbisu” „Trzynaście stolic”, zawsze w którejś delko do „warszawy” pan znajdziesz. Wiadomo – artykuł eksportowy i cieszyć sie tylko trzeba.

– Totyż ja sie ciesze, bo także samo za samochodowego lubilata sie uważam, a nawet starszego, bo jeszcze przed FSO-sosem zacząłem podobną produkcje.

– Co pan mówisz, to ciekawa rzecz, i co to było? Dziecinne wózki na elektryczne bateryjki „Osram” czy może ryksze na karbid?

– Był to, uważasz pan, tak zwany żono-moto-rower, czyli skrzyżowanie żony z rowerem. Coś w rodzaju rykszy, skrzynka między dwoma rowerami. Jeden był męski, dla mnie, z wolnem kołem, drugi – damka, dla małżonki, z ostrem. W środek kładło sie wałówkie i jazda na majówkie do Buchnika. Gienia ciągła całe maszynerie, a ja przeważnie odpoczywałem. Obojgu nam to dobrze robiło: ja sie poprawiłem, a żona uzyskała linie. Bardzo pomysłowa była ta maszyna i chciałem ją opatentować na eksport do Arabów, gdzie podobnież mężowie na osiołkach jeżdżą, a żony za niemi piechotą szorują. Ale powstała przez ten czas FSO i zrobiła mnie konkurencje samochodem „syrenka”.

– Daj pan spokój, jaka konkurencja! Co „syrenka”, to nie pański żono-moto-rower. Tyż porównanie.

– Ale mój sie nie psuł. Przy zmianie żon mogło sie niem dojechać do samego Monte Carlo, pokaż pan te sztukie na „syrence”.

– Bo tam podobnież góry po drodze. Trzeba inną trase wybierać i ścigać sie do miejscowości położonych z górki. Wtenczas dobrze naciśniem „syrence” na płuco i pierwsze przyjedziem do mety z okrzykiem: niech żyje młody lubilat FSO w Żeraniu.

Rzecz jasna, że my z koleżką tak ze złości przygadujem „syrence”, bo jej nie mamy, ale przy jajeczku każdemu będziem jej życzyć od dziś za rok, a najpóźniej za dwa. Wesołych Świąt!

UWAŻAĆ NA SZYNY

Patrze, a Gienia całuje wczoraj swoją jesionkie na watolinie. Zlękłem sie, że żona na nerwowe słabość mnie zapadła, jużem chciał po doktora lecieć, ale dla pewności zastawiłem sie krzesłem i pytam sie:

– Gieniuchna, co ci jest, może kogutka przyjmiesz?

– Dlaczego?

– No bo widocznie główka cie boli?

– Skąd wiesz?

– Zachowujesz sie tak więcej nerwowo… Ciucha swojego serdecznie całujesz?

– Sam jesteś wariat. Ja tylko z jesionką sie przepraszam, z powodu zmiany wyżu na niż, czyli że lipiec w listopad nam sie zamienia.

– Gieniuchna… ty jednakowoż musisz sie dać zbadać nerwowemu doktorowi… Jaki lipiec, przecież mamy dopiero kwiecień?

– A ja ci mówie, że lipiec. Widziałeś w kwietniu kiedy 38 stopni ciepła w cieniu? A wczoraj było.

Ucieszyłem sie niemożebnie, że moja małżonka nie chorowita, tylko dowcipna i kącikiem humoru sie posługuje. Pocałowałem ją nawet w czoło i usiadłem przed telewizją. Ale za chwileczkie znowuż strach mnie obleciał. Widze, że Gienia wyciąga z szafy swoje zimowe foki na króliczych pelisach, wyjmuje z nich bagno i przeciwmolowe kulki, trzepie z naftaliny i przymierza.

– Królowo mojej piękności – mówie – co ty znowuż robisz? Na podbiegunowe Arktykie sie wybierasz z niejakiem Centkiewiczem?

– Z jakiem tam Centkiewiczem, z tobą sie szykuje na pochód majowy.

– W zimowem futrze?

– Jeszcze nie wiem. Na każdy jeden wypadek z naftaliny go wyjęłam, bo nie wiadomo, co będzie jutro. Pogoda chisia dostała od tych atomów, kalendarz zupełnie jej sie w głowie pokiełbasił i dlatego nie mogłam być pewna, czy śnieg nawet jutro nie spadnie. Totyż naszykowałam futro, boty i jesionkie. Ale niezależnie mam przygotowioną kretonową sukienkie w czerwone róże, takąże parasolkie i gdynki. Dla ciebie odprasowałam koszule Słowackiego i czerwony krawat w biały rzucik. Niech sie pogodzie nie zdaje, że w kant nasz uderzy i nie pozwoli wziąść udziału w pochodzie.

Niech sobie Gienia co chce mówi, a ja zadowolniony jestem, że sie ochłodziło. Rzecz jasna, rozchodzi mnie sie o ten Wyścig Niepokoju: Berlin – Warszawa – Praga Czeska. Dlaczego niepokoju? No bo rokrocznie z nerw wychodziem i spokój traciem, jak naszem chłopakom poleci. Czy kichy jem nie nawalają tak rowerowy, jak i prywatne wskutek nadużycia zsiadłego mleka. Czy rowery wytrzymają te wszystkie kraksy na zakrętach. W tem roku najwięcej podobnież będziem sie niepokoili o szyny tramwajowe w Berlinie. Do nagłej krwi tam tych szyn trzeba przecinać w poprzek, zaczem sie z miasta wyjadzie. I właśnie w Berlinie ten wyścig w tem roku sie zaczyna i jak sie wygarniem na starcie, to zaczem sie pozbieramy, do samej Warszawy czołówki już nie dogoniem. A może by tak ten pierwszy etap przez miasto Berlin przebyć po prostu tramwajem, on sie szyn nie boi?

Zresztą co sie będziem z góry przejmować – zobaczy sie. Na razie faktycznie dobrze jest, że sie oziębiło. Na rower nie ma gorszej cholery jak upał. Raz, że sie pić chce, a po drugie ludność na szosie z kubłami stoi i polewa cyklistów dla ochłody. A to czasem może sie skończyć tragicznie. Sam wiem o tem z praktyki. Pare lat temu w tył jechałem na rowerze do Łomianek na wesele swojego chrześniaka Kropidłoszczaka. Podjeżdżam już pod Łomianki i dziwie sie, że orkiestra strażacka stoi i „Na lewo most” podgrywa. Ludzi także samo pełno, bis mnie biją i „niech żyje” krzyczą. Ja sie kłaniam, bo myślałem, że to wesele po mnie wyszło. I od razu jak mnie ktoś nie chlustnie wiadrem wody w same oczy, jak drugi nie poprawi jeszcze jednem kubłem. Widze, że nic nie widze, i wpadłem na drzewo. Widelec złamałem, z kół ósemki mnie sie porobili i straciłem tak zwane dwa siekacze. (Na weselu potem już tylko pasztetowe kiszkie mogłem jeść, a przepadam za suchą kiełbasą).

Okazało sie, że jak raz wyścigi cyklistów sie odbywali i za zwycięzce byłem wzięty. A żebym tak naprawde był którem z Królaków albo na przykład takiem Stasiem Gazdą, to mógłbym w tych waronkach wygrać etap?

Kiszkie pasztetowe!

Totyż lepiej, że duży niż sie rozwinął i dał w kość wyżowi antlantyckiemu. Może nie będziem sie tak pocić w wyścigu. W każdem bądź razie uważać na szyny!

A MOŻE KOMINIARZ?

Długo nie mogłem namówić Gieni do głosowania na najlepszą piosenkarkie. Co którą wymienie, moja małżonka krzywi sie jak po occie siedmiu złodziei:

– Co, ta mała czarna? – mówi. – Za nic na świecie, za bardzo mnie Mordzielakową przypomina.

Podaję drugie nazwisko, znowuż niedobrze:

– Czego? Ta długa gidia, ta gloria in ekselsis deo? Nie zgadzam sie – kubek w kubek ta kasjerka spod „Ślepego Leona”.

Trzecią znowuż rudem wypłoszem nazwała, maglarki córką.

Rozchodziło sie o sercową zazdrość. Faktycznie, w swojem czasie zasuwało sie perskie oczko do niejednej twarzowej cizi na Targówku, Grochowie, nie licząc, rzecz jasna, Szmulek. Pare sztuk Gieniuchna zapamiętała i od tej pory, od czasu do czasu, sie na nich odgrywa. Tak samo było przy tem głosowaniu.

– Na co ty właściwie chcesz wygrać te artystkie? Co ty będziesz z nią robił, stara mantyko? – pyta sie mnie w końcu.

– Ależ Gieniuchna, zachodzi bolesne nieporozumienie. Tu nie o artystkie sie rozchodzi, tylko o samochód – „syrenkie”. Cztery ich jest podobnież do wygrania.

– No to głosuj na samochód, co tu płeć damskie do tego mięszasz?

– Kiedy tak nie można, leguramin jest taki, żeby głosować właśnie na artystkie, która nam sie najwięcej spodoba.

– A o wiele mnie sie żadna nie spodoba?

– Nie przeszkadza, musisz sie poświęcić, napisać, że owszem, spodoba mnie sie ta i ta, żeby w ciągnieniu wziąść udział.

– Jak tak, to pisz Kawecka.

– Jaka Kawecka?

– Wiktoria Kawecka, która tak ładnie „Wesołe wdówkie” odgrywała.

– Gieniuchna, tu musi być osoba żywa, na chodzie…

– A na artyste w męskiem rodzaju głosowania nie ma?

– Owszem, oprócz tego, że na śpiewaczkie, głosujem na śpiewaka. A także samo, jeżeli mamy życzenie samochód wygrać, musiemy i na piosenkie głos złożyć, która nam najwięcej podpadła.

– Tak, no to pisz: „I krok w krok za nią mknie”.

– Co to za piosenka, z czego to jest, z radia, z filmu?

– Z „Wesołej wdówki”.

– Co ty Gieniuchna z tą wdówką, jak pragne szczęścia. To musi być powojenna piosenka.

– To jest właśnie powojenna.

– Tak, ale po japońskiej wojnie, a tu sie rozchodzi o ostatnią.

– Jak tak, to pisz „Wio, koniku”.

– Znowuż z naftaliny wyciągasz kawałek. Wymień cóś świeższego.

– „Na lewo most, na prawo most”.

– Już lepiej, ale coś ty sie tak do tej komunikacji przyczepiła: konik, mosty, tramwaje. Weź jakiś inny artykuł pod uwagie, jak np.: miłość, wiosne, motylki, lody, biżuterie i temuż podobnież. – Koniec końców wybraliśmy piosenkie o kompocie z gruszek, bo śpiewała ją artystka podobna do garbatej, jak utrzymuje Gienia, szewcowej z Zacisza, która uciekła z kominiarzem. Może kominiarz szczęście nam przyniesie?

DRUGA NÓŻKA

Koleżka mój, niejaki Topielec Alojzy, miał niemożebny odcisk na prawej nodze. I to taki, że nic na niego nie pomagało, żadne tam maście i zajzajery, tak z apteki, jak i z bazaru Różyckiego.

Ktoś mu doradził, żeby świeżą słoninę z młodego wieprza przykładał. Ale i z tego nic nie wyszło. Smalec przez dziurki od sznurowadeł mu wyciekał, a odcisk cały i dokuczał jak nieszczęście, tylko tyle że sie świecił, a człowiek cierpiał. Na różne przy tem nieprzyjemności był narażonem, bo jak na przykład w tramwaju ktoś go nawet leciutko w odcisk uraził, z miejsca dostawał w ucho. Potem sprawa i odsiadka. Jak dzieciak płakał do mnie nieraz Topielec na swój garbaty los. Wzruszyło mnie to w końcu i mówię mu:

– Nie umiesz sie pan oblecić z tem draniem odciskiem? Bywszy na pana miejscu do pedikuru bym sie udał, tam z miejsca dadzą mu rade, wyrżną do kości i po krzyku.

Długo sie ten ów koleżka namyślał, bo sie bojał iść pod nóż, ale jak raz nadział sie w autobusie na milicjanta i groziła mu sprawa o pobicie władzy, sam mnie prosił, żeby go zaprowadzić do tego pedikuru.

Poszliśmy w Chmielne do zakładu. Za dziesięć minut był jak nowo narodzony człowiek. Raz tylko krzyknął i odciska nie było. Pedikurzystka wymasowała mu potem nóżkie, wyperfumowała nawet i mówi:

– Poprosze o drugą.

– Kiedy na tej drugiej nie ma odciska – odpowiada Topielec.

– Nic nie szkodzi, uporządkujemy i ją.

A ten sie przekomarza i za nic na świecie nie chce buta zdjąć. No to ja zaczynam go namawiać:

– Nie bądź pan uparty, pokaż pan drugie nóżkie.

A ten nie i nie. Zgniewał mnie koniec końców i nadmieniam:

– A co pan sześć palców posiadasz i wstydzisz sie pan? Nawet o wiele tak, nie ma czego. Ta pani nie takie rzeczy już widziała. Najwyżej drożej o dwa złote za dodatkowy palec policzy. Ja go panu fonduje. Ściągaj pan kamasz.

Ale sie uparł jak mur. Żywo sie ubrał i wyszliśmy. Na ulicy go sie pytam:

– Między namy mężczyznamy powiedz pan otwarcie: dlaczegoś pan nie dał drugiej nogi do obróbki? Dwuznaczne słowo masz pan na niej wytatuowane, jak matrosy, czy jaki matrymonialny rysuneczek?

– Nie o to sie rozchodzi. Drugiej, uważasz pan, nie myłem.

– Dawno?

– Dosyć. Tak mniej więcej od Wielkanocy.

– No to sporo, teraz już po Zielonych Świątkach. A dlaczego?

– Nie wiedziałem, że będzie potrzebna.

– A miednice masz pan w domu?

– Mam nawet łazienkie.

– No chyba w wannie świni pan nie trzymasz?

– Skąd. Pieczarki hoduje.

– Po co?

– Mam takie słabość, a piwnica ciasna, ledwo węgiel sie zmieścił. Łazienka bez okna – pieczarka to lubi. Nawet światła nie zapalamy, bo jej szkodzi.

Ale taki był kontent, że sie pozbył odciska, że zaprosił mnie pod budkie, na większe jasne z wianuszkiem, a potem do kina.

Ale ze względu na te jego drugie nóżkie odmówiłem. Myślę sobie: w kinie da sie odczuć i na mnie będą ludzie podejrzanie patrzyli. Chociaż nie zawsze i nie W każdem. Są takie, że faktycznie nie wiadomo, kto z publiki mydła nie nadużywa i gdzie nawet przedwojenne szprycowanie powietrza leśną wodą by nie pomogło.

Jak sobie przypomniem, że nawet starożytne Rzymiani mieli łazienki i co dzień sie kąpali, przykrość da sie odczuć, że my w wannach rolnictwo praktykujem.

A w Rzymie dochodziło do tego, że taka na przykład Epopea, żona Nerona, w oślem mleku kąpiel sobie brała. Wpada raz Neron do mieszkania, pociąga nosem i mówi: Co tu tak mlecznem barem czuć? Wszystko sie wydało, a że tego dnia jak raz na śniadanie była biała kawa z kożuszkiem, Nerona zemgliło, zdenerwował sie i kazał małżonkie udusić.

Rzecz jasna, że każda przesada do niczego dobrego nie prowadzi. Totyż nie wymaga sie, żeby sie ktoś kąpał w mleku, nawet krowiem, wystarczy woda.

A już nóżki trzeba uwzględniać jak najczęściej, i to obydwie, nawet nie udając sie do pedikuru, kina czy w goście.

SAM-TATA

Przeczytałem, ma sie rozumieć, w gazetach, że podobnież duże oszczędności mają być zaprowadzone przy budowie nowych mieszkań.

„W jednym z warszawskich osiedli rozpocznie się budowę domów oszczędnościowych. W poszczególnych mieszkaniach nie będzie się wstawiało drzwi, lecz tylko futryny, lokatorzy jeśli zechcą, przywieszą do nich zasłony, jeśli będą mieli skłonność do «luksusu» – kupią drzwi w składzie, tak jak sie kupuje piecyki gazowe, firanki czy meble. Kuchnie pozbawione będą okien, będą miały światło pośrednie. W łazienkach wanny zastąpi się kącikiem z natryskiem. Eksperyment ma być stopniowo rozszerzony”.

Tak pisało w prasie. Po mojemu to faktycznie słuszne – co wymyślili ostatnio budowlani wynalazcy: kogo stać na takie luksusy jak drzwi, niech sobie kupi. Co sie tyczy okien w kuchniach, to także samo święta racja, bo do czego faktycznie służyli okna w kuchniach. Przed wojną kuchty wyglądali przez nich po całych dniach na strażaków. Teraz pomoc domową rzadko kto posiada, to i okna nikomu tam niepotrzebne. Z łazienkami to samo. Jak będzie prysznic, może faktycznie częściej lokatorzy będą sie kąpali, bez obawy, że węgiel w wannie sie jem zamoczy albo że sie ryba płoszy. Węgiel można trzymać pod łóżkiem, a że ryba na święta nie będzie miała gdzie pływać, to tyż żadna przyczyna, bo gdzie sie dzisiaj dostanie żywego karpia. Jeżeli sie rozchodzi o mnie, to bym jeszcze doradził jedną oszczędność: szyb bym w ogóle w okna nie wstawiał. W lato nikomu niepotrzebne, bo i tak najzdrowiej spać przy otwartych oknach, a na zime lokatorzy mające skłonność do luksusu sami już by sie postarali o szyby, o to możem być spokojne.

Na upartego to i ściany działowe w mieszkaniach zbyteczne, przeszkadzają tylko w ustawianiu mebli i fisharmonie małżeńskiego pożycia nieraz ludziom niweczą, przez wywoływanie sprzeczek, gdzie zrobiem sypialnie, gdzie stołowy, a gdzie sie dzieci podzieją. Zamiast trzech nieustawnych klitek będziem mieć jeden duży salon kuchenno-bawialno-sypialny z prysznicem w jednem rogu, a sedesem w drugiem.

A jak tak fest skoczyć po rozum do głowy i jak sie należy pokompinować nad rozszerzeniem tego tak zwanego eksperymentu, to po co właściwie komu potrzebne klatki schodowe, czyż nie taniej byłoby posługiwać sie dajmy na to drabinkami sznurowemi? Jaka gimnastyka, jaka zabawa dla dzieci. Tylko ze starszemi osobami byłoby troszkie kramu. Można by ich co prawda wnosić na barana, ale to tyż niepotrzebne. Niech siedzą w domu, po co sie mają włóczyć po mieście i zamięszanie w ruchu kołowem wywoływać.

Jak oszczędność, to oszczędność, totyż: także samo spodobali mnie sie te tramwaje samoobsługowe, czyli „samy” komunikacyjne, bez konduktora, dla posiadających miesięczne bileta. Faktycznie oszczędność i jaka wygoda. Prawie puste chodzą, podczas gdy na zwyczajnych niemożebne winogrona wiszą.

W niedziele było z tem troszkie tragedii rodzinnych i dzieci mocno płakali. Bo to tak – tata ma bilet miesięczny i jedzie na spacer jak przedwojenny hrabia Potocki pustem samoobsługowem wozem, a mama z dziećmi na buforze zwyczajnem zapycha albo na przystanku sie zostaje i krzyczy, że do rozwodu męża poda.

Ale każden początek jest trudny, żony powoli sie przyzwyczajają, a co zaoszczędziem na konduktorach, to zaoszczędziem.

Propozycje robie, żeby sie taki wagon nazywał „Sam-tata”, bo mama nie ma do niego wstępu.

SPUCHNIĘTY „SAM”

Ano, już za pare dni będziem mieli otwarty na placu Unii pagrypsny spożywczy sklep samoobsługowy, czyli tak zwany Supersam. Cała Warszawa chodzi oglądać ten cud XX wieku, bo faktycznie jest co widzieć. Schody jak do kościoła, a na górze same szkło, nikiel i jarzynowe lampy. Ameryka wysiada. Przez szyby już widać te półki a półki, na których właśnie paczki z sodą, bielidłem i zupamy w proszku sie układa. To faktycznie będzie sam, niech ja nic dobrego nie mam! Tysiąc zadowolnionych klientów będzie mogło jednocześnie sie obsłużyć wygodnie i jeszcze luzu starczy.

Tylko sie troszkie martwie o personel do tego sklepu. Bo o wiele w zwyczajnem samie każdego jednego klienta trzy ekspedientki pilnują, żeby siódmego przykazania socjalistycznej moralności nie naruszył, no to jak tabliczka mnożenia nam wykazuje, w tem nowem, będzie potrzeba ich trzy tysiące. Skąd brać ludzi, z Ameryki bezrobotnych sprowadzać czy jak? No i klient do towaru nie będzie sie mógł przez personel przedrzeć.

Po mojemu powinni tam być zastosowane jakieś nowoczesne wynalazki ze świata techniki. Zaczem żywą obstawe zatrudniać, można by na przykład jakie atomowe aparata zastosować i każdego jednego wychodzącego klienta prześwietlać kosmicznemi promieniami, które wykazywaliby obecność w kieszeniach sardynek, butelek koniaku i ćwiartek masła eksportowego.

Ekspedientki „Samu”, czyli „samiczki”, nie potrzebowaliby wtenczas zwroku sobie nadwerężać, szyi wykręcać, bo tak zwana wiedza ścisła przyszłaby derekcji z pomocą.

A swoją drogą także samo i o remanent jestem niespokojny. Bo o wiele w zwyczajnem samie ciągnie sie on często do tygodnia, to w tem spuchniętem może potrwać z półtora roku. Ale to już mówi sie trudno, kontrol musi być, bez tego daleko sie nie ujedzie.

Chociaż nie w każdem dziale handlowem da sie ona detalicznie przeprowadzić. Mówiliśmy do tych pór o produktach spożywczych, teraz trzeba wziąć pod uwagie odwrotną strone medalu. Detalicznie rozchodzi mnie sie o tak zwane przybytki z dostępem do morza. Tak podziemne, jak i te starszego typu wolno stojące jeszcze na niektórych ulicach Warszawy. Odnośne przepisy w swojem czasie ustalili, że za zajęcie kabiny, tak damskiej, jak i męskiej, należy sie Stołecznej Radzie Narodowej 30 groszy. Ale kto zna życie, dobrze wie, że klienci dają najczęściej pół złotego i nie czekają na reszte.

Jedni z braku czasu, a inni przez wdzięczność z powodu szczęśliwego samopoczucia. Wskutek dlatego wśród kasjerek zatrudnionych w tem dziale zaczął sie szerzyć kapitalizm. Rozeszli sie pogłoski, że jedna z nich postawiła sobie domek jednorodzinny, druga zapisała sie w Orbisie na wycieczkie Batorym na Wyspy Kanarejskie, trzecia złożyła podanie na „wartburga”.

Przeprowadzona kontrol nie dała jak należy rezultatu, bo po pierwsze publika przeszkadzała w pracy buchalterom, dobijając sie do placówek mimo wywieszenia szyldów „renament”, po drugie „ujęcie towaru” okazało sie w tem wypadku niemożliwe.

Nie pozostało nic innego, jak podnieść cene urzędową z 30 groszy na 50. Co tyż odpowiednią uchwałą zostało już przeprowadzone.

I po mojemu słusznie. Bo pomimo że stopa niemożebnie nam sie podniesła, w tem dziale nie wychodzi Warszawa na swoje. Co jest?

OD KOŃCA ŚWIATA

Niejedna nasza sąsiadka więcej ma cukru, mąki, ryżu aniżeli każden sklep spożywczy w Warszawie. Jeden Supersam na Puławskiej może by dał jem rade, ale i to przypuszczam, że wątpie.

Zaczęło sie to ni z tego, ni z owego podczas pory deszczowej. Kto miał tylko ręce i pare złotych, zaczął te artykuła spożywcze łapać. Posłała mnie Gienia do spółdzielni na Targowe po mąkie „świąteczne w woreczku”. Przychodze i widze, że ogon niemożebny aż na ulice wystaje i capie-chapie, co sie da. No to i ja myśle sobie, trzeba brać, co podleci. Jedno mnie sie tylko nie spodobało, że kierownik, przeważnie więcej taki honorowy i z góry na klientki patrzący, zmienił nam sie niemożebnie. Oczy mu sie śmieją, chociaż cały spocony ze zmęczenia, na personel krzyczy, żeby sie uwijał, i pakuje kobietom do koszyków wszystko, co chcą, a nawet jeszcze namawia!

– Bierz pani jeszcze pięć kilo mąki, przyda sie. Grzybków w occie tyż może nie być, bierz pani pięć słoików!

Tu półki już prawie puste, a ten sie cieszy, jakby w totolotka wygrał.

Myślę sobie: to cóś niewyraźnego, biere go na bok i mówie:

– Panie szanowny, z czego pan taki zadowolony?

– Jak to, podwójne premie w tem miesiącu wyrobiem i spożywczych bubli sie pozbędziem. Od „końca świata w Indiach” nie było jeszcze takiej graczki. Ostro, panienki, ostro, klientelia nie może czekać! – krzyknął znowuż na ekspedientki i poleciał do wagi. Jak tak, to machnął żem ręką na te mąkie i wziąłem tylko literka czystej wyborowej. Przychodze do domu, stawiam te moją zdobycz na stole, a Gieniuchna w krzyk:

– To ja po to posłałam starego kiziora? O nieszczęśliwa moja godzina! – i temuż podobnież.

Ja jej tłomacze:

– Gieniuchna, na co ci ta mąka, przecież masz jeszcze zapas z końca świata, cukier posiadasz jeszcze z zaćmienia słońca w Suwałkach, a mydło z wojny na Korei.

Faktycznie Gieniuchna, jako osobistość nerwowa, robi zakupy przy każdem jednem zdarzeniu, czy to na ziemi, czy w tak zwanem kosmosie. Po każdem takiem wypadku historycznem przez cały miesiąc jemy tylko tarte bułkie, bo na nic innego fonduszów nie posiadamy, a większa ilość tej bułeczki została nam sie z czasów pierwszego próbnego wybuchu bomby atomowej na wyspie Kibini.

Przypomniałem to Gieni, ale mnie odpowiedziała, że Mordzielakowa i Skublińska posiadają kasze perłową z pierwszego lotu Gagarina, kiedy rozeszli sie plotki, że cała żywność będzie wywieziona na księżyc, a mimo to jeszcze teraz kaszy dokupili. No to sie przymkłem.

Patrzyć, a tu za dwa dni drzwi sie roztwierają, wpada Mordzielakowa jak bomba:

– Pani Gieniusiu, słyszałam, że potrzebuje pani troszkie kaszki, z duszy serca pani kochanej odstąpie.

– Powieś sie pani teraz ze swoją kaszką – odpowiedziała na to Gienia. Nic nie rozumiałem, ale sie koniec końców dogadałem. Rozchodziło sie o to, że deszcz przestał padać i ma być susza przez dni czterdzieści, według przepowiedni świętego Medarda, którego Wicherek sie radził, bo PIHM niemożebnie nawala.

W taki sposób zapasy okazali sie niepotrzebne i Mordzielakowa leży z kaszą. Zamiaruje załadować cały swój majdan na dziecinny wózek i pojechać do Supersamu. Tam podobnież w dalszem ciągu ogon stoi po to wszystko, co jest w zwyczajnych sklepach.

Warszawiacy lubieją nowość i szybe wygnietli, tak sie pchali po kurczaki smażone tam na czerwonych promieniach.

Kolor modny, ale żeby zaraz szyby wybijać?!

PIRAT

Jako honorowy marynarz i letni obywatel tak zwanego Wybrzeża zaszczepiłem sobie ospe. Ręka mnie spuchła jak karmelicka bania i za małoletniego pętaka z czerwoną kukardką na rękawie przez tydzień czasu chodziłem, żeby mnie ktoś w ospe nie uraził, bo mógłbym sie zrobić nerwowy i wywołać nieporozumienie towarzyskie, połączone z zabradziażeniem ruchu kołowego.

A wszystko to przed wyjazdem na Święto Morza, które na dniach sie zaczyna i ma być podobnież bardzo uroczyście w tem roku obchodzone. Kiedy już wszystko miałem gotowe i ospa niemożebnie mnie sie przyjęła, pokazało sie, że te szczepienie jest już zupełnie niepotrzebne. Strach z ospą już sie skończył, rozporządzenie cafnięte i niebezpieczeństwa nie ma, a ja jak głupi z zaszczepioną ręką sie zostałem.

Ale właściwie to nie żałuje, chociaż mam teraz na ręku cztery ślady po tem szczepieniu, każden jeden wielkości pięćdziesięciogroszówki. Większej różnicy mnie to nie robi, bo na plaży mało kto mnie sie przygląda, a zresztą lepiej mieć za dwa złote śladów aniżeli dziobatem sie na całe życie zostać, a może i w ogóle zakitować.

Jednem słowem, jedziem z Gienią na te święto do Gdyni, zwiedzać będziem różne okręta, weźmiem udział w bitwie piratów, która rzecz jasna na jury, czyli do pucu, będzie sie tam odbywała. W tem celu pożyczam sobie od Gieni czerwone apaszkie, na łbie ją zawiąże, żeby być za leguralnego pirata. Znaczy sie zanosi nam sie na wesołe zabawe, chociaż Gienia troszkie sie obawia, żebym nie nawiał jej gdzie między matrosów, jak trzy lata temu w tył. Wtenczas faktycznie na szwedzkim statku żem sie znalazł, a że miałem ze sobą nielichy gąsiorek nalewki na czarnych porzeczkach, Szwedziaki zaś byli stęsknione za tego rodzaju wyrobem, bo u nich obowiązuje taka konstytucja, że do każdego kieliszka obiad z trzech dań z komputem trzeba wrąbać, tośmy sobie popłynęli cóś niecóś w sine dal. Przeważnie pod Częstochowe, księdza Kordeckiego i telefony Cedergrena sie piło, a także samo pod szwedzkie zapałki, żeby zagałuszyć historyczne nieporozumienie.

Potem wzięłem udział w ratowaniu tonącego. Teraz także samo ma być konkurs ratownictwa, ale już nie przystąpie, bo wtenczas fatalnie sie nacięłem. A było tak: Wypłynęłem sobie na pełne morze i zapycham po piesku, po kozacku, na wznak i różnie, bo w pływaniu faktycznie jestem duży fachowiec. Patrze, a tu niedaleko mnie pływa jakiś młodziak i cóś do mnie przerażająco krzyczy. Myślałem, że on ratunku woła, że kurcz go złapał czy coś w tem rodzaju. Podpływam żywo do niego, a wiem, że topielca najlepiej za włosy łapać, to złapałem go za grzywe i zaczynam z niem do brzegu posuwać. A ten sie wyrywa i za ręce zaczyna mnie łapać. A najgorzej dać sie topielcowi za jakąś końcówkie schwycić, bo na dno człowieka wciągnie. Przypomniałem sobie instrukcje, że w takiem wypadku należy sie ofiare przytrzymać głową w wodzie, aż przytomność straci i da sie spokojnie ratować.

Tak żem tyż zrobił, zanurzyłem go w wodzie i za pare minut wyciągłem, był już zupełnie grzeczny. Wtenczas spokojnie podpłynęłem z niem do brzegu, wypompowałem z niego wode, zrobiłem mu sztuczne oddychanie i jak ożył, chce iść z niem po medal na ratowanie tonących, a topielec mnie w morde. Nadleciała milicja i do mamra mnie. Pokazało sie, że to wcale nie był topielec, a wprost przeciwnie – ratownik plażowy, któren chciał mnie z morza ściągnąć, bo za daleko wypłynęłem.

Dostałem za to dwa tygodnie, ale z zawieszeniem. Od tej pory powiedziałem sobie: więcej, Walerek, za ratownika zatrudniać sie nie będziesz, bo na nowe kare możesz sie narazić i tamte dwa tygodnie jeszcze ci doskoczy. Jade tylko w charakterze turysty i za pirata.

KAPELUSZ WUJASZKA

A swojem porządkiem, w takie atomowe lato, jak obecnie, najlepiej sie spędza urlop w Warszawie. Schować sie można w każdej chwili przed deszczem. A nad morzem czy na Kasprowem moknie człowiek i jeszcze za to płaci. Toteż nic dziwnego, że w Warszawie obecnie wycieczek a wycieczek, cała prowincja sie do nasz zjechała. Oprócz tego cudzoziemcy z Ameryki, z Berlina całemy kupamy po mieście chodzą i oglądają te naszą rzadką stolice.

Ale nie zawsze zostają sie jak sie należy pojenformowane o tem, na co sie patrzą. Ja w miare możności staram sie przychodzić z pomocą takiem zabłąkanem turystom.

Ide sobie na przykład wczoraj bez ulice Krucze koło Grand Hotelu i widze, że starszy facet w słomianem kapeluszu z wstążką w kwiatki posuwa sobie wolniutko i rozgląda sie naobkoło, jakby czegoś poszukiwał. Nikt inszy, tylko tak zwany wujaszek z Ameryki. Podchodze i zaznaczam:

– Pan szanowny z pewnością, jako eksportowany rodak, po dłuższem czasie ojczyzne zwiedza?

A on przyświadcza, że faktycznie, czterdzieści lat był nieobecnem w Warszawie i ani rusz nie może swojej rodzonej stolicy poznać.

Mówie na to:

– Co pan sie dziwisz, ja stale zamieszkuje na miejscu i często gięsto nie poznaje po tygodniu niejednej ulicy.

– Ciągle nowych domów przybywa i ulica zmienia swój wygląd?

– To też, ale nie tak często. Najgorzej jest, jak budkie z piwem, do której oko jest przyzwyczajone, w inne miejsce przeniesą, wtenczas zdechł pies, stoisz pan jak kto głupi, bo wszystkie domy podobne. Pomimo tego w miare możności mogie panu szanownemu kawałek Warszawy pokazać.

– I owszem – on na to. – A od czego zaczniemy?

– Może od Pomarańczarni?

– A cytryny tyż tam są?

– I pomarańcz nie ma. Nazwa tylko sie taka została, w Łazienkach sie to znajduje.

– A co tam dają?

– Barbare Radziwiłłówne.

– Panie, ja z żoną przyjechałem!

– Wiesz pan, żeby to mnie jakiś chomąciak z tak zwanego głębokiego terenu powiedział, tobym sie nie dziwił. To pan szanowny nie wie, że Barbara Radziwiłłówna za królową była, że teściowa, niejaka Bona, leniwemy pierogamy ją struła? Właśnie o tem sztukie w Pomarańczarni odgrywają z Szaflarską Danutą na czele. Teatr tam teraz prowadzi jeden derektor z miasta Łodzi. Łodziaki mają handlową smykałkie.

– Nawet o wiele tak, nie masz pan dania racji od orczyków, żłobów i temuż podobnież amerykańskiemu turyście ubliżać. Przez czterdzieści lat i Pomarańczarnia, i te pierogi z głowy mnie wywietrzeli. Ale tak czy siak, na Łazienki dzisiaj za mokro, zapreponuj pan cóś inszego.

– No to może zwiedziem inszą historyczną rzadkość: prywatny bar „U Ślepego Leona” na Szmulkach – odzywam sie.

On mnie odpowiada, że owszem, chętnie by sie ze mną przejechał, bo jest siódma wieczór i jako Amerykan przyzwyczajony jest o tej porze lunch, czyli drugie śniadanie, opychać. Ale na przeszkodzie stoi mu brak bieżącej mamony, bo po ostatniem bankrocie giełdowym w Nowem Jorku Kennedy tylko po pare dolarów odpala Amerykanom na wyjazd. I czy by nie można tu gdzie opylić troszkie biżuterii rodzinnej. Pare pierścionków, a także samo obrączek, na koszta zwiedzania.

– Pokaż pan, może ja kupie, jeżeli niedrogo – nadmieniam na to.

Rzuciłem tylko okiem na te rodzinne klejnoty i mówie: