Bitwa w tramwaju - Stefan Wiechecki - ebook

Bitwa w tramwaju ebook

Wiechecki Stefan

0,0

Opis

Stefan Wiechecki Wiech (1896-1979) - pisarz, felietonista, humorysta. Karierę dziennikarską rozpoczynał jako sprawozdawca sądowy w przedwojennym "Kurierze Czerwonym" i dzienniku "Dzień Dobry". Być może te lata praktyki przyczyniły się do wypracowania swoistego języka (mów wiechem), łączącego elementy gwary i żargonu warszawskiego z farsową czasem wręcz groteskową nutą komizmu. Jego inwencja językowa jest niebywała. To niewątpliwie jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy, choć często niedoceniany przez elity. Za to uwielbiany przez czytelników. I tak jest do dziś.


Bitwa w tramwaju to pierwszy tom opowiadań przedwojennych, najbardziej warszawskiego z warszawskich pisarzy. Ten tom zawiera w zasadzie komplet opowiadań z trzech pierwszych książek jakie Wiech ogłosił przed wojną, a mianowicie Znakiem tego, Wysoka eksmisjo i W ząbek czesany.
Wiech jednakowo zachwyca już czwarte pokolenie Polaków.

Przedtem dziadków i rodziców. Teraz znowu dzieci i wnuków. Pokładamy się ze śmiechu i zarazem ciarki nas przechodzą. Przedwojenne opowiadania. Przedwojenna jakość.
A w szczegółach znajdziecie próbkę stylu Stefana Wiecheckiego!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Nota Redakcyjna

Sardynki tańsze

Opowieść makabryczna

Pomniki Warszawy

Rozrywka towarzyska

Mysza

Dramat w tunelu

Bigos z galanterią

Boże drzewko

Pojedynek aniołów

Środek na jęczmień

Przegrany dom

Kobieta i gołąb

Dobry ton

Bitwa w tramwaju

W maleńkiej kawiarence

Tata ma głos

Zakład z policjantem

Polowanie na pluskwę

Goście pana Walerego

Cudowna świeca

Siedem duchów zemsty

Sobieski pod Wiedniem

Szaleństwo pana Anioła

Tępa brzytwa

Lody na weselu

Nieboszczyk na ławce

Zezowaty baranek

Przeziębione ciasto

Nerwowy narzeczony

Sen sprawiedliwego

Wymagający gość

Lubczyk w pierożku

Czy to chrabąszcz?

Zając nie koń

Wesoła papuga

Rewia sublokatorów

Dzwonek z jadalni

Miłość i karbówki

Historyczne danie

Wózek lepszy

Sto czterdzieści baniek

Rasa i serce

Wszystko z nudów

Inteligentny rumak

Zrazy à la Nelson

Szalony maturzysta

Zoologiczny żart

Twarda czekolada

Zięć miał rację

Kłopoty uczonego

Ondulowana władza

Adam z gliny

Ofiara obowiązku

Wariat na posadzie

Dziecinny podatek

Wyścigi z tramwajem

Ślubny sprawunek

Mania, przestań!

Tragedia na Bielanach

Zakała rodziny

Fatalne maniery

Dwojaczki przed sądem

Tylko nie babcia!

Małżeńskie kafle

Ciasne kamasze

Miłe żarty

Egzamin z wymowy

Makabryczny prezent

Pożyczona oblubienica

Szał zemsty

Pijana orkiestra

Tramwaj w konfiturach

Tajemnica Wołówki

Bukiet winien

Ugryź ją pan!

Kapelusz z twarożku

To za przykre!

Cenny spadek

Małżeństwo koleżeńskie

Uczciwi żokieje

Róże za drogie

Zdrowie przede wszystkim

Krzyk serca

Podróże kształcą

Król mody

Trykoty narzeczonego

Obrońca kobiet

Tajemniczy dodatek

Demon Felusia

Zaloty karawaniarza

Nie wytrzymała

Honor przede wszystkim

Rozmowa z zegarem

Wzorowy wdowiec

Przerwane pożegnanie

Robiony bieg

Następca Kusego

Podstęp z zakąską

Ofiara imienia

Walka kobiet

Chłopcy z wystawy

Ładne żarty

Dramat na plaży

Leda z łabędziem

Człowiek bez nerwów

Balet i kapusta

Kup pan sobie pijawkę!

Powrót posła

Dumny Wacuś

Sekret profesora

Rozmowa prywatna

Małżeństwo gwiazdy

Anioł dobroci

Czarny kot

Zakochany król

Poskromienie teściowej

Ciężka próba

Posąg milczenia

Wbrew etyce

Pamiątka rodzinna

Podział zysków

Kawalerska niedola

Róże i faworki

Pod samowarem

Co mogą odciski

Psie serce

Lewą nogą

Kot czy królik?

Prawdziwy dżentelmen

Okazyjne kupno

Fałszywy alarm

Na deser flaki

Utalentowana papuga

Posolona rywalka

Raki z koprem

Intryga i miłość

Koniec legendy

Tylko z kominiarzem

Pod Bajana!

Puść pan to!

Turecki ślub

Tragedia eksmitowanego

Strzał przez sufit

Gryzie w oczy

Samochód hrabiego

Miłość literata

Podstęp piekarza

Sejm uchwalił

W obronie szczęścia

Teść i kot

Przypisy i objaśnienia

Nota Redakcyjna

Copyright © by Maria Białogońska, Agnieszka Piątek, Maciej Piątek, Maria Stradomska i Krzysztof Stradomski,

Warsaw

Copyright © for this edition by visàvis/ Etiuda, Cracow

Wszelkie prawa zastrzeżone

Projekt okładki: Janusz Stanny

Redakcja techniczna i łamanie: Anna Atanaziewicz

Redakcja, korekta: Humbert Muh

Wydawnictwo visàvis/Etiuda

30-549 Kraków, ul. Traugutta 16b/9

tel. 12 423 52 74, kom. 600 442 702

email:[email protected], [email protected]

www.etiuda.net

ISBN: 978-83-7998-862-4

(wersja e-book)

Sardynki tańsze

Pan Stanisław Pietruszka, przysięgły kawaler w wieku lat czterdziestu sześciu, zaczął nagle odczuwać ciężar samotności. Zwierzył się więc z tą troską znajomemu swemu, panu Alojzemu Biskupskiemu, człowiekowi, który z niejednego pieca chleb jadł.

Pan Biskupski pomyślał chwilę i rzekł:

- Rzeczywiście poniekąd mężczyzna żonaty swoją wygodę ma, co pod względem wiktu, przepierki i jak to mówią, świadomego obrządku.

A taki kawaler lata jak kot z pęcherzem po mieście, ni tu dom, ni tu chałupa. Obszarpany, guzika nie ma mu kto przyszyć. W mieszkaniu także samo brudy choleryczne.

- I samotność. pyska nie masz pan do kogo otworzyć! dodał ze łzą w oku wzruszony swoją dolą pan Pietruszka.

- Faktycznie, ale z drugiej znowuż strony przyjemnie jest wrócić do domu o trzeciej rano schlany, zbradziażony i mordobicia od ślubnej małżonki nie otrzymać.

- Nie każden mężczyzna pozwoli ukochanej kobiecie po głowie się lać!

- No tak, ale na sztorcowanie nie ma rady. Każda żona swoją przemowę ma i musisz pan słuchać. Chyba tak zrobić jak ten szewc z Targówka, co przed wojną małżonkie jaśkiem udusił za to, że mu pierwszy sen przerwała, kiedy zmęczony do domu przyszedł. Ona na Bródnie spoczywa, a jego ruskie na Syber wywieźli.

- W taki sposób widzę, że małżeński stan nie dla mnie.

- Już lepszy pies. Jego prawo człowieka najwierniejszem przyjacielem być. Bywają psy cwańsze od ludzi. Taki domu przypilnuje, służy i przez laskie skacze. Czy goście przyjdą, czy na spacer z niem pan wyjdziesz, wszędzie zaszczyt masz.

- Tylko że drań wlizie pod łóżko i szczeka!

- No i wściec się może. Czytałem w kurierze, że w Ameryce jeden pies sto dwadzieścia osób pogryzł. Powściekali się potem wszyscy, co do jednego.

- Już kot pewniejszy.

- Wiadomo. I ładne to cholera. Mordeczkie ma takie sympatyczne.

- Tylko oczy fałszywe.

- I po kątach paskudzi.

- Było zdarzenie, że kot księdza zagryzł za to, że chrapał.

- Trafiają się dranie między kotamy.

- Dla człowieka nerwowego najlepsza złota rybka.

- Faktycznie. Rybka nie szczeka. Kupujesz pan sobie okrągły słój, naliwasz wody, parę kamieni na dno, trochę rzęsy czyli też jaką roślinność. Wpuszcza się duże trzy złote rybki i godzinamy możesz pan obserwować.

- Cichutkie to, czystą wodą żyje i żadnego ekspensu nie sprawia.

- Ale drogie. Jedna sztuka w modnem japońskiem fasonie do setki może kosztować.

- Co pan mówisz? To sardynki tańsze.

- Cała puszka dwa, trzy złote.

- No to może każemy dać.

- Można!

Cała powyższa rozmowa toczyła się w barze na Kamionku. Panowie otrzymali wkrótce dużą puszkę portugalskich sardynek i odpowiednią ilość wódki. Bardzo byli zadowoleni ze sprawunku, ale się okazało, że ostatnia rybka była uszkodzona, wobec czego przewrócili bufet i połamali grającą szafę.

Sąd skazał ich za to na dwa tygodnie aresztu i 50 złotych zwrotu strat.

Pan Pietruszka po wysłuchaniu wyroku pocieszał się, że mogło być gorzej: bo małżeństwo jest aresztem, który trwa nieraz całe życie i kosztuje moc pieniędzy. Sardynki w każdym razie tańsze!

Opowieść makabryczna

Na progu mieszkania pani Katarzyny Ząbek stanął czarno ubrany pan z bardzo zmartwioną miną i zagadnął strapionym głosem:

- Czy mam przyjemność z żoną trupa?

- Jakiegoż znowu trupa, co pan szanowny pyskuje?

- Ostatecznie czy pani nieboszczykowa Ząbkowa, czy nie?

- Ząbkowa faktycznie się nazywam, ale nie nieboszczykowa.

- Zaraz się pani przekona. Czy to szanowny mężulek leżał u Świętego Ducha na trzeciej sali przy oknie?

- Taki blondyn z bródką?

- Właśnie. I z zyzem w prawem oku?

- I z zyzem!

- I cegłą w ciemię przez rodzonego szwagra szturgnięty?

- On, on, wypisz wymaluj.

- Ano widzi pani szanowna, że nie trzeba się z żałobnem fachowcem spierać.

Jak mówiłem, że nieboszczykowa, to nieboszczykowa! Mężulek dzisiaj w nocy do grabarni się przeniósł, a na tem łóżku już się nowy chory położył. Nieduży facet ale sympatyczny, tyż długo nie pociągnie, bo się wódka w niem zapaliła.

- O nieszczęśliwa moja godzina! Wdowom żałobnom się zostałam na samą zimę. I to teraz, kiedy zielonego materiału na palto nabrałam i już skrajać kazałam. Wszystko na nic. Trzeba będzie czarny kupować, a ten w kufrze trzymać! Taki ładny towar móle dranie gryźć będą cały rok! Oj, dolo moja, dolo nieszczęśliwa.

- Rozumie dobrze tę pani rozpacz małżeńskie, ale kufer można będzie naftaliną wysypać, to móle zdechną.

- Ach, nigdy w świecie! Naftalina pierwsze świństwo. Chyba bagiennem liściem aksamit przełożyć, ale znowuż tak prześmiardnie, że trzeba będzie po tem parę tygodni wietrzyć.

Życie sobie chyba odbierę, co ten chłop mnie kłopotu narobił! Zawsze był taki poprzeczniak. Jak ja w lewo, to on w prawo. Tak i z tem pogrzebem nie mógł się, cholera, zatrzymać do wiosny! Zabiję się chyba ze zmartwienia i z tem mojem ukochanem mężem razem do grobu położę.

- Wdowo w żalu nieutulona, nie masz pani prawa tak mówić. Cóż znaczą wobec majestatu śmierci cztery metry zielonego aksamitu? Tu trzeba tromnę wybrać, placyk jak się należy upatrzyć, a także samo karaban zamówić: z latarnikamy, czy bez? Ze srebrnem okuciem, czy gładki?

W dalszej części swego przemówienia nieznajomy pan oświadczył, że pojmując ból wdowiego serca, podejmuje się wszystko za nią załatwić, jest bowiem właścicielem zakładu pogrzebowego i dlatego, by wdowę wyręczyć, tu się pofatygował. Pani Ząbkowa po krótkim namyśle przyjęła ofertę czarno ubranego pana i przystąpiono do wytargowania ceny za elegancką trumnę. Żałobnik polecał czysto dębową jako najzdrowszą i najbardziej twarzową. Ale znowu cena była zbyt wysoka.

Nagle w momencie, kiedy organizator pogrzebu już opuścił dwadzieścia złotych, drzwi się otworzyły i wszedł do mieszkania ni mniej ni więcej, tylko sam nieboszczyk pan Antoni Ząbek, w dodatku schlany jak nieboskie stworzenie.

Ujrzawszy męża, pani Katarzyna na razie zemdlała, ale przyszedłszy do siebie, zaczęła razem ze swym cudem odzyskanym towarzyszem życia walić, czym się dało, żałobnika pana Franciszka Podsiadłę, tak że zaszła potrzeba odwiezienia go do szpitala. Makabryczna zagadka wyjaśniła się dopiero w sądzie grodzkim. Pan Ząbek ani myślał umierać, po prostu został wypisany ze szpitala, a pan Podsiadło padł ofiarą czyjejś fałszywej informacji.

- Jakby wysokiemu sądowi kto za życia tromnę stalował, toby wysoki sąd nie dał za to po zębach?

Tyle tylko rzekł pan Antoni w sądzie: i uzyskał dla siebie oraz małżonki po 20 złotych grzywny.

Pomniki Warszawy

Pan Stanisław Stępień, stolarz meblowy, kocha swoje miasto stołeczne bardzo. Z dumą pokazuje je obcokrajowcom z Radomia czy Kalisza, jeśli zetknie się z nimi na pomoście tramwaju. Tak też było pewnego jesiennego ranka.

Pan Stanisław jechał sobie osiemnastką z Pragi do domu na ulicę Puławską, kiedy rozpoczął z nim rozmowę jakiś pan o wyglądzie zdecydowanie prowincjonalnym.

- A co to panie takiego? zapytał nieznajomy na widok kolumny Zygmunta.

- Ten słup i figura z majchrem w ręce na wierzchu, to nieboszczyk król Zegmont. Morowy był chłop, chojrak jakich mało. Jak wojna była, grzał się z kiem popadło i wszystkich na obie łopatki rozkładał.

A znowuż w spokoju to ten most, cośmy go przejechali, zbudował; wiadomo, że nie sam, remiechy robili, kowale, a także samo ślusarze; ale król forsę dał i roboty doglądał.

Most był dobry ładne parę lat, aż go wziął pod opiekie magistrat i cały się rozłazi, że strach jechać.

- A ten facet w perelinie z ręko na portfelu, kto to będzie?

- Drukarz jeden, Mickiewicz się nazywał, na imię miał Tadeusz. Ładne książki drukował i niedrogie.

Potem żydowskie wojsko chciał robić, ale nie mógł się z temy beduinamy dogadać, każden chciał w kancelarii albo prowianturze służyć, aż ze zmartwienia umarł.

Ten drugi na lewo to Kupernik, z koszykiem w ręcach. Właściwie nie wiadomo, co to jest. Jedne mówią, że to koszyk, drugie że arbuz, w każdem bądź razie cóś trzyma i jak pan widzisz siedzi.

Co to za jeden był, z jakiego fachu, tego nikt w całej Warszawie nie wie. Podobnież w gwiazdy, jak ciepła noc była, patrzeć lubił. To dobre na ksiutach w Młocinach, na trawie się położyć i w górę kapować, ale z tego nikt nie wyżyje. Toteż ja nie wierzę, żeby mu rząd za to forsę płacił.

Jakoś to musiało być inaczej.

Jak pan chcesz, możemy się spotkać po południu, to pokażę panu jeszcze króla Sobieskiego, co to z Turka drania pod Wiedniem jajecznicę zrobił i.

Pan Stanisław nie dokończył swej historycznej opowieści, gdyż spostrzegł, że jego wdzięczny słuchacz wyskoczył przed chwilą z tramwaju i ucieka ulicą Świętokrzyską.

Coś tknęło pana Stępnia. Sięgnął do kieszeni i z przerażeniem skonstatował brak woreczka z 38 złotymi.

Puścił się w pogoń i na rogu Jasnej nieuczciwego prowincjonała przychwycił. Okazał się nim pan Wiktor Kołacz, który miasto znał nie mniej dobrze od swego cicerone, gdyż tu się urodził, tu wychował, tu odsiedział sześć wyroków za doliniarstwo.

Pan Stanisław najbardziej był rozżalony, że się na próżno napyskował i że taki w zęby kopany oprycha „na dziedzica z prowincji” go nabrał.

Toteż z całą satysfakcją wysłuchał wyroku sądu grodzkiego, skazującego pana Kołacza na trzy miesiące aresztu.

Rozrywka towarzyska

Było upalne letnie popołudnie niedzielne. W wytwornym salonie doktorostwa R. przy ul. Polnej siedziała elegancka para. Pani, złocista blondynka w koronkowym szlafroczku, z wyraźnym niepokojem wpatrywała się w piękne, ale niesłychanie znudzone oblicze pana, który ziewnąwszy przeciągle, rzekł melodyjnym głosem:

- Nudy, jak wielkie nieszczęście. Żebym wiedział, że panna Frania nimasz dzisiaj wychodni, za żadne pieniądze bym tu nie przyszedł. A tak co? Obiad się wrąbało, a towarzyski przepis salonowy nie pozwala zaraz po jedzeniu zabrać się i wyjść. Żebym nie był człowiekiem wychowanem, dawno już bym tu pannę Franię zostawił i poszedł, a tak męczyć się muszę w mieszkaniu, po jaką cholerę, nie wiem. Na wolne miłość za gorąco. Co tu robić, jak pragnę zdrowia?

- Może sobie nastawiem na gramofonie „Małą kobietkie”?

- A idźże panna Frania z „Małą kobietką”. Nie lubię pętaków, niedorostków, kobieta u mnie musi być, jak to mówią, przy kości i swoją wagie posiadać.

- No to znakiem tego może poczytać panu Narcyzowi jaką książkie?

- Czytaj panna Frania, zobaczem, może coś z tego wyjdzie. Blondynka zerwała się z fotela i podbiegła do biblioteki,

ale się okazało, że chlebodawcy, wyjeżdżając za miasto, zamknęli książki. Rozpacz odmalowała się na twarzy panny Frani, ale po

chwili ustąpiła. Dziewczę przypomniało sobie coś i żwawo pobiegło do kuchni.

Za chwilę wróciło z pięknie oprawioną w złocony półskórek grubą książką. W kuszącej pozie położyło się na tapczanie i zaczęło lekturę.

- Zrazy nalesońskie z grzybkamy. Bierze się kilo ładnej zrazowej z kwiatem, skrapia octem, układa w rondlu i poddusza na wolnym ogniu.

- Dosyć. Zrazy nalesońskie danie zimowe, w lato nikogo nie bawi. Przeczytaj panna Frania lepiej o rakach po rusku.

Blondynka z miną nieco urażoną przewróciła kilka kartek dzieła i odnalazłszy żądany fragment, ponownie zaczęła czytać.

Ale twarz pana Narcyza chmurniała coraz bardziej.

- Nie, do bani z takiem czytaniem. Ślabizujesz panna Frania, jąkasz się, ciągniesz te raki za łeb, że bebechy się przewracają. Owszem, ugotować to czy drugie panna potrafisz, ale do odczytów za mało szkoły posiadasz.

- No to może odsmażyć panu Narcyzowi trochę pirożków?

- Człowiek nie koń, żeby się bez cały dzień żarciem zajmował.

W oczach panny Frani odmalowała się prawdziwa rozpacz, zamigotały w nich nawet brylanty łez. Nagle przez łzy ujrzała stojący na biurku aparat telefoniczny.

- Już wiem, co będziemy robili. Potelefonujem sobie.

- Do kogo?

- Do tej Marcyśki, co u inżyniera na drugiem piętrze służy.

- Po jaką cholerę? O czem że takiemu parzygnatowi rosołem perfomowanemu będziem opowiadać?

Owszem, telefon rzecz dobra, jak chcemy kogoś zesobaczyć na perłowo, a osobiście nie mamy na to odwagi, bo się bojemy, żeby nam po mordzie nie dał. Także samo towarzyską rozrywkie można mieć na jury czyli do pucu, straż ogniowe albo ratonkowe pogotowie wzywając. Ale to jest zabawa niebezpieczna, do mamra się za nią dostać można i na koszta narazić.

Ale panna Frania nie słuchała już zastrzeżeń znudzonego mężczyzny. Dopadła do telefonu i w ciągu dziesięciu minut uruchomiła wszystkie karetki pogotowia „pięć piątek”, wysyłając je pod różnymi adresami.

Pan Narcyz rozpogodził się, a nawet uśmiał do łez. Była to istotnie wspaniała rozrywka. Bawiono się do późnej nocy i rozstano w najlepszej komitywie.

Dopiero na drugi dzień, po powrocie państwa, panna Frania straciła humor i posadę. Pogotowie potraktowało żart poważnie i ujawniwszy dowcipnych autorów wezwań, wystąpiło przeciwko nim na drogę sądową.

A mówi się, że Polacy mają poczucie humoru!

Mysza

Oto siedzą na jednej ławie, oczekując wywołania sprawy, żona, kochanek, mąż i jego sublokator.

Ona, niebieskooka blondynka, odpowiadać ma przed sprawiedliwością za okradzenie swego męża, przy czym sublokator padł również ofiarą, postradawszy 300 złotych.

- Jakże to było? pyta sędzia męża.

- Ano zwyczajnie, rąbła, proszę sądu, detalicznie wszystko, co się w taksówkie dało zabrać i poszła, nawet gwoździe ze ściany powyjmała, nawet pułapkie zabrała, tylko myszę, co się w nocy złapała, bez zemstę wypuściła. Niech lata, powiedziała podobnież, niech temu staremu draniowi, to jest niby mnie, spać nie daje.

W taki sposób zapytuję się szlachetnego sądu, czy to żona tak robi, z myszą na rodzonego męża?

Mysza jak mysza, zwierzyna drobna i niedoczekanie jej, cholery, żeby mnie przestraszyć mogła, ale szkodę uskutecznić potrafi.

Niech mnie, dajmy na to, buty w nocy ustroi, to w czem do roboty pójdę?

Toteż wszystko z duszy, z serca żonie odpuszczam, niech idzie na zbity łeb, niech złamie rękie i nogie, ale za myszę i trzysta złotych pana Białka sprawiedliwości żądam.

Z kolei zeznawał pan Teofil Białek, poszkodowany sublokator, który dość mętnie udowadniał obecność w kuferku męża oskarżonej swych oszczędności w sumie wyżej wymienionej.

Za to tłumaczenie się zbiegłej żony, pani Weroniki Majchrzakowej, brzmiało kategorycznie:

- Kto miał trzysta złotych? Kto? Taki łatek galarowy, taki śmieciarz jak pan, panie Białek? Kogo pan chcesz strajlować? Wysoko urodzony sąd, tę młode sprawiedliwość kochane?

Przyznaję się do do goździ, do łachów, chociaż wzięłam tylko swoje. Przyznaję się poniekąd do myszy, ale forsy nie było. Doświadczony choć młody sędzia spojrzał na oskarżyciela publicznego i doszli obaj do jednego wniosku: oskarżenie jest fałszywe, podyktowane chęcią wywarcia zemsty na zbiegłej żonie. Wyrok zapadł uniewinniający. Uciśniona cnota podała ramię kochankowi, spojrzała z pogardą na swych prześladowców i wychodząc, rzuciła im jedno tylko słowo:

- Pętaki!

Dramat w tunelu

Są ludzie wybuchowi, reagujący natychmiast na każdą doznaną zniewagę, ale też szybko o niej zapominający. Taki choć na razie gwizdnie swego krzywdziciela w ucho, za chwilę gotów go serdecznie ucałować i zaprosić na jedną większą wódkę.

Jeśli jednak idzie o pana Józefa Balwierza z Rembertowa, ma on usposobienie zupełnie inne. Długo pamięta każdą, najmniejszą bodaj urazę i cierpliwie hoduje w sercu plan zemsty.

Zaszła razu pewnego taka okoliczność, że przyjaciel jego, pan Eugeniusz Gutkowski, dotknął miłość własną pana Józefa, odmawiając postawienia ósmej, parzystej kolejki w barze „Żywiec” wprost Dworca Głównego.

Pan Balwierz nie oburzył się nawet, powiedział tylko zimno:

- Nie to nie, pies z tobą tańcował!

Ale zniewaga zapadła mu głęboko w duszę, umysł zaś począł pracować nad szatańską zemstą.

Przy jasnym piwie plan dojrzał i był opracowany z najdrobniejszymi szczegółami.

Gdy panowie wyszli na Marszałkowską, pan Józef powiedział, jakby nigdy nic:

- Gieniu, jechałeś kiedy przez nowy tunel?

- Zdaje się. że. nieeee.

- Wstydź się. par. patriota tak robi? Warszawski rodak? Trzeba to naprawić. Odwieź mnie przez tunel do Rembertowa.

- Moooożna.

Za chwilę obaj siedzieli już w pociągu, który wkrótce, sapiąc, wtoczył się do tunelu linii średnicowej.

- Józiu. co tu. tak ciemno?

- Bo to. ttt. unel!

- A jak tunel. to musi być ciemno?

- Tak. takie jego prawo. przepis. rozumiesz? Rozumiesz. przepis. konstytucja.

- Józiu?

- Co chcesz, Gieniu?

- Zdaje się. że mnie ktoś. strzelił w mordę.

- Wątpię.

- A ja nie, bo. mi się ząb rusza.

- Zresztą możliwe. Poczekaj, jak będzie widno. to zobaczymy, kto cię mógł znieważyć.

Po kilku minutach pociąg wybiegł z tunelu. W wagonie zrobiło się widno. Pan Eugeniusz, trzymając się za prawy policzek, począł się rozglądać wśród towarzyszy podróży.

- Kto to mógł być? Ta paniusia z dzieckiem chyba nie!

- A może. dziecko?

- Przepraszam panią szanowną, ile lat sobie liczy synek?

- To córeczka, ma dziesięć miesięcy.

- Pardon, to nie ona. Ząb by się nie ruszał!

- W takim razie nikt, tylko ten Żyd. Panie starozakonny, o wiele pan wnosisz jakąś pretensję, to powiedz pan po ludzku, ale po ciemku człowieka w mordę nie wal, bo to nieładnie!

Pan Mojżesz Cerata, znany kupiec z Mińska Mazowieckiego, chcąc uzyskać alibi, odrzekł z energią:

- Ja by uderzyłem pijanego? Po co? A zresztą bym bałem się też! Myślę, kolega pana wybił!

- Józio? To niemożliwe. A zresztą. masz pan rację. za tę ósmą kolejkę. Poczekaj, łobuz, ja ci pokażę!

Pan Eugeniusz wysiadł na Dworcu Wschodnim i zażądał natychmiastowego aresztowania podstępnego przyjaciela. Jednak policja odmówiła, doradzając mu, aby po przespaniu się zaskarżył kolegę do sądu z prywatnego oskarżenia.

Tak też się stało. W sądzie grodzkim zeznawali jako świadkowie pan Cerata i pani z dzieckiem.

Ponieważ z oświadczeń ich wynikało, że w tunelu panowały egipskie ciemności i pan Eugeniusz mógł dostać po zębach od kogokolwiek, komu na przykład wszedł na odcisk, sąd uznał winę pana Balwierza za nie udowodnioną.

Jednak pan Gutkowski jest o niej przekonany i zapowiedział apelację.

Bigos z galanterią

Pan Michał Lepszy zdążał ulicą Chłodną w kierunku domowych pieleszy. Kto by obserwował z daleka wężowy szlak jego kroków, mógłby dojść do wniosku, że pan Michał ma abominację do niektórych sklepów i dlatego przechodzi ciągle z jednej strony ulicy na drugą.

To się w obecnych ciężkich czasach niejednemu zdarza. Lecz panem Michałem miotała inna siła, którą można śmiało nazwać energią wytwarzaną przez mieszankę spirytusową.

Po niezliczonych ewolucjach strudzony wędrowiec zatrzymał się wreszcie przed wystawą jadłodajni.

Poczuwszy nagle niesłychany głód, wszedł do wnętrza i zażądał porcji bigosu.

Kiedy fertyczna kelnerka, panna Władzia Piętakówna, postawiła przed nim dymiące danie, pan Lepszy pochylił się nad talerzem, wpatrywał się chwilę w poszczególne fragmenty i począł mówić do siebie:

- W poniedziałek pieczeń huzarska. we wtorek cynaderki. środa bepsztyk wiejski z cybulką. czwartek, rozumie się, przepisowo flaki z pulpetamy. w piątek była wątroba cielęca. ale co było w sobotę. trochę to podobne do kiełbasy sejmowej. ale znowuż przypomina nieco palec od włóczkowej rękawiczki. Panieneczko, proszę tu na chwilę.

- Słucham, proszę gościa.

- Czyżby to możliwe, żeby w sobotę były tu na obiad rękawiczki?

- A to w jaki sposób?

- W taki sposób, że mi się kalendarz nie zgadza i nie mogę podług waszego przeglądu tygodniowego zorientować się, co było w sobotę. na obiad. No bo tak. niech pani patrzy, pieczeń huzarska w poniedziałek jest. wtorek w porządku, środa także. flaki czwartkowe obecne. wątróbka z piątku obecna. ale co to za cholera. rękawiczka nie rękawiczka?

- Albo sobie pan szanowny śmichy chichy z poważnego interesu odstawia, albo naumyślnie domowy bigos znieważa, żeby rachonku nie regulować.

- Broń Boże, nie zależy mnie na głupiej złotówce, bo człowiek jestem zamożny, ale takie mam wychowanie, że lubię wiedzieć, co się w bigosie znajduje i jak dawno w niem leży.

Powiedziałem: palec od rękawiczki, dlatego że nie chciałem się wyrazić: pięta od fildekosowej skarpetki. żeby gości z interesu nie wystraszyć. ale kiedy się panienka na elegancji nie znasz, to wyszczególnię głośno na całą salę:

Panowie, kto konsomuje bigosik, uwaga! skarpetka w niem figuruje. Piętę ja znalazłem, proszę szukać reszty!

Goście jedzący bigos zamarli w bezruchu. Jakiś wątły jegomość pobladł, zatrzepotał rękami i wybiegł pędem na podwórze. Niecne inwektywy usłyszał także właściciel lokalu, pan Zenobiusz Figurski. Podbiegł, chwycił gościa za kark i przy pomocy dwu zręcznych kopniaków wyrzucił go na ulicę. Pan Lepszy, wypadając z zakładu, runął wprost w objęcia pana posterunkowego Migdała. Stąd protokół i sprawa o zakłócenie spokoju.

Nieznośny gość oraz nerwowy gastronom zostali skazani na grzywnę po 30 złotych.

Pan Figurski przyjął wyrok, ale wychodząc, oświadczył dumnie:

- U mnie w bigosie wyroby galanteryjne nie mają prawa się znajdować. To był listek bobkowy, proszę najwyższego sądu!

Wszyscy odetchnęli z ulgą.

Cesarz i wezyr

Teatr amatorski w miasteczku W. pod Warszawą wystawił dla uczczenia 250-tej rocznicy wyprawy wiedeńskiej dramat historyczny w dziewięciu obrazach z prologiem i epilogiem pióra komendanta miejscowej straży ogniowej, pana Floriana Gibasiewicza, który też sztukę wyreżyserował i objął rolę głównego Turka, czyli wielkiego wezyra Kara Mustafy.

Postać cesarza austriackiego Leopolda wcielił pan Sylwester Gumka, zastępca kierownika poczty, a to dlatego, że służył kiedyś w austriackim wojsku.

Z obsadzeniem reszty ról nie było specjalnego kłopotu, tylko nikt nie chciał grać naczelnego eunucha, ze względów zrozumiałych. Po namyśle autor rolę tę w ogóle skreślił.

Nadszedł dzień przedstawienia. Publiczności przybyło bardzo dużo, ale już od początku coś się zaczęło nie szykować.

Światło zgasło, kurtyna zahaczała się trzy razy, zanim poszła w górę. Podczas przyjęcia posłów wiedeńskich zawalił się namiot wielkiego wezyra i przygniótł nogę jednemu z wodzów bisurmańskich, który krzyknął rozdzierająco:

- A żeby cię nagła krew zalała, w sam świąteczny odcisk dostałem!

Ale wszystkie te drobne niepowodzenia zbladły zupełnie wobec prawdziwego nieszczęścia, jakim skończył się akt piąty. Żeby zbytnio nie obarczać budżetu widowiska, reżyser tak urządził, że cesarz Leopold i dowódca obrońców, hrabia Starhemberg, posługiwali się jednym kostiumem. W teorii było to niesłychanie łatwe do urzeczywistnienia, gdyż cesarz ukazywał się na scenie dopiero wtedy, gdy hrabia z niej schodził i miał dość czasu, by oddać swe szaty monarsze. Ponieważ jednak hrabia oddalał się w prawą kulisę, a cesarz wychodził z lewej, za sceną zaś nie było przejścia, ustalono, że kostium przerzuci na drugą stronę nad dekoracjami miejscowy as lekkoatletyczny, pan Korytko.

Ale co innego teoria, co innego praktyka.

Król Sobieski dawno oczekiwał na czele swych rycerzy ukazania się cesarza Leopolda. Hrabia Starhemberg dawno wyszedł, a cesarz nie wchodził. Na scenie zapanowało denerwujące milczenie, wreszcie jeden z dworzan podszedł do kulisy i szepnął:

- Gdzie cesarz? Panie Gumka, dlaczego pan nie wchodzisz?

- Ta jakże wlizę bez portek?!

- A gdzież one są?

- Patrz pan, wiszą na ratuszu.

Istotnie z wieży starożytnego wiedeńskiego ratusza powiewały melancholijnie cesarskie spodnie. Okazało się, że Pan Korytko był tego dnia nie w formie, źle obliczył rzut i spodnie zawisły na dekoracji.

Ale pauzy niepodobna było przedłużać. Zdenerwowany inspicjent, nie bacząc na konsekwencje, wypchnął pana Gumkę na scenę.

Ukazanie się cesarza Leopolda w stosowanym kapeluszu, jegierowskiej koszulce i ciepłych kalesonach wywołało niebywały efekt. Sala zahuczała śmiechem, który jednak szybko ustąpił miejsca głosom protestu. Nieszczęśliwe matki zasłaniały oczy swym nieletnim córeczkom, wołając:

- To świństwo, opuścić kurtynę! Ubrać go, ubrać! Komendant policji przerwał przedstawienie i polecił aresztować cesarza Leopolda oraz wielkiego wezyra pod zarzutem obrazy moralności publicznej.

Sprawiedliwość długo się wahała, co zrobić z tym fantem, ale wreszcie wczoraj sprawcy katastrofy stanęli przed sądem w W. i skazani zostali na grzywnę po złotych dwadzieścia.

Boże drzewko

Wśród lasu choinek krzątał się ich właściciel, pan Hilary Kostka, i władczym głosem rzucał rozkazy swym podwładnym.

- Szmaja, ten krzak trzeba poprawić, krzywy jak nagła krew.

Franek, małe sztuczki na front.

W tym momencie podszedł do niego jakiś przyzwoicie ubrany klient i zagadnął:

- Może pan mi dobierze choinkę?

- Służę panu szanownemu. Do sufitu, czyli tyż ze średniaków ma być, a może mały pętak za złotówkie na stół?

- No nie, chciałbym taką sporą.

- Już się robi. Może ta? Krzak jak panna, zaraz się go obrychtuje i dorobi podstawkie.

- Taka jakaś rzadka.

- Jak to rzadka, panie szanowny?

Choinka musi mieć swoją reprezentację, luz, żeby można było bombków, srebra, złota, a także samo zimnego ognia do cholery i trochę nawieszać.

Weźmie szanowny pan krzak nabity, jak beczka, to co z tego będzie? Wilia się zaczyna, choinkie trza ubierać, a tu nie wiadomo jak: nima co gdzie powiesić. Dzieciaki w krzyk. Kto winien? Tata! I co pana czeka?

Małżonka weźmie szanownego pana za mordę, zacznie kołować po pokojach i razem z krzakiem na zbity łeb z zamieszkalnego lokalu wyrzuci przed samem opłatkiem, na frontowej klatce zamieszanie publicznego spokoju uskuteczniając.

Jeszcze od podgazowanych sąsiadów swojem porządkiem może pan szanowny tyż po krzyżu oberwać z powodu znieważenia dnia świątecznego.

A przy rzadkiem krzaku tego wszystkiego nie będzie.

- Ale co mi pan za historyjki opowiada! Ta choinka, prócz wszystkiego, jest zupełnie żółta.

- Jak to żółta? Wczoraj dopiero z lasu przywieziona, ale chojak musi mieć swój kolor. Zielony jest szczypiorek, ale ja warzywem nie handluję, to pan dostanie troszkę dalej, w hali. A może to drzewo?

- Nie, gałązki za słabe.

- A może pan szanowny nie choinkie, tylko Herkulesa potrzebuje do cyrku? To są za słabe gałązki? Flachę wódki stawiam, że sam się pan możesz za anioła na tem krzaku powiesić i tyż wytrzyma!

- Cóż to za chamstwo! Gbur! Idiota!

- Franek, odstaw gościa od krzaków, bo mnie zdenerwuje i dam mu takie trafne, że całe święta w łóżku przeleży. Łachudra, czasu kupca i przemysłowca nie szanująca!

Na dany znak zausznik pana Kostki, pan Franciszek Sieczkowski, chciał wyprowadzić grymaśnego klienta ze sztucznego lasu, ale natrafił na opór i odgrażanie się sądem.

Wobec czego pryncypał zmuszony był dać gościowi owo przyobiecane trafne w postaci przepisowej fangi.

Spisano protokół; sprawa lada dzień trafi do sądu grodzkiego. Wyrok trudno przewidzieć. Faktem jest natomiast, że kupujący pan Henryk O. przesiedział całe święta w domu z kompresem z gulardowej wody na nosie.

Stąd wypływa morał, że nie należy się upierać, aby choinka była taka znów zielona, gęsta i silna.

Pojedynek aniołów

Pan Konstanty Żeberko wywodzi się ze znanej na całym Powiślu rodziny aktorskiej. Z pokolenia na pokolenie, z ojca na syna w rodzinie Żeberków przechodzi rola króla Heroda w wędrownej szopce. A że pan Konstanty, prócz dziedziczonego talentu odtwórczego, posiada jeszcze wielki zmysł organizacyjny, nic zatem dziwnego, że objąwszy po swym rodzicu biblijne berło, połączył piękne z pożytecznym i został w jednej osobie dyrektorem, reżyserem, administratorem i kasjerem wyżej wymienionej okolicznościowej imprezy.

Chcąc zgnębić konkurencję, zorganizowaną przez niejakiego Felka Burakoszczaka, pan Żeberko postanowił dać tak olśniewającą wystawę, żeby widzom oko zbielało. Poczynając od drugiego święta, teatr rozpoczął występy.

Na scenie szło świetnie. Po pięciu szczęśliwych przedstawieniach w różnych mieszkaniach sprawa skomplikowała się dopiero w szóstym.

Kiedy trupa wkroczyła do lokalu niejakich państwa Smacznych przy ul. Freta, okazało się, że jest już tam ze swoim zespołem pan Feliks Burakowski i targuje się z gospodarzem o dziesięć groszy. Błyskawicznie orientujący się w sytuacji pan Żeberko krzyknął:

- Opuszczam tę dychę! Proszę o krzesło! Feldmarszałek, zaiwaniaj!

I zanim konkurenci się spostrzegli, trupa pana Konstantego rozpoczęła przedstawienie prologiem, wygłoszonym ze swadą przez dworzanina w zielonych trykotach.

Herod zasiadł na krześle i zaczął mowę tronową:

- Ja jestem Herod król, całego świata pan.

- A swojem porządkiem przedstawienia nie dokończysz przerwał mu nagle Herod nr 2.

- W jaki sposób?

- A w taki! Anioła już nie masz!

Tu Herod-Burakoszczak jednym ruchem ręki pozbawił skrzydeł konkurencyjnego wysłannika niebios.

- To to tak?! Diabeł, patrz, anioła nam uszkodził! Lu go w koronę!

Szatan zaangażowany przez pana Żeberkę na rozkaz swego monarchy drzewcem wideł przypłaszczył koronacyjne insygnium, zdobiące dumne czoło Burakoszczaka.

Ktoś rzucił hasło:

- Chłopaki, ogólny wycisk.

Zaczęło się niesamowite widowisko. Zwarły się z sobą dwa diabły, dwie śmiercie rozpoczęły makabryczny pojedynek na kosy. Anioł nr 1 dał fangę aniołowi nr 2. Feldmarszałek spod znaku pana Żeberki przewrócił bykiem dwu przybocznych dworzan pana Burakowskiego.

Gospodarz lokalu zachowywał życzliwą neutralność, rzucając tylko od czasu do czasu ostrzeżenie:

- Uważać na choinkie!

Ale niewiele to pomogło. Za chwilę któryś z aniołów frunął na drzewko, które przechyliło się gwałtownie na jednego z gości. Obrażony biesiadnik podniósł się z kanapy, chwycił w każdą rękę po dwie alegoryczne postacie i wyniósł na schody. Powróciwszy, ujął wreszcie za szyjkę butelkę piwa i ogłuszył kolejno resztę walczących artystów.

Przy pomocy domowników usunięto nietaktownych wykonawców tradycyjnej szopki na schody, po czym gość, który głównie przyczynił się do zlikwidowania gorszącego zajścia, rzekł:

- Nie chodzi o to, że zimnem ogniem sparzył mnie łachudra w szyję, ale całe marynarkie staryną ze świeczek mnie zanieczyścił. Znakiem tego musiałem zrobić porządek.

- Panie Józef, miałeś pan rację, młodzież trza uczyć towarzyskiego zachowania, a także samo poszanowania dnia świątecznego zaaprobował stanowisko gościa gospodarz.

Jak się łatwo domyślić, opisane powyżej wypadki zaszły podczas świąt Bożego Narodzenia. Dziwnym zbiegiem okoliczności dopiero po roku główny ich bohater, pan Józef Bielecki, stanął przed sądem grodzkim, oskarżony przez Heroda nr 1 o pobicie i zniszczenie rekwizytów teatralnych.

Ponieważ panowie nie chcieli się pogodzić, sąd skazał pana Bieleckiego na 20 złotych grzywny, oddalając akcję cywilną za zniszczone insygnia i kostiumy.

Wobec tego wątpliwą jest rzeczą, czy pan Żeberko zorganizuje w tym roku swe fascynujące widowisko.

A kto na tym ucierpi? Tradycja! Szkoda!

Środek na jęczmień

Jęczmień na oku to rzecz bardzo nieprzyjemna, zwłaszcza dla młodego człowieka wstępującego w związki małżeńskie i pragnącego wyglądać w kościele porywająco. Nic zatem dziwnego, że pan Piotr Gibalski, któremu zrobił się jęczmień akurat na dwa dni przed ślubem, był nad wyraz rozgoryczony i zniechęcony.

Rozpacz jego podzielała całkowicie rodzina, złożona z ojca, matki i dwóch braci. Najbardziej jednak odczuła ten cios pani Gibalska.

- Ja tego nie przeżyję mówiła żeby mój syn przed ołtarzem ze ślipiem spuchniętem jak kajzerka za dziesiątkę się pokazał. Przecież wszystkie goście będą się z mego dziecka podśmiewać i ślepą komendą nazywać.

- Faktycznie niejeden łobuz może naszemu Pietrkowi przygadać: „Te, pan młody, nie zawadź jęczmieniem o filar!” przyświadczył z pełnym zatroskania wyrazem twarzy młodszy brat pana młodego.

- W razie czego można będzie gościom po skończonem obrządku taki okład na ulicy dać, że jem się odechce drakie z małżeńskiej ceremonii odstawiać.

- Tak jest, okład dać można, ale co ludzie o jęczmieniu gadać będą, to będą.

- A może Pietrkowi oko czarną chustką zawinąć i tak go do ślubu zataskać? wyrwał się starszy pan Gibalski.

- A idźże, stara idyjoto, pan młody z obandażowanem łbem w ślubnej taksówce jak by wyglądał? Każdy by powiedział, że ze żalu za kawalerstwem się schlał i na mordzie po schodach zjechał. Nie wiem, jak Walerka, ale z takiem młodem bym do ślubu nie pojechała oparła się projektowi mamusia pana Piotra.

- Faktycznie poniekąd pan młody ze łbem w opakowaniu wyglądałby jak karmelicka bania i swojej powagi by nie miał.

- Znakiem tego nie ma inszej rady, tylko trzeba mu starożytnem zwyczajem trzy razy w ślip napluć, ale tak, żeby się nie spostrzegł, kto i kiedy mu to zrobił.

Jęczmień tego nie lubi i zaraz się cafa nazad do oka, a potem innem miejscem wychodzi.

- W jakiem charakterze?

- W charakterze niekrępującem. Znaczy w miejscu niewidocznem. Na przykład odcisk się z niego zrobi na lewej nodze, czyli też kurzajka pod łopatką.

- Kurzajka owszem, ale odcisk pod lakierki dla pana młodego, to nie ma gorszej cholery.

- Pietrek także samo jako chłopak honorowy i w ślipie sobie pluć nie pozwoli, i marne tego widoki, kto to uskuteczni.

Mimo tych obiekcyj uradzono, że nie wolno się cofać przed użyciem jedynego radykalnego, najszybszego środka, znanego w medycynie przeciwko jęczmieniowi.

Dla dobra brata postanowił się poświęcić najmłodszy z rodziny Gibalskich pan Florian i w otoczeniu reszty jej członków ruszył do mieszkania oblubienicy, gdzie spodziewano się zastać strapionego oblubieńca.

Istotnie pan Piotr siedział przy stole w ponurym nastroju, pił wódkę, zagryzał włoskim salcesonem i jednym okiem patrzył na szlochającą narzeczoną.

Jęczmień robił postępy szalone, przybrał już wielkość katańskiej pomarańczy. Rodzina doszła do wniosku, że zwlekać nie należy ani chwili. Pan Florian podszedł do brata i rzekł:

- Pietrek, widziałeś kiedy króla Zegmonta?

- Tego na słupie z majchrem w ręku?

- Tego!

- No to co?

- No to kazał ci się pocałować w dupę.

Pan Piotr ze zdziwienia i oburzenia wytrzeszczył oczy. O to tylko chodziło jego zbawcy. Zastosował natychmiast radykalny środek na jęczmień.

Co było dalej, wolelibyśmy nie pisać, skoro jednak stało się to już tajemnicą publiczną, rozpatrywaną w starościńskim sądzie. musimy.

Oskarżonymi byli wszyscy członkowie rodziny Gibalskich.

- No i cóż, lekarstwo pomogło? spytał sędzia.

- Jemu owszem, ale za to my jak wyglądamy?

Istotnie wszyscy Gibalscy oraz narzeczona, panna Waleria, mają pod oczami opalowe ślady podbicia. Ślub i tak trzeba było odłożyć, aż ślady zżółkną.

Ponieważ poważny fragment nieporozumienia rozegrał się na ulicy, państwo Gibalscy skazani zostali na grzywnę po 20 złotych.

Przegrany dom

Pan Walery Piekarek jest namiętnym graczem w oko. Kiedy zasiądzie do partyjki, cały świat przestaje dla niego istnieć i wstaje od gry dopiero po straceniu ostatniej złotówki.

Czasami bywa nawet gorzej: demon gry wyrywa mu ostatnią kamizelkę. Ściąga z niego ostatnie skarpetki.

Ale to, co zrobił pan Walery w listopadzie roku ubiegłego, przechodzi już najśmielsze oczekiwania.

Zaczęło się od niewinnego 20-groszowego banku w domu jego przyjaciela, pana Zdzisława Bąka, a po dwu godzinach nieszczęsna ofiara hazardu siedziała owinięta kołdrą w pożyczonych bamboszach na nogach. Całkowitą garderobę zabrał szczęśliwy przeciwnik, pan Konstanty Berski.

Jeszcze kilka posunięć i pan Walery chciał postawić ową kołdrę, ale zaprotestowała gorąco jej właścicielka, żona uprzejmego gospodarza.

- Panie Piekarek, coś pan zwariował, moje pamiątkowe kordłe na wierbłądziej wacie chcesz do banku stawiać? Niedoczekanie pańskie! Wpierw bym panu pański rudy łeb ukropem jak kaczy kuper wyparzyła.

- Żono kochano wtrącił się pan Bąk kordły możesz nie dać, ale łeb mojego przyjaciela dla ciebie nie rudy, póki ja żyję! Walerek, nie gniewaj się, blondyn jesteś, daj pyska i zwróć cholerze babie pamiątkie. Zimno nie jest, możesz w leformach siedzieć. A kto wie, czy karta się nie odwróci, los szczęścia czasem mortusiakom sprzyja.

Najgorsze było to, że los, choćby najbardziej chciał dopomóc panu Waleremu, nie miał się o co zaczepić.

Nieszczęsny gracz chciał postawić nowe ubranie, które miał zamiar zamówić sobie na Boże Narodzenie, ale ponieważ nie dał krawcowi jeszcze nawet zadatku, fakt ten uznano za naturalny.

- Nie dowodzi, że zadatku nie dałem, ale materiał wybrany i cena zgodzona.

- To może masz pan chociaż próbkie?

- Mam, ale w mieszkaniu.

I nagle genialna myśl olśniła pana Walerego: przecież ma mieszkanie, które można postawić na kartę i uderzyć po banku, w którym było 250 złotych.

Bankier, mieszkający kątem i poszukujący lokalu, zgodził się bez wahania.

Nadeszła chwila niesłychanej emocji i już w dwie minuty później pan Piekarek nie mieszkał pod dawnym adresem. Pozostał mu jedynie „Cyrk”. No dobrze, ale co zrobić z żoną, która spała zapewne w przegranym domu, nie wiedząc nic o nieszczęściu?

Udali się do niej ze smutną wieścią i upoważnieniem do objęcia lokalu pan Bąk i bankier, który mieszkanie wygrał.

Pani Piekarek, zbudzona ze snu, po zapoznaniu się z treścią pisma mężowskiego chwyciła za pogrzebacz i zadała kilka lekkich uszkodzeń ciała obydwu delegatom, odmawiając tym sposobem ratyfikacji przedstawionego jej dokumentu.

Sprawa oparła się o sąd. Pani Piekarek dostała siedem dni z zawieszeniem, ale w mieszkaniu została. Pan Walerek gra dalej, ale upoważnień nikt od niego nie bierze.

Kobieta i gołąb

Panowie Eugeniusz Mucha i Florian Walendzik mieli dwie jednakowe namiętności: gołębie i ślicznie utlenioną blondynkę, pannę Aurelcię Bednarek. Dziewica jednakowo chętnym okiem patrzyła na obydwu sportowców, dzieląc sprawiedliwie między nich swoje wolne chwile i niewinne pieszczoty.

Rywale wiedzieli nawzajem o sobie, boczyli się nieco na siebie, ale w głębi duszy byli radzi, że poważne wydatki, związane z zaspakajaniem zachcianek kosztownej kobiety, ponoszą do połowy.

I wszystko byłoby najlepiej w dwu miłych domkach przy ulicy Rozbrat, gdyby nie przypadek, a kto wie, może niedomagania żołądkowe jednego z gołębi.

Oto pewnego razu, bawiąc z wizytą u pana Muchy, panna Aurelcia stała na środku pokoju i jak Zosia z Pana Tadeusza pulchną rączką sypała złote ziarna ptaszkom. Gołębie z gruchaniem uwijały się po podłodze, siadały na ramionach pięknego gościa, krążyły trzepocąc skrzydłami nad jej złotą główką.

Piękny to był obrazek, toteż pan Mucha, siedząc na łóżku, obserwował go z przyjemnością, nie wiedząc, kto mu jest droższy: rasowe gołąbki, wśród których były sztuki po 15 złotych, czy też panna Aurelcia.

Nagle zaszło coś nieoczekiwanego. Dziewica, spojrzawszy na swe ramię, na którym przed chwilą siedział śliczny krymek, krzyknęła z goryczą:

- Ach ty, grochem karmiony, żyletką w ogon nacinany, coś ty mnie zrobił? Całą sukienkę mnie zbezcześcił! Ale ja go, drania, wykończę! Pójdzie na rosół!

Panna Aurelcia chwyciła pogrzebacz i poczęła się uwijać za gołębiem po pokoju.

Pan Eugeniusz walczył ze sobą chwilę, wreszcie wstał, ujął piękną dziewczynę za falę złotych włosów i drugą ręką podbił jej lewe chabrowe oko.

- Kto na rosół? Mój krymek na rosół? Niedoczekanie twoje, żebyś ty kawalera orderów z makaronem wtroiła!

I rozżalony hodowca zajął się drugim okiem panny Aurelci. Na usprawiedliwienie gniewu pana Muchy należy dodać,

że prześladowany gołąb istotnie był odznaczony pierwszą nagrodą w roku 1934 na Wołówce.

Zaskoczona stanowiskiem pana Muchy, panna Aurelcia rzuciła pogrzebacz na ziemię i krzyknęła:

- Żebyś lebiego miał wykształcenie, tobyś wiedział, że gołąb powinien w gołębniku siedzieć, a nie po mieszkaniu fruwać i ukochanom kobietę ci zanieczyszczać! Ale że jesteś cham, żłób, bażant i lemoniada, to siedź ze swojemy gołębiamy! Ja idę tam, gdzie swój szaconek posiadam!

I wyszła.

Pan Mucha wiedział, co to znaczy. Jego rywal, zamieszkały naprzeciwko, miał piękny, zielony gołębnik.

Cóż tedy dziwnego, że następnej nocy pan Eugeniusz zakradł się na podwórze pana Walendzika, wypuścił wszystkie ptaki, gołębnik zaś wywrócił. Pan Walendzik, poinformowany przez pannę Aurelcię o wszystkim, złożył skargę do sądu. Będzie ciekawa sprawa.

Dobry ton

Pan Euzebiusz Królik nie ma szczęścia do przyjaciół. Inaczej tego nazwać nie można. No bo jeżeli pije się z kimś dwa dni i noc, przysięga dozgonną wierność, a potem rozbiera druha prawie do naga, to jest nic innego jak brak szczęścia do ludzi.

Szczegóły tego zajścia, po którym pan Królik zwątpił w istnienie prawdziwej przyjaźni, przedstawiają się, według zeznania pani Pelagii Żelazko, jak następuje:

- Pan Królik zamieszkuje u mnie, proszę najwyższego sądu, jako suplikator w najlepszym winklu pod oknem. Nie mogie powiedzieć, płaci faktycznie leguralnie, prowadzi się, jak to mówią, wzorowo. Schlany i zbradziażony przychodzi tylko raz, a już co najwyżej trzy razy na tydzień. Ale żadnego nieporozumienia nie uskutecznia, naczynia nie bije, pościeli nie drze, pomamrocze trochę, elegancko kładzie się do łóżka i nakrywa na głowę.

- Proszę mówić, co było krytycznego dnia!

- To nie było żadnego krytycznego dnia, tylko w poniedziałek. Jak pan Królik wyszedł w sobotę do roboty, ludzkie oko go nie widziało bez całą niedzielę.

Aż w poniedziałek o dwunastej w nocy słyszę, ktoś puka do drzwi. Otwieram i przeżegnałam się. Pan Królik, nie pan Królik, myślę sobie, jakiem tę fatalnom osobistość zobaczyła.

Nic na sobie, proszę najwyższego sądu, nie miał, tylko gacie, skarpetki w paski i półkoszulek.

Woda się z niego lała jak ze studni. Morda zabłocona i trzęsie się cały jak galareta z cielęcych nóżek.

„Panie Królik wołam na niego wchodź pan do mieszkania.” A on odpowiada, że jako człowiek wychowany nie może mnie zabłocić podłogi. Taki już jest, proszę najwyższego sądu.

Ja widzę, że człowiek zdrowie stracić może, wciągłam go do mieszkania, nagotowałam balię wody i mówię: „Kąp się pan.”

- No dobrze, a czy nie zauważyła pani, kto go przyprowadził?

- Nie, nie widziałam, ale pan Królik na drugi dzień powiedział, że się podbawiali na całego z panem Wysmykiem.

Oskarżony Wysmyk wypierał się winy mówiąc, że istotnie spędził z panem Królikiem dwa rozkoszne dni w kilku barach Wielkiej Warszawy, jednak pożegnał go na ulicy, nie uszczknąwszy z jego garderoby nawet krawata, nawet chusteczki do nosa. Sprawa gmatwała się tym bardziej, że poszkodowany pan Królik, który przybył do sądu w żorżetowym płaszczu i śniegowcach pani Żelazkowej, gdyż dotąd nie zdążył jeszcze uzupełnić straconej garderoby, oświadczył, że absolutnie nie posądza pana Wysmyka.

Wprawdzie złożył inne zameldowanie, ale stało się to pod wpływem rozgoryczenia i gorącej kąpieli w balii.

W tych warunkach sąd widział się zmuszony wydać wyrok uniewinniający.

Sąsiedzi pani Żelazkowej i pana Królika twierdzili, wychodząc z sądu, że właściwie było nieco inaczej. Pana Królika istotnie rozbebeszył pan Wysmyk. Że jednak postąpił ładnie, odprowadzając przyjaciela do domu; a mógł go porzucić wśród ulewnego deszczu na ulicy i narazić na katar lub koklusz; nie byłoby w dobrym tonie podtrzymywać oskarżenia.

Bitwa w tramwaju

Piąte koło u wozu, dziura w moście, drugi grzyb w barszczu i Piłat w credo są według przysłów polskich co najmniej zbytecznymi intruzami i mogą być przyczyną zamętu. Jednak wszystko to razem wzięte nie potrafi narobić tyle zamieszania, co jeden pijak w tramwaju.

Za udowodnienie powyższej tezy niech posłuży fakt niżej podany.

Ulicą Targową sunął wypełniony po brzegi elektrowóz linii 21. Wśród tłoczących się na tylnym pomoście pasażerów starał się zajmować jak najmniej miejsca pan Stanisław Kowalski, wracający, co tu ukrywać, z imienin przyjaciela, zamieszkałego na Nowym Bródnie.

Pan Stanisław czuł się tak rozkosznie, że cały świat rad był przytulić do swej piersi i napoić wódką. Wyręczał konduktora, dając sygnały na odjazd wozu, ogłaszał przystanki, co prawda popełniając przy tym niewielkie pomyłki, na przykład zamiast