Wariackie papiery - Stefan Wiechecki - ebook

Wariackie papiery ebook

Wiechecki Stefan

5,0

Opis

Siódmy tom Opowiadań powojennych najbardziej warszawskiego z pisarzy warszawskich Stefana Wiecheckiego WIECHA. Wiech nie tylko odtwarza koloryt Warszawy, on wręcz tworzy język, gwarę warszawskich drobnych cwaniaczków. Opisując świat z puntu widzenie przeciętnego "Walerego Wątróbki" zauważa w tym świecie masę absurdów, rzeczy pozytywnych i negatywnych. Wiech częstokroć kpi sobie z władzy, ale ponieważ robi to jako pan "Wątróbka" to zdaje się, iż można to traktować z przymrużeniem oka. A tym czasem Wiech był po prostu wielkim pisarzem i stworzył tę swoją specyficzną formę bo może ułatwiała zawoalowaną krytykę i pozostawiała to co najcenniejsze - trochę żartu, śmiechu, przymrużenia oka. W tym tomie prezentujemy opowiadania z lat 1955-57. Kto czyta WIECHA ten się uśmiecha!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Nota Redakcyjna

Dmuchnij pan w balonik

Usługi na co dzień

Muszę być na Murzynach

Pomnik ciuchci

Napad wilków

Świąteczny prymaprylus

Amerykanka

Bijemy się…

Piekutoszczak zmienia nazwisko

Nie ma takiej kobiety…

Banany

Potrzeba jest matką wynalazków

Warszawskie ucho

Sześć koszul Gieni

Kudy mu Kiercelaka!

Putrament czy Chatisow?

Tak jest kształcony

Nie masz pan więcej?

Zielona plama

Pierwsza trójka

Oczkiem wyżej

Dziesięć procent dla mnie

Kordian i cizia

Jak podróżować na wczasy

Na sportową nutę

Odpust bikiniarzy

Muzyka z powidłami

Kto najważniejszy?

Woda obleci

Pretensja do starych fotografii

Starożytna zadra

Zabalsamowane łapiduchy

Ja chcę lotnika

Wywiad z konikiem

Znajomy słoń

Moje lubelskie emocje

Czerwone domino

Niedźwiedzie – nie frajerzy!

Kapulesz z chabrami

Zdmuchnięcie znicza

Cwajnosy na medal

Dyrektor Kalafonii – Śmietanka

Gienia i Zabłocki

Romeo i Julia z elektrycznym napędem

Reformy w sztuce

Renament

Żeby się rosół gotował

Mój dzień powszedni

Kto tam?

Trzeci krupniczek

Oferta

Warszawska ulica

Mowa lubileuszowa

Dziesięciolecie

Gdzie pyzy gorące?

Tryk, czyli apteczne złudzenie

Klops, czyli koniec świata

Kłopoty św. Mikołaja

Wariackie papiery

Inteligentni ludzie też mają swoje felery!

Szatańska zemsta kobiety

Nie zadzierać z prawnikiem

Syn puszty

Świąteczna nalewka

Murzyn czy wariat?

Wacuś, oddaj forsę!

Nie denerwować fotografa!

Pluskwa garnie się do blondynów

Sztuka magiczna

Kupiec i nagistka

Pan młody z bukietem

Blondynka z gipsu

Nie odbijać narzeczonych!

Nie obrażać syreny

Zdobyć cię muszę

Kto tu właściwie rządzi?

Obrażony Szerlok

Ostrożnie z Muranowem

Nowa Starówka

Pod Bazyliszkiem

Plac Zamkowy

Książęta Mazowiecczaki

Bracia Moniuszki

U Bochenka na Bielanach

Polowanie w Saskim Ogrodzie

Na Nowiku

Straż Mirowska

Prosektorium muzyczne

Józio w Pomarańczarni

Na Kępę przez Poniatoszczaka

Wracamy na Starówkę

Napoleon – wysiadka z placu

„Pod Filarkami”

Na Starym MDM

U Sobieskiego

Targówek ważniejszy

Ciuchy

„Zoo”

Gdzie Ratusz?

Na jaskółce

Litościwi fachowcy

Welodromy i ślizgawki

Za Żelazną Bramą

Noworoczne baloniki

Skład staroświeckich ciuchów

Lanszafty Matejki

Warszawa da się lubić

Tenisiści

Z Gienią w Poznaniu

Trzynastka, gazu!

Na Święto Morza

Przez Zawrat… na piwo

Złota klamra

Motocykliści, uwaga!

Najlepszy sport

Ślizgawka na placu Wareckim

Radiowy wywiad z p. Piecykiem

„Podług analfabetu”…

Totalizator sportowy

Upiór Kasprowego

Takie wczasy…

Bliżej do mamy!

Król kibiców

Dziesięciu najlepszych

Bez paszportów i wiz

„Tylko nie bepsztyk!”

Nota Redakcyjna

Copyright © by Maria Białogońska, Agnieszka Piątek, Maciej Piątek, Maria Stradomska i Krzysztof Stradomski,

Warsaw

Copyright © for this edition by visàvis/ Etiuda, Cracow

Wszelkie prawa zastrzeżone

Projekt okładki: Janusz Stanny

Redakcja techniczna i łamanie: Anna Atanaziewicz

Redakcja, korekta: Humbert Muh

Wydawnictwo visàvis/Etiuda

30-549 Kraków, ul. Traugutta 16b/9

tel. 12 423 52 74, kom. 600 442 702

email:[email protected], [email protected]

www.etiuda.net

ISBN: 978-83-7998-881-5

(wersja e-book)

Dmuchnij pan w balonik

W celu powiększenia bezpieczeństwa samochodowego w Warszawie podczas karnawału będą lada dzień zaprowadzone tak zwane próbne baloniki. Cóż to mianowicie są za baloniki? Jak donosi prasa, cała maszyneria, wynalazku dwóch młodych krakowskich doktorów, składa się z rurki szklanej, wypełnionej dwiema warstwami mielonego szkła i zakończonej balonikiem koloru żółto-pomarańczowego o pojemności około litra.

Otóż więc jak w te rurkie dmucha małe dziecko albo nawet dorosły mężczyzna, któren od paru dni kieliszka wódki nie widział, balonik zachowuje się przyzwoicie i nie zmienia koloru. Ale o wiele przystawiemy go do ust warszawskiemu szoferowi i każemy mu chuchać, balonik natychmiastowo zaczyna nam wykazywać, ile było kolejek.

Przy średniej ilości tylko pół balonika z pomarańczowego zamienia sie na zielonkawy, jeżeli natomiast nadużycie było znaczniejsze, balon przybiera kolor szczypiorku. Powyżej litra pęka z hukiem. Wynalazek ten jest niezmiernie doniosły i może nareszcie, jak sie to mówi, położy kres. Bo do tej pory badanie szoferaków na te okoliczność było faktycznie mocno utrudnione. Jeżeli sie rozchodzi o starożytny sposób za pomocą zwyczajnego chuchu, to nie był on nigdy na sto procent pewny. Mieliśmy co prawda w naszej milicji wybitnych specjalistów, którzy po jednem chuchnięciu mogli postawić następującą diagnozje:

„Dwie setki czystej, korniszonek, znowuż dwie setki, jajeczko mole, duże jasne z wianuszkiem. Wynik ogólny: podgazowany”.

Ale raz, że tych facetów była niedostateczna ilość, a po drugie, że taką ekspertyze można przeprowadzić wyłącznie samemu znajdując się na czczo. A milicja musi czuwać nad ruchem kołowem w Warszawie i po śniadaniu, i po obiedzie, i po kolacji, a nawet po imieninach w rodzinie.

Drugiem znowuż sposobem był egzamin z wymowy. Brało się takiego podejrzanego o ankoholizm kierowce i kazało mu sie prędko powiedzieć te słowa:

„Drabina z powyłamywanemi szczeblami”.

„Drabinę” nawet najwięcej zabalsamowany kizior wymówił bez błędu, ale na „szczeblach” już letko tylko podkropiony facet leżał bezapelacyjnie. Wychodziło mu albo „pomywowyłanemi”, albo „połamywałami”… albo jeszcze gorzej. No i rzecz jasna, że zamykali go z miejsca. Jednakowoż trafiali sie przytomniaki, że nie tylko drabine, ale wiersze niejakiego Przybosia pod największem gazem deklamowali bez najmniejszego feleru.

Totyż musiem sie cieszyć, że dzięki tem młodem doktorom będziemy mogli chodzić po Warszawie bez narażenia życia pod samochodem, nawet osobiście znajdując sie cóś niecoś pod muchą.

Tylko ciekawy jestem, czy ten aparat oprócz wódki wykazuje także samo tak zwane „duże ciepłe z charakterem”, to znaczy grzane piwo pół na pół z gołdą sprzedawane przez niektóre litościwe budki na mieście. Ale przypuszczam, że wykazuje, bo te doktorzy, pomimo młodego wieku, muszą być duże fachowcy na szczot wypicia w miejscu i na wynos.

W każdem bądź razie trzeba ich jeszcze pochwalić i za dbałość o tak zwane ładne podejście.

Takie sprawdzanie szoferów przez milicje w sobotni wieczór karnawałowy będzie wyglądało jak masowa impreza uliczna „Expressu Wieczornego” pod tytułem „Dmuchnij pan w balonik” z łaskawem udziałem fonkcjonariuszy wydziału ruchu kołowego.

Usługi na co dzień

Dzisiaj w tak zwanem obliczu Nowego Roku zmuszone jesteśmy zastanowić sie między innemi nad spółdzielczością. Czego już, jak sie to mówi, dokonała i z czem zamiaruje w nadchodzącem roku do nasz doskoczyć. W tem celu otwieramy spis rzeczy, czyli „Informator usług na co dzień”. I cóż my tam widziem?

Widziem, że ruch spółdzielczy daje nam odczuwać swoją opiekie przez całe nasze życie. Od gumianego smoczka na butelce z mleczkiem, który nam wkłada do buzi, kiedy jeszcze nie znamy sie na innych napojach wyskokowych, aż do usługi spółdzielni pracy „Pogrzeb” włącznie.

W międzyczasie narażone jesteśmy na cały szereg usług, których jest bogaty wachlarz, czyli pare tysięcy sztuk. I w taki sposób możem wymienić tylko niektóre na wyrywki. A więc:

ANALIZY LEKARSKIE

HULAJNÓG NAPRAWA

*

LEPÓW NA MUCHY PRODUKCJA

MUSZTARDA SAREPSKA I CHRZANOWA

*

KURZAJEK USUWANIE

WĄSÓW CZERNIENIE

*

Specjalna spółdzielnia do czernienia wąsów. Luksus, co?!

*

MANIKÜRE I PEDIKÜRE

*

Proszę zwrócić uwagie na te stope życiowe!

MAŁŻEŃSKIE ZWIĄZKI

CZĘŚCI ZAMIENNE…

*

A nie, przepraszam:

Części zamienne do maszyn cukierniczych.

USŁUGI PRZEDŚLUBNE

PRZECIERANIE KOMINÓW – FABRYCZNYCH I DOMOWYCH

OKRĘTOWYCH URZĄDZEŃ KONSERWACJA

OBRĘBIANIE DZIUREK MĘSKICH, DAMSKICH I DZIECINNYCH

Okręty w Warszawie ma obecnie rzadko kto, ale dziurki prawie każdy.

Idziem dalej:

TRAKTORY ROLNICZE

NAGUSKI GUMOWE

WYPOŻYCZANIE NAKRYĆ STOŁOWYCH

SPRZĄTANIE MIESZKAŃ

Itd., itd., itd. Z tego widziem, że całe nasze życie doczesne i pośmiertne jest w tem rozkładzie jazdy przewidziane i zamieszczone. Totyż z pewnem zdziwieniem czytałem w „Expressie” o tem konkursie pt. „Trzy pytania, czyli jak usprawnić spółdzielczość”. Co tu jeszcze usprawniać?

Jeden z czytelników pisze na przykład, że powinien być założony spółdzielczy hotelik dla drobnej zwierzyny domowej, gdzie – wyjeżdżając na wczasy – można by pozostawić kanarka, kotka albo pieska. Mojem zdaniem projekt jest nieżyciowy. Bo o wiele weźmiem pod uwagie, że jeżeli któś oddaje, powiedzmy, do spółdzielczej pralni pelise na cybetach, a otrzymuje nazad pare sztuczkowych spodni, bo zaszedł przykry wypadek z powodu braku dozoru. To cóż może sie zdarzyć z kanarkiem? Właściciel po urlopie zgłasza sie po niego i wręczają mu pieska.

– Przepraszam, ja przyszłem po kanarka – mówi.

– Kanarek jest w kotku.

– Jak to w kotku? Zresztą to jest piesek.

– Bo kotek jest w piesku. Zaszedł przykry wypadek braku dozoru. Mało etatów mamy.

To sie nie opłaci, za dużo kramu, lepiej wyrabiać kotki, pieski i kanarki z włóczki. Zaczem więc wprowadzać jakieś rozszerzania, warto sie zastanowić nad tem, co już jest, na czem na przykład polegają nadmienione już usługi przedślubne. Jak nasz poucza katalog, jest to: „załatwianie wszelkich spraw związanych z zawieraniem związków małżeńskich”. A więc jeżeli, powiedzmy, pan młody sie rozmyśli i nie stawi sie do Urzędu Stanu Cywilnego na ślub, spółdzielnia dostarcza innego członka. Jedno mnie sie tylko nie spodoba, że zajmuje sie tem spółdzielnia inwalidów i emerytów „Wspólna Sprawa”. Lekramacje więc niewykluczone.

A teraz weźmy pod uwagie tak niedocenione przez ogół spółdzielcze sprzątanie mieszkania. Osobiście najwięcej mogie_ o tem powiedzieć, bo jak raz przed świętami sam padłem ofiarą. Zaczem zadzwonić po fachową pomoc, chciałem wyręczyć żone przy sprzątaniu. I jaki był rezultat? Kiedy zaczęłem froterować podłogie, bo żona poszła po ryby, noworoczny indyk ze spółdzielni produkcyjnej w Piekiełku wyrwał sie z kuchni i nawiał na piec. Pomimo tak zwanej perswazji nie zamiarował wcale złazić. Więc cóż miałem robić. Ustawiłem krzesełko na stole, wlazłem na niego i udałem sie do indyka. Wyciągiem po niego rękie, a ten na mnie: „gul, gul, gul!”.

– Co ty, na mnie gulgoczesz? Na swojego pana? – mowie, i za nogie go.

A ten jak mnie nie dziobnie w nos, jak nie poprawi w czoło. Krzesło sie pode mną przewróciło. W ostatniem momencie złapałem sie za żerandol. Wyrwałem go razem z hakiem i z całem nabojem zleciałem na dół. Stół pękł na cztery części, a ja musiałem skorzystać z branżowej spółdzielni lekarsko-dentystycznej „w celu uzupełnienia uzębienia”. Całe święta przeleżałem chory.

Nie byłoby tego wszystkiego, żebym sie od razu udał do spółdzielni pracy usług porządkowych „Czystość”.

Bo czystość to zdrowie.

Muszę być na Murzynach

Niemożebnego dubla dali naszej Warszawie te Murzyni z tą swoją operą. Wszyscy sie uparli ich zobaczyć. Nawet tacy, co nigdy w życiu w teatrze nie byli i zasadniczo sztukie dramatyczne, jak to sie naukowo mówi, chromolą.

A że, jak nasz poucza statystyka, Polaków jest dwadzieścia pare milionów, a miejsc w teatrze na wszystkich przedstawieniach dwanaście tysięcy, zrobiło sie troszkie przyciasno. Do wszystkich warszawiaków rodziny z prowincji i z Ziem Odzyskanych sie pozjeżdżali. Nawet babcia Stankiewicz spod Garwolina, która sto trzydzieści sześć lat w dobrem zdrowiu bez teatru przeżyła, tyż podobnież zapowiada swój przyjazd na Murzynów. Co tu więc mówić o Gieni. Pierwszego zaraz dnia, jak przeczytała lekrame w „Expressie”, zaraz mnie zaznaczyła:

– Walerek, musze być na Murzynach, chociażby po twojem trupie.

I faktycznie, o mały figiel do tego nie doszło. Trzy noce w ogonku pod „Orbisem” spędziłem. Zapalenia oskrzeli sie nabawiłem, trzysta złotych w oczko przegrałem, ale koniec końców bileta żem zdobył. I musze zaznaczyć, że faktycznie warto sie było pomęczyć. Murzyni jak żywe, jedne co prawda w odpowiedzialnem czarnem kolorze, drugie dużo bledsze, troszkie jakby sie w tej podróży wytarli, ale tyż oblecą.

Ale najwięcej mnie sie spodobał jeden sztukowany.

Znaczy sie z dwóch niedużych Murzynów uskuteczniony jeden nienaturalnego wzrostu. Robi sie to zwyczajnie i po prostu. Mniejszy bierze większego na barana i ubiera ich sie obydwóch w jeden garnitur męski specjalnie w tem celu uszyty. Ten mniejszy całkowicie sie ukrywa w spodniach razem z głową, tak że widziem popiersie tylko jednego. Faktycznie wytresowane są oba na medal, tak że publika, zwłaszcza z prowincji, za cholere sie na tem nie połapie. Ale nas, warszawiaków, w taki kant nie da sie uderzyć, bo na festiwalu smoka złożonego z czterech Chińczyków, co przez stół skikał, widzieliśmy.

Jednakowoż nie da sie powiedzieć marnego słowa, Murzyn – chociaż składany – gra jak jednostalny. I to jak rozrabia!

Także samo zasługuje na uwagie jedna Murzynka, niejaka Bess, która takie sambe zasuwa bez podwiązek, że kankan w „życiu paryskiem” na Puławskiej jest przeciwko niej – noworoczna zabawa z Dziadkiem Mrozem dla dzieci w przedszkolu. A że przeważnie po lewej stronie sceny sie trzyma, cała publika płci męskiej stale i wciąż w lewo sie patrzy.

Ja tam jeszcze najmniej. A mimo tego w drugiem akcie Gienia w kostkie mnie kopła i mówi:

– Co sie tam stale i wciąż odwracasz, życiem starszych Murzynów sie interesuj pod kapitalistycznem uściskiem. Patrz, jakie nędze cierpią, jak mieszkają, jak jem tynk ze ścian leci.

– To ja na to trzy noce pod „Orbisem” figurowałem i tyle pieniędzy wydałem, żeby tu obserwować, jak tynk ze ścian oblatuje? To to ja mogie co dzień za darmo na Medememie albo na Muranowie zobaczyć – odciąłem sie żonie, ale już w znacznie cięższych waronkach mogłem podziwiać te wielką sztukie murzyńską z masowemi pieśniami i tańcami figurowemi.

Totyż musze jakoś to zrobić, żeby za wszelką cene jeszcze raz ujrzeli moje oczy te całe przedstawienie, bez technicznych trudności. Tylko nie wiem, czy zdąże.

Gotowy jestem sie poświęcić i do Ameryki za niemy pojechać, tylko sie boje, że mnie Gienia nie puści!

Pomnik ciuchci

Pare dni temu w tył prasa doniesła, że ciuchcia do Jabłonny skasowana. Przy okazji nasobaczyli jej troszkie w gazetach, że jest przestarzała, że przeszkadzała w budowie mostu pod Żeraniem itd.

Są tacy, co mówią, że po prostu nie pasuje, żeby po drodze do socjalizmu taka lokomocja się pętała, którą jeszcze nieboszczyk Józio Poniatoszczak do swojej wilji w Jabłonnie co sobotę na letniaki jeździł. Przygadują mu, że nie tylko sam jeździł, ale i tak zwane kociaki tą ciuchcią tam przywoził. A kogoże miał przywozić? teściowe? kiedy w kawalerskiem stanie całe swoje życie, przytomniak, przepędził! Na co ta mowa!

Jeżeli o mnie sie rozchodzi, nie mam o te skasowanie żadnej pretensji, faktycznie, nie może ciuchcia koło fabryki samochodów „Warszawa” latać, to niepoważnie wyglądało i dobrze się stało, że została koniec końców skasowana. Zwłaszcza że zamieszkała tam ludność szkody nie poniesie, bo tramwajami i autobusami – z niedużą przesiadką w Żeraniu – nowocześnie na miejsce sie dostanie.

Okazuje się, że nie każdemu można dogodzić. Ja jestem zadowolniony, a miejscowa ludność uważa, że lepiej takiem przedpotopowem gratem jeździć, aniżeli alegancko przejść pare kilometrów spacerkiem. Zwłaszcza że jak raz w te największe mrozy te skasowanie wypadło, grymaszą, że woleli ciuchcie, która jest, od nowożytnych autobusów, których nie ma.

Bo rzeczywiście, autobusom coś tam przymarzło i nawalili. Po drugie marudzą ludzie, że do ciuchci zawsze sie można było zmieścić, a do autobusu przeważnie nigdy.

Ale na to sie nie poradzi. Jeszcze sie taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. Musiem iść noga w nogie z postępem, a że któś sobie przy tej okazji pięte odmrozi, no to nikt mu nie kazał mieszkać jak raz w Jabłonnie.

Zresztą mrozy już znacznie zelżeli, tylko patrzyć będzie maj i wtenczas, jeżeliby nawet derekcja nie powiększyła liczby autobusów, każden z przyjemnością piechotką nawet do Warszawy sie przeleci dla samego zdrowia.

Rozchodzi mnie sie tylko detalicznie o to, że trzeba było te pare słów na pożegnanie ciuchci zaznaczyć, bo każden z nas kiedyś tyż za Poniatoszczaka troszkie był i jak nie do Jabłonny, to do Buchnika czy Fiekiełka – gorszego albo lepszego kociaka woził. Niejeden nawet skutkiem takiej podróży sie urodził, bo tatuś właśnie mamusie w ciuchci pod Piekiełkiem zapoznał.

To samo w czasie wojny, kiedy naturalnie, ma sie rozumieć, koleje dawno już nie kursowali, ona sobie langsam pomalutku, truchcikiem, ale stale i wciąż pod bombami tam i nazad jak cie mogie zasuwała. Ostatnia wysiadła i po oswobodzeniu pierwsza zaczęła do Jabłonny i Otwocka latać.

Totyż po mojemu chociaż jeden taki troszkie draczny, ale zasłużony, pociąg gdzie niedaleko Warszawy przy szosie w charakterze pomnika trzeba by ustawić.

No i szyn na razie nie zrywać, chociaż przez jakiś czas, zaczem się z temi mrozami rzecz detalicznie nie wyjaśni…

Napad wilków

No, to za pare dni mamy podobnież pływać po Warszawie. Ostrożniejsze i dalej pracujące osoby rychtują już sobie kajaki. A większe biura zamówili gondole do przewozu pracowników. Ja na razie szykuje tylko pęcherze dla Gieni, żeby miała na czem na Bazar Różyckiego zasuwać po żywność.

Ja się już tem nie zajmuje, bo Gienia udzieliła nam ze szwagrem dymisji pod tem względem. Nie nadajemy sie podobnież na zaopatrzeniowców. A detalicznie to było tak.

Jak te mrozy uderzyli i zaczęła sie śnieżyca, a w związku z tem dostawa żywnościowych produktów do Warszawy częściowo wysiadła, wysłała nas Gieniuchna na wieś pod Grójec do wuja Orzechowskiego po jajka i masło. Nie można powiedzieć, załatwiliśmy wszystko w deche, nie tylko nabiału żeśmy dostali, ale także samo bitą gięś. Tylko że w powrotnej drodze zdarzyło się nam nieszczęście. A mianowicie jakżeśmy szli przez las do stacji kolejki, napadli na nasz wilki.

To cośmy mieli robić? Rzuciliśmy jem gięś, i same chodu. Masło nam zginęło, a jajka podczas tego ganiania co do sztuki się wytłukli. Prawda, że to nie do wiary, żeby w biały dzień, niedaleko stolicy wilki grasowali?!

Totyż Gienia nie uwierzyła. Jakżeśmy wrócili nareszcie do Warszawy i opowiedzieliśmy o tem całem zdarzeniu, od razu powiedziała:

– Taki bajer to na Grójec!

– Jak to „na Grójec”, kochanie ty moje, to ty nie wisz, że wilki sie pod Warszawą pokazali? I że podobny wypadek miał miejsce koło Wołomina, gdzie czterech pracujących chłopów tylko za pomocą wyrzucenia z sanek wieprza od wtrojenia przez wilki sie uratowało? „Expressu” nie czytujesz, prasie nie dowierzasz? Fe, wstydź sie!

– Jak tam było koło Wołomina, nie wiem – mówi na to Gienia – ale że koło Grójca nie wilki gięś opchli, to rzecz pewna.

Wtenczas szwagier Piekutoszczak wyciąga z kieszeni na dowód rzeczowy udko od tej gięsi, które udało nam się wilkom odebrać, i pokazuje Gieni. Moja małżonka spojrzała sie na te udko i zaznacza:

– To te wilki te gięś przed zeżarciem upiekli, a nawet ładnie przyrumienili! Jakie to mądre zwierzęta się teraz porobili, no, no!

– Cóż chcesz – mówi na to szwagier – wykształcenie szerzy sie obecnie niemożebnie, nawet na wsi…

Ale nie dokończył, bo Gieniuchna wyrżła go udkiem w ciemie. Musieliśmy sie przyznać, że wilków faktycznie nie było, a my same upiekliśmy te gięś na masełku w wagonowem piecu, bo pociąg trzy godziny stał w polu i nie mieliśmy innej zagrychy. Jajka żeśmy wypili, żeby sie od chrypki ratować. A wszystko dlatego, że szwagier Piekutoszczak miał z sobą pół literka „grypolinu” na pestkach.

Może by do tego nie doszło, żeby Warszawa posiadała na miejscu jakieś zakłady żywnościowe, z zapasami na wypadek takiego kataklizmu natury jak mróz i śnieg w styczniu i lutem.

Ale kto sie tego mógł spodziewać w atomowem czasie, kiedy wszystko podobnież jest odwrócone do góry podszewką. Mrozy w zimie… no, no!!!

Świąteczny prymaprylus

Starożytnem zwyczajem przyszło do mnie przed świętami trzech religijnych koleżków, żeby mnie wyciągnąć na rybkie do baru WZG „Pionier”, dawniej „Ślepy Leon”.

Ja także samo jestem ma sie rozumieć pobożny, ale niestety, Gienia sprzeciwia sie od lat tem uroczystościom, i w taki sposób musiałem odmówić.

– Nie mogie wam towarzyszyć, bo żona sie nie zgadza – mówie.

– Co tam żona. Nie patrz sie na żone, kult jednostki wysiadł! – powiedzieli i namawiają w dalszem ciągu.

A ja nie tylko że nie poszłem, ale zabrałem sie do wyrabiania ciasta, tak jak mnie moja jednostka kazała, zaczem wyszła do „Delikatesów” po szynkie. Boksuje te żółtą mase towarową i łzy mnie same lecą do ciasta, ale nie dałem sie. Odrzuciłem pokuse wont od siebie i jeszcze zobowiązanie podjęłem szwagra Piekutoszczaka z tak zwanego zgubnego nałogu wyleczyć za pomocą nowej metody, wynalezionej przez jednego doktora z Bydgoszczy. Bo jak raz pare dni temu nazad przeczytałem w gazecie, że „lekarzowi miejscowej poradni przeciwalkoholowej, dr. Miedziszewskiemu, udało się uzyskać po raz pierwszy w kraju ciekawe wyniki leczenia alkoholizmu za pomocą hipnozy. Po zabiegach hipnotycznych pacjenci nabrali wstrętu do wszelkich rodzajów alkoholu. Zabiegi te polegają na wprowadzeniu leczonego w sen hipnotyczny, w czasie którego lekarz wydaje pacjentowi nakazy zaprzestania picia alkoholu”.

„Dobra jest – myślę sobie – co doktorowi udało sie po raz pierwszy, to mnie sie musi udać po raz drugi. Szwagra wylecze i wdzięczność Gieni uzy­skam”.

To dopiero będzie miała prymaprylus w pierwsze święto, jak sie przekona, że ma nietronkowego bra­ciszka. Jakie oczy postawi, jak zobaczy, że szwagier po jajeczku szyneczkie, kiełbaskie, schabik raz koło razu z ćwikłą szatkuje, bigosik z apetytem rąbie, na­wet święconą wodę ze spodeczka wypija, a wszelkie rodzaje ankoholu odsuwa ze wstrętem. Trzeba sie bę­dzie koniecznie tem zająć. Chociaż jeżeli sie rozcho­dzi o prymaprylus, to lepszy byłby może ten zapstrzyk dla ankoholików dawniej już wynaleziony, o którem słyszałem, że jak kuracjusz setkie po niem wypije, uszy mu nadzwyczaj puchną. To dopieru była­by zabawa na kółkach, jakby szwagier po pierwszej ko­lejce takich uszów dostał, jak ten „Penkala”, co przed wojną na wystawach w piśmiennych sklepach jako lekrama kopiowych ołówków figurował.

Ale na zapstrzyk sie Piekutoszczak nie da namówić, trzeba go leczyć metodą nasenną z Bydgoszczy.

Wieczorem udało mnie sie jednostkie jakoś do wia­tru wystawić i poleciałem do szwagra. Zaprowadziłem go do baru, kazałem dać dwa małe jasne i dawaj go usypiać. W tem celu trzeba podobnież mocno wbijać wzrok w oczy pacjenta. Wbiłem i patrzę sie na szwa­gra, czy prędko zacznie kimać. Ale on sie pyta:

– Co ty sie tak przyglądasz, nie poznajesz mnie czy jak?

Rzecz jasna, że nie mogłem powiedzieć, o co sie rozchodzi, i hipnotyzuje go dalej oczami i rękami jak tak zwane fakirzy. A szwagier znowuż mówi:

– Walerek, musisz sie udać do nerwowego dokto­ra, bo nie chciałbym, żeby mnie siostra za wdowę po szwagrze wariacie sie została.

Wtenczas skompinowałem, że na czczo mnie nie uśnie, i kazałem dać ćwiartkie, ale też się opierał. Dopiero po czwartej czy piątej udało mnie sie do­prowadzić go do jakiego takiego letargu.

Wtenczas zacząłem wydawać nakazy:

– Nie lubisz wódki! Lubisz roztrzepaniec! Nie lu­bisz gołdy, ciapciaku! Lubisz orężade, łachmyto! Jak nie przestaniesz pić, to ręka, noga, mózg na ścianie!!

I byłbym szwagra wyleczył, żeby nie to, że kierow­nik posłał po milicje i zostałem zatrzymany za awan­tury w lokalu. Na dobitek, jak wróciłem do domu, Gienia powiedziała, że mnie zahipnotyzuje bez usy­piania, tak że odechce mnie sie rybki po wieczne czasy. I faktycznie, troszkie mnie zahipnotyzowała. A ja przecież na żadnej rybce nie byłem, tylko szwagra chciałem wyleczyć z ankoholizmu za pomocą najnowszej metody naukowej. Uczone faceci zawsze na początku natrafiają na trudności. Przede mną na­rzekał już na to Kopernik z Torunia i niejaki Gali­leusz, jak sama nazwa wskazuje, z Krakowa. A może trzeba było całą chwestię zostawić na po świętach, bo święta czas taki więcej monopolowy.

Amerykanka

Już pare lat Gienia stale i wciąż głowe mnie suszyła, żeby koniecznie fotel-łóżko, czyli tak zwaną amerykankie sprawić.

– Na co ci, kochanie ty moje, ta „podżegaczka wojenna” – mówie – przecież leguralne łóżko posiadamy, a siedzi sie doskonale na krzesełkach.

– No tak, ale jak któś z rodziny przyjedzie i chce zanocować, pamiętasz, jak sie męczem?

– Faktycznie, jak w zeszłem roku na Wielkanoc wujo Wężyk z ciocią Wężykową z miasta Łodzi do nasz przyjechali, ciocia Gieni do łóżka na moje miejsce sie wmeldowała, wujo spał pod stołem jak pod baldachimem, a ja ze szwagrem Piekutoszczakiem w szafie.

Powodziło nam sie tam co prawda nienajgorzej, bo Gienia trzymała w szafie gąsior leczniczego spirytusu, to sie zawsze pociągało po setuchnie do poduszki. Fakt faktem, spirytus był na mrówkach w charakterze lekarstwa na romantyzm, ale przepisowe siłe posiadał. Szwagier troszkie narzekał, że mrówki po ciemku łyka, ale światła bojeliśmy sie zapalać, żeby Gieniuchna, co i jak jest, nie sporutowała.

Z wujem gorsza chwestia wyszła. Jak chciał wstać w nocy, żeby sie wody napić, wyrżnął sie w ciemie o blat stołu, tak że guz wielkości pardesa, czyli palestyńskiej pomarańczy, na głowie mu wyskoczył, a niezależnie całe święcone ze stołu na podłogie nam wygruził.

Totyż Gieniuchna sie uparła, żeby w tem roku koniecznie amerykankie kupić. Próbowałem ją od tego odstręczyć.

– Gieniuchna – mówię – gorszego nieszczęścia narobisz.

– W jaki sposób?

– A w taki, że z amerykanką żartów nie ma… Automat posiada.

– Co to znaczy?

– Zaraz ci wytłomacze. Otóż uważasz, mój koleżka, niejaki Kropidłowski…

– Ten dziobaty?

– Ten dziobaty. Kupił sobie właśnie taką amerykankie. Mebel prima. Ostatni krzyk techniki. Jak ci wiadomo, taka amerykanka w dzień wygląda jak głęboki, wygodny fotel, wieczorem sie roztwiera i przetwarza sie z łatwością w szerokie mięciutkie łóżko. Ale cóż, kiedy jest narowista.

– To znaczy, że co?

– Znaczy sie, że jak sie któś na niej położy, niezwłocznie sie zatrzaskuje i znowuż jest wygodny głęboki fotel.

– No a ten, co sie położył?

– Znajduje sie, rzecz jasna, w środku.

– I krzyczy?

– Nie. Otrzymuje sprężyną w potylice i z miejsca przytomność traci. Kropidłowski o mały włos teścia w ten deseń nie postradał.

– No i co, złożył lekramacje?

– Owszem, złożył. Centrala meblowa na piśmie mu odpowiedziała, że to drobiazg. Amerykanka jest w pierwszorzędnem stanie, tylko zanadto czuły automat posiada, i zamienili mu na inszą.

– I ta jest lepsza?

– Owszem, ale znowuż absolutnie nieczuła. Jak ją raz roztworzył, wcale sie nie dała zamknąć. Totyż Kropidłowski nakrył ją kilimem i zrobił z niej tak zwanego leniwca. Ale tyż sie boją na niej kłaść, żeby sie kiedy w nocy znienacka nie zamkła. Nie kupuj, Gieniuchna, amerykanki, bo jeszcze możem mieć sprawe o ciociobójstwo.

A Gienia na to:

– Musze mieć amerykankie i szkoda mrugać!

Wtenczas jej tłomacze, że to nie jest takie łatwe, że ludzie po meble po pół roku od czwartej rano w ogonkach przed sklepem na placu Trzech Krzyży stoją. A niezależnie trzeba przedstawić świadectwo szczepienia ospy, dowód obywatelstwa, akt ślubu, zaświadczenie komitetu domowego o złożeniu złomu i metali nieżelaznych, wyciąg z życiorysu o zwalczaniu stonki i nieposiadaniu obrotu bezgotówkowego oraz krewnych za granicą. Jednem słowem, trzeba, jak sie to mówi, przynieść trzy podania, klucz od mieszkania i fotografie ojca, a oprócz tego postarać sie o jakieś przyzwoite kumoterstwo.

Nic ją to nie obeszło. Dwa tygodnie latałem, zaczem żem to wszystko załatwił. Wstałem o trzeciej w nocy. Ustawiłem sie w kolejce pod tem sklepem i stoje. Dziwiło mnie tylko troszkie, że sam jeden ten ogonek stanowie, ale jak tylko roztworzyli, wpadłem do środka, podlatam do jakiegoś faceta, któren za biurkiem tam siedział, i mówie:

– Proszę pana, tu metryka, tu obywatelstwo, tu stonka, tu obrót, tu metale nieżelazne, tu fotografia ojca. A jeżeli sie rozchodzi o kumoterstwo, to znam osobiście Piernikiewicza z wydziału mebli giętych wyplatanych.

Spojrzał sie na mnie jak na wariata i pyta sie:

– Po co to?

– Jak to „po co”? Amerykankie chce kupić.

– Proszę bardzo, niech pan wybierze.

– Jak to „niech pan wybierze”, to fotografia ojca niepotrzebna?

– Oczywiście, że nie.

– I świadectwo ślubu?

– Naturalnie, że nie.

– I stonka zbyteczna?

– Rozumie sie. Niech pan wybiera mebel, zaraz panu dam paragon do kasy.

– A po towar sie mam zgłosić za półtora roku?

– Ależ nic podobnego, jutro panu odeślemy.

– To jest gotowa do sprzedania?

– Rzecz jasna.

– I można kupić amerykankie w każdej chwili?

– Nie tylko amerykankie, ale tapczan, kredens, szafe, co pan tylko zamówi.

– Tak, to ja poprosze o książkie zażaleń.

– Dlaczego?

– Bo tu sie balona z klienta robi, śmichy chichy ze świata pracy uskutecznia, prymaprylus w połowie kwietnia urządza.

Facet zaczął sie tłomaczyć, że nic podobnego, że w centrali meblowej niemożebnie sie wszystko zmieniło, że każden jeden mebel można z łatwością otrzymać, że braków już prawie nie ma i temuż podobnież.

Prosiłem, żeby mnie uszczypał w policzek, bo sie chce przekonać, że to nie sen. Przekonałem sie. Ale dopiero jak mnie przysięgie złożył na rade zakładowe i zaklął sie na personalnego, wybrałem amerykankie kryte czerwonem rypsem i przywiezłem do domu.

Jak przyjechała rodzina, naradziliśmy się z Gienią, że nie ciocia, tylko wujo Wężyk będzie spał na amerykance. Starszy człowiek. Polska Ludowa niewiele już sie po niem może spodziewać.

Amerykanka działa planowo, ale mimo tego namówiłem wuja na testament. Teraz wszyscy śpiemy spokojnie. Zwłaszcza że wyrób państwowy, w razie czego pogrzeb odbędzie sie na koszt państwa.

Bijemy się…

Stanowczo za dużo i za często nadużywa się w prasie i mowach słów „bijemy sie”. O wszystko sie dzisiaj bijemy: o wykonanie planu, o nawóz naturalny pod szparagi, o autobus do Pikutkowa Dolnego, o spokój na mieście i temuż podobnież. Z tego nadużycia nieraz familijne nieprzyjemności i koszta sądowe powstają. Ja już dwa takie wypadki miałem w rodzinie. Jeden ze szwagrem Piekutoszczakiem. A mianowicie derektor fabryki, w której szwagier pracuje, skarżył sie na zebraniu, że spółdzielnia „Polska Krówka Śmietankowa” zajęła jem lokal, któren był przeznaczony na żłobek dla dzieci.

– Koledzy, bijemy sie o ten żłobek! – powiedział.

Szwagier Piekutoszczak, chociaż bezdzietny kawaler, został wybrany w delegacji do tej „Krówki” i kiedy kierownik nie chciał po dobroci oddać lokalu, szwagier pyta sie swojego derektora:

– Bijemy sie o ten żłobek?

– Bijemy!

No to Piekutoszczak śmietankowego kierownika w ucho.

Zrobiła sie z tego niemożebna chwestia, derektor wszystkiego sie wyparł w żywy kamień, szwagra gdzieś tam za cóś zawiesili i będzie miał sprawe sądowe. Dlatego że wziął poważnie mowe na zebraniu.

Drugą znowuż razą zabrała mnie Gienia do Pedetu z głosem doradczem przy kupowaniu jakiejś tam plażówki.

Pokazało sie, że jak już Gienia wybrała te plażówkie i położyła ją na chwileczkie na krzesełku, jakaś inna klientka złapała i dawaj wciągać na siebie, ale Gieniuchna niemożebnie oczytana w gazetach krzykła tylko na mnie: „Bijemy sie o te plażówkie!” i w trymiga rozebrała z niej tamtą paniusieczkie. Tamta tyż nie była od macochy, trzyma ciucha za falbane i nie puszcza, a Gienia ciągnie ma sie rozumieć do siebie. Nadlecieli na to pedeciaki, zaczynają jem tłomaczyć, ale nic nie pomagało, żadna nie puszcza. Plażówka w tem fasonie była tylko jedna na świecie, a klientek dwie.

Nie wiadomo, jak długo by sie tak szarpali, żeby plażówka była mocniejsza. Ale jak Gieniuchna pociągła w swoją strone i tamta w swoją, rozleciała sie w drobny mak.

Po sprawiedliwości obydwie powinni zapłacić po połowie, ale nam doszedł jeszcze rachunek za trzy butelki potrójnej lubileuszowej „Przemysławki”, flakon perfum „Poemat” i dwa razy woda kwiatowa „Ty i ja”, bo Gienia z rozpędu wpadła na bufet z perfumerią. Tamta facetka miała większe szczęście, bo fikła koziołka między gospodarstwo domowe i połamała tylko drewnianą stolnice za siedem złotych z groszami.

A przez co to wszystko? Przez nadużycie w prasie i na zebraniach drętwej mowy.

Piekutoszczak zmienia nazwisko

Szwagier Piekutoszczak miał życzenie zmienić sobie swoje nazwisko na: Adam Mickiewicz. Złożył w tem celu, jak to sie mówi, „trzy załączniki, dwa podania, klucz od mieszkania i fotografie ojca”. Czekał rok, już może mielibyśmy Mickiewicza w rodzinie, ale sejm w ostatniej chwili zaprzeczył. Była duża narada między posłami, nawet sie troszkie kłócili, i koniec końców źle wyszło. Pokazało sie, że można sobie przebierać w nazwiskach jak w ulęgałkach – nikt nie może zabronić nikomu nazwać sie: Radziwiłł, Potocki, Wedel, Rabinowicz czy nawet Bracia Pakulscy, ale nie można sie przechrzcić na Mickiewicza, Prusa czy Żeromskiego. Wiadomo, literaci teraz górą nad księciami, hrabiami i prywatną inicjatywą.

Ale szwagier nie dał za wygrane i złożył drugie podanie, tą razą na Aleksander Macedoński. Ale dostał znowuż odpowiedź, że nazwiska wyższych wojskowych także samo nie mogą być brane pod uwagie. Dawniej to było możliwe, ale teraz sejm nie pozwala. W ogólności zaczął sie mocno stawiać.

No to szwagier kiwnął na wszystko ręką i wypruł sobie monogram. Rozchodziło sie o to, że kupił w swojem czasie na ciuchach jesionkie z wyhaftowanem na podszewce monogramem „AM” i chciał sobie dopasować nazwisko, żeby mu któś czasem nie powiedział, że jesionka kradziona.

Doradzaliśmy mu nawet, żeby sie nazwał Antoni Mucha, ale powiedział, że mu nie wypada, bo zaj­muje wspólne mieszkanie z niejakiem Pająkiem. Chłopaki na podwórku by za niem wołali:

– Panie Mucha, Pająk pana szuka.

Ale po mojemu władza ma racje, że nie pozwala byle komu łapać sobie nazwisk według swojego wi­dzimisie. Żeby nazwisko podlegało wymianie, musi być dwuznaczne, czyli obznaczać jakąś tak zwaną niedyskretną część autonomii ludzkiego ciała, któ­rej drukowane słowo nie znosi, a także samo nie mówi sie o tem przy dzieciach. Albo też posiadać na przykład znaczenie asenizacyjne.

Z tej branży czytałem kiedyś przed wojną w „Dzien­niku Ustaw”, że niejaki Srakuła zamienił sobie na­zwisko na Szczakuła.

To ja rozumie – zawsze delikatniej, a w branży sie pozostał. W tych waronkach nie dziwie sie, że szwa­growi pozwoleństwa nie dali, bo gdzie on znajdzie lepsze nazwisko jak Piekutoszczak. I brzmi tak więcej przepięknie i historyczne znaczenie już posiada. I Gienia z domu Piekutoszczanka.

Sejm wi, co robi.

Nie ma takiej kobiety…

Wybrałem sie z Gieniuchną do Narodowego Tea­tru na wzruszające sztukie z życia rodzinnego za­chodnich ma sie rozumieć szkopów. Ojciec profe­sor – ciepła klucha, syn – giestapowiec, synowa – giestapówka, mama – kawał cholery na kółkach, bo na nogi nie może chodzić i wózkiem sie posłu­guje. Jednem słowem, rodzinka – w kit ją i na szybę, jak to sie mówi. Ale rozrywka duża i pouczająca. A zaczęło sie od tego, że jak żeśmy przyszli do tego teatru, zwróciło naszą uwagie, że poważny facet w ciemnem garniturze z setki eksportowej, ta­ki jakiś ala derektor, lata tam i nazad po tak zwanem hallu. Na zegarek patrzy i co i raz na ulice wygląda. Czem bliżej siódmej było, tem więcej z nerw wychodził, woźnych sie o cóś pytał, kontrolera za­czepiał i w ogólności ganiał tam i nazad jak kot z pęcherzem. Dziwiło nasz to mocno.

– To nic innego nie jest, Gieniuchna – mówie koniec końców do małżonki – tylko królowa ma tu przyjechać!

– Nie może być…

– Przekonasz sie. Zwiedza Warszawe od deski do deski, to i tu przyjdzie.

Bardzo sie Gieniuchna ucieszyła, bo nigdy jeszcze nie widziała królowej w wielkości naturalnej, i zde­nerwowane w najwyższem stopniu zaczęliśmy latać za tem facetem.

Już było po trzeciem dzwonku, kiedy szum sie na ulicy zrobił, jakieś samochody zaczęli podjeżdżać. Główne drzwi sie otworzyli i któś z niemożebnem hukiem wtoczył do teatru dużą cynkową familijną balie.

Gieniuchna krzykła:

– Jest, jest, królowa!

– Coś ty, z balią?! – mówie do niej.

– A dlaczego nie? Może Cedet zwiedzała i jak raz balie dawali. Nie ma kobiety, żeby nie wzięła. Królowa nie królowa, każda sie skusi. A niezależnie jest to osobistość gospodarna, nie czytałeś w prasie, że chociaż w drodze, obiad w Warszawie zrobiła i gości na niego zaprosiła.

– O obiedzie, owszem, czytałem, ale o przepierce nie.

Przestaliśmy sie sprzeczać, bo po pierwszej balii pokazała sie druga, trzecia i dziesiąta. Jakieś świątecznie ubrane osoby ich wtaczali. Niektóre oprócz tego mieli kubły i durszlaki.

– Widocznie i świta królewska sie obkupiła w cynkowe naczynia – zaznacza Gienia i widze, że przybladła z zazdrości.

Podlatam do jednego eleganckiego faceta, któren z widłami do teatru przyjechał, i pytam sie, czy w Brukselji tyż tych rzeczy dostać nie można. I on mnie dopiero wyjaśnił, że wycieczka nie jest z Brukselji, tylko z Konina. Nie miał czasu dłużej ze mną rozmawiać, bo leciał na sale, ale z widłami go nie wpuścili i musiał zdać do szatni, gdzie rozgrywali sie rozdzierające sceny. Publiczność ani rusz nie chciała sie rozstawać ze swojem blaszanem towarem.

– Balie nam poginą, łopaty sie pomieszają! – rozpaczali widzowie, ale nie było rady. Powoli sie wszystko uciszyło, światło zgasło i przedstawienie sie zaczęło. Tylko Gienia gdzieś mnie kamfory dostała. Przepadła – kamień woda. Dopieru podczas ostatniego aktu jakiś hałas sie zrobił przy drzwiach, pokazało sie, że to Gieniuchna ma życzenie na sale balie wtoczyć.

Nie doszło do tego, musiała zostawić na dole, ale brytfanny nie oddała. Położyła mnie ją na kolanach i mówi:

– Z ledwością zdążyłam do Cedetu przed zamknięciem.

Taką jem litanie wyczytałam, że chociaż ja nie z wycieczki, musieli mnie balie i brytfankie sprzedać. Nie miałbyś sernika na Wielkanoc!

Jak publika potem z tego przedstawienia wychodziła, to taki był raban, brzdęk, szczęk i huk, że konie sie na ulicy płoszyli, a przechodnie uciekali na drugie strone, bo myśleli, że sie teatr wali.

„Niemcy” podobali nam się nadzwyczaj. Gienia zachwycona. Mówiła, że nigdy jeszcze nie wyniesła ze sztuki tyle korzyści.

Banany

Przeczytałem wczoraj w „Expresiaku”, że nasza milicja otrzymała nareszcie „banany”.

Rzecz jasna, że nie rozchodzi sie tu o delikatesowy owoc z ciepłych krajów, tylko o gumowe pałki, jakiemi sie lubieją w całem świecie posługiwać władze, czuwające nad spokojem publicznem. Pałki te służą do leguracji ruchu kołowego i… w ogóle przydają sie. „Bananami” nazwali ich przez grzeczność warszawskie przedwojenne oprychy, czyli tak zwane obecnie chuligani.

Jasne, że władze imperialistyczne używają ordynarnych pałek gumowych, a nasza milicja, jak nam donosi „Express”, otrzymała estetyczne, składane, nowoczesne, kieszonkowe… no… pałeczki.

Inna rzecz, że taką kieszonkową, estetyczną pałeczką można zupełnie przyzwoicie zamroczyć stawiającego opór osobnika, któremu faktycznie nie robi większej różnicy, jakiem „bananem” został zaprawiony – składanem czy jednostalnem.

I tak niestety być musi, bo głaskaniem po główkach chuliganów i odprowadzaniem za rączkie na drogie cnoty nic sie nie dało zrobić. Człowiek okazał sie skłonniejszy do złego aniżeli do dobrego. Podobnież Adam i Ewa w raju tak nam zaszurali z tem jabłkiem z zakazanego drzewa. Za nich cierpiem. Od tego czasu kto sięga po zabronione jabłko, otrzymuje „bananem”!

Nasze chuligani ze znacznie większem szaconkiem będą teraz patrzyli, jeżeli już nie na milicjantów, to na ich kieszenie.

Faktycznie, położenie było bez wyjścia. Jeden może król Salamon dałby sobie z niemi rade. Bo jak nasz poucza historia starożytna, był to niewąski przytomniak. Weźmy na przykład pod uwagie te sprawe z tem dzieciakiem, o którego sie pokłócili dwie baby. Jedna mówi, że to jej chłopak, i druga to samo zaznacza. A trzeba wam, kochane czytelniki, wiedzieć, że król Salamon oszczędny był jak wielkie nieszczęście. Sędziom nie chciał pensji płacić, tylko sam za sędziowski bufet właził i sprawy rozbierał. Jak te baby przyśli do niego z tem dzieciakiem i jedna przez drugie morde drze, odebrał jem szczeniaka, posadził na stole, paczkie zapałek mu wręczył, żeby sie miał czem bawić, a sam woźnego do kuchni pchnął i największego noża kazał przynieść. Potem przeciągnął go dwa, trzy razy po kałamarzu, żeby był ostrzejszy, pętaka za nóżkie podniósł w góre i zaznacza:

– Albo, taka wasza w te i nazad, sie pogodzicie, albo dzieciaka na dwie części przerżne i każdej połowe wręcze. Pani szanowna woli łepek czy kuperek?

To wszystko ma sie rozumieć do pucu, czyli na jury mówił, ale sie przekonał, która jest prawdziwą matką, bo jedna kobieta łzamy sie zalała i prosiła, żeby dzieciaka nie szlachtował, a druga mówi:

– Rżnij go, król, prosze króla, niech go cholera weźnie!

Przytomny, jak na króla, co? Chociaż z warszawskiemi chuliganami i Salamon by sobie nie poradził. Jakby chciał którego rozciąć na połowe, nikt by sie za niem nie ujął. W taki sposób już lepiej, jak sie ich od czasu do czasu poczęstuje „bananem”.

Potrzeba jest matką wynalazków

Na Kiermaszu Książki w Alejach przed reklamą aparatów telewizyjnych „Rubens” stoją dwaj panowie.

– No i patrz pan, panie Królik, znowuż telewizyjne radio staniało. Najsampierw kosztowało siedem i pół patyka, potem sześć kafli, a teraz już za cztery sześćset możesz pan sobie te same pudełko kupić.

– Dlaczego tak jest, jak pan myślisz?

– Bo stopa życiowa stale i wciąż nam się podnosi.

– To znaczy się, że co?

– Znaczy się, że każden już chciałby mieć w domu telewizje, tylko że forsy jeszcze na razie nie mamy i dlatego trzeba taniej opylać. Może pan kupisz? Tanio jak barszcz Strójwąsa.

– Nie, ja poczekam, aż nam się tak ta stopa podniesie, że darmo będą te aparata dawać, a może z dopłatą na taksówkie.

– Było nie było, musiem jednakowoż powiedzieć, że sie ta nasza telewizja niemożebnie rozwija. Jeszcze pare miesięcy temu w tył można było zobaczyć te żywe obrazy najdalej na Pradze, a dzisiaj możem już podziwiać te zdobycz naukowe na Zaliborzu, w Wołominie, w Starej Miłośnie, Kobyłce…

– A w Garwolinie?

– W Garwolinie jeszcze nie – za daleko. To znaczy byłoby to możliwe, tylko że nie mamy jeszcze takich wyszkolonych artystów. Bo, uważasz pan, te obrazy wysyła sie na miasto z Pałacu Kultury i Nauki, z tego balkonu na ostatnim piętrze. A czem wyżej, tem dalej widać. Chcąc, żeby te obrazy dolatali, dajmy na to, do Garwolina, trzeba by wliźć na sam szpic Pałacu. A nasze artyści nie chcą na iglicy, bo zawrotu głowy można dostać, zlecieć na zbity łeb, uderzyć pierwszą krzyżową w największy plac w Europie i jeszcze pare filarków z Pałacu obtrącić.

– Jednakowoż dla kultury i nauki powinno sie pewne ofiary ponieść.

– Faktycznie, ale jakoś nie ma amatorów. Z czasem do tego dojdzie, jak polska telewizja zostanie już wynaleziona.

– Nie rozumiem pana, przecież już egzystuje?!

– No tak, ale w tak zwanem zarodku. Eksperymenta robiem, uważasz pan.

– Po co? Przecież za granicą mamy już telewizje w sześciu podobnież kolorach.

– Nie przeszkadza. My musiem wszystko same od początku wynaleźć. Takie honorowe, rozumiesz pan, jesteśmy. Zeszli sie nasze inżynierzy i działacze telewizyjne i mówią: „Potrzeba jest matką wynalazków. Cholera nasz weźmie, ale musiem tego epokowego odkrycia jeszcze raz dokonać. Jak to zrobiem, jeszcze nie wiadomo, ale musi nam sie obraz ruszać”. I faktycznie, po paru latach ciężkiej pracy już sie rusza. Jeszcze nie wiadomo, co to wyobraża: deszcz nie deszcz, makaron nie makaron, jakieś oczy, jakieś nosy, pikasy, ale sie rusza.

– I tak, co pan chcesz, uczone chłopaki te nasze telewizjoniści. Bo ja na przykład nie rozumie, jak to może być, żeby obrazy przez ściany przechodzili.

– To sie obrazów, uważasz pan, nie przesyła, tylko takie kropki. A z tych kropek dopieru na miejscu robią sie żywe fotografie ludzi.

– No to w taki sposób w tej telewizji najlepiej piegowaci wychodzą, bo najwięcej kropek mają.

– Jakbyś pan wiedział.

– I wszystko sie tak trzęsie jak nóżki na widelcu. Widocznie kropki tramwajem jedą.

– Możliwe. Czem sie da, zapychają.

– W każdem bądź razie powinno sie naszych artystów mocniej tresować, żeby jak najprędzej mogli na szpicu Pałacu Kultury i Sztuki odstawiać, żeby i w Garwolinie było widać.

– Co panu tak na tem Garwolinie zależy?

– Bo szwagier tam zamieszkuje i ja chce, żeby i jemu sie stopa podniesła.

Warszawskie ucho

Mam tu oczywiście na myśli „muzyczne” ucho naszej stolicy i ze smutkiem muszę przyznać, że Warszawa nie jest miastem specjalnie w muzyce rozmiłowanym, zwłaszcza w poważnej, tej „ciężkiej”.

Najlepszym dowodem tego jest przedwojenna Filharmonia Warszawska, która musiała zarabiać na siebie, wynajmując swą wspaniałą salę na kino. Powodowało to częste nieporozumienia. Jedno z nich wyglądało następująco. Niejaki pan Bielas, młody tapeciarz, wypożyczył sobie od pana Wieczorka, woźnego pewnej redakcji, passe-partout do kina Filharmonia i wybrał się tam z narzeczoną.

Nazajutrz rano, gdy pan Wieczorek zgłosił się po odbiór biletu, został przyjęty przez pana Bielasa niezwykle zimno, a zamiast spodziewanych podziękowań usłyszał następującą cierpką uwagę: