W pełnym biegu part 1 - Maciej Ślużyński - ebook

W pełnym biegu part 1 ebook

Maciej Ślużyński

0,0
7,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza polska powieść o świecie reklamy napisana przez człowieka z tego świata. Kulisy pracy agencji reklamowej, sekrety i sposoby, akcje i reakcje, działania i kontrdziałania. Podobno reklama kłamie. A czy ludzie reklamy także? Ważą czy lekceważą słowa? Chcesz wiedzieć, jak i nad czym pracują agencje reklamowe? Przeczytaj!

Part one, część pierwsza, „zielona”.

Jak zacząć pracę w agencji reklamowej? Można tak, jak zaczęła Emilia – przez przypadek. Ale... naszym życiem nie rządzą przypadki, tylko ludzie, którzy mogą przypadek zamienić w zdarzenie dla siebie pożądane. I robią to znacznie częściej, niż nam się wydaje...

Od Autora:

Prawie dwadzieścia lat pracowałem w różnych agencjach reklamowych i doszedłem do wniosku, że mógłbym ten czas jakoś podsumować. Tak powstał pomysł napisania tej książki. Ani bohaterowie przeze mnie opisywani nie istnieją w rzeczywistości, ani sytuacje przeze mnie opisywane nie miały miejsca i nic, albo prawie nic, nie działo się tak, jak to opisałem. W powieści bowiem, jak to w powieści – fikcja, fabuła, rzeczywistość literacka i te sprawy. Ale przedstawiane przeze mnie mechanizmy są prawdziwe i wiecznie żywe. Dlatego warto je poznać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 227

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MACIEJ ŚLUŻYŃSKI

W PEŁNYM BIEGU

part one

Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2012

Redakcja i korekta zespół RW2010

Redakcja techniczna zespół RW2010

Copyright © Maciej Ślużyński 2012

Okładka Copyright © zespół RW2010 2012

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2012

e-wydanie I

ISBN 978-83-63598-32-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

RW2010, os. Orła Białego 4 lok. 75, 61-251 Poznań

Dział handlowy: [email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

ROZDZIAŁ PIERWSZY Mój pierwszy raz

Stałam w progu, nieco zmarznięta, trochę przejęta i lekko wystraszona. Agencja reklamowa – te słowa budziły we mnie respekt. I ciekawość. Rozglądałam się dyskretnie na wszystkie strony, czekając cierpliwie, aż zostanę zauważona. Czekałam, czekałam...

I nic.

Po dłuższej chwili, czując narastającą powoli irytację, wbiłam wzrok w czyjeś plecy. Stojąca tyłem do mnie dziewczyna plotkowała w najlepsze z kimś, kto siedział za typowym sekretarskim biurkiem z wysoką nadstawką. Do moich uszu doleciał fragment rozmowy:

– ...wtedy ta babka, ta cała pani prezes, mówi do szefa Stasia, ale nosem pokazuje na Guru... no i mówi do szefa Stasia – tu dziewczyna zmieniła głos na nosowy i wyniosły: – „nie podobają mi się maniery tego pana”.

– Coś ty!... Ale numer! – zawołała osoba, której nie widziałam, bo skrywała ją rozgadana laska.

– Ale uważaj to! Wtedy Guru się roześmiał i mówi do niej głośno, tak żeby wszyscy słyszeli: „A to się nawet dobrze składa, szanowna pani prezes, bo moje maniery nie są na sprzedaż”.

– Szok!

– Ją normalnie aż zamurowało, a Guru, jak to on, stał tam sobie i uśmiechał się po swojemu.

– Usadził babę!

– Obłaskawił. Bo babsko wreszcie zmiękło, też się uśmiechnęła, wyobraź sobie, i podała mu rękę. A ten ją normalnie pocałował. W rękę!

Anegdota była fajna i pewnie, jak większość anegdot, nieprawdziwa. Ale ja tu nie przyszłam słuchać bajek, tylko do pracy, więc zrezygnowałam z dyskrecji i chrząknęłam znacząco dwa razy.

Gaduła odwróciła się na pięcie – w jej oczach dostrzegłam zaskoczenie i cień paniki. Jednak na mój widok natychmiast się uspokoiła, a wyraz jej twarzy zmienił się na bardziej surowy, by nie rzec nieprzyjazny.

– Proszsz... – wycedziła przez zęby i odsunęła się w bok. Wtedy dopiero dostrzegłam dziewczynę, z którą rozmawiała. Ta uśmiechnęła się do mnie promiennie, jakbym była jej serdeczną przyjaciółką.

– Słucham panią? W czym mogę pomóc? – zapytała miłym głosem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ona ma zawsze miły głos.

– Ja w sprawie umówionego spotkania – powiedziałam zdecydowanie i mocno. Słyszałam, że tak trzeba mówić, aby dodać sobie znaczenia i powagi. Chyba podziałało.

Sekretarka nawet nie spojrzała w bok, gdzie za nadstawką zapewne stał monitor komputera, na którym mogłaby sprawdzić terminarz.

– Pani Emilia Rafińska, spotkanie o dziewiątej trzydzieści, prezes Suchański, piętro pierwsze – wyrecytowała jednym tchem. – Zdaje mi się, że jest pani ciut za wcześnie...

– To źle? – spytałam ostrożnie.

Znów się uśmiechnęła.

– Ciut za wcześnie to akurat na czas – odparła sentencjonalnie, po czym szybko dodała: – Niech pani spocznie, rozdzieje się i w ogóle... Zaraz sprawdzę, czy może pani wejść na górę.

Pstryknęła jakimś guzikiem i powiedziała w powietrze:

– Szefie, jest pani Rafińska... Tak, ma jeszcze dziesięć minut... Tak, dobrze... – sekretarka urwała i zwróciła się bezpośrednio do mnie, skacząc z tematu na temat: – Proszę panią na górę. Płaszcz może pani powiesić tutaj, na wieszaku. Bardzo zimno dzisiaj, prawda? Lena pokaże drogę. – Ręką wskazała trochę na mnie, trochę na dziewczynę, z którą plotkowała, a trochę na klatkę schodową po swojej lewej stronie. Kiedy się obróciła, dostrzegłam w jej uchu maleńką słuchawkę.

– Chodźmy – rzuciła w przestrzeń Lena z miną seryjnej morderczyni i ruszyła z kopyta, jak klacz spięta ostrogą. Pokłusowałam grzecznie za nią.

Wspięłyśmy się po szerokich schodach na pierwsze piętro kamienicy. W oknie na półpiętrze zauważyłam witraż, dość oryginalny, intrygujący; nie przedstawiał niczego konkretnego, ale przyciągał wzrok. Dwa razy się obróciłam, by na niego spojrzeć. Dół budynku został tak przebudowany, że wyglądał jak jedno duże pomieszczenie; ale na górze było już zwyczajnie: mały hol i drzwi do różnych pokoi – wszystkie takie same: drewniane, solidne i ładne. Schody szły jeszcze wyżej i chyba znajdował się tam drugi witraż. Niestety nie mogłam sprawdzić, czy równie abstrakcyjny i interesujący jak pierwszy, bo moja przewodniczka skierowała się do pierwszych drzwi po lewej stronie i energicznie szarpnęła za klamkę. Weszła przodem i zaanonsowała mnie grobowy tonem:

– Szefie, to ta, co miała przyjść...

Wsunęłam się za nią, nieco onieśmielona. Co innego sekretarka lub jakaś niesympatyczna plotkara, a co innego – sam prezes. W końcu to od niego zależało, czy dostanę tę pracę. Dziewczyna zrobiła nagły w tył zwrot i stanęłam oko w oko z mężczyzną koło czterdziestki, śniadym brunetem, szpakowatym na skroniach, ubranym w szykowny garnitur, stylową koszulę i świetnie dobrany krawat. No w ogóle cały był niesamowicie elegancki i ładnie pachniał. Chyba Cool Water Davidoffa, ale nie byłam pewna, bo stałam trochę za daleko. Z jego twarzy biła jakaś taka serdeczność i dobroduszność, że cała trema, która właziła we mnie wraz z każdym stopniem schodów, aby dojść do gardła tuż przed drzwiami – stopniała. W duchu odetchnęłam z ulgą.

– Dzięki, Lena – powiedział mężczyzna, a dziewczyna uśmiechnęła się i wyszła. Nie sądziłam, że umie się uśmiechać tak miło, ale w końcu znałam ją ledwie parę minut.

– Nazywam się Stanisław Suchański. Witam, pani Emilio. – Wstał zza biurka, obszedł je dookoła i wyciągnął do mnie rękę. Podałam mu dłoń, ciekawa, czy weźmie się za obcałowywanie, ale tylko uścisnął ją lekko i szerokim gestem wskazał jeden z dwóch foteli stojących pod ścianą. Rozdzielone były niskim stolikiem; pod blatem dostrzegłam filiżanki, cukier, jakieś ciastka, a na wierzchu stał ekspres.

– Napije się pani kawy teraz czy zaczekamy na pozostałych? – spytał, kiedy usadowiłam się w nowoczesnym z wyglądu, ale dość wygodnym fotelu. Nieco się w niego zapadłam i pochwaliłam się w duchu za założenie gustownego spodnium, zamiast typowej garsonki. Walczyłabym teraz ze spódnicą, podjeżdżającą za wysoko. Poza tym spodnie bardziej pasowały do zimowych botków.

– Zaczekajmy – zgodziłam się łaskawie, jakby coś tu ode mnie zależało. Założyłam nogę na nogę. Kolejny plus szerokich spodni z materiału – choć zaprasowane w kant, pozwalały na swobodę, bez utraty oficjalności.

– Jest pani jeszcze ładniejsza niż na zdjęciu w CV – zaczął szarmancko.

– To chyba nie wada? – odparłam lekko, udając, że serce nie wali mi jak młotem.

Energicznie zamachał rękami.

– Ależ nie, skąd, oczywiście, że nie!

– W takim razie potraktuję to jak komplement.

– Który ma pełne pokrycie w rzeczywistości – dodał natychmiast.

Poczułam się dość miło; kurczę, facet umiał rozmawiać z kobietami. Trochę chyba nawet się zarumieniłam, bo nagle spojrzał gdzieś w bok, jakby nie chciał mnie przyłapać na spaleniu cegły. Drugi punkt dla niego. A ty się opanuj, dziewczyno, ofuknęłam samą siebie. Nie jesteś pensjonarką!

Wstał i wrócił za swoje biurko. Odprowadziłam go wzrokiem, więc wyjaśnił:

– Ja tylko po swoje notatki...

Złapał z blatu jakieś papiery i natychmiast wrócił do stolika. Siadł na drugim fotelu, a ja dyskretnie zapuściłam żurawia. No tak – moje CV. Pokryte drobnym, prawie nieczytelnym maczkiem w tak wielu miejscach, że z trudem wyzierała spod spodu jego zasadnicza treść. Ale to znaczyło, że zostało uważnie przeczytane. Jeszcze nie wiedziałam, czy to dla mnie dobrze, czy źle, ale doszłam do wniosku, że skoro sam prezes poświęcił tyle czasu na zrobienie na nim swoich notatek, to chyba są zainteresowani. Punkt dla mnie.

– Lubi pani rozmawiać? – spytał nagle.

– Ale w jakim sensie? – Zamrugałam nerwowo oczami.

– W jak najbardziej ogólnym. Po prostu pytam, czy pani lubi rozmawiać z innymi ludźmi?

– Prawdę mówiąc, to chyba wolę słuchać...

– Jesteś panem swoich myśli i niewolnikiem słów wypowiedzianych – mruknął pod nosem.

– Raczej panią! – Roześmiałam się. – Ale tak, chyba o to chodzi. Bo przecież nie jestem specjalnie nieśmiała. – Zastanawiałam się, czy na koniec tej kwestii nie puścić do niego oka, ale się powstrzymałam. To byłaby już przesada.

Też się zaśmiał, szczerze i głośno.

– A czemu chce pani pracować w agencji reklamowej? – Znienacka zmienił temat.

Zawahałam się. Wyznać prawdę czy opowiedzieć bajkę? Postanowiłam zacząć od tej wersji, którą sobie pierwotnie zaplanowałam, przygotowując się do rozmowy kwalifikacyjnej.

– Lubię wyzwania, pracę w kreacji, wymyślanie haseł i nigdy podczas oglądania reklam w telewizji nie przełączam kanałów – wypaliłam.

Mina mu zrzedła. Chyba nie tędy droga, pomyślałam nerwowo.

– A tak naprawdę – błyskawicznie zmieniłam zdanie – po prostu szukam jakiejś pracy, jakiejkolwiek, i uznałam, że tu może być dość ciekawie. – Zerknęłam na niego spod oka. Rozchmurzył się wyraźnie. No i znowu punkt dla mnie.

– Czyli nie pracowała pani nigdy w agencji reklamowej? – upewnił się.

– Nigdy, choć wiem, że to może stanowić przeszkodę w zdobyciu tej pracy. Ale jeśli szukacie osób z doświadczeniem, to... – zawiesiłam głos – ja się szybko uczę.

Usiadł głębiej w fotelu, wyraźnie usatysfakcjonowany. Zanim zdążyłam doliczyć sobie jeszcze jakieś punkty, rozległo się pukanie.

– Proszę! – zawołał mój gospodarz i do pokoju wsunął się niski, grubawy mężczyzna, w dżinsach i czarnym, grubo dzierganym swetrze z golfem. Zupełnie nie wyglądał na kogoś, kto może pracować w agencji reklamowej.

– Wpół do... to jestem – wymamrotał.

– Właź, właź i poznaj...

– Cześć. – Wyciągnął do mnie rękę i uścisnął moją dłoń wyjątkowo delikatnie. Lekko przetłuszczone i zdecydowanie za długie ciemnoblond włosy opadły mu przy tym na czoło, ale ich nie poprawił.

Odwzajemniłam nieśmiały uścisk, okraszając go promiennym uśmiechem, na który nie zareagował. To znaczy w sumie zareagował; uciekł oczami gdzieś w bok, zaszurał nogą i coś tam zamruczał pod nosem.

– To Andrzej Feldmann, drugi prezes, dyrektor administracyjny i finansowy – wyjaśnił mój gospodarz.

Przyznam, że z lekka mnie przytkało.

– Sprawy personalne również? – zapytałam ze złym przeczuciem.

– Tak – odparł sam zapytany. – Ale ja nikogo nie przyjmuję do pracy, spokojnie. – Facet bezbłędnie wyczuł moje obawy.

Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, ale następnym stwierdzeniem mnie dobił:

– Ja zwalniam... – powiedział ponuro.

– Weź nie strasz dziewczyny, oki? – wmieszał się „mój” prezes. – Oswajam ją od dziesięciu minut, a ty od razu o zwalnianiu. Tak z grubej rury, tak obcesowo?

Mrugnął do mnie.

– Tylko spokojnie, my się po prostu tak nieszkodliwie przekomarzamy... – dodał tonem usprawiedliwienia.

– Staram się nie wpadać w panikę – stwierdziłam cierpko, ale mój uśmiech wypadł chyba blado, bo zareagował natychmiast.

– To może jednak kawki się napijemy?

Weź się w garść, dziewczyno! – ofuknęłam samą siebie. Jesteś tu po to, żeby zdobyć tę pracę, więc do dzieła!

– Dobrze, ale pod jednym warunkiem... – zastrzegłam szybko.

Obaj faceci spojrzeli na mnie skonsternowani. W ich oczach kryło się pytanie.

– ... pod warunkiem, że ja ją zaparzę – uzupełniłam.

– Przejmujesz kontrolę – stwierdził nowo przybyły. – A to nie jest wada – dodał w zamyśleniu.

– Ale w pokoju prezesa zaletą też być nie musi – zauważyłam z lekkim strachem, bo znowu zostałam rozszyfrowana.

Roześmiał się i znienacka poklepał mnie po ramieniu.

– Spoko-spoko. Pokój wprawdzie typowy, ale ten prezes jest zupełnie wyjątkowy.

– No to czuję, że będzie mi się tu dobrze pracowało – powiedziałam, w sumie dość bezczelnie. Więc żeby zatrzeć to wrażenie, złapałam dzbanek z ekspresu i okręciłam się na pięcie. – Ale... gdzie tu jest woda? – zapytałam już przy drzwiach.

– Łazienka, na końcu korytarza, przy schodach na następne piętro.

Każda normalna kobieta po wejściu do łazienki odruchowo sprawdza w lustrze, jak wygląda. Ja byłam pod tym względem zupełnie normalna. Szybki rzut oka upewnił mnie, że nie jest źle; ale przecież zawsze można coś poprawić. Energicznie pokiwałam głową, żeby włosy lepiej się rozłożyły na ramionach. Przybliżyłam twarz do lustra, sprawdzając, czy szminka z ust nie zeszła na zęby. Nie. Stan pomadki na wargach, podobnie jak stan delikatnego pudru na twarzy nie budziły zastrzeżeń, więc zabrałam się za cel właściwy wizyty w łazience.

Najpierw krytycznie przyjrzałam się dzbankowi; był lekko brudny. Na zlewie dostrzegłam myjkę, ale nie znalazłam soli, tylko płyn do mycia naczyń, więc musiałam użyć samej myjki. Wyszorowałam energicznie dzbanek od środka i krytycznie obejrzałam go pod światło. No, ewentualnie. Nalałam wody i wróciłam do pokoju wyjątkowego prezesa. Ze zdziwieniem zauważyłam, że mój fotel pozostał pusty; drugi z prezesów siedział wprawdzie przy stoliku, ale na krześle, tyłem do przodu, czy raczej przodem do oparcia, na którym położył ręką zgiętą w łokciu, i w zamyśleniu patrzył na drzwi.

Podeszłam pewnym krokiem do stolika, postawiłam dzbanek z wodą i spojrzałam na nich zagadkowo.

– W jakich panowie znajdują się nastrojach? – zapytałam dziarsko.

Spojrzeli najpierw po sobie, a potem, jak na komendę, wlepili we mnie wzrok.

– Czy to pytanie nie nazbyt osobiste? – z nieśmiałym uśmiechem bąknął Suchański.

– Chodzi mi tylko o ustalenie aktualnego stanu rzeczy – wyjaśniłam.

– No to ja... jestem śpiący i zmarznięty – wymamrotał Feldmann.

– Ja nie jestem śpiący, ale też zmarzłem – dodał „mój” prezes.

– Świetnie – skomentowałam. – To już wiem, co podać.

Śledzili uważnie każdy mój ruch, więc robiłam wszystko bardzo powoli, ale w milczeniu. Najpierw do ekspresu wlałam wodę i wstawiłam dzbanek, potem otworzyłam pojemnik na filtry; tak jak przypuszczałam w środku było czysto. Sprzątaczka pewnie wyrzuciła stary filtr wraz z zawartością, ale umyć porządnie dzbanka już się jej nie chciało. Wzięłam nowy filtr, starannie zagięłam obie linie zgrzewu i dopiero wtedy rozłożyłam sączek. Usłyszawszy ciche cmoknięcie zdziwienia lub aprobaty, kiwnęłam potakująco głową. Potem wyjęłam z torebki zawiniątko i wyciągnęłam z niego kilka składników. Przed przyjściem tutaj uzupełniałam w pobliskim sklepie stan zapasów przypraw, więc miałam wszystko, co było mi potrzebne. Na dno filtra nasypałam odrobinę cynamonu i nieco więcej korzennej przyprawy do pierników, wsypałam na to cztery miarki kawy z pojemnika, a na wierzch dałam cztery krople esencji migdałowej do ciast. Potem pstryknęłam włącznikiem i z satysfakcją zapadłam się w fotel.

– Jak rozumiem, na wyjaśnienia nie mamy co liczyć? – zapytał prezes Suchański.

– Tu nie ma co wyjaśniać – odparłam krótko. – Tu trzeba poczekać.

Więc siedzieliśmy i czekaliśmy, a pokój powoli wypełniał aromat kawy, którą nazywałam w myślach zimową. Wreszcie ekspres zasyczał, dmuchnął parą i przestał bulgotać. Odczekałam jeszcze minutę, aż cała zawartość filtra ściekła do dzbanka, wyjęłam trzy filiżanki i nalałam do każdej z kawowego naparu.

– Cukier, śmietanka? – zapytałam na pozór obojętnie.

– A co pani sugeruje?

– A to już według uznania, chociaż taką kawę pić ze śmietanką – to grzech... Ale odrobina cukru nie zaszkodzi. Choć lepszy byłby miód...

Tym ich dobiłam. Czułam, że mam już tę pracę w kieszeni, ale pojawiła się niespodziewana przeszkoda...

ROZDZIAŁ DRUGI Ten trzeci

Bez pukania do pokoju prezesa Suchańskiego wparował dziwnie wyglądający osobnik, z obłędem w oczach i szopą zmierzwionych włosów w kolorze mysim. Nastroszone jak szczotka wąsiki sterczały zadziornie, zawijając się nieco przy końcach, a hiszpańska bródka prosiła się o trymer. Na nosie miał dość oryginalne i dość brudne okulary.

– Kurwa mać, cholera jasna i do dupy z tym wszystkim! – dramatycznie wrzasnął od progu.

Dwaj panowie nawet nie drgnęli, za to Emilia aż podskoczyła w swoim fotelu, a kiedy opadła na siedzisko, była sztywna jak jaszczurka dotknięta palcem przez nieostrożnego młodego badacza przyrody.

– Ale ja nie sądzę, aby było tak źle... – zaczął ugodowo Suchański.

– Zboże podrożeje – dopowiedział Feldmann ze stoickim spokojem.

Emilia otworzyła usta nieco szerzej, bo uwaga o zbożu wydawała się jej co najmniej dziwna. Jednak facet z obłędem w oczach wyraźnie się uspokoił i odpowiedział łagodniejszym tonem:

– Ba! Tylko jeśli rząd zacznie magazynować zboże...

– A kto powiedział, że nie zacznie?! – zawołał Suchański.

Atmosfera niemal namacalnie się poprawiła. Przybysz uśmiechnął się, sapnął dwa razy i dopiero teraz zwrócił uwagę na dziewczynę.

– Ups, pardąsik, nie zauważyłem, że macie gościa – stwierdził pogodnie i wyciągnął do niej rękę. – Maciek Tymański – przedstawił się.

– To ja dokonam pełnej prezentacji – wtrącił szybko Suchański. – To pani Emilia Rafińska, która szuka u nas pracy...

– ...a to jest kawa pani Emilii Rafińskiej, której powinieneś spróbować – wszedł mu w słowo drugi wspólnik, sięgając po filiżankę i nalewając szczodrze.

– Ale... przecież ja nie piję kawy w ogóle. A dzisiaj to już w szczególności mam do kawy wstręt jakiś taki... irracjonalny. Choć właściwie to racjonalny jak byk!

– Tej musisz spróbować – nalegał Feldmann, sypiąc kopiastą łyżeczkę cukru i podając mu filiżankę.

„Kim może być facet, któremu dyrektor finansowy podaje kawę jak kelner?” – zdziwiła się dziewczyna.

Mężczyzna z nieufnością powąchał aromatyczny napar i twarz mu się rozjaśniła.

– Pachnie jak wspomnienie dzieciństwa – zauważył z uśmiechem Tymański, unosząc filiżankę pod sam nos. – Piernik, Gwiazdka, prezenty, dziadek Anatol przebrany za Świętego Mikołaja, w Wielkopolsce zwanego Gwiazdorem, i kawa zbożowa dla dzieci z cynamonem i wanilią, zaparzona w specjalnym dzbanku z sitkiem, żeby fusy nie leciały do kubków... – W miarę jak mówił, zwalniał tempo swojej wypowiedzi, jego wzrok stawał się coraz spokojniejszy, mniej rozbiegany, a potem coraz bardziej skupiony, utkwiony w jakiś niewidzialny punkt...

Nadal nie upił ani jednego łyku kawy.

Emilia chciała coś powiedzieć, ale zamiast tego syknęła z bólu i zaskoczenia. Suchański ponad stolikiem złapał ją za przedramię i ścisnął na tyle mocno, że poczuła. Zerknęła na niego ze zdumieniem i odrobiną przestrachu, ale on patrzył w napięciu na Tymańskiego.

Mężczyzna, bacznie obserwowany również przez drugiego z prezesów, nagle jakby ocknął się z głębokiego snu.

– Chyba wymyśliłem pomysł... – powiedział, odstawiając filiżankę z nietkniętą kawą na stolik. – Idę do siebie. Powiedz Agnieszce...

– ...że cię nie ma, nie było i nie będzie – dokończył bystro Suchański. – I ma ci przynieść kredki i ołówki.

– Dokładnie. Ale kredki i ołówki mam już naszykowane od dwóch dni... – Mężczyzna obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju, mrucząc coś pod nosem.

Nie wiedziała, co myśleć o tym wydarzeniu, ale nie zdążyła się tym zmartwić.

– Pani Emilio... – zaczął prezes Suchański – nie ukrywam, że wywarła pani na mnie bardzo pozytywne wrażenie, a pani kawa jest naprawdę wyjątkowa.

– Ale? – zapytała z nagłym przestrachem.

– Ale my nie szukamy sekretarki, tylko account managera – wyjaśnił ze spokojem.

Drugi prezes pokiwał powoli i w milczeniu głową, ale nawet na nią nie spojrzał.

– Jeśli pozwoli pani, coś zaproponuję... – ciągnął Suchański. – Nasza Agnieszka, czyli sekretarka, posiada wszystkie namiary na panią, więc kiedy tylko znajdziemy jakieś miejsce w naszej agencji, odpowiednie dla pani umiejętności i kwalifikacji... – zawiesił głos i zerknął w jej CV – ...czyli jeśli będziemy szukali kogoś z biegłą znajomością języka rumuńskiego, po uniwerku i po rocznej szkole fotografii, to na pewno się do pani odezwiemy. A tymczasem... – Bezradnie rozłożył ręce, patrząc na nią z zatroskaniem.

– Rozumiem – powiedziała cicho. – Proszę nie dzwonić do nas, my zadzwonimy do pani – dodała kwaśno.

Powoli wstawała z fotela, ale nic się nie wydarzyło. Żaden z mężczyzn nie powstrzymał jej najmniejszym gestem.

Wyszła, delikatnie zamykając za sobą drzwi, choć miała ochotę huknąć nimi z całej siły.

„No i dupa zbita...” – pomyślała z goryczą. Szkoda. Sądziła, że dobrze jej szło i że podczas tej nietypowej rozmowy kwalifikacyjnej udało się jej złapać parę punktów. Ale nikt nie obiecywał, że musi się udać za pierwszym razem. Spojrzała na zegarek – dochodziła dziesiąta. Do następnego spotkania miała jeszcze dwie godziny; tym razem czekała ją wizyta w poradni stomatologicznej, gdzie szukano rejestratorki.

Może tam lepiej się jej powiedzie?

Na schodach zderzyła się z potężnym facetem, który z rozmiaru i wyglądu przypominał niedźwiedzia.

– Przepraszam... – bąknęła odruchowo.

– Dobra – warknął bez związku i złapał ją za ramiona, odsuwając na bok. – Guru mnie szuka, więc żadne przeprosiny nie pomogą, bo jak się spóźnię, to mi jaja urwie. A ty co – do pracy? Nowa akunta?

– Nowa kto? – Zamrugała powiekami.

– Akunta. Account znaczy się.

– A... to tak. Ale nie załapałam się. – Dziewczyna uśmiechnęła się kwaśno.

Mężczyzna chyba chciał ją pocieszyć, ale nagle z góry rozległ się rozpaczliwy krzyk:

– Maniek, gdzie ty jesteś, jak ciebie nie ma?!

Wielkolud puścił do niej oko.

– To mnie ktoś szuka na gwałt – wyjaśnił.

Obydwoje jak na komendę spojrzeli w górę. Piętro wyżej zza poręczy wychylał się ten sam rozczochrany świrus, który nie wypił kawy.

– No wreszcie jesteś, panie ładny... – wysapał z ulgą. – Dawaj na górę, ale migusiem, bo mi mózg pierdolnie... I ją też weź. – Wskazał brodą na Emilię.

Niedźwiedziowaty nazwany Mańkiem okręcił dziewczynę i popchnął lekko w górę. Idąc tuż za nią, szepnął jej prosto do ucha:

– You never can tell...

We dwoje weszli do olbrzymiego pomieszczenia na drugim piętrze kamienicy. Wszędzie na blatach stały, pozornie bez ładu, komputery, na podłodze walały się papiery, wydruki grafik i rysunków, kolorowe folie, a także kredki i ołówki. Wyglądało tu jak po przejściu małej trąby powietrznej – wrażenie potęgował fakt, że na środku pokoju pozostało wolne miejsce, w kształcie nieregularnego okręgu. W centrum odgruzowanej podłogi stał Maciek Tymański.

– Siadajcie i słuchajcie mnie teraz uważnie – zaczął z powagą w głosie, więc oboje przysiedli na pierwszych z brzegu wolnych obrotowych krzesłach.

– Czy gdy byliście mali, piliście kawę zbożową?

Popatrzyli po sobie; Emilia ze zdumieniem, a Maniek – z namysłem. Nagle czoło mu się rozjaśniło.

– No, pewnie, że tak! – wykrzyknął z ulgą. – Kawa zbożowa, turek albo dobrzynka, te nazwy na zawsze zostaną w mojej głowie!

– No a ty? – Tymański zapytał dziewczynę.

W milczeniu przecząco pokręciła głową.

– A w przedszkolu? Nie piłaś kawy zbożowej w przedszkolu? – Nie był napastliwy, raczej starał się ją naprowadzić na właściwy trop.

I chyba się udało, bo przez twarz dziewczyny przemknął jakiś cień.

– Mówisz o tym obrzydliwym czymś, co musiałam pić trzy razy w tygodniu, z mlekiem i cukrem, i mnóstwem fafołów w środku? – Skrzywiła się z wyraźnym obrzydzeniem.

Tymański klasnął w ręce.

– Brawo! Zuch dziewczyna! Właśnie o tym mówię! Pamiętasz może smak tej kawy?

– Bo ją trzeba parzyć albo w specjalnym dzbanku z sitkiem, albo po zaparzeniu przelać przez cedzak jakiś, durszlak, albo przez gazę – wtrącił Maniek. – A w smaku... w smaku nie była taka zła – dodał w zadumie.

– Ty też ją piłeś w przedszkolu? – zapytała Emilia.

Mężczyzna przecząco pokręcił głową.

– Nie chodziłem do żadnego przedszkola, bo w Koninie mieszkaliśmy z dziadkami i to oni się mną zajmowali. Ale mój dziadek był człowiekiem niezwykle aktywnym, działkowcem, wędkarzem i takie tam. Jak chodziliśmy na ryby, zabierał specjalny blaszany dzbanek z sitkiem w środku. I parzył tę kawę na ognisku, sam pił czarną, a mnie dawał z mlekiem.

– Smakowała ci? – spytała ze wstrętem w głosie Emilia.

– Zajebiście! Smaku wprawdzie dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że czułem się wtedy taki... taki dorosły, mimo że miałem pewnie z pięć lat tylko. Ale chyba dobra była, bo trąbiłem kubek za kubkiem. Aha, kubki też były blaszane, takie emaliowane.

– Jesteś normalnie wielki! – zawołał z emfazą Maciek. – A nad tobą jeszcze trzeba popracować. – Pogroził Emilii palcem.

Zarumieniła się z lekka.

– No... jak się tak dobrze zastanowić, to ja też mam chyba raczej miłe skojarzenia z tą kawą – broniła się. – Oprócz tego, że miała farfocle, którymi się pluło, to chyba była dość smaczna. Smak dzieciństwa i te sprawy...

– I to jest bardzo dobra odpowiedź – wysapał usatysfakcjonowany Tymański. – Teraz spójrzcie na to...

Wyciągnął zza pleców kartkę w formacie A-4, pokrytą jakimiś bazgrołami. Na pierwszy rzut oka wyglądały dokładnie tak, jak niezbyt staranne rysunki przedszkolaka. W centrum „ilustracji” widać było jakiegoś pampra na rowerze, z pogryzmoloną twarzą – w kierunku gryzmołów biegła strzałka z odręcznym napisem „broda”. Od roweru też biegła strzałka z napisem „stary rower”, nad pamprem znajdował się drukowany tekst DZIADEK ANATOL, a w poprzek całej kartki ciągnęła się zapisana wołowymi literami informacja WSZYSTKO W SEPII, okraszona grubaśnym wykrzyknikiem na początku.

Na widok tego niezdarnego rysunku Emilia zachichotała, ale Maciek natychmiast zgromił ją surowym wzrokiem, więc umilkła spłoszona. Maniek wziął pogryzmoloną kartkę i długo ją studiował w nabożnym skupieniu.

– Ale fota czy grafa? – zapytał

– Fota.

– A plener jaki? Dziadek nad jeziorkiem, trzciny w tle?

– Albo polna droga...

– A jaka czcionka?

– Coś wymyślisz... Wiesz, taka westernowa, z kropkami w środku, grube szeryfy na końcach liter, albo coś starego, jakieś retro klimaty, może secesja jakaś?

– Secesja chyba nie, bo to nie ten dizajn raczej... To nie Mucha przecież... Ale ta cała nazwa jest za długa... Może samo Anatol by wystarczyło?

– Dobra, samo Anatol. I dobra, nie secesja, przekonałeś mnie. Western. Polski western zrobimy z tej kawy...

Dziewczyna słuchała z coraz większym zdziwieniem. Tu się coś działo, jakaś magia, z której ona nie rozumiała ani słowa. Kilku rzeczy się domyśliła, ale obraz całości ciągle jej umykał.

– Ale... co to ma być tak w ogóle? – spytała wreszcie nieśmiało.

– Zaraz zobaczysz – wyszeptał cicho Tymański. – A teraz uważajcie na to...

– No, cały drżę... – Wielkolud chciał, żeby zabrzmiało to sarkastycznie, ale chyba był równie podekscytowany.

Maciek Tymański wyprostował się i przez długą chwilę wodził tryumfalnym wzrokiem po obojgu.

– Kawa zbożowa ekspresowa! – wrzasnął znienacka.

Emilia podskoczyła. Przestawała cokolwiek rozumieć. Tymański siadł po turecku na środku pokoju i spojrzał na nich.

– To znaczy, że w saszetkach? – chciał się upewnić Maniek.

Tymański skinął głową.

– Dobre, nie? Smak dzieciństwa, dziadek Anatol na rowerze, kawa zbożowa w jednorazowych saszetkach, zaparzanie bez fusów, receptura tradycyjna, wspomnienie dziecięcych chwil beztroski i reminiscencja pierwszych dorosłych smaków... No, powiedz sam – dobre?

– Dobre? Genialne! Pani prezes z Delecty będzie cię nosić na rękach przez miesiąc!

– No, tego bym akurat sobie nie życzył. – Maciek uśmiechnął się. – Wystarczy, jak to kupią...

– Kupią na bank – stwierdził z mocą Maniek. – A na kiedy to ma być? – zapytał z nagłym strachem w głosie.

– Na przyszły tydzień wstępne projekty, bo jeszcze trzeba będzie móżdżyć – hasło i te sprawy. Prezentacja pewnie gdzieś w lutym albo marcu, więc spokojnie zdążymy.

– Dobra. To wy se gdzieś idźcie, a ja tu muszę posprzątać trochę swoje stanowisko pracy.

– To idziemy na śniadanie, a ty walcz. Na dzisiaj już coś zrób, zacznij chociaż coś robić...

– Dobra, dobra, sam wiem. Idźcie już coś zjeść. I mnie też przynieście, jak nie zapomnicie.

Emilia nawet nie zaprotestowała, kiedy Tymański pociągnął ją w dół schodów. Minęli pokój prezesa Suchańskiego, piętro niżej sekretarka Agnieszka tylko na nich przelotnie spojrzała, Emilia z trudem zdążyła złapać swój płaszcz, i wyszli na Stary Rynek. Mężczyzna był w samym swetrze, więc zadygotał i czym prędzej pobiegł za róg, w kierunku ulicy Paderewskiego. Dziewczyna ruszyła za nim. Chwilę potem siedzieli już w małej cukierni; a Tymański wybierał ciastka, drożdżówki i zamawiał herbatę. Dopiero kiedy ich stolik zniknął pod talerzykami, filiżankami i serwetkami, nagle się uspokoił, a nawet jakby oklapł.

– Jezu, ale mi siadł cukier – wyszeptał. – Normalnie jakby mi ktoś na łeb z góry nadepnął...

– Kawa dobrze by ci zrobiła – zauważyła nieśmiało, ale skrzywił się ze wstrętem.

– Nie piję kawy – powiedział.

– Nawet zbożowej? – zażartowała.

– Zbożowej chyba nigdy do ust nie wziąłem! – Zarechotał niespodziewanie.

Zamurowało ją.