Uskrzydleni - Joanna Parasiewicz - ebook + audiobook

Uskrzydleni ebook i audiobook

Parasiewicz Joanna

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jest rok 1901, w przestworzach królują balony, a pierwsze zeppeliny podbijają niebo. Śmiałków, którzy pragną latać, jest jeszcze niewielu i mało kto traktuje ich poważnie. Jednym z zapaleńców jest młody Kostia Orłow, który pragnie tworzyć latające maszyny. Jego marzenie jest tyleż ambitne, co mało realne – niebo początku ubiegłego wieku z rzadka przemierzają aerodyny, co zmieni się wraz z Wielką Wojną. Kilkaset kilometrów dalej mieszka Fifi Odolańska. W przydomowej szklarni tworzy fantastyczne odmiany róż, którymi pragnie zadziwić świat. W pamiętne lato drogi tych dwojga przetną się, a oni sami zostaną wystawieni na ciężką próbę wojennej zawieruchy...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 8 min

Lektor: Olga Żmuda

Oceny
4,6 (5 ocen)
4
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOGLATAJĄCY SMOK

Chodziło o to, aby już sam tytuł przykuwał uwagę i zaskakiwał. Traktat miał bowiem rozpoczynać nową epokę. Tito notował propozycje na skrawkach papieru, marginesie akurat czytanej książki czy rewersie zamówienia. Wszystkie się gubiły, ale nie czuł żalu. Szukając tytułu, zmagał się z doczesnością. Przeszkadzała krzątająca się zbyt gorliwie Francesca, brzęczały nad uchem dokazujące dzieci. W bezustannym hałasie umykały mu celne puenty i ciekawe tezy. Harmider w jego głowie potęgowało kucie młotów i nawoływania robotników remontujących fasadę katedry na Świętojańskiej. Bezruch nastawał dopiero wieczorem. Wraz ze zmierzchem – sojusznikiem Tito odzyskiwał błogą ciszę i skupienie.

Łojowe świece paliły się bezszelestnie do świtu, oświetlając panoptikum2 jego królestwa. Zwoje papirusów drzemały oparte o zatrzymane w czasie perpetuum mobile, prezent od badacza, małomównego markiza z hrabstwa Worcestershire. Obok wnękę w ścianie zajmował duży globus, jednak najdziwniejszy cień rzucał suszony łeb nilowego krokodyla. Jego wnętrze wypchano tamponami z lnu, trocinami i piaskiem, a skórę zakonserwowano tradycyjnie – arszenikowym mydłem. Łeb przyjechał z Titem w pudle po kapeluszu jako pamiątka ze studenckich ekspedycji. Ściany pracowni wypełniały półki. A z nich wystawały grzbiety wytłaczanych zbytkownie inkunabułów w szarawej skórze jeleniej, cielęcej, koziej bądź najtańszej – owczej. Pod wykuszem okna, obok zbioru lunet, królowało astrolabium3, pomocne w wyznaczaniu pozycji planet. Centralne miejsce w pokoju zajmowała deska kreślarska. Nad tą deską z orzechowego drewna Tito Boratyni spędzał godziny, i to ona – w odróżnieniu od stołów i ludzi – wymuszała na nim dyscyplinę.

Drzwi potrzebował mieć zamknięte. A im chętniej za nimi znikał, tym więcej pojawiało się spraw, w które Tito musiał się angażować. Półprzytomny i nieszczęśliwy, wynurzał się niechętnie, po czym ociężale włączał w rodzinny krwiobieg. Bywał ostateczną instancją i uważnym rozjemcą, ale kres cierpliwości demaskował jego południowy temperament. Gdy Tito miał wszystkich serdecznie dosyć, ciskał przekleństwami, a furię i posyłanie innych w diabły wyrażał kwieciście i po włosku. Trzaskał drzwiami i rozstawiał rodzinę po kątach. Zaskoczone bambini chowały się za matkę, a pies znikał pod łóżkiem. Eksplozje papy zatrzymywały na chwilę domowy rozgardiasz, ale niedługo potem wszystko wracało na dawne tory, a Tito wypatrywał wieczoru.

Domownicy nie doceniali wagi projektów, nad którymi pracował. A Tito przede wszystkim był wynalazcą, wiernym poddanym królestwa rozumu. I miał misję: chciał walczyć z niedoskonałościami, z ograniczeniami ludzkiego ciała. Warszawską pracownię opuszczały więc czułe soczewki i astronomiczne obiektywy. Robił je na zamówienie, a najbardziej wyczerpujące instrukcje przychodziły z Gdańska, od Heweliusza. Jan, też astronom, do wynagrodzenia dołączał w podzięce woreczek cierpkich cytryn hodowanych w przydomowym arboretum4.

Tito projektował też mapy oraz precyzyjne mikroskopy. Prototypy doskonalił i modyfikował, toteż w pracowni wciąż przybywało modeli wag, binokularów i teleskopów. I dopiero gdy ulepszane przyrządy wypełniły ostatni cal powierzchni, tak że Tito zmuszony był kluczyć między nimi, stwierdził, że przydałoby się więcej miejsca. Ale przecież kompletnie nie miał głowy do takich spraw. Owszem, potrafiłby wyposażyć zakład optyczny w utensylia5, jakich nie widział świat, ale nie szukać nowego lokum. Z ulgą, za namowami Franceski, przyjął pomoc w tej materii od przyjaciela domu i wkrótce w niedalekim Ujazdowie Łukasz Piotrowski znalazł dla Tita znakomicie oświetloną oficynę. Okrągła bryła budynku oferowała potrzebną przestrzeń oraz ogromne połacie okien, co czyniło zeń pierwszorzędne obserwatorium. Idąc tym tropem, wkrótce w Ujazdowie odbyło się co najmniej pięć zamkniętych spektakli ciał niebieskich z użyciem pięciocalowego teleskopu konstrukcji gospodarza. Teleskop ten przybliżał osłupiałym gościom dowolne obiekty, powiększając je sto sześćdziesiąt razy i ujawniając przykładowo plamy na planecie Wenus.

A teraz Tito Boratyni miał plan, by wyposażyć ludzi w skrzydła. Chciał poskromić moc grawitacji. Tym razem nowa pasja ojca przysłużyła się bardziej rodzinie, ponieważ Tito zaczął częściej opuszczać pracownię. Z zamiarem obserwacji ptaków przemierzał więc z synami dzikie brzegi Wisły, podpatrując mewy śmieszki sondujące w locie lustro wody, unoszące się z wiatrem rybitwy, kormorany i podrywające do lotu sieweczki. Potem pochylał się nad orzechową deską, by studiować schematy ptasiej anatomii, trajektorię dynamiki lotu, analizować mechanikę piór, wreszcie rolę ogona – steru. Fanatycznie wręcz potrzebował sprowadzić moc ptasich skrzydeł do postaci równania, bo Tito głęboko wierzył, że maszyna, która uniesie człowieka, będzie wytworem matematyki. W sekretne plany realizacji latającego aparatu wtajemniczył przyjaciela z chwilą, gdy Piotrowski poprosił Boratyniego o pomoc w budowie – nomen omen – „działających skrzydeł”. Do teatralnej roli anioła niezbędna mu była sprawna i wytrzymała konstrukcja. Tito zaś potrzebował koneksji Piotrowskiego cieszącego się sympatią samego króla, ponieważ jedynie królewski skarbiec dawał szanse na sfinansowanie śmiałego przedsięwzięcia. Przedsięwzięcia, które wymagało konkretnych nakładów.

Skrzydła anioła powstały w umówione piętnaście dni. Stelaż zbity z łączonych osikowych desek pachniał jeszcze świeżym drewnem, gdy na całość naciągnięto mięsiste płótno pod gęstą warstwą kaczych piór. Pracując nad teatralną konstrukcją z obiecanym poparciem, Boratyni kończył epokowy traktat. Tytułu wciąż nie miał, ale szczegółowo opisał prototyp dwuosobowego skrzydłowca w kształcie smoka. Machinę miały wprawiać w ruch system dźwigni i mięśnie nóg pedałujących pasażerów, a unosić w górę dwa duże skrzydła i cztery poboczne. Konstrukcję planowano zbić z drewna oraz wielorybich fiszbinów pochodzących od walów grenlandzkich. Fiszbiny bowiem, po odpowiednim rozgrzaniu w parze, uzyskiwały fenomenalną plastyczność i giętkość. W razie wodowania kadłub latającego smoka miał wyporność łódki, a na wypadek awarii rozkładał się, za pomocą sprężyn, spadochron. Urzeczywistnienie swojej wizji Boratyni wyliczył na pięćset talarów, po dwadzieścia osiem gramów srebra od sztuki.

Tymczasem cud-skrzydła szlachcica sprawowały się znakomicie. Spektakularnymi przelotami Piotrowskiego nad warszawskimi ulicami żył dwór i huczało miasto, a bilety na spektakl z jego udziałem wykupywano na pniu. Władysław IV wyłożył potrzebne środki i niebawem pierwsza polska aerodyna była gotowa do lotu. Ornitopter6 miał długość stu pięćdziesięciu centymetrów i w pierwszy rejs wzniósł się wraz z kotem na pokładzie, startując z warszawskich Błoni. Drugi lot okazał się bardziej pechowy i latający smok spadł, co jednak nie zniechęciło Tita.

W tysiąc sześćset czterdziestym ósmym roku wieść o latającej machinie rozpaliła europejskie salony – urzeczywistniała śmiałe wizje renesansu i wzbudzała podziw między innymi Cyrana de Bergerac, fizyka z zamiłowania i ucznia Kartezjusza. Kolejne eksperymenty Boratyniego przerwała przedwczesna śmierć monarchy. Pierwsze próby ośmieliły jednak innych uczonych i zainspirowały tytuł traktatu. Tito porzucił wcześniejsze pomysły i opatrzył dzieło tezą przekorną, która odzwierciedlała jego spostrzeżenia:

 

Latanie nie jest niemożliwe, tak ja

dotychczas powszechnie sądzono*.

2 Panoptikum (łac.) – zbiór osobliwości.

3 Astrolabium (gr.) – przyrząd astronomiczny do wyznaczania położenia ciał na sferze niebieskiej.

4 Arboretum (łac.) – szkółka drzew lub krzewów.

5 Utensylia (łac.) – przybory, narzędzia.

6 Ornitopter (gr.) – model maszyny latającej.

LIPIEC 1901KURLANDIA

Musimy uznać za rzecz możliwą, że nasze studia badawcze i coraz bogatsze doświadczenie zbliżają nas do owej wielkiej chwili, gdy pierwszy latający człowiek oderwie się za pomocą skrzydeł – choćby tylko na krótkie sekundy – od ziemi i czynem tym zapoczątkuje nową epokę kultury […]7.

 

Otto Lilienthal

Bez ofiar nie ma postępu8 – wyszeptał z trudem Otto Lilienthal, dobywając głos spod połamanych żeber. Patrzył zrezygnowany na swoją przyjaciółkę siedzącą obok jego posłania. Z otwartego okna sączył się do wnętrza sypialni sierpniowy żar, okiennice odsłonięto na jego prośbę, ponieważ Otto zawsze pragnął widzieć niebo.

Znano go szerzej jako Latającego człowieka. Tego, który jako pierwszy zdołał oderwać się od ziemi i poszybować w powietrzu jak ptak. Znano go też jako dziwaka, który pewnej wiosny usypał pod Lichterfelde górę sięgającą dwudziestu metrów, by móc z niej wykonywać swoje próby. Wreszcie mówiono też o nim jak o geniuszu szaleńcu, bo jego loty zapewniały za każdym razem pierwszorzędny spektakl, ściągając tłumy gapiów oraz prasę. W dni pokazów Lilienthala ulice pustoszały. Ludzie zabierali z domów dzieci, prowadzili starszych krewnych, a potem już na miejscu, chcąc lepiej widzieć, wspinali na furmanki, latarnie i okoliczne drzewa, tratując się przy tym nawzajem.

Szczęście ostatecznie opuściło Latającego człowieka pewnego letniego popołudnia. Chociaż konstrukcja szybowca była wypróbowana i sprawna, Otto spadł z wysokości pięćdziesięciu stóp, łamiąc kręgosłup i szybowiec, owoc ostatnich lat swojej pracy. Słowa, które skierował do swojej szwagierki, były jego ostatnimi. Obrażenia wewnętrzne, jakich doznał w wyniku upadku, okazały się – wbrew ostrożnym nadziejom lekarzy – zbyt poważne.

Lilienthal zostawił wstrząśniętą wypadkiem publiczność i czwórkę swoich dzieci. Pozostawił też po sobie setki szkiców, prototypy samolotów załogowych oraz dwa tysiące udokumentowanych lotów szybowcowych. Mało kogo też zostawił obojętnym.

Latający człowiek od lat kpił z grawitacji i wyzywał los. Napędzały go dziecięca fantazja i ambicja. Po śmierci dorobek konstruktora pilnie studiowali jego entuzjaści, a i znalazła się garstka, których Latający człowiek ośmielił do dalszych działań. Ci próbowali swoich sił w przestworzach z różnym skutkiem. Żądni szybkiej sławy, w przydomowych szopach rekonstruowali mechanizmy Lilienthala, aby po nieudanych próbach rzucić wszystko w diabły. Ale byli też pasjonaci. Szaleńcy, których łączyły z Lilienthalem marzenia o przestworzach, upór, a także przekonanie o własnej nieśmiertelności. A także niezłomna wiara, że się uda. Jednym z zapaleńców był czternastoletni Kostia Orłow.

Przynajmniej według wróżbitów gwiazdy sprzyjały śmiałym projektom urodzonych dwudziestego dziewiątego lutego. Kostia Orłow miał jednak dwa zastrzeżenia do tej daty. Po pierwsze – choć tylko do pewnego czasu – czuł się oszukany, że dzień jego urodzin wypadał jedynie co cztery lata. Ponadto urodził się za późno. W dniu wypadku Latającego człowieka miał dopiero osiem lat. Zazdrościł wszystkim, którzy mogli podziwiać próby Lilienthala na własne oczy. Kostia oddałby wiele, by zobaczyć, czy mistrz długo się rozpędzał, jak łapał równowagę, jak wreszcie łapał wiatr.

Swoje przeznaczenie Kostia może i miał gdzieś zapisane w gwiazdach, jednak tym, co po raz pierwszy kazało mu zatrzymać zachwycony wzrok w górze, były balony. Monstrualne konstrukcje zobaczył najpierw na krakowskich Błoniach. Było to podczas pamiętnej szkolnej wycieczki, w gimnazjum pijarów, w kwietniu tysiąc dziewięćset pierwszego roku. Gigantyczne ćwiczebne aerostaty znaczone równoramiennym czarnym krzyżem Austro-Węgier robiły kolosalne wrażenie. Unosiły się majestatycznie, a słońce ozłacało ich śnieżne kopuły. Pod spodem, w wiklinowych koszach, błyskali lusterkami lornetek podróżujący żołnierze. Kostia nie widział niczego podobnie wielkiego i równie fascynującego. Od tamtej wiosny wiedział na pewno, że chce wzbić się w powietrze.

Podróż balonem była oczywiście mało prawdopodobna. Balony należały do sił powietrznych monarchii, a on był jedynie pętakiem w uczniowskim mundurku. Nie ostudziło to jednak entuzjazmu Kostii. Poza marzeniami dysponował jeszcze mnóstwem wolnego czasu już od letniej przerwy. Doszedł więc do wniosku, że możliwości i okazję stworzy sobie sam. Zaczął od szukania wiedzy i inspiracji, trafił więc szybko na publikacje Ottona Lilienthala i jego szczegółowo opisane konstrukcje aparatów latających. Jeszcze przed wakacyjnym wyjazdem do dziadków Kostia zgłębiał dziewiętnastowieczne wytyczne i obliczenia, na podstawie których Latający człowiek wyłuszczał, w jaki sposób tworzone przez niego machiny potrafiły bezpiecznie wynieść człowieka hen, w górę, dokąd chciał.

*

Realizację wakacyjnych planów Kostia zachował dla siebie. W obszernym domu Oswalda i Aldony Orłowów, położonym niedaleko morza i ujścia rzeki Windawy w zachodniej części Kurlandii, nie było to specjalnie trudne. Sztuka polegała przede wszystkim na pilnowaniu godzin posiłków i obecności na niedzielnej mszy, co było surowo przestrzegane w domu rodziców ojca, podobnie jak czyste paznokcie, pusty talerz po każdym posiłku, niezabieranie głosu, będąc niepytanym, i znajomość historii Polski. Z historii dziadek miał zresztą zwyczaj odpytywać przed deserem złożonym z pożywnych warzyw.

Oswald Orłow zwykł powtarzać, że historię swojego narodu należy mieć w sercu. Dziadek Kostii pielęgnował przy tym wizerunek twardego męża z zasadami. Był człowiekiem, który miał rację. Nieugięty i barczysty – o typowym dla Orłowów wzroście – dominował swoją posturą i światopoglądem. A jeśli można było wyniośle milczeć, to w tej sztuce dziadek był biegły. Kompromisy uważał za przejaw słabości, a słabymi ludźmi i ich deficytami gardził, ponieważ twierdził, że to cherlawość sprzyjała chorobom i wszystkim nieszczęściom. Swoje poglądy odnalazł w prawidłach Hufelanda, weimarskiego propagatora duchowej i cielesnej dyscypliny. Sztuka przedłużenia życia ludzkiego9 stała się życiową wykładnią dziadka i zgadzał się z każdym jej akapitem. Ba! Niejednokroć był pewien, że Hufeland uwiecznił jego własne przemyślenia i wnioski. Toteż tym gorliwiej owe zalecenia wypełniał. Stronił od alkoholu, spał przy otwartym oknie, popijał źródlaną wodę, zażywał chłodnych kąpieli w morzu i czyścił zęby proszkiem z węgla. Dzień zaczynał od gimnastyki, a wieczorem żegnał żonę w małżeńskiej sypialni dobrym słowem. Długowieczność wykluczała bowiem rozkosze ciała.

Dziadek jednak nie przedłużał życia z myślą o sobie. Jego życiowy projekt zakładał przedłużenie rodu, początek rodzinnej sagi. Pragnął – jako protoplasta – napocząć szczep szlachetny i zdrowy, trwający mocno w pionie dzięki silnym i krzepkim korzeniom. Jako patriarcha chciał przewodzić rodzinie i służyć słowem rozstrzygającym. Na poczet rodu wzniósł więc obszerny dom w zalecanym przez Hufelanda morskim klimacie. A konto krzepkiej gromadki ożenił się z urodziwą Łotyszką ze starym szlacheckim nazwiskiem.

Plany Oswalda pokrzyżowali jego najbliżsi. Aldona Orłow dała mu jednego syna, a ten sprzeniewierzył wpajane pryncypia. Syn Oswalda, Aleksander, nienawidził swojego ojca jak nikogo innego na świecie. Nie znosił ojcowskiej twardej ręki i despotyzmu. Nienawidził też całego jego kretyńskiego projektu z rodzinną sagą. I gdy tylko skończył szesnaście lat, zaciągnął się do carskiej armii, ponieważ tam – ze swoim wzrostem – mógł uchodzić za osiemnastolatka i ponieważ w carskiej armii nikt specjalnej wagi do metryczek nie przykładał.

W przeciwieństwie do ojca – imperatorskaja armija doceniała talent i ambicję oraz premiowała oddanie. Po kilku latach Aleksander Orłow został jednym z najmłodszych pułkowników piechoty, a dla Oswalda – carskim sprzedawczykiem. Czarę goryczy przepełniło pojawienie się wybranki „poniżej ambicji”. Na złość ojcu Aleksander pojął za żonę rodowitą wiedenkę, pannę z kilkuletnim synem Ludwikiem. I choć umarła na posocznicę niedługo po urodzeniu się Kostii, jej przewinienia – w oczach dziadka – nie przedawniały się.

Senior Orłow nie potrafił wybaczyć jedynakowi ani zaciągu do cara, ani samowolki. W zaciszu gabinetu prowadził trwające godzinami wyimaginowane dyskusje. Przemawiał Aleksandrowi do słuchu, wyrzucał niewdzięczność i złorzeczył. W uniesieniu przeklinał go i wygrażał pięścią, aby na koniec, wyczerpany i udręczony, zapaść w drzemkę.

Babka Kostii, Aldona, żyła w jego cieniu. Drobna i potulna, nigdy dobrze nie nauczyła się twardego języka męża. On nie miał do niej cierpliwości, a ona jego nieugiętość znosiła z rezygnacją. Aldona Orłow przez całe swoje dorosłe życie pielęgnowała jedno marzenie, tylko jedno, ale nierealne. Pragnęła opuścić to przeklęte miejsce, gdzie przyszło jej mieszkać. Źle znosiła tutejszy klimat, kapryśną kurlandzką aurę – wietrzną, deszczową i zmienną. Cierpiała tu na migreny, reumatyzm oraz uporczywą melancholię za czymś nieodwołalnie utraconym, a spotęgowanym życiem na prowincji, poza światem.

Ojciec Aldony, pradziad Kostii, miał niegdyś wielki majątek rozciągający się na wschód od Mitawy oraz stado koni. Miał też ułańską fantazję i słabą rękę do kart, toteż zostawił rodzinie pałacyk, kawałek pola i sadu oraz nadany jeszcze w osiemnastym wieku tytuł szlachecki łotewskiego herbu Raróg. W symbolicznym posagu Aldona Bogovatis wniosła błękitną krew, kufer z ubraniami i konterfekty przodków, które zawisły w gościnnym. Głęboki sprzeciw wobec fanatyzmu swojego męża wyrażała milcząco i spolegliwie, zachowując odmienne zdanie dla siebie i łykając żal. Gdy wraz z wakacjami zjawiał się ich wnuk, płakała częściej, bo Kostia, ciemnowłosy i czarnooki, nawet sztućce odkładał jak jej Aleksander. Tego lata zauważyła też, że miał identyczne spojrzenie spod grubych brwi, czym podzieliła się nieopatrznie z mężem. Udał, że nie słyszał.

Ostatecznie Oswald syna wydziedziczył. Stało się to, gdy Aleksander Orłow od dwóch miesięcy już nie żył, o czym jego ojciec nie miał pojęcia, bo nowiny z rosyjsko-japońskiego frontu docierały skąpe. Zasadniczo w aktualnościach nie orientowano się najlepiej, a prawdę o realiach konfliktu gazety zaczęły przebąkiwać dopiero po jego klęsce w tysiąc dziewięćset pitym roku. W tych samych tytułach, jeszcze przed wielką wyprawą, rozpisywano się chętnie o carskiej wdzięczności wobec polskiego rekruta. Chwalono waleczność, ale i gest cara, który to żołnierzom na front do dalekiej Mandżurii sprezentował przydział baranich czap. Potem długo w nagłówkach przewijały się egzotyczne nazwy, czytano o klęsce nad rzeką Sha-ho, wzgórzach Nanshan czy półwyspie Liaodong. Ponure fakty miały jednak poczekać na powrót niedobitków. Wieści o przemarszu w papierowych kamaszach przez zamarznięty Bajkał długo rozgrzewały ulicę, podobnie jak te, że żołnierze padali gęściej podczas upiornej marszruty na front niż od kul przeciwnika. Sił Japończyków, kształconych przez pruskich strategów, nie doszacowano. Po prawdzie zresztą – mało kto w Europie wyobrażał sobie, że wojnę można ot tak sobie spotęgować, sięgając po miny przeciwpiechotne czy maszynowe kulomioty. Rosyjskie dowództwo nie było tu wyjątkiem.

Chłopak z latawcem

Stary Łotysz Jānis nieco się zdziwił, gdy w dżdżyste czerwcowe południe jego tartak odwiedził wysoki wyrostek. Zapamiętał chłopaka, bo ten musiał aż schylić głowę, by nie spotkać się z ościeżnicą. Żylasty i łykowaty stolarz oderwał się od hebla, gdy zobaczył młodego w drzwiach. Zawsze tak robił, gdy ktoś fatygował się przez szmat lasu do jego tartaku. Wytarł o fartuch i podał spracowaną dłoń. Z jego palców zgrubiałe odciski dawno starły linie papilarne, a wnętrze przypominało wygarbowaną skórę siodła. Chłopak był konkretny i wiedział, czego szuka, co się stolarzowi podobało. Pracy miał huk i nie lubił tracić czasu na tych mniej zdecydowanych.

Po krótkiej rozmowie Jānis sprzedał mu topolowe deski, osinowe pałąki i wiadro gwoździ. Opchnął towar po mocno zawyżonej cenie, ale młody nawet nie mrugnął okiem. Chłopak na biednego nie wyglądał, poza tym mówił z niemieckim akcentem – widać było, że nietutejszy. Czarne kędziory niemal zasłaniały mu oczy i Jānis zastanawiał się przez chwilę, kogo mu przypomina. Młody pytał jeszcze o kartony i pinezki, ale tych trzeba było szukać w Windawie – jak szybko podpowiedziała zerkająca na niego Jelena. Siedziała przy prowizorycznym kontuarku i pomagała ojcu w rachunkach, a teraz ciekawie przyglądała się gościowi. Za ciekawie, co nieco drażniło Jānisa. Jelena tymczasem szybko oceniła, że chłopak musi być niewiele od niej młodszy i że tak cudownie nie przypomina żadnego gnojka z tej zakichanej dziury, gdzie mieli tartak. A że był początek wakacji, a ona nie miała lepszych planów, przyszło jej do głowy, że nowa znajomość mogłaby się stać miłą rozrywką.

Gdy ojciec wreszcie wyszedł, postanowiła dać chłopakowi szansę, aby zagadnął ją pierwszy. Stał teraz z rękami w kieszeniach i opierał się plecami o ścianę. Wydawał się pochłonięty obserwacją jej ojca wyciągającego listwy ze stosów nieobrzynanych tarcic ułożonych wokół baraku. Obiecała sobie, że odezwie się pierwsza w chwili, gdy chłopak na nią spojrzy. Cisza wydawała się niezręczna. Wreszcie ich spojrzenia się skrzyżowały. Uśmiechnął się uprzejmie, a ona wyprostowała się i poprawiła warkocz.

– Pan na wypoczynek w naszych stronach? – zapytała.

Spojrzał na Jelenę zaskoczony, jakby właśnie sobie przypomniał, że jest tu z nim. Zamiast oczu miał dwa węgle, na pewno był przyjezdny. W ich stronach wszyscy byli raczej krępi i płowi, o okrągłych twarzach. Ten zaś przewyższał o głowę jej ojca, miał pociągłą twarz i mocną szczękę, a także ciemne oczy i grube brwi pod dawno niestrzyżonymi włosami. Na jego twarzy przebijał się pierwszy zarost. Był dobrze ubrany. Miał na sobie dopasowaną letnią marynarkę i lniane spodnie, szyte zapewne na miarę. Miał też w sobie pewność siebie, bez tej idiotycznej nonszalancji, którą zwykle popisywali się chłopcy w jej towarzystwie. Bądź po prostu nie był zainteresowany córką stolarza.

– Tak, wakacyjna przerwa.

– To pogoda chyba nie sprzyja. – Skinęła głową w stronę okna, za którym stalowe chmury przesuwały się ociężale po niebie.

– Prawda, ale mnie niespecjalnie przeszkadza. – Znów się uśmiechnął, ale nie przejmował inicjatywy.

Konwersacja jak z leciwą ciocią na przyjęciu – pomyślała z przekąsem.

A jednak Jelena z chęcią dałaby mu się zaprosić na letnie tańce nad Wentą. Choćby w to niedzielne popołudnie.

– A cóż to za tajemną konstrukcję pan planuje? – dopytywała z uporem.

– Latającą – odparł, a córka kurlandzkiego stolarza szeroko otworzyła oczy. – Będzie pan latać na deskach?

– Dzięki nim sam będę latał.

Zaintrygował ją. Chciała jeszcze o coś zapytać, ale oto wrócił jej ojciec. Jelena wiedziała, że policzył materiały po podwójnej stawce. Kostia zaś był zadowolony, że udało się szybciej, niż zakładał, zdobyć większość materiałów w dobrej cenie i niemalże od ręki. Jedyną niepocieszoną okazała się Jelena, która w tym akurat przypadku miała za złe chytrość ojca. Była też otwarcie zawiedziona, bo rzadko się zdarzało, aby któregoś z klientów tartaku ewidentnie bardziej interesował zwał nieheblowanych desek niż jej osoba.

*

Pierwsze lato nowego wieku było wyjątkowo kapryśne. Deszczowe i mgliste poranki witały ponuro letników złaknionych słońca, a ono pojawiało się na dwie, trzy godziny, aby płochliwie skryć się za chmurami. Wiatr wyrywał z rąk parasole oraz parawany i przyganiał nowe kłębowiska stalowych chmur. W połowie lipca plaże były niemal wyludnione.

Z początku Kostii udało się nawet namówić do udziału w projekcie zdobywania przestworzy nudzące się starsze kuzynostwo. Prototyp skrzydeł zbito z przywiezionych desek i osinowych pałąków. Całość liczyła ponad pięć metrów kwadratowych powierzchni. Kostia pokrył stelaż metrami gazy, której zwoje kupił w szpitalu w Windawie, oraz płatami grubego kartonu. Całość wydawała się mocna i lekka.

Odtąd letnie dni wypełniało Kostii bieganie z ważącym blisko piętnaście kilogramów latawcem po szerokich i pustych plażach, które ciągnęły się kilometrami. Uczył się metodą prób i błędów, przy czym tych drugich było znacznie więcej. Szalenie żałował, że nie miał sposobności podejrzenia powietrznych prób w wykonaniu swojego mistrza, na którego wywodach się wzorował. Wieczorami godzinami studiował Podstawę sztuki latania i Lot ptaka, aby nauczyć się na pamięć szczegółowo omówionych schematów i elementów konstrukcyjnych aerodyn, instruujących na temat samodzielnej nauki latania.

Ale w praktyce nie było to proste. Kostia przemierzał kilometry wietrznych nadbałtyckich urwisk, dźwigając stelaż – jak tarczę – uniesiony nad głową. Już po kwadransie był zdyszany. Gdy rozpędzał się z wiatrem, trzymana konstrukcja zdawała się ważyć tonę. Niósł ją wysoko w górze do momentu, aż mdlały mu ręce, paliły mięśnie ramion, a od wysiłku zaczynało mdlić. Biegał sam, bo kuzyni szybko znudzili się obserwowaniem poczynań Kostii. Prawdę mówiąc, i on nieraz miał ochotę rzucić w diabły całe to przedsięwzięcie. Zamiast satysfakcji czuł zmęczenie i rozczarowanie. Był przybity, a przy tym obolały i tak poobijany, że nocą nie mógł znaleźć wygodnej pozycji, by zasnąć. Raz, rozpędzony, potknął się fatalnie o wyrzucony przez morze korzeń. Chcąc oszczędzić latawiec, nie puścił go, trzymając kurczowo nad sobą. Padł jak długi, raniąc sobie boleśnie czoło o stelaż i przecinając łuk brwiowy. Krew momentalnie zalała mu pół twarzy, nie dając się zatamować. Tamto pechowe popołudnie skończyło się na szyciu rany ciągnącej się od łuku brwiowego nad lewym okiem aż do nasady włosów. Jednak przez te dziesięć dni, które nakazano mu bezwzględnie wypoczywać celem zasklepienia rany, udało się Kostii pozbyć wszystkich drzazg i zakwasów oraz zatęsknić za ponownymi próbami. A po wymuszonej rekonwalescencją przerwie przyszły te lepsze chwile.

Do zmiany taktyki zainspirowała go obserwacja, że gdy się dobrze rozpędził i właściwie ustawił maszynę, jej ciężar malał bądź latawiec sam go podtrzymywał. Potem Kostia odkrył ściganie się pod wiatr, kiedy to latawiec pozwalał mu wykonywać spore susy ślizgowe. To go motywowało do śmielszych prób. Z czasem nabierał wprawy i skakał rozpędzony z klifów wprost na plażę. Puszczał się też z urwisk oraz z płaskiego dachu stajni. Ręczna manipulacja nie była prosta i kilka kolejnych dni upłynęło, nim doszedł do satysfakcjonującej go wprawy. Docenił wszystkie tygodnie żmudnych powtórek z chwilą, gdy jego starsi kuzyni nie byli w stanie prawidłowo utrzymać konstrukcji nawet przy lekkim wietrze. Była to niemal cyrkowa ekwilibrystyka, gdy przy ustawianiu przodu latawca do pionu wiatr dostawał się pod skrzydła, stawiając go dęba i wyrywając z rąk, z kolei przy nieuważnym pochyleniu stelaż rył czołem ziemię.

Raz, przy niewprawnych próbach, uszkodzili mu latawiec, dwa razy Kostia popsuł go sam. Letnie wprawki zakończył ze złamaną ręką, na szczęście lewą, i to pod koniec lata. Prawą starał się robić szkice i notować obserwacje. Wiedział już, że dla udanego lotu decydujące były moment rozpędu i właściwe ustawienie maszyny. Trzy miesiące biegania z latawcem rozbudziły w nim apetyt na więcej. Nie chciał już skakać z latawcem, choć frajda przy tym była niemała. Chciał zająć się pewniejszymi i bezpieczniejszymi maszynami. Był to winien swojemu mistrzowi.

7 *Il volare non e imposible come fin hora universalmente e state creduto.

O. Lilienthal, Der Vogelflug als Grundlage der Fliegekunst, Berlin1889.

8Opfer müssen gebracht werden (niem.).

9 C.W. Hufeland, Die Kunst das menschliche Leben zu verlängern, Jena 1797.

KWIECIEŃ 1901MIODOGÓRZE

Sztuczka z ziemniakiem

Klucze do rosarium mieli tylko mama i Ignac. Jej samej nie wolno było nawet przebywać bez nadzoru w szklanym królestwie. A ono niezmiennie kusiło, bo specjalne rytuały zaczynały się już na wejściu, wraz z przestąpieniem progu pawilonu. Wchodząc do rosarium, należało więc – pilnując kolejności – sprawdzić temperaturę wnętrza, poziom wilgotności podłoża i powietrza, po czym zanotować informacje w specjalnej książce. Na koniec – w razie konieczności – trzeba było wyregulować parametry na brzęczącej tablicy za pomocą ebonitowej gałki. Na szerokim stole, tuż obok szklanych drzwi, leżało zawsze „zbyt dużo niebezpiecznych przedmiotów”, których nie można było dotykać. Naostrzone sekatory, obcinaczki, szczypce, nożyce małe i większe leżały w towarzystwie metek do indeksowania odmian, zapisanych karteczek, a także tasiemek, sznurków i gumek, które zgodnie sfruwały jak za dotknięciem magicznej różdżki, gdy zapomniało się domknąć drzwi.

To było magiczne miejsce. W słoneczne dni, gdy przez szklane romby ścian wpadały promienie, odbijając się setką refleksów, odbywało się w rosarium istne misterium światła. Wnętrze kryło też baseny – sadzawki obrośnięte girlandami pnączy utrzymywanych, aby potęgowały wilgoć. Z każdym otwarciem drzwi z pawilonu dobywała się upojna kakofonia różanych aromatów. We wnętrzu panował słodki i odurzający zapach setek kwiatów. W rosarium nie istniały pory roku, ponieważ tu nieprzerwanie królowała wiosna. Mama zaszywała się w pawilonie na całe godziny. Pracowała nad nowymi kwiatami, a odwiedzający Miodogórze z niekłamanym podziwem zgodnie dociekali, jak udało jej się wyhodować tyle nowych odmian. Kilkanaście z najstarszych, najcenniejszych okazów wyszło jeszcze spod ręki babki Stefanii, tej, po której Fifi odziedziczyła imię.

Od kilku tygodni mama nie tworzyła nowych odmian róż, ponieważ, według Honorki, w tej pracy za bardzo ciążył jej w brzuszku dzidziuś, a sam pawilon był zbyt duszny. Rosarium stało więc głównie zamknięte. Jednego popołudnia, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, wracający z pasieki Ignac – jeszcze w kapeluszu z siateczkową woalką – zagadnął nudzącą się potwornie Fifi, czy zechciałaby mu pomóc przy kwiatach. Ten dzień Fifi zapamiętała, bo po raz pierwszy – mimo skończonych siedmiu lat – ktoś niezbicie dorosły potrzebował jej pomocy.

Więc najpierw wyregulowali wszystkie parametry, potem ona zapisała to w książce. Następnie należało otworzyć specjalne, przesuwane szybki, aby wpuścić powietrze. Ignac tłumaczył, jaką temperaturę i stopień wilgotności lubią kwiaty, kiedy konieczne jest, by je regulować, a kiedy „powietrze pracuje na rośliny”. Wreszcie włączyli zraszanie oraz zabrali się do przygotowania nawozów. Nie wszystkie krzaki dostawały to samo, zatem to, co podano i w jakim stężeniu, także trzeba było zanotować. Na koniec Ignac zapytał Fifi, czy chciałaby mieć własną różę i móc nazwać ją wybranym imieniem. Chciała najbardziej na świecie, więc polecił jej wybrać najładniejszy kwiat.

Wahając się, zatrzymała palec nad dwukolorową różą. Sprawiała wrażenie, jakby rozchylając płatki, postanowiła zmienić decyzję dotyczącą ich koloru i na dobre porzuciła beztroską biel na rzecz fioletu. W efekcie zewnętrzne liliowe płatki kryły nieskazitelnie śnieżny środek. Ignac zapowiedział jej, że to, czego ją nauczy, jest tak skutecznym, jak i prostym procesem propagacji, co brzmiało poważnie. Obejrzał dokładnie wybrany krzak, po czym uciął jedną z łodyg. Na ziemię spadały lila płatki, gdy sękatymi, gruzłowatymi dłońmi Ignac błyskawicznie pozbywał się liści, pączków oraz pędów. Najeżony kolcami patyk wprawnie naciął pod kątem na jednym z końców, po czym przeprosił ją na chwilę. Wrócił, podrzucając w dłoni ziemniak, puścił Fifi oko, jednym ruchem wydrążył otwór w bulwie i wetknął weń bezlistną łodygę.

– To najlepszy nawóz – rzekł i pacnął ziemniaka trzonkiem kozika. – Zapewni kwiatkowi idealne warunki do wzrostu korzonków. Jest wystarczająco wilgotny, a kiedy zacznie gnić, wykarmi twoją różę. Potem ją przesadzimy – zapowiedział i gotową konstrukcję umościł ostrożnie w doniczce, po czym zasypał dokładnie ziemią.

Z doniczki straszył teraz pojedynczy i najeżony cierniami pęd. Ignac nakrył go szklanym pojemnikiem bez dna, który znaleźli w skrzyni z rozsadnikami. Na koniec polecił Fifi postawić doniczkę w półcieniu oraz podlewać regularnie, by utrzymać wilgoć ziemi. Teraz pozostawało czekać.

Po kwadransie nie działo się jeszcze nic, ale Fifi podekscytowana hipnotyzowała wzrokiem nagi patyk. Oto rosła jej własna róża. Ostrożnie dotknęła jednego z kolców. Była zdziwiona, że pod delikatnym dotykiem nie ranił palca. Czekając na kwiatek, bardzo chciała na jednej z kolorowych metryczek wpisać dzisiejszą datę i nazwę kwiatu. Obiecała sobie, że dopiero jak patyk puści pierwsze liście, co miało oznaczać, że również i korzenie, pokaże różę mamie i wtajemniczy ją w sztuczkę z ziemniakiem. Dalsze plany przerwał krzyk szukającej jej Honorki. Fifi zupełnie wyleciało z głowy, że samej nie wolno jej było przebywać w rosarium. Przestraszona wybiegła, niefortunnie strącając pojemnik z ziemniakiem i sadzonką.

Doniczka się stłukła, Fifi potknęła, ale bardziej zdziwił ją wyraz twarzy jej niani, która rozglądała się pod pawilonem. Honorka zamknęła za nią dokładnie drzwi, po czym wzięła za rękę i patrząc w oczy, oznajmiła, że od dziś ona, rok starsza Mela i jedenastoletni Alfred są już dorośli. Bo tak to już jest, że z chwilą śmierci matki człowiek staje się dorosły. Bury o rosarium więc nie było i nawet nikt niczego nie zauważył, bo tego popołudnia braciszek, którego nie zdążyli poznać, zabrał ich mamę do nieba.

LIPIEC 1911MIODOGÓRZE

Powietrze stało. Upał zatrzymał owady, a domowników uwięził w domu. Skwar odpuszczał dopiero późnym popołudniem. Stryjenka Ałła, rodzinna Kasandra – już niewidoma, ale z darem prorokowania – nie dalej jak w zeszły wtorek zdradziła, wyjeżdżając, co się szykuje.

– Jaka pogoda na Siedmiu Braci, taka przez następnych siedem tygodni10 – zapowiedziała.

I nie pomyliła się. Od początku lipca z nieba nad Miodogórzem lał się żar.

Klatka z kanarkiem

Dworzec budził się do życia już bladym świtem. Na zewnątrz panował jeszcze przyjemny chłód, który zapowiadał kolejny upalny dzień. Nielicznych jeszcze podróżnych z kuframi i tobołkami zaczepiali gazeciarze ruszający w pierwszy obchód.

Trzęsienie ziemi w dolinie Czongkemin! – rozgrzewali głosy, wachlując się płachtami papieru.

Rekordowy pięćsetmilowy wyścig samochodowy w amerykańskim Indianapolis!

W cieniu dachu sprawnie rozkładał kram jednooki sprzedawca lemoniady. Na przenośny kontuarek wjechała pokaźna, szklana bania, którą taszczył co rano wózkiem. W wózku, na słomie, w miejscu po bani, spał łaciaty pies, a w pękatej kuli rozmiarów dorodnej dyni lewitowały w złocistej słodyczy listki mięty i plastry cytryn. Sprzedawca układał rząd rżniętych, wysokich szklanek, a drugą ręką wprawnie odganiał się od os. Obok niego szerokie kosze rozkładała bajglarka. Nad każdym, zatknięta na drucik, tkwiła biała tekturka z napisem: „Brezel” albo „Laugenbrezel”. Precle posypane grudkami soli lub makiem lśniły opaloną skórką, kusząc zapachem wypieczonych drożdży.

Umówili się obaj pod zegarem, na peronie trzecim.

– Aura zaklepana. – Alfred ścisnął Kostię na powitanie. – Zmizerniałeś, byku. – Spojrzał z braterską troską, choć nie widzieli się raptem miesiąc. – Mam nadzieję, że zarywane noce były tego warte?

– Powiedzmy. Za to teraz jestem pewien, że zaczynam wakacje z Bożą opieką.

Kostia skinął głową w stronę holu prowadzącego na perony. W ich kierunku, gęsiego, zbliżało się stadko ubranych na biało sióstr. Ze skromnie spuszczonymi głowami sunęły równym tempem, nie odrywając stóp od ziemi. Dźwigały torby podróżne, pakunki i związane sznurkami książki. Ostatnia, która bujała przed sobą klatką z kanarkiem, rzuciła w ich stronę zaciekawione, niemal zalotne spojrzenie. Wraz z przybyciem sióstr na stację Wien Südbahnhof, pierwszy etap ich podróży do Miodogórza, wtoczyła się posapująca w kłębach pary lokomotywa. W jednej chwili zrobiło się tłoczno i na sennym dotąd peronie pojawił się tłum podróżnych, piszczących dzieci, kufrów, wózków i siatek na motyle. Alfred, przeciskając się, doskoczył do drzwi pociągu, aby Kostia mógł mu podać bagaże przez okno. Chwilę potem Kostia przekazywał w ten sposób kufry podróżne czterdziestu sióstr, przy czym wszystkie przyglądały mu się ukradkiem, a on musiał stwierdzić, że miały całkiem twarzowe habity.

Po trzykrotnym odgwizdaniu punkt szósta pociąg sapnął i ciężko ruszył. Punktualność i solidność transportu odzwierciedlały techniczno-gospodarczą kondycję monarchii, co traktowano tu całkiem serio.

– Jakaż to szkoda – zatroskał się Alfred, odwracając twarz od okna. – One całkiem niczego sobie, a nic życia nie zobaczą.

– Zobaczą – zapewnił go Kostia. – Choć pewnie z innej perspektywy, niżbyś chciał.

– Cóż, oceniam okiem medyka i twierdzę, że to niepowetowana strata…

Pociąg gwałtownie zahamował i część podróżnych udających się do wagonu restauracyjnego powpadało na siebie.

– Sprawdzę, co z kanarkiem. – Alfred poderwał się z miejsca i puścił oko do Kostii, na co ten wzruszył ramionami. Zadziorny, z zawadiackim wąsikiem, Alfred kipiał tym rodzajem pewności siebie, który łatwo zjednywał mu sympatię innych. Był blondynem o chłopięcej i drobnej posturze, co równoważył niespożytą energią i erudycją. To działało na kobiety podobnie jak jego celny dowcip i umiejętność komplementowania ich urody.

Na przeciwległym biegunie przyjaciela znajdował się Kostia Orłow. W odróżnieniu od niego Kostia rzadko miewał na podorędziu zajmujące anegdoty czy cięte riposty. Ze sporym trudem przyszłoby mu zabawiać rozmową towarzystwo, a niedźwiedzia postura Kostii oraz powściągliwość zdecydowanie potęgowały, niż skracały, dystans otoczenia. Był brunetem, przystojnym, ale niewyróżniającym się urodą. Wbrew modzie Kostia zarostu nie nosił, bo zapewne nie dbałby o niego, co przy błyskawicznie wracającym zaroście przydawałoby zwalistej sylwetce niepotrzebnej drapieżności. Do golenia stosował mydło Taylor of Old Bond Street, najbardziej klasyczne, o sandałowej nucie. Taylora drewnianą szpatułką podbierał z tygielka jeszcze swemu ojcu i nie widział potrzeby eksperymentowania w tej materii. Alfred wybierał dobrze skrojone garnitury, a Kostia najpierw upewniał się, czy są wystarczająco wygodne. Alfred lubił nakrycia głowy, a Kostia miał do kapeluszy stosunek obojętny. Wrodzona zręczność Alfreda w relacjach damsko-męskich była dla Kostii talentem nieosiągalnym. Nie był najbieglejszy w słownej szermierce, marnie wychodziła mu sztuka flirtu i nie wychwytywał magii niedopowiedzeń ani całej tej gry półcieni dodającej smaczku i pikanterii. Na pociechę pozostawał fakt, że przy którejś wódce Alfred wyznał z pijacką szczerością, że zawsze mu zazdrościł tego, że nikomu i niczego Orłow nie musiał udowadniać.

Ich przyjaźń z czasów szkolnych scementowały namiętności. W gimnazjum u pijarów dzielili pokój, co znakomicie ułatwiało podział ról. Alfred kamuflował poranne eskapady Kostii na Błonia, a Kostia krył schadzki przyjaciela z Isią Nitke, starszą o trzy lata córką gorseciarki. Madame Nitke doglądała bieliźnianego interesu sumiennie. Krakowską klientelę podejmowała nowomodnie i wbrew utartym zwyczajom, wizytując reflektantów osobiście. Poza szyciem codziennego dessous11, zakład przy Krótkiej sześć znany był we wtajemniczonych kręgach z dyskretnej i pierwszorzędnej realizacji obstalunków na życzenie. Zasadniczo zamówienia niestandardowe stanowiły lwią część przychodów madame Nitke. Odważne wycięcia, dziurki, siateczki, chwościki, piórka, ćwieki czy wręcz ostre gwoździki umieszczane na gorsetach, majteczkach, stanikach bądź pasach do pończoszek wycinano, szyto i obrzucano zręcznie i fantazyjnie, jak klient sobie wymarzył. Madame Nitke miała oko i talent, a przy tym zapewniała dyskrecję i niestandardowe podejście, toteż obie z córką nie narzekały na brak pracy. Zdejmowanie miar czy przymiarki były dla Isi okazją do spotkań, a wtedy Alfred symulował bóle głowy, żołądka lub najmował się do grabienia klasztornych grządek, po czym puszczał się pędem na umówioną godzinę na Krótką sześć.

Kostia zaś wymykał się na Rakowickie Błonia. Na długo przed poranną modlitwą poprzedzającą lekcje pokonywał szkolny mur, po czym biegł popatrzeć na balony. Nie zniechęcała go kara za dezercję, którą czasem musiał ponieść w konsekwencji porannego obchodu. Głupie pomysły kosztowały różnie, czasem pięć, a czasem siedem razów, egzekwowanych sumiennie trzonkiem zaopatrzonym w rzemienie z supłami na końcach. Choć dłonie paliły sakramencko, wysiłek się opłacił, gdy baloniarze zaczęli kojarzyć wyrostka, który z dala przypatrywał się ich pracy. Na rozległych przestrzeniach gminnego pastwiska ćwiczono loty wojskowych aerostatów. Potężne kapsuły za każdym razem hipnotyzowały, unosząc się w stronę słońca z gracją i bez wysiłku. Udowadniały potęgę techniki, obiecywały absolutną wolność i wyzwalały tę dziwną tęsknotę za czymś niezwykłym, co jeszcze trudno było nazwać słowami.

To była wiosna tysiąc dziewięćset pierwszego roku, która rozpoczęła ekscytujące nowe stulecie i nowy etap w życiu Kostii. Po kilku wyprawach wreszcie ośmielił się zagadnąć pracującą na Błoniach ekipę w brunatnych kombinezonach. Tego dnia podwieszali we czterech obserwacyjne gondole na grubych, cumowniczych linach. Kręcił się i wahał, wreszcie podszedł i zapytał, jak długo tu jeszcze zostaną. Nic ciekawszego nie przyszło mu do głowy, a chciał się koniecznie dowiedzieć, co trzeba zrobić, by móc wsiąść do wiklinowej gondoli. Baloniarze należeli do fortecznego oddziału przy Morawsko-Galicyjskim Regimencie, co samo w sobie brzmiało bajecznie. Kończyli manewry następnego dnia, po czym – jako część Artylerii Fortecznej – wracali do Wiednia. Do gondoli nie mogli niestety wpuścić cywila, ale całkiem przyjaźnie doradzili szkołę mechaników lotniczych. Ekscytacja i zapał dzieciaka musiały jednak zrobić wystarczające wrażenie, bo udało się namówić obecnego tego poranka wojskowego fotografa na pamiątkowe zdjęcie Kostii tuż przy gondoli.

Polskiej szkoły lotniczej długo jeszcze miało nie być, więc po gimnazjum Kostia postanowił złożyć akces na Politechnikę w Wiedniu, gdzie zresztą mieszkał jego przyrodni brat Ludwik. Tam na medycynę – która jako jedyna w Europie specjalizowała się w otologii – postanowił zdawać Alfred. Wydział Budowy Maszyn, który wybrał Kostia, oferował najbardziej wszechstronną, a zarazem praktyczną edukację na wymarzonym kierunku.

*

Drzemkę w rytm miarowych i monotonnych odgłosów jadącego pociągu przerwał Alfred. Wrócił do przedziału w wyśmienitym humorze i opadł na siedzenie.

– Ano, byku, nie jest tak źle, jak myśleliśmy. Jeszcze nic straconego, kanarek ma się dobrze, a jego właścicielka też niezgorzej, przy tym okazała się całkiem rozmowna.

– Masz fuksa, że nie obowiązywała jej klauzula milczenia – mruknął zaspany Kostia.

Alfred skinął głową i wygrzebał z papierowej torby dwa jabłka, po czym podał mu jedno.

– Jak to mawia moja gospodyni: Das Kleid macht nicht den Mann12, habit mniszki nie czyni – uśmiechnął się łobuzersko, po czym zatopił zęby w soczystej papierówce.

Historia koźlątka

Przez uchylone okna powrotnego pociągu wlewał się rozleniwiający skwar popołudnia. Upał nie oszczędzał podróżnych, toteż sukienka Fifi, mimo że uszyta z cieńszej, letniej tkaniny, lepiła się zawzięcie do ciała. Z ulgą zsunęła rękawiczki i zdobiony w fiołki kapelusz. Od rana uwierał ją za uchem i wreszcie mogła się od niego uwolnić. Pochrapującemu ojcu upał wydawał się zupełnie nie przeszkadzać. Tropiki wprowadzały Maurycego w stan wręcz błogiej narkolepsji. Wyciągnięty naprzeciw niej, z gazetą złożoną na udach i głową podtrzymywaną troskliwie przez zagłówek, poddawał się rytmowi kół. Był w zapiętej pod szyję koszuli, która ginęła pod podwójnie wiązanym fularem13 z jedwabiu. Tabaczkowy surdut, kołyszący się w takt jazdy, czuwał tuż nad nim. Lilka twierdziła, że Maurycego konserwował jego chłopięcy urok. Niezmiennie gęste i jasne włosy nie dawały się dotknąć siwiźnie, a teraz opadały miękką falą na czoło ojca i schodziły bokobrodami nad linią żuchwy. Maurycy miał szczupłą i łagodną twarz, którą znaczyły delikatne ślady po ospie i wyraźny dołek w brodzie.

Wracali z największej w Prusach wystawy róż. W Ogrodzie Botanicznym Uniwersytetu Breslau spędzili trzy pracowite dni, podczas których Fifi pod okiem ojca zbierała zamówienia, ustalała ich warunki i uczyła się negocjować ceny z kupcami. Rosarium z Miodogórza konkurowało z potentatami z Francji, Niemiec i Holandii, z wytrawnymi graczami, którzy mieli kapitał, ludzi i plantacje oraz potrafili dostarczyć wagon potrzebnych kwiatów w dowolny zakątek Europy. Ale przewagą rosarium w Miodogórzu, którego nazwy konkurenci nie potrafili wymówić, były odmiany niespotykane – zaskakujące wybarwieniem, o fantazyjnie postrzępionych brzegach, płatkach w kształcie serc, albo minibukiety łączące kilkanaście różanych kwiatów na łodydze. W zeszłym sezonie furorę zrobiły właśnie ich kwiaty zmieniające zapach zależnie od pory dnia. A w tym roku szturmem podbijały salony Pocałunki Augusty – kwiaty o śnieżnobiałych płatkach, na których odznaczały się krwiste cętki. Tu, w Breslau, nikt nie domyślał się pochodzenia tej nazwy. Otóż widząc nakrapiane kwiaty w salonie, ich kucharka Błażejowa, biorąc się pod boki, oceniła, że takie upstrzone przypominają pastwisko po wizycie ich najstarszej krowy Augusty. Na wystawie zaś rozsławiła je fama, że odmianę zainspirowała osoba małżonki cesarza, co wyprzedało sadzonki na pniu już pierwszego dnia. Zamówienia na kolejne, z dostawą na koniec następnego roku, Fifi przyjmowała już do końca wystawy.

Ich kontrahenci dzielili się z grubsza na dwa obozy: zachwyconych i zabierających czas. Ci pierwsi kupowali każde ilości pewniaków. Brali na kopy ciężkie i herbaciane Marechal Niel14 uwielbiane na Kresach oraz śmiało inwestowali we wszystkie nowości. Maruderzy zaś, zawsze srodze zawiedzeni, rzadko znajdywali coś ciekawego. Przez tych ostatnich olbrzymią oranżerię, w której zorganizowano wystawę, udało im się zwiedzić dopiero na chwilę przed jej zamknięciem, gdy większość stoisk była już rozbierana.

Oglądając mozaikę migających za szybą sielskich odsłon lata, Fifi planowała ogrodnicze prace. Chciała namówić Ignaca na inne warianty nakrapianych róż. Jeśli bowiem był ktoś, kto potrafił przeniknąć sekret regularnych znaczeń na płatkach, to z pewnością był to ich ogrodnik. Ignac Sierota był alchemikiem i magiem. Najbardziej kapryśne okazy – prowadzone jego spracowanymi dłońmi – rosły i kwitły jak szalone. Ożywiał przemarznięte sztuki i wiedział, oceniając fragment kwiatu czy łodygi, który egzemplarz zapoczątkuje nową linię, w czym się nie mylił. Od dekady Fifi była jego oddanym czeladnikiem. Wciąż jednak jego intuicja, ręka do roślin, to trzecie oko, które posiadał, były poza jej zasięgiem. Tych rozterek nie rozumiała zupełnie jej starsza siostra. Mela zresztą z rzadka pojawiała się w pawilonie. Róże nieodparcie kojarzyły jej się z matką i unikała wizyt w rosarium.