Urth Nowego słońca - Gene Wolfe - ebook + książka

Urth Nowego słońca ebook

Gene Wolfe

4,0

Opis

Naprawdę mam na imię Severian. Przyjaciele, których nigdy nie miałem zbyt wielu, nazwali mnie Severianem Kulawym. Żołnierze, których niegdyś miałem mnóstwo, choć nie aż tak wielu, jakbym chciał, nazywali mnie Severianem Wielkim. Nieprzyjaciele, którzy mnożyli się jak muchy na bitewnych polach zasłanych trupami, nazywali mnie Severianem Oprawcą. Byłem ostatnim Autarchą Wspólnoty, a tym samym jedynym prawowitym władcą planety znanej podówczas jako Urth.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 525

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (11 ocen)
2
7
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział I. Grotmaszt

roz­dział I

Grot­maszt

Cisnąw­szy jeden manu­skrypt w ocean czasu, zaczy­nam pisać na nowo. Bez wąt­pie­nia jest to nie­do­rzecz­ność, ja jed­nak zacho­wa­łem jesz­cze tyle zdro­wego roz­sądku, aby zda­wać sobie sprawę, iż nikt ni­gdy nie prze­czyta tych słów, nawet ja sam. Pozwól­cie mi więc wyja­śnić, nie wia­domo komu i po co, kim jestem oraz co takiego uczy­ni­łem naszej Urth.

Naprawdę mam na imię Seve­rian. Przy­ja­ciele, któ­rych ni­gdy nie mia­łem zbyt wielu, nazy­wali mnie Seve­rianem Kula­wym. Żoł­nie­rze, któ­rych nie­gdyś mia­łem mnó­stwo, choć nie aż tak wielu, jak bym chciał, nazy­wali mnie Seve­rianem Wiel­kim. Nie­przy­ja­ciele, któ­rzy mno­żyli się jak muchy na bitew­nych polach zasia­nych tru­pami, nazy­wali mnie Seve­rianem Oprawcą. Byłem ostat­nim Autar­chą Wspól­noty, a tym samym jedy­nym pra­wo­wi­tym władcą pla­nety zna­nej pod­ów­czas jako Urth.

Pisa­nie jest jak cho­roba. Kilka lat temu (jeśli czas ma jesz­cze jakie­kol­wiek zna­cze­nie) sie­dzia­łem w mojej kabi­nie na pokła­dzie statku dowo­dzo­nego przez Tzad­kiela, odtwa­rza­jąc z pamięci księgę, którą spło­dzi­łem w kom­na­tach Domu Abso­lutu. Niczym kopi­sta pra­co­wi­cie wodzi­łem pió­rem, prze­no­sząc na papier tekst zamknięty w mojej gło­wie, w poczu­ciu, że oto doko­nuję ostat­niego sen­sow­nego – a raczej bezsen­sow­nego – czynu w życiu.

Pisa­łem, kła­dłem się spać, a potem wsta­wa­łem i na nowo sia­da­łem do pisa­nia, aż wresz­cie dotar­łem do chwili, kiedy wsze­dłem do wieży nie­szczę­snej Vale­rii i usły­sza­łem, jak ściany budowli, a także wszyst­kich dokoła, mówią do mnie. Wtedy wła­śnie poczu­łem, jak na ramiona spada mi dostojny cię­żar męsko­ści i zro­zu­mia­łem, że już nie jestem mło­dzień­cem. Dzie­sięć lat wcze­śniej – tak mi się przy­naj­mniej wyda­wało – pisa­łem o tym samym w Domu Abso­lutu; teraz od tam­tych dni dzieli mnie całe stu­le­cie, a może nawet wię­cej.

Wzią­łem ze sobą na pokład wąską oło­wianą szka­tułę z cia­sno dopa­so­wa­nym wie­kiem. Tak jak się spo­dzie­wa­łem, było w niej aku­rat tyle miej­sca, żeby upchnąć ręko­pis. Zamkną­łem sta­ran­nie wieko, po czym usta­wi­łem pisto­let na naj­mniej­szą moc i sto­pi­łem kra­wę­dzie pokrywy, łącząc ją ze ścian­kami pojem­nika.

Żeby wydo­stać się na pokład, trzeba poko­nać nie­zwy­kłe tajem­ni­cze kory­ta­rze, w któ­rych czę­sto roz­brzmiewa prze­dziwny głos, cza­sem trudno sły­szalny, ale zawsze zro­zu­miały. Dotarł­szy do włazu, należy przy­wdziać powietrzny strój, nie­wi­dzialny pęcherz atmos­fery utrzy­my­wa­nej wokół ciała dzia­ła­niem naszyj­nika ze lśnią­cych meta­lo­wych cylin­drów. Strój składa się z kap­tura, koszuli, spodni, butów oraz ręka­wic, przy czym te ostat­nie nie izo­lują cał­ko­wi­cie rąk od świata zewnętrz­nego; kiedy czło­wiek chwyci się cze­goś w próżni, lodo­wate zimno szybko prze­nika do pal­ców.

Statki żeglu­jące mię­dzy słoń­cami w niczym nie przy­po­mi­nają tych z Urth. Przede wszyst­kim mają mnó­stwo pokła­dów, tak że prze­kro­czyw­szy reling jed­nego, natych­miast wcho­dzi się na następny. Pokłady są z drewna, które lepiej radzi sobie z okrut­nym mro­zem, ale pod spodem jest metal i kamień.

Z każ­dego pokładu wyra­stają maszty sto razy wyż­sze od Wieży Sztan­daru w naszej Cyta­deli. Na pierw­szy rzut oka wydają się zupeł­nie pro­ste, ale kiedy spoj­rzeć na nie od nasady ku szczy­towi, łatwo zauwa­żyć, że wygi­nają się deli­kat­nie pod napo­rem sło­necz­nego wia­tru.

Nie spo­sób ich poli­czyć. Na każ­dym jest tysiąc rei, każda reja pod­trzy­muje srebrny lub fuli­gi­nowy żagiel, tak że jeśli ktoś chce zoba­czyć odle­głe słońca, pysz­niące się bielą, fio­le­tem, lazu­rem i różem, musi zdrowo się natru­dzić, by doj­rzeć choć kilka z nich mię­dzy wydę­tymi żaglami, zupeł­nie jakby szu­kał ich w prze­rwach mię­dzy chmu­rami na jesien­nym noc­nym nie­bie.

Dowie­dzia­łem się od ste­warda, że cza­sem żeglarz, który wdra­pie się na któ­ryś z masz­tów, przez nie­uwagę roz­luźni uchwyt i odpad­nie od rei. Na Urth taki nie­szczę­śnik runąłby na pokład i zgi­nął na miej­scu, ale tutaj nic takiego mu nie grozi. Cho­ciaż sta­tek jest ogromny i pełen nie­wy­obra­żal­nych skar­bów, cho­ciaż my, a więc załoga i pasa­że­ro­wie, znaj­du­jemy się wie­le­kroć bli­żej jego środka, niż mie­li­by­śmy do środka Urth, stą­pa­jąc po jej powierzchni, to siła przy­cią­ga­nia jest zaska­ku­jąco nie­wielka. Nie­ostrożny żeglarz pły­nie wśród lin i żagli niczym puch ostu, jedyne zaś cier­pie­nie, jakiego doświad­cza, spo­wo­do­wane jest docin­kami towa­rzy­szy – co prawda nie sły­szy ich gło­sów, ale wie, że naśmie­wają się z niego do roz­puku. Próż­nia tłumi wszyst­kie dźwięki, a żeby poro­zu­mieć się z innym czło­wie­kiem, trzeba zbli­żyć się do niego na tyle, by dwa pęche­rze powie­trza połą­czyły się w jeden. Sły­sza­łem, że gdyby tak nie było, nie­ustanny ryk słońc dopro­wa­dziłby wszech­świat do obłędu.

Jed­nak wów­czas, kiedy wysze­dłem na pokład z oło­wia­nym pojem­ni­kiem pod pachą, nie zda­wa­łem sobie z tego wszyst­kiego sprawy. Powie­dziano mi tylko, że muszę zało­żyć meta­lowy naszyj­nik oraz że prze­cho­dząc przez właz, muszę naj­pierw zamknąć wewnętrzne drzwi, a dopiero potem otwo­rzyć zewnętrzne, w dro­dze powrot­nej zaś postą­pić odwrot­nie. Wyobraź­cie więc sobie moje zdu­mie­nie, gdy wresz­cie zna­la­złem się na zewnątrz.

Nade mną pięły się w górę maszty, reje i żagle, kon­dy­gna­cja nad kon­dy­gna­cją, stło­czone tak cia­sno, że wyda­wało się, iż nie zosta­wią ani tro­chę miej­sca dla gwiazd. Oli­no­wa­nie przy­po­mi­nało paję­czynę utkaną przez pająka wiel­ko­ści statku, sam sta­tek nato­miast był więk­szy od nie­jed­nej wyspy rzą­dzo­nej przez moż­no­władcę uwa­ża­ją­cego się nie­mal za monar­chę. Pokład roz­cią­gał się przede mną jak bez­kre­sna rów­nina; po to, by posta­wić na nim stopę, musia­łem przy­wo­łać na pomoc całą swą odwagę.

Ponie­waż do tej pory nie opusz­cza­łem kabiny, nie zda­wa­łem sobie sprawy, że ważę tylko jedną ósmą tego, co na Urth. Teraz czu­łem się jak duch albo raczej jak czło­wiek z papieru, odpo­wiedni mąż dla papie­ro­wych dam, któ­rych suk­nie malo­wa­łam jako dziew­czynka kolo­ro­wymi kred­kami. Wiatr wie­jący od odle­głych słońc nie dorów­nuje siłą naj­słab­szemu zefir­kowi, ja jed­nak czu­łem jego podmu­chy i bałem się, że któ­ryś z nich porwie mnie ze sobą. Nie tyle stą­pa­łem po pokła­dzie, co uno­si­łem się nad nim; teraz wiem, że było tak naprawdę, ponie­waż utrzy­my­wane siłą naszyj­nika powie­trze ota­czało także moje stopy, nie pozwa­la­jąc pode­szwom butów na zetknię­cie z deskami pokładu.

Rozej­rza­łem się w poszu­ki­wa­niu jakie­goś żegla­rza, który dora­dziłby mi, któ­rędy powi­nie­nem się wspi­nać. Sądzi­łem, iż będzie ich wielu, jak na pokła­dach stat­ków prze­mie­rza­ją­cych oce­any Urth, tym­cza­sem nie zoba­czy­łem ani jed­nego. Po to, by nie zuży­wać nie­po­trzeb­nie powietrz­nych ska­fan­drów, więk­szą część podróży spę­dzają we wnę­trzu statku, wycho­dząc na zewnątrz jedy­nie w razie potrzeby, czyli bar­dzo rzadko. Zawo­ła­łem gło­śno, ale, rzecz jasna, nie otrzy­ma­łem odpo­wie­dzi.

W odle­gło­ści zale­d­wie kilku łań­cu­chów dostrze­głem pod­stawę masztu, lecz natych­miast zro­zu­mia­łem, iż nie zdo­łam się na niego wdra­pać, ponie­waż był grub­szy od naj­po­tęż­niej­szego drzewa, jakie kie­dy­kol­wiek wyro­sło w naszych lasach, i tak gładki, jakby wyko­nano go z metalu. Ruszy­łem przed sie­bie, oba­wia­jąc się dzie­siąt­ków wyima­gi­no­wa­nych nie­bez­pie­czeństw, nie­świa­dom rze­czy­wi­stych zagro­żeń, jakie zawi­sły nad moją głową.

Roz­le­głe pokłady są zupeł­nie pła­skie, dzięki czemu mary­na­rze mogą dawać sobie znaki nawet na znaczną odle­głość; gdyby były zakrzy­wione i gdyby każdy punkt na ich powierzchni znaj­do­wał się w jed­na­ko­wej odle­gło­ści od środka statku, żegla­rze nik­nę­liby sobie z oczu, tak jak z oczu wach­to­wych nikną statki żeglu­jące po morzach, kiedy odpłyną wystar­cza­jąco daleko, by skryć się za wypu­kło­ścią Urth. Ponie­waż są pła­skie, wydają się lekko pochy­lone, chyba że stoi się dokład­nie pośrodku. W związku z tym wyda­wało mi się, że – lekki jak piórko – wspi­nam się po zbo­czu wid­mo­wego wzgó­rza.

Wspi­naczka trwała co naj­mniej pół wachty. Cisza – tak nie­prze­nik­niona, że bar­dziej mate­rialna od samego statku – leżała mi na duszy nie­zno­śnym cię­ża­rem. Sły­sza­łem jedy­nie swoje lek­kie, nie­pewne stąp­nię­cia, cza­sem zaś czu­łem deli­katne drże­nie pokładu pod sto­pami i to wszystko. Od kiedy jako mały chło­piec zaczą­łem uczęsz­czać na lek­cje do mistrza Mal­ru­biusa, wie­dzia­łem, że prze­strzeń mię­dzy słoń­cami wcale nie jest pusta, gdyż prze­mie­rza ją wiele setek, a może nawet tysięcy stat­ków. Póź­niej prze­ko­na­łem się, iż prze­by­wają tam rów­nież żywe stwo­rze­nia, takie jak gigan­tyczna wod­nica, z którą zetkną­łem się dwa razy, a także skrzy­dlata istota, która mignęła mi mię­dzy kar­tami księgi ojca Inire.

Teraz spły­nęło na mnie zupeł­nie nowe obja­wie­nie; dowie­dzia­łem się oto, iż te wszyst­kie statki i ogromne stwo­rze­nia sta­no­wią zale­d­wie coś w rodzaju gar­ści nasion rzu­co­nych na pusty­nię, która nawet po skoń­czo­nym zasie­wie jest tak samo pusta jak przed­tem. Z pew­no­ścią zawró­cił­bym wów­czas i ruszył w drogę powrotną do kabiny, gdyby nie świa­do­mość, że jak tylko tam dotrę, zra­niona duma natych­miast znowu wygna mnie na pokład.

Wresz­cie zbli­ży­łem się do mister­nej paję­czyny takie­lunku, cza­sem lśnią­cej w bla­sku gwiazd, cza­sem nik­ną­cej w cie­niu rzu­ca­nym przez sąsiedni, wyż­szy pokład. Choć liny wyda­wały się takie cien­kie i deli­katne, to każda z nich była grub­sza od potęż­nych kolumn naszej kate­dry.

Oprócz powietrz­nego stroju mia­łem na sobie także czarną weł­nianą opoń­czę; pod­wi­ną­łem jej skraj i obwią­za­łem go sobie wokół pasa, do utwo­rzo­nej w ten spo­sób sakwy wło­ży­łem oło­wiany pojem­nik, następ­nie zaś z całej siły odbi­łem się zdrową nogą od pokładu.

Ponie­waż czu­łem się jak istota nie z ciała i kości, lecz z puchu i piór, wyobra­ża­łem sobie, iż będę wzno­sił się powoli, dostoj­nie, jak owi nie­roz­tropni żegla­rze pły­wa­jący mię­dzy rejami. Stało się zupeł­nie ina­czej. Dałem susa więk­szego niż kto­kol­wiek tu, na Ushas, ale choć lecia­łem w górę, moja pręd­kość wcale się nie zmniej­szała. Uczu­cie było zara­zem wspa­niałe i prze­ra­ża­jące.

Wkrótce prze­ra­że­nie wzięło górę nad zachwy­tem, ponie­waż nie byłem w sta­nie utrzy­mać sen­sow­nej pozy­cji; nogi ucie­kły spode mnie, prze­krę­ci­łem się na bok, potem zaczą­łem powoli obra­cać się w pustce jak miecz wyrzu­cony w powie­trze ręką trium­fu­ją­cego zwy­cięzcy.

Lśniąca lina prze­mknęła obok mnie tuż poza zasię­giem moich ramion. Usły­sza­łem zdu­szony okrzyk i dopiero po chwili uświa­do­mi­łem sobie, że wyrwał się z mojej piersi. W górze poja­wiła się druga lina; pędzi­łem ku niej, jakby była moim śmier­tel­nym wro­giem, któ­rego posta­no­wi­łem oba­lić siłą ude­rze­nia. Zdo­ła­łem chwy­cić ją obiema rękami, choć nie­wiele bra­ko­wało, a ramiona wysko­czy­łyby mi ze sta­wów bar­ko­wych, oło­wiany pojem­nik zaś, który gnany roz­pę­dem, chciał lecieć dalej, stałby się przy­czyną mojej śmierci, gdyż zwią­zana opoń­cza prze­su­nęła się z pasa na szyję i pra­wie mnie udu­siła. Nie zwol­ni­łem jed­nak uchwytu, dodat­kowo oplo­tłem lodo­wato zimną linę obiema nogami, a po chwili zdo­ła­łem nawet głę­biej ode­tchnąć.

W ogro­dach Domu Abso­lutu żyło sporo nadrzew­nych małp, a ponie­waż służba (szcze­gól­nie ta zaj­mu­jąca się naj­brud­niej­szymi i naj­bar­dziej pospo­li­tymi pra­cami) czę­sto zabi­jała je i pako­wała do garnka, uni­kały ludzi, zacho­wu­jąc wobec nich ostrożny dystans. Wie­lo­krot­nie obser­wo­wa­łem je z zazdro­ścią, jak śmi­gają po kona­rach albo bez wysiłku prze­ska­kują z gałęzi na gałąź, nie zwra­ca­jąc uwagi na woła­nie głod­nej Urth, czy­ha­ją­cej na ich naj­mniej­szy błąd. Teraz sam musia­łem prze­isto­czyć się w takie zwie­rzę. Ledwo wyczu­walne cią­że­nie pod­po­wia­dało mi, że dół jest tam, gdzie pokład, lecz mój spa­ra­li­żo­wany prze­ra­że­niem umysł nie potra­fił wycią­gnąć z tego faktu żad­nych wnio­sków. Zawio­dły nawet wspo­mnie­nia: może i kie­dyś już skądś spa­dłem, ale teraz nic z tego nie wyni­kało.

Na szczę­ście linę można było potrak­to­wać także jako coś w rodzaju ścieżki; w górę szło się rów­nie łatwo jak w dół, a ponie­waż ple­cionka z nie­zli­czo­nych włó­kien dawała dosko­nałe opar­cie dla stóp, dostar­cza­jąc jed­no­cze­śnie mnó­stwa uchwy­tów dla rąk, podą­ży­łem w górę niczym jakieś zwie­rzę o nie­zgrab­nych, dłu­gich koń­czy­nach, na przy­kład wystra­szony zając prze­pra­wia­jący się po zwa­lo­nym pniu na drugi brzeg stru­mie­nia.

Nie­ba­wem dotar­łem do rei pod­trzy­mu­ją­cej niż­szy żagiel gniezdny; zatrzy­ma­łem się tam na chwilę, po czym prze­sko­czy­łem na inną, cień­szą linę, z tej zaś na kolejną. Przy następ­nej rei stwier­dzi­łem, że już się nie wspi­nam; szept pod­po­wia­da­jący mi, gdzie jest dół, ucichł, sza­ro­brą­zowy kadłub statku zaś stał się po pro­stu jakimś gigan­tycz­nym obiek­tem maja­czą­cym na gra­nicy mojego pola widze­nia.

Po prze­ciw­nej stro­nie na­dal odgra­dzały mnie od nieba sre­brzy­ste żagle. Było ich chyba tyle samo co wtedy, gdy zaczy­na­łem wspi­naczkę. Po pra­wej i po lewej wzno­siły się maszty wyra­sta­jące z innych pokła­dów, dzie­siątki, może nawet setki nie­skoń­cze­nie wyso­kich kolumn, pochy­lone pod roz­ma­itymi kątami, oddzie­lone od sie­bie odle­gło­ściami, które przy­pusz­czal­nie nale­żało liczyć w milach. Niczym wycią­gnięte palce Pra­stwórcy wska­zy­wały drogę ku krań­com wszech­świata. Górne żagle, choć tak wiel­kie, przy­po­mi­nały zale­d­wie drob­niut­kie skrawki folii migo­czące wśród gwiazd. Stąd mogłem już bez­piecz­nie cisnąć oło­wiany pojem­nik w pustkę, aby gdzieś, kie­dyś (jeśli taka byłaby wola Pra­stwórcy) odna­la­zła go istota nale­żąca do jakiejś obcej rasy.

Nie uczy­ni­łem tego jed­nak, gdyż powstrzy­mały mnie myśl i wspo­mnie­nie. Wspo­mnie­nie doty­czyło posta­no­wie­nia, jakie pod­ją­łem w trak­cie pracy nad ręko­pi­sem: przy­rze­kłem sobie wtedy, że powie­rzę go pustce dopiero po tym, jak nasz sta­tek prze­drze się na drugą stronę tka­niny czasu. Po tej stro­nie, na jed­nej z pó­łek w biblio­tece mistrza Ultana, zosta­wi­łem prze­cież już pierw­szy manu­skrypt; było więc jasne, że prze­trwa naj­wy­żej tak długo, jak długo będzie ist­niała Urth.

Ten egzem­plarz był prze­zna­czony dla kogo innego. Nawet gdy­bym nie zdo­łał pora­dzić sobie z cze­ka­jącą mnie próbą, dzięki niemu prze­słał­bym maleńką cząstkę naszego świata poza gra­nice kosmosu.

Teraz spo­glą­da­łem na słońca tak odle­głe, że nie spo­sób było dostrzec ota­cza­ją­cych je pla­net, mimo iż nie­które z nich są z pew­no­ścią więk­sze od Sere­nusa, na sku­pi­ska gwiazd dostrze­galne zale­d­wie jako jeden, słabo świe­cący punk­cik i zasta­na­wia­łem się, jak to moż­liwe, żeby to wszystko oka­zało się za małe dla moich ambi­cji. Czyżby wszech­świat zdą­żył tak bar­dzo uro­snąć, na prze­kór mędr­com twier­dzą­cym, jakoby pro­ces roz­prze­strze­nia­nia się został już dawno zaha­mo­wany? A może to ja uro­słem?

Myśl wła­ści­wie nie była myślą, tylko instynk­towną, nie­moż­liwą do poha­mo­wa­nia żądzą: pra­gną­łem dotrzeć na sam szczyt. Teraz mógł­bym bro­nić mego posta­no­wie­nia, twier­dząc, jako­bym zda­wał sobie sprawę, że druga taka oka­zja może się już nie nada­rzyć albo że nie wypa­dało mi ugiąć się przed wyzwa­niem, któ­remu wie­lo­krot­nie potra­fili spro­stać zwy­kli mary­na­rze, i tak dalej, i tak dalej. Wszystko to byłyby nie­udolne próby zna­le­zie­nia racjo­nal­nego uza­sad­nie­nia, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści cho­dziło o coś znacz­nie prost­szego. Otóż od wielu lat jedyną rado­ścią, jakiej oka­zjo­nal­nie mogłem zaznać, była radość zwy­cię­stwa, teraz nato­miast znowu poczu­łem się chłop­cem. Dawno temu marzy­łem, by wspiąć się na szczyt Wiel­kiej Wieży; nawet przez chwilę nie przy­szło mi do głowy, że sama Wielka Wieża może pra­gnąć wzbić się w niebo. Ten sta­tek już to uczy­nił i z każ­dym ude­rze­niem serca wzno­sił się coraz wyżej, a ja chcia­łem wzno­sić się razem z nim.

Im wyżej byłem, tym łatwiej mogłem się poru­szać, a jed­no­cze­śnie tym bar­dziej nie­bez­pieczna sta­wała się moja wyprawa. Nie waży­łem już nic. Prze­ska­ki­wa­łem z liny na linę, z rei na reję, odpo­czy­wa­łem przez chwilę, po czym dawa­łem kolej­nego ogrom­nego susa.

W pew­nej chwili pomy­śla­łem sobie, że nie ma żad­nego powodu, dla któ­rego musiał­bym robić tyle przy­stan­ków w dro­dze ku wierz­choł­kowi masztu. Zaraz po tym wystar­to­wa­łem jak jedna z rakiet, które w naj­krót­szą noc roku wystrze­li­wuje się z ogro­dów Domu Abso­lutu; bez trudu mogłem sobie wyobra­zić, że syczę jak one, cią­gnąc za sobą pło­mie­ni­sty ogon i sypiąc desz­czem róż­no­barw­nych iskier.

Żagle i liny defi­lo­wały przede mną w nie­koń­czą­cej się pro­ce­sji. Nagle w dość znacz­nej odle­gło­ści dostrze­głem zawie­szony nie­ru­chomo – tak mi się w każ­dym razie wyda­wało – przed­miot, zło­ci­sty, oto­czony czymś w rodzaju szkar­łat­nej obrę­czy. Uzna­łem, że jest to jakiś przy­rząd nawi­ga­cyjny, umiesz­czony tam, gdzie można było dostrzec gwiazdy, albo zwy­kłe narzę­dzie, pozo­sta­wione przez nie­uwagę na pokła­dzie, które pod wpły­wem nie­wiel­kiej zmiany kursu popły­nęło w prze­strzeń.

Na­dal szy­bo­wa­łem w nie­zmą­co­nej ciszy.

Kiedy w moim polu widze­nia poja­wił się mars grot­masztu, wycią­gną­łem rękę, by zła­pać się fału. Był nie­wiele grub­szy od mego palca, choć każdy z żagli miał powierzch­nię kil­ku­na­stu dużych łąk.

Chy­bi­łem, a zaraz potem fał zna­lazł się poza zasię­giem moich rąk. Podob­nie jak drugi.

Do trze­ciego zabra­kło mi co naj­mniej dwóch łokci.

Usi­ło­wa­łem zawró­cić jak pły­wak, ale zdo­ła­łem tylko pod­kur­czyć nogę. Grube liny, w licz­bie ponad stu, skoń­czyły się już dawno temu. Przed chwilą miną­łem ostatni fał. Została mi jesz­cze jedna wanta, ale zdo­ła­łem tylko musnąć ją koń­cami pal­ców.

Rozdział II. Piąty żeglarz

roz­dział II

Piąty żeglarz

Zro­zu­mia­łem, że oto nad­szedł kres mego życia. Podró­żu­jąc na pokła­dzie „Samru”, zauwa­ży­łem, że za rufę jest prze­rzu­cona długa lina, bez wąt­pie­nia z myślą o nie­for­tun­nych mary­na­rzach, któ­rym zda­rzy­łoby się wypaść za burtę. Nie mia­łem poję­cia, czy nasz sta­tek też cią­gnie taką linę, ale nawet gdyby tak było, to nie­wiele by mi to dało. Trud­ność mego poło­że­nia (z tru­dem opie­ram się poku­sie, żeby nie użyć słowa „nie­szczę­ście”) nie wyni­kała z faktu, że wyle­cia­łem za burtę i zosta­łem za rufą, tylko na tym, że wznio­słem się ponad las masz­tów, ba, wzno­si­łem się na­dal – a raczej po pro­stu lecia­łem, bo prze­cież rów­nie dobrze mógł­bym spa­dać głową naprzód – z pręd­ko­ścią, jaką uzy­ska­łem po ostat­nim odbi­ciu.

W dole, a w każ­dym razie pod moimi sto­pami, sta­tek kur­czył się jak sre­brzy­sty kon­ty­nent naje­żony czar­nymi masz­tami przy­po­mi­na­ją­cymi smu­kłe czułki koni­ków polnych. Wokół mnie pło­nęły gwiazdy, jasne i róż­no­barwne, jakich nie można zoba­czyć z powierzchni Urth. Przez chwilę – nie z nad­miaru odwagi, lecz dla­tego, że odwaga opu­ściła mnie wraz z umie­jęt­no­ścią logicz­nego myśle­nia – roz­glą­da­łem się w jej poszu­ki­wa­niu. Powinna być zie­lona jak księ­życ, z wyraź­nymi bia­łymi pla­mami w miej­scach, gdzie lądy i morza skryły się pod lodo­wymi cza­pami. Nie udało mi się jed­nak odszu­kać ani jej, ani nasy­co­nego szkar­ła­tem dysku sta­rego słońca.

Zaraz potem uświa­do­mi­łem sobie, że szu­ka­łem w nie­wła­ści­wym miej­scu. Jeżeli Urth w ogóle była widoczna, to powinna znaj­do­wać się za rufą. Natych­miast skie­ro­wa­łem tam wzrok i ujrza­łem… nie, nie naszą Urth, lecz roz­sze­rza­jący się wie­lo­ra­mienny wir fuli­ginu koloru ciem­niej­szego od naj­głęb­szej czerni. Wyglą­dał tak, jakby skła­dał się z samej nico­ści, ale ota­czał go pier­ścień róż­no­barw­nego świa­tła, coś w rodzaju koła utwo­rzo­nego z miliarda roz­tań­czo­nych gwiazd.

Prze­ga­pi­łem cud. Cud nastą­pił wtedy, kiedy ja utrwa­la­łem na papie­rze jakieś napu­szone zda­nie o mistrzu Gur­lo­esie albo o woj­nie z Ascia­nami. Roz­dar­li­śmy tka­ninę czasu, fuli­gi­nowy wir zaś wyzna­czał koniec wszech­świata.

Albo jego począ­tek. Jeśli począ­tek, to na kolo­rowy pier­ścień gwiazd skła­dały się młode, dopiero co naro­dzone słońca, a wobec tego był to jedyny naprawdę magiczny pier­ścień, jaki kie­dy­kol­wiek pojawi się w tym wszech­świe­cie. Roz­ło­ży­łem sze­roko ręce na ich powi­ta­nie i wyda­łem rado­sny okrzyk, choć oprócz mnie mógł go usły­szeć jedy­nie Pra­stwórca.

Zaraz potem wydo­by­łem z opoń­czy oło­wianą szka­tułę, unio­słem ją obu­rącz nad głowę i ze szczę­śli­wym uśmie­chem na ustach cisną­łem z całej siły byle dalej od mego nie­wi­docz­nego bąbla powie­trza, byle dalej od zaśmie­co­nego sąsiedz­twa statku, byle dalej od wszech­świata, z któ­rego przy­by­wa­li­śmy. Oło­wiany pojem­nik z moim ręko­pi­sem w środku sta­no­wił ostatni dar zło­żony mło­demu kosmo­sowi przez stary, odcho­dzący w nie­byt.

Natych­miast pochwy­ciło mnie prze­zna­cze­nie i pchnęło do tyłu – nie pro­sto w dół, ku temu samemu miej­scu na pokła­dzie, z któ­rego zaczą­łem wspi­naczkę, bo wów­czas na pewno przy­pła­cił­bym to życiem, ale w dół i nieco do przodu, w związku z czym już po chwili miną­łem szczyt „mojego” masztu. Odwró­ci­łem głowę, mało nie skrę­ca­jąc sobie przy tym karku, by w porę wypa­trzyć następny, ale następ­nego nie było. Prze­mkną­łem tuż nad górną reją – gdy­bym leciał tro­chę niżej, ani chybi roz­trza­skał­bym sobie o nią głowę – z tak wielką pręd­ko­ścią, że nawet nie pró­bo­wa­łem jej zła­pać, a zaraz potem stało się dla mnie jasne, iż wyprze­dzi­łem sta­tek.

Kiedy wresz­cie poja­wił się kolejny z nie­zli­czo­nych masz­tów, spo­glą­da­łem na niego z wiel­kiej odle­gło­ści i pod prze­dziw­nym kątem. Żagle zda­wały się rosnąć na nim jak liście na drze­wie, już nie pro­sto­kątne jak te, które oglą­da­łem do tej pory, lecz trój­kątne. Przez jakiś czas wyda­wało mi się, że jego także wyprze­dzę, potem zaś, że w niego ude­rzę. W ostat­niej chwili dostrze­głem cienki jak konopna linka sztag i chwy­ci­łem się go kur­czowo.

Przez pewien czas, dysząc ciężko, trze­po­ta­łem jak cho­rą­giew na wie­trze, potem zaś ode­pchną­łem się co sił w ramio­nach i poszy­bo­wa­łem wzdłuż buksz­prytu – gdyż ten ostatni, pochy­lony pod nie­zwy­kłym kątem maszt był oczy­wi­ście buksz­pry­tem. Nie obcho­dziło mnie, że mogę roz­trza­skać się o dziób statku; pra­gną­łem tylko tego, by wresz­cie dotknąć kadłuba, wszystko jedno gdzie i w jaki spo­sób.

Tym­cza­sem zamiast na kadłub wpa­dłem na sztag­zel i począ­łem zsu­wać się po ogrom­nej sre­brzy­stej powierzchni; istot­nie, zda­wał się nie mieć gru­bo­ści ani wagi, tylko samą powierzch­nię, jakby zesta­loną z nie­skoń­cze­nie cien­kich pase­mek świa­tła. Nabra­łem pręd­ko­ści na spadku, wyha­mo­wa­łem na prze­ciw­le­głej krzy­wiź­nie, obró­ci­łem się kilka razy, po czym zsu­ną­łem na pokład.

Nie mia­łem poję­cia, czy wró­ci­łem na ten sam, z któ­rego nie tak dawno wyru­szy­łem. Leża­łem nie­ru­chomo, bez tchu w piersi, pró­bu­jąc zapa­no­wać nad potwor­nym bólem uszko­dzo­nej nogi. Przy­cią­ga­nie statku było tak słabe, że bałem się, iż lada podmuch sło­necz­nego wia­tru ode­rwie mnie od desek i ciśnie w lodo­watą prze­strzeń.

Czas mijał, a ja wciąż dysza­łem jak po wyczer­pu­ją­cym biegu; dopiero po dłuż­szej chwili uświa­do­mi­łem sobie, że zapewne koń­czy się zapas powie­trza i mój meta­lowy naszyj­nik nie zdoła utrzy­mać mnie przy życiu wiele dłu­żej. Na wpół udu­szony dźwi­gną­łem się na nogi (mimo osła­bie­nia mało co nie wzle­cia­łem nad pokład), poto­czy­łem dokoła błęd­nym spoj­rze­niem, dostrze­głem klapę włazu w odle­gło­ści zale­d­wie kilku kro­ków ode mnie, zata­cza­jąc się, dokuś­ty­ka­łem do niej, szarp­ną­łem ostat­kiem sił, runą­łem do środka i zatrza­sną­łem ją za sobą. Wewnętrzne drzwi otwo­rzyły się same.

Natych­miast poczu­łem powiew świe­żego powie­trza, jak­bym sie­dział w dusz­nej celi, do któ­rej wtar­gnął ożyw­czy, rześki wiatr. Zdją­łem naszyj­nik, po czym wysze­dłem na kory­tarz, opar­łem się o ścianę i długo upa­ja­łem się czy­stym, chłod­nym powie­trzem, nie inte­re­su­jąc się zupeł­nie tym, gdzie jestem; wystar­czała mi błoga świa­do­mość, że wró­ci­łem do wnę­trza statku, że nie błą­kam się już wśród jego takie­lunku.

Kory­tarz był wąski, pełen nie­mal płyn­nego błę­kit­nego bla­sku sączą­cego się ze ścian i sufitu. Jak wiesz, czy­tel­niku, zapa­mię­tuję wszystko, co mnie ota­cza i co dzieje się wokół mnie, chyba że śpię albo jestem nie­przy­tomny. W trak­cie podróży zdą­ży­łem już poznać wszyst­kie kory­ta­rze łączące moją kabinę z wła­zem, przez który wysze­dłem na pokład, lecz teraz z pew­no­ścią nie znaj­do­wa­łem się w żad­nym z nich. Tamte przy­po­mi­nały salony wiej­skich dwor­ków, gdyż na ich ścia­nach wisiały obrazy, posadzki zaś były z lakie­ro­wa­nego drewna; tutaj na pod­ło­dze leżała zie­lona wykła­dzina podobna do trawy, któ­rej drob­niut­kie źdźbła zda­wały się wgry­zać w pode­szwy moich butów minia­tu­ro­wymi ząb­kami.

Sta­ną­łem wobec trud­nego wyboru. Za ple­cami mia­łem właz; mogłem ponow­nie wyjść na zewnątrz i roz­po­cząć poszu­ki­wa­nia wła­ści­wego pokładu. Mogłem też ruszyć przed sie­bie tym rzę­si­ście oświe­tlo­nym kory­ta­rzem, pro­wa­dząc poszu­ki­wa­nia od wewnątrz. Natu­ral­nie wią­zało się z tym poważne nie­bez­pie­czeń­stwo, że zgu­bię się w trze­wiach ogrom­nego statku, ale czy było to gor­sze od zagro­żeń, które czy­hały wśród żagli, lin i masz­tów, a także dalej, w nie­skoń­czo­nej pustce roz­cią­ga­ją­cej się mię­dzy słoń­cami?

Wciąż jesz­cze zasta­na­wia­łem się, jaką pod­jąć decy­zję, kiedy do moich uszu dobie­gły ludz­kie głosy. Przy­po­mniało mi to, że w dal­szym ciągu mam opoń­czę zawią­zaną idio­tycz­nie wokół pasa; pośpiesz­nie roz­su­pła­łem węzeł, a chwilę potem zza zakrętu kory­ta­rza wyszli ci, któ­rych głosy wcze­śniej usły­sza­łem.

Wszy­scy byli uzbro­jeni, lecz na tym koń­czyło się wszel­kie podo­bień­stwo. Jeden wyglą­dał cał­kiem zwy­czaj­nie, jak ludzie, któ­rych o każ­dej porze dnia można było spo­tkać przy nabrze­żach w Nes­sus. Drugi nale­żał do rasy, z jaką jesz­cze nie mia­łem oka­zji się zetknąć w moich wędrów­kach: był wysoki jak ary­sto­krata, skórę zaś miał nie różo­wo­brą­zową (a więc białą wedle nomen­kla­tury sto­so­wa­nej w tych spra­wach), lecz naprawdę białą jak mor­ska piana, na gło­wie zaś rów­nie białe włosy. Trze­cią osobą była kobieta nie­wiele niż­sza ode mnie, za to nad­zwy­czaj potężna i bar­dzo gru­bej kości. Za tą trójką, spra­wia­jąc wra­że­nie, że gna ją przed sobą, szła postać przy­po­mi­na­jąca bar­czy­stego męż­czy­znę w kom­plet­nej zbroi.

Przy­pusz­czam, że minę­liby mnie bez słowa, ale ja postą­pi­łem krok naprzód, sta­ną­łem na środku kory­ta­rza, zmu­sza­jąc ich do zatrzy­ma­nia, po czym wyja­śni­łem, w jak nie­przy­jem­nej zna­la­złem się sytu­acji.

– Już o tym zamel­do­wa­łem – poin­for­mo­wała mnie postać w zbroi. – Ktoś po cie­bie przyj­dzie albo ja odpro­wa­dzę cię do kajuty. Na razie musisz pójść z nami.

– A dokąd idzie­cie? – zapy­ta­łem, lecz on już się odwró­cił i dał znak dwóm męż­czy­znom, by szli dalej.

– Chodź – szep­nęła kobieta, po czym nie­spo­dzie­wa­nie poca­ło­wała mnie w usta.

Poca­łu­nek nie trwał długo, ale była w nim bru­talna namięt­ność. Zaraz potem poło­żyła rękę na moim ramie­niu i zaci­snęła palce tak mocno, jak mógłby to uczy­nić silny męż­czy­zna.

– Musisz z nami pójść, bo w prze­ciw­nym razie nie będą wie­dzieli, gdzie cię szu­kać, jeśli w ogóle zechcą zadać sobie tyle trudu – wyja­śnił pro­sty mary­narz (w rze­czy­wi­sto­ści wcale nie wyglą­dał pospo­li­cie, gdyż miał pogodną, dość przy­stojną twarz oraz płowe włosy połu­dniowca). – Nie byłoby naj­go­rzej, gdyby nie zechcieli.

– Może będziesz mógł mi pomóc – powie­dział bia­ło­włosy męż­czy­zna.

Pomy­śla­łem sobie, że widocz­nie mnie roz­po­znał. Zale­żało mi na pozy­ska­niu jak naj­więk­szej liczby sojusz­ni­ków, więc odpar­łem, że natu­ral­nie uczy­nię to, jeśli tylko zdo­łam.

– Na Dana­idesa, bądź­cie wresz­cie cicho! – syk­nęła kobieta, po czym zapy­tała mnie szep­tem: – Masz broń?

Poka­za­łem jej pisto­let.

– Musisz bar­dzo uwa­żać, posłu­gu­jąc się nim we wnę­trzu statku. Ustaw go na naj­mniej­szą moc.

– Już to zro­bi­łem.

Cała czwórka dźwi­gała arke­buzy, broń bar­dzo podobną do musz­kie­tów, tyle że o krót­szym, a zara­zem grub­szym łoży­sku i cień­szej lufie. Oprócz tego kobieta miała za paskiem szty­let o dłu­gim ostrzu, męż­czyźni nato­miast krót­kie, cięż­kie maczety.

– Jestem Purn – przed­sta­wił się ten z jasnymi wło­sami.

– Seve­rian.

Uści­sną­łem wycią­gniętą rękę. Była duża, o szorst­kiej skó­rze i bar­dzo silna.

– Ona nazywa się Gun­nie…

– Bur­gun­do­fara – popra­wiła go kobieta.

– Wszy­scy mówimy na nią Gun­nie. – Wska­zał na męż­czy­znę o bia­łej skó­rze. – A ten to Idas.

– Cisza! – syk­nął czło­wiek w zbroi, spo­glą­da­jąc w kie­runku. z któ­rego cała czwórka nie­dawno nade­szła. Jesz­cze nie widzia­łem. żeby ktoś potra­fił odwró­cić głowę pod takim kątem.

– A jak on się nazywa? – zapy­ta­łem szep­tem Purna.

Odpo­wie­działa mi Gun­nie.

– Sidero.

Odnio­słem wra­że­nie, że spo­śród ich trojga ona naj­mniej się go oba­wia.

– Dokąd nas pro­wa­dzi?

Sidero wyprze­dził nas i otwo­rzył nie­wy­róż­nia­jące się niczym szcze­gól­nym drzwi w ścia­nie kory­ta­rza.

– Chodź­cie tutaj. To dobre miej­sce. Dys­po­nu­jemy prze­wagą. Roz­pro­szyć się. Ja zajmę cen­tralną pozy­cje w szyku. Cze­kać, aż zaata­kują. Obo­wią­zuje sygna­li­za­cja dźwię­kowa.

– Na litość Pra­stwórcy, o czym on mówi? – zapy­ta­łem.

– Polu­jemy na znajdy – wymam­ro­tała Gun­nie. – Nie przej­muj się za bar­dzo Side­rem. Strze­laj tylko wtedy, jeśli będziesz uwa­żał, że grozi ci nie­bez­pie­czeń­stwo.

Mówiąc to, popy­chała mnie w kie­runku otwar­tych drzwi.

– Nie oba­wiaj się. Wąt­pię, żeby­śmy tutaj coś zna­leźli – ode­zwał się Idas i sta­nął tak bli­sko za moimi ple­cami, że odru­chowo zro­bi­łem krok naprzód.

Zna­la­złem się w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, ale natych­miast wyczu­łem, że nie stoję już na zwy­kłej pod­ło­dze, lecz na jakichś ażu­ro­wych pły­tach, oraz że pomiesz­cze­nie, do któ­rego wsze­dłem, jest znacz­nie więk­sze niż zwy­kła kajuta czy nawet duży pokój.

Poczu­łem na policzku muśnię­cie wło­sów Gun­nie, a zaraz potem owiał mnie zapach jej per­fum i potu.

– Włącz świa­tło, Sidero. Nic nie widać.

Świa­tło miało znacz­nie bar­dziej żółty odcień niż to, które pło­nęło w kory­ta­rzu, i zda­wało się wysy­sać barwy ze wszyst­kiego, co zna­la­zło się w jego zasięgu. Sta­li­śmy, zbici w cia­sną gro­madkę, na pomo­ście z czar­nych prę­tów gru­bo­ści ser­decz­nego palca. Za jego kra­wę­dzią, nie­za­bez­pie­czoną żadną barierką, otwie­rała się prze­paść, która bez trudu pomie­ści­łaby Wieżę Mata­china. Znaj­du­jący się tuż nad naszymi gło­wami sufit przy­pusz­czal­nie sta­no­wił spodnią stronę pokładu.

Otchłań wypeł­niał zwa­lony byle jak, wymie­szany bez ładu i składu ładu­nek: skrzy­nie, bele, beczki, kon­te­nery, maszyny i czę­ści zamienne do nich, worki (wiele z prze­zro­czy­stego mate­riału), prze­różne rupie­cie.

– Tam!

Sidero wycią­gnął rękę, wska­zu­jąc wąską dra­binę, któ­rej deli­katny, paję­czy zyg­zak kładł się cie­niem na nie­bo­tycz­nej ścia­nie.

– Ty pierw­szy – powie­dzia­łem.

Nie musiał sko­czyć ku mnie, ponie­waż dzie­liła nas odle­głość naj­wy­żej pię­dzi, w związku z czym nie zdą­ży­łem nawet się­gnąć po pisto­let, a cóż dopiero mówić o jego wycią­gnię­ciu. Chwy­cił mnie za ramiona ze zdu­mie­wa­jącą siłą, zmu­sił do cof­nię­cia się o krok, po czym pchnął bru­tal­nie. Przez jeden lub dwa odde­chy chwia­łem się na kra­wę­dzi plat­formy, roz­pacz­li­wie młó­cąc powie­trze rękami, potem zaś runą­łem w prze­paść.

Na Urth ani chybi skrę­cił­bym sobie kark; tu, na statku, raczej spły­wa­łem, niż spa­da­łem ku odle­głej pod­ło­dze, co jed­nak w naj­mniej­szym stop­niu nie zmniej­szyło mego prze­ra­że­nia. Widzia­łem, jak w górze wiruje sufit i pod­wie­szony pod nim ażu­rowy pomost. Zda­wa­łem sobie sprawę, że wylą­duję na ple­cach, a więc główny impet ude­rze­nia będą musiały wziąć na sie­bie czaszka i krę­go­słup, lecz nie mogłem się odwró­cić. Wyma­chi­wa­łem rękami, szu­ka­jąc jakie­goś punktu opar­cia, ale zna­la­złem go tylko w prze­my­ka­ją­cych mi przez głowę wspo­mnie­niach, gdzie poja­wił się także sztag, który nie­dawno oca­lił mi życie. Cztery obli­cza spo­glą­da­jące na mnie z góry – meta­lowa przy­łbica Sidera, białe jak kreda policzki Idasa, uśmiech Purna, piękne, dzi­kie rysy Gun­nie – przy­po­mi­nały maski z kosz­mar­nego snu. Z całą pew­no­ścią żaden nie­szczę­śnik zrzu­cony z Wieży Dzwo­nów nie miał aż tyle czasu na to, by kon­tem­plo­wać swój zbli­ża­jący się nie­odwo­łal­nie koniec.

Ude­rze­nie było tak silne, że powie­trze z gło­śnym ni to wes­tchnie­niem, ni to jękiem ucie­kło mi z piersi. Przez co naj­mniej sto ude­rzeń serca leża­łem bez ruchu, dysząc ciężko, tak jak dysza­łem cał­kiem nie­dawno, kiedy udało mi się dostać do wnę­trza statku. Do mojego umy­słu powoli toro­wała sobie drogę świa­do­mość, że choć istot­nie doświad­czy­łem upadku, to jego kon­se­kwen­cje nie były wiele groź­niej­sze od tych, jakich zaznał­bym, wypadł­szy z łóżka na dywan. Usia­dłem i obma­ca­łem się pobież­nie, ale nie stwier­dzi­łem żad­nego zła­ma­nia.

Istot­nie wylą­do­wa­łem na czymś w rodzaju dywanu z pli­ków papieru; prze­mknęła mi myśl, że widocz­nie Sidero dosko­nale wie­dział, iż nic mi nie grozi, ale zaraz potem tuż obok dostrze­głem jakąś prze­chy­loną pod dzi­wacz­nym kątem maszynę, naje­żoną dźwi­gniami i pokrę­tłami.

Pod­nio­słem się na nogi. Wysoko w górze pomost był pusty, drzwi, przez które weszli­śmy z kory­ta­rza, zamknięte. Rozej­rza­łem się w poszu­ki­wa­niu dra­biny, ale maszyna, obok któ­rej sta­łem, zasła­niała mi nie­mal całą ścianę. Ruszy­łem powoli wzdłuż jej boku, bro­dząc po kolana w zadru­ko­wa­nym papie­rze. (Paczki były powią­zane konop­nym sznur­kiem, który w wielu miej­scach popę­kał, w związku z czym kartki roz­sy­pały się po pod­ło­dze jak śnieg). Szło mi się dość trudno, choć z pew­no­ścią wielce pomocna była zmniej­szona waga mego ciała.

Ponie­waż patrzy­łem pod nogi, wyszu­ku­jąc naj­lep­szą drogę, zauwa­ży­łem sto­jącą przede mną istotę dopiero wtedy, kiedy nie­mal na nią wpa­dłem.

Rozdział III. Kajuta

roz­dział III

Kajuta

Moja ręka odru­chowo się­gnęła po pisto­let. Doby­łem go i wyce­lo­wa­łem, zanim zdą­ży­łem o tym pomy­śleć. Kosmate stwo­rze­nie przy­po­mi­nało syl­wetką przy­gar­bioną sala­man­drę, która kie­dyś o mało nie spa­liła mnie żyw­cem w Thrak­sie. Pod­świa­do­mie ocze­ki­wa­łem, że lada chwila cał­kiem się wypro­stuje, odsła­nia­jąc pło­nące serce.

Tak jed­nak nie uczy­niło, a ja nie naci­sną­łem spu­stu. Przez jakiś czas oboje sta­li­śmy bez ruchu, a potem stwo­rze­nie rzu­ciło się do ucieczki, gra­mo­ląc się przez skrzy­nie i prze­ska­ku­jąc worki niczym nie­po­radne szcze­nię goniące żywą futrzaną kulkę, którą było ono samo. Dopiero teraz ule­głem temu okrut­nemu instynk­towi, naka­zu­ją­cemu ludziom zabi­jać wszystko, co oka­zuje przed nimi lęk, i strze­li­łem. Pro­mień (poten­cjal­nie wciąż śmier­tel­nie nie­bez­pieczny, mimo iż prze­su­ną­łem regu­la­tor w naj­niż­sze poło­że­nie, aby zaskle­pić szcze­linę mię­dzy wie­kiem a ścian­kami oło­wia­nego pojem­nika) tra­fił w jakąś meta­lową sztabę, która zadźwię­czała jak dzwon. Wło­chata istota, kim­kol­wiek była, usko­czyła w bok, a w następ­nej chwili zni­kła za wiel­kim posą­giem spo­wi­tym w ochronny kokon.

Ktoś krzyk­nął; odnio­słem wra­że­nie, iż poznaję zmy­słowy kontr­alt Gun­nie. Zaraz potem roz­legł się odgłos bar­dzo podobny do śpiewu strzały wypusz­czo­nej z łuku, potem zaś drugi okrzyk, już z pew­no­ścią nie kobiecy.

Kudłaty stwór poja­wił się w tym samym miej­scu, w któ­rym przed chwilą znik­nął, ale tym razem zdo­ła­łem nad sobą zapa­no­wać i nie naci­sną­łem spu­stu. Strze­lił nato­miast Purn, trzy­ma­jąc arke­buz w taki spo­sób, jakby to była włócz­nia. Zamiast ośle­pia­ją­cej ogni­stej kuli, którą spo­dzie­wa­łem się ujrzeć, z lufy wytry­snął jakby sznur, giętki i czarny w tym nie­zwy­kłym świe­tle, i pomknął w kie­runku ofiary z owym świsz­cząco-śpiew­nym odgło­sem, który nie tak dawno dotarł do moich uszu.

Ude­rzyw­szy w plecy wło­cha­tego stwo­rze­nia, owi­nął się wokół niego dwa razy, lecz choć wytę­ża­łem wzrok, nie dostrze­głem żad­nego innego efektu. Purn krzyk­nął trium­fal­nie i pod­sko­czył jak konik polny. Dopiero teraz uświa­do­mi­łem sobie, że prze­cież w tej wiel­kiej ładowni mogę wyko­ny­wać takie same skoki jak na pokła­dzie statku; natych­miast wybi­łem się z całej siły w górę (nie chcia­łem ni­gdzie odcho­dzić, aby nie stra­cić oka­zji do zre­wan­żo­wa­nia się Side­rowi za jego nie­dawny postę­pek) i nie­wiele bra­ko­wało, bym roz­trza­skał sobie czaszkę o jakże odle­gły, zda­wa­łoby się, sufit.

Będąc w powie­trzu, mogłem dokład­nie obser­wo­wać toczącą się w dole walkę. Futrza­sta istota – w bla­sku słońca Urth jej sierść byłaby chyba płowa – bro­niła się zacie­kle, lecz do dwóch pętli ze sznura wystrze­lo­nego przez Purna dołą­czyły trzy kolejne, kiedy prze­mó­wił arke­buz Sidera, a potem jesz­cze dwie, gdy spust naci­snęła Gun­nie, ska­cząca z budzą­cym respekt wdzię­kiem wśród worów, skrzyń i pousta­wia­nych byle jak maszyn.

Wylą­do­wa­łem w pobliżu niej. Wdra­pa­łem się na ster­czącą uko­sem w powie­trze lufę ogrom­nego działa, ale zanim zdo­ła­łem się dobrze rozej­rzeć, kudłaty stwór poja­wił się nie wia­domo skąd i nie­mal wpadł mi w ramiona. „Nie­mal”, gdyż ani ja go nie chwy­ci­łem, ani on mnie, a mimo to sta­li­śmy się jakby jed­nym cia­łem, skle­jeni lep­kimi zwo­jami, któ­rymi był owi­nięty. Przy oka­zji oka­zało się, że to, co wzią­łem za futro, jest czymś w rodzaju ubioru skła­da­ją­cego się z mnó­stwa pasków jakie­goś mate­riału.

Zaraz po tym, jak runę­li­śmy z lufy działa, odkry­łem jesz­cze jedną wła­ści­wość czar­nych zwo­jów: roz­cią­gnięte, kur­czyły się do mniej­szych roz­mia­rów niż poprzed­nio, ści­ska­jąc ofiarę ze znacz­nie więk­szą siłą. Choć robi­łem co mogłem, by odzy­skać swo­bodę ruchów, z każdą chwilą mia­łem jej coraz mniej; Gun­nie i Purn zaśmie­wali się do roz­puku.

Sidero owi­nął więź­nia kil­koma dodat­ko­wymi zwo­jami czar­nego sznura, a następ­nie pole­cił Gun­nie, żeby mnie uwol­niła. Zro­biła to, prze­ci­na­jąc więzy szty­le­tem.

– Dzię­kuję – wysa­pa­łem.

– To się cią­gle zda­rza – odparła. – Kie­dyś przy­kle­iłam się w ten spo­sób do ustępu. Nie przej­muj się.

Idas i Purn ruszyli za Side­rem, nio­sąc we dwóch spę­tane stwo­rze­nie. Pod­nio­słem się z zasła­nej papie­rami posadzki.

– Oba­wiam się, że zdą­ży­łem już odwyk­nąć od szy­derstw.

– A kie­dyś byłeś do nich przy­zwy­cza­jony? Nie wyglą­dasz na takiego.

– Ow­szem, jako uczeń. Wszy­scy naśmie­wali się z młod­szych uczniów, szcze­gól­nie ci starsi.

Gun­nie wzru­szyła ramio­nami.

– Jeśli się nad tym zasta­no­wić, to każdy z nas bez prze­rwy robi coś zabaw­nego. Weź na przy­kład spa­nie z otwar­tymi ustami: jeśli jesteś ofi­ce­rem, nikt nie da po sobie poznać, że cokol­wiek zauwa­żył, ale jeśli nim nie jesteś, musisz liczyć się z tym, że naj­lep­szy przy­ja­ciel wrzuci ci do ust jakie­goś śmie­cia. Nie pró­buj ich ode­rwać.

Frag­menty czar­nego powrozu przy­warły do mojej atła­so­wej koszuli.

– Powi­nie­nem nosić nóż – mruk­ną­łem.

– Chcesz powie­dzieć, że go nie masz? – Zmie­rzyła mnie współ­czu­ją­cym spoj­rze­niem wiel­kich, ciem­nych oczu. Były łagodne jak oczy krowy. – Każdy powi­nien mieć przy sobie nóż.

– Zazwy­czaj uży­wa­łem mie­cza, ale potem prze­sta­łem go nosić, natu­ral­nie z wyjąt­kiem więk­szych uro­czy­sto­ści. Wycho­dząc z kabiny, sądzi­łem, że pisto­let okaże się aż nadto wystar­cza­jący.

– Do walki, ow­szem. Ale czy ktoś o twoim wyglą­dzie musi wal­czyć? – Cof­nęła się o krok i udała, że bacz­nie mi się przy­gląda. – Chyba nie­wielu jest takich, któ­rzy odwa­ży­liby się sta­wić ci czoło.

Tym­cza­sem prawda przed­sta­wiała się w ten spo­sób, że w butach na gru­bej pode­szwie Gun­nie pra­wie dorów­ny­wała mi wzro­stem, a tam, gdzie każdy mate­rialny przed­miot miał swoją wagę, z pew­no­ścią sporo by ważyła, gdyż grube kości i solidne mię­śnie okry­wała spora war­stwa tłusz­czu.

Roze­śmia­łem się i przy­zna­łem, że nóż naj­bar­dziej przy­dałby mi się w chwili, kiedy Sidero zrzu­cał mnie z pomo­stu. Pokrę­ciła głową.

– Och, nie. Nóż nawet by go nie zadra­snął. – Uśmiech­nęła się, po czym dodała: – Jak powie­dział wła­ści­ciel bur­delu, kiedy mary­narz zgło­sił się do niego z pre­ten­sjami. – Ponow­nie wybuch­ną­łem śmie­chem, ona zaś objęła mnie przy­jaź­nie. – Poza tym nóż potrzebny jest nie tylko do walki, ale przede wszyst­kim do pracy. Jak prze­tniesz linę, jeśli nie masz noża, albo jak otwo­rzysz pojem­nik z żyw­no­ścią? Roz­glą­daj się uważ­nie dokoła; w tych ładow­niach można zna­leźć wiele inte­re­su­ją­cych rze­czy.

– Idziemy chyba w nie­wła­ści­wym kie­runku – zauwa­ży­łem.

– Nie oba­wiaj się, znam drogę. Gdy­by­śmy wra­cali tak jak tu weszli­śmy, na pewno nie uda­łoby się niczego wyszpe­rać.

– A co się sta­nie, jeśli Sidero wyłą­czy świa­tło?

– Nie zrobi tego. Kiedy raz się je włą­czy, działa tak długo, aż wszy­scy wyjdą. Oho, widzę coś. Patrz!

Spoj­rza­łem we wska­za­nym kie­runku. Nie wie­dzieć czemu natych­miast dosze­dłem do wnio­sku, iż zauwa­żyła ten nóż dużo wcze­śniej, pod­czas polo­wa­nia na kudłatą istotę, by teraz udać, że wła­śnie go zna­la­zła. Widać było tylko ręko­jeść z kości.

– Weź go sobie. Nikt nie będzie miał nic prze­ciwko temu.

– Nawet gdyby miał, z pew­no­ścią bym się tym nie prze­jął – odpar­łem.

Był to myśliw­ski nóż o spi­cza­stym ostrzu z piłą, dłu­go­ści jakichś dwóch pię­dzi. W sam raz do cięż­kiej pracy, pomy­śla­łem.

– Weź też pochwę. Prze­cież nie będziesz cią­gle trzy­mać go w ręce.

Pochwa została wyko­nana ze zwy­kłej czar­nej skóry, ale miała nie­wielką kie­szonkę, przez co przy­po­mi­nała nieco spo­rzą­dzoną z dosko­nale wypra­wio­nej ludz­kiej skóry pochwę Ter­mi­nus Est. Nóż spodo­bał mi się na pierw­szy rzut oka, teraz zaś podo­bał mi się jesz­cze bar­dziej.

– Przy­mo­cuj go do pasa.

Uczy­ni­łem to, po czym prze­su­ną­łem go na lewą stronę, by zrów­no­wa­żyć cię­żar pisto­letu.

– Przy­pusz­cza­łem, że na takim ogrom­nym statku przy­wią­zuje się wię­cej wagi do roz­miesz­cze­nia ładunku – zauwa­ży­łem.

Gun­nie wzru­szyła ramio­nami.

– To wła­ści­wie nie jest ładu­nek, tylko rupie­cie. Czy wiesz, jak jest zbu­do­wany ten sta­tek?

– Nie mam naj­mniej­szego poję­cia. – Par­sk­nęła śmie­chem.

– Tak samo jak wszy­scy. Natu­ral­nie snu­jemy różne domy­sły, ale w końcu oka­zuje się, że są błędne, a przy­naj­mniej więk­szość z nich.

– Wyda­wało mi się, że powin­ni­ście znać swój sta­tek…

– Jest za duży i jest w nim zbyt wiele miejsc, do któ­rych nie mamy dostępu. Wia­domo jed­nak, że ma sie­dem pokła­dów, nie z jed­nej strony, ale ze wszyst­kich, przede wszyst­kim po to, żeby pomie­ściło się wię­cej żagli. Rozu­miesz?

– Tak.

– Na trzech pokła­dach są jakby głę­bo­kie wnęki, peł­niące funk­cję głów­nych ładowni. Na czte­rech pozo­sta­łych trzyma się różne graty, takie jak te, które widzisz, a oprócz tego są tam kajuty pasa­żer­skie, kwa­tery załogi i mnó­stwo innych rze­czy. Wła­śnie: skoro mowa o kaju­tach, to chyba powin­ni­śmy już wra­cać.

Popro­wa­dziła mnie w kie­runku dra­biny wio­dą­cej ku innej plat­for­mie niż ta, z któ­rej nie­dawno spa­dłem.

– Wyobra­ża­łem sobie, że sko­rzy­stamy z jakie­goś ukry­tego przej­ścia albo że wędru­jąc mię­dzy tymi rupie­ciami, jak je nazwa­łaś, stwier­dzimy nagle, że prze­mie­niły się w ogród.

Kobieta pokrę­ciła głową, po czym odparła z uśmie­chem:

– A więc jed­nak zdą­ży­łeś już tro­chę zoba­czyć? Poza tym zdaje się, że jesteś poetą, a zapewne rów­nież dobrym kłamcą.

– Byłem Autar­chą Urth. Istot­nie, musia­łem od czasu do czasu posłu­gi­wać się kłam­stwem, choć wtedy nazy­wało się to dyplo­ma­cją.

– To cał­kiem zwy­czajny sta­tek, tyle że został zbu­do­wany przez ludzi zupeł­nie nie­po­dob­nych do cie­bie albo do mnie. Byłeś Autar­chą, powia­dasz… Czy to zna­czy, że wła­da­łeś całą Urth?

– Tylko jej nie­wiel­kim frag­men­tem, cho­ciaż mia­łem prawo do cało­ści. Wstę­pu­jąc na pokład tego statku, zda­wa­łem sobie sprawę, że jeśli moja wyprawa zakoń­czy się suk­ce­sem, to z pew­no­ścią nie wrócę jako Autar­cha. Tro­chę się jed­nak dzi­wię, iż ta wia­do­mość nie wywarła na tobie żad­nego wra­że­nia.

– Jest tyle róż­nych pla­net…

Nie­spo­dzie­wa­nie wybiła się z obu nóg i poszy­bo­wała w górę niczym wielki błę­kitny ptak. Choć ja sam wyko­ny­wa­łem już podobne skoki, widok kobiety zdol­nej do takiego wyczynu musiał wywo­łać zdzi­wie­nie. Wznio­sła się łokieć lub dwa nad ażu­rową plat­formę, po czym opa­dła na nią lekko jak piórko.

Przy­pusz­cza­łem, że kwa­tery załogi będą przy­po­mi­nały wąski i cia­sny for­kasz­tel „Samru”, tym­cza­sem oka­zało się, że mary­na­rze mają do dys­po­zy­cji mnó­stwo obszer­nych kajut roz­miesz­czo­nych na wielu pozio­mach wokół sze­ro­kiego szybu wen­ty­la­cyj­nego. Gun­nie poin­for­mo­wała mnie, że musi wra­cać do obo­wiąz­ków, i zapro­po­no­wała, bym poszu­kał sobie wol­nej kabiny.

Chcia­łem już odpo­wie­dzieć, że prze­cież mam wła­sną kajutę, którą opu­ści­łem zale­d­wie wachtę temu, ale coś mnie powstrzy­mało. Ski­ną­łem tylko głową, po czym zapy­ta­łem, jaka loka­li­za­cja, jej zda­niem, będzie naj­lep­sza – przy­pusz­czam, iż w uszach Gun­nie zabrzmiało to jak pyta­nie, gdzie mogę zna­leźć kajutę poło­żoną naj­bli­żej jej miej­sca zamiesz­ka­nia. Wska­zała mi kie­ru­nek, po czym roze­szli­śmy się w prze­ciwne strony.

Na Urth naj­star­sze zamki otwiera się za pomocą słów. W taki wła­śnie zamek były wypo­sa­żone drzwi mojej luk­su­so­wej kabiny, teraz zaś ze zdzi­wie­niem stwier­dzi­łem, iż mówiące zamki strzegą także dostępu do kajut załogi, mimo że zarówno wszyst­kie włazy, jak i drzwi wio­dące do ładowni, w któ­rej nie­dawno byłem, otwie­rało się i zamy­kało bez uży­cia słów. Pierw­sze, a także dru­gie drzwi, do któ­rych pod­sze­dłem, poin­for­mo­wały mnie, że strze­żone przez nie pomiesz­cze­nia mają już sta­łych miesz­kań­ców. Musiały to być nad­zwy­czaj wie­kowe mecha­ni­zmy, ponie­waż zdą­żyły wykształ­cić coś w rodzaju zróż­ni­co­wa­nych oso­bo­wo­ści.

Trzeci zamek zapro­sił mnie do środka.

– Bar­dzo ładna kajuta! – dodał z wła­snej ini­cja­tywy.

Zapy­ta­łem, kiedy po raz ostatni ktoś miesz­kał w tej „bar­dzo ład­nej kaju­cie”.

– Nie wiem, panie. Na pewno wiele podróży temu.

– Nie nazy­waj mnie „panem”. Jesz­cze nie wiem, czy zamiesz­kam w two­jej kaju­cie.

Nie odpo­wie­dział. Te zamki z pew­no­ścią mają nie­wielką inte­li­gen­cję, bo w prze­ciw­nym razie łatwo byłoby je prze­ku­pić, a prę­dzej czy póź­niej musia­łyby osza­leć. Po chwili drzwi otwo­rzyły się na oścież i wsze­dłem do środka.

W porów­na­niu z kabiną, którą do tej pory zaj­mo­wa­łem, ta abso­lut­nie nie zasłu­gi­wała na miano „bar­dzo ład­nej”. Znaj­do­wały się w niej dwie wąskie koje, szafa, komoda, w kącie zaś urzą­dze­nia sani­tarne. Wszystko pokryte war­stwą kurzu takiej gru­bo­ści, iż bez trudu wyobra­zi­łem sobie, jak bucha kłę­bami z otwo­rów wen­ty­la­cyj­nych, choć kłęby te mógłby dostrzec tylko ktoś dys­po­nu­jący umie­jęt­no­ścią przy­śpie­sza­nia biegu czasu albo żyjący rów­nie długo jak drzewo, dla któ­rego każdy rok jest jak jeden dzień, albo trwa­jący wiecz­nie jak Gyoll, od początku świata tocząca swoje wody przez Nes­sus. Roz­my­śla­jąc o tych spra­wach (trwało to znacz­nie dłu­żej niż napi­sa­nie powyż­szych słów), zna­la­złem w sza­fie jakąś czer­woną szmatę, zmo­czy­łem ją w umy­walce i przy­stą­pi­łem do wycie­ra­nia kurzu. Kiedy otrzą­snąw­szy się z zamy­śle­nia, stwier­dzi­łem, iż oczy­ści­łem wierzch komody oraz sta­lową ramę jed­nej koi, zro­zu­mia­łem, że nie­świa­do­mie pod­ją­łem już decy­zję. Natu­ral­nie nie zre­zy­gno­wa­łem z zamiaru odszu­ka­nia mojej poprzed­niej kabiny, gdzie mogłem zaznać o wiele więk­szych wygód niż tutaj. Do tej skrom­niej­szej kajuty będę mógł zaglą­dać wtedy, gdy zapra­gnę spę­dzić jakiś czas wśród załogi, aby uzy­skać nie­do­stępne dla zwy­kłych pasa­że­rów infor­ma­cje o budo­wie i zasa­dzie dzia­ła­nia statku.

Poza tym była jesz­cze Gun­nie. Trzy­ma­łem już w ramio­nach tyle kobiet, że nawet gdy­bym chciał, nie zdo­łał­bym ich zli­czyć, zdą­ży­łem też wie­lo­krot­nie stwier­dzić, iż sta­łość uczuć czę­ściej nisz­czy miłość, niż pod­syca jej pło­mie­nie, a choć czę­sto wra­ca­łem myślą do nie­szczę­snej Vale­rii, to jed­nak gorąco pra­gną­łem zdo­być przy­chyl­ność Gun­nie. Jako Autar­cha mia­łem nie­wielu przy­ja­ciół, jeśli nie liczyć ojca Inire, Vale­ria zaś była wśród nich jedyną kobietą. Uśmiech Gun­nie nie wie­dzieć czemu przy­wiódł mi na myśl wspo­mnie­nia szczę­śli­wego dzie­ciń­stwa u boku Thei (jakże wciąż za nią tęsk­nię!) oraz długą wędrówkę do Thraxu z Dorcas. Wów­czas trak­to­wa­łem tę podróż jako część mego wygna­nia, więc sta­ra­łem się jak naj­prę­dzej podą­żać naprzód; teraz wiem, że pod wie­loma wzglę­dami był to naj­szczę­śliw­szy okres mojego życia.

Wypłu­ka­łem ścierkę, zda­jąc sobie nie­ja­sno sprawę, że czy­nię to po raz kolejny, a następ­nie rozej­rza­łem się po kabi­nie, by stwier­dzić ze zdu­mie­niem, iż ni­gdzie nie ma już ani śladu brudu.

Zostały mi tylko mate­race; sprawa była trudna, ale musia­łem jakoś sobie pora­dzić, bo mia­łem nadzieję, że będziemy z nich dość czę­sto korzy­stać. Nie dało się ich w żaden spo­sób wytrzeć, więc w końcu zdją­łem je z koi, wynio­słem na meta­lowy chod­nik bie­gnący wokół szybu wen­ty­la­cyj­nego, prze­wie­si­łem przez poręcz i tłu­kłem tak długo, aż nie została w nich nawet odro­bina kurzu.

Mia­łem już wró­cić z nimi do kajuty, kiedy wraz z kolej­nym powie­wem tło­czo­nego przez szyb wen­ty­la­cyjny powie­trza nad­le­ciał czyjś prze­raź­liwy krzyk.

Rozdział IV. Znajdy

roz­dział IV

Znajdy

Krzyk dobie­gał z dołu. Wychy­li­łem się za spra­wia­jącą wra­że­nie nie­zbyt solid­nej barierkę, a wtedy roz­legł się ponow­nie, prze­peł­niony cier­pie­niem i samot­no­ścią, powta­rzany wie­le­kroć przez echo schwy­tane w pułapkę meta­lo­wych pomo­stów, ścian, drzwi i sufi­tów.

Przez chwilę wyda­wało mi się, że to mój wła­sny krzyk, który w jakiś tajem­ni­czy spo­sób prze­trwał w mym wnę­trzu od owego mrocz­nego poranka, kiedy sze­dłem po plaży z aqu­asto­rem Mal­ru­biu­sem u boku, obser­wu­jąc, jak aqu­astor Tri­skele roz­ta­pia się w obłoku migo­czą­cego pyłu, i dopiero teraz wyrwał się na wol­ność. Poczu­łem wielką pokusę, by prze­sko­czyć przez reling, ale nie wie­dzia­łem, jak daleko w głąb statku sięga szyb, wrzu­ci­łem więc tylko mate­race do mojej nowej kajuty, po czym ruszy­łem w dół po wąskich, krę­tych scho­dach, prze­ska­ku­jąc po kilka stopni.

Z miej­sca, w któ­rym nie­dawno się znaj­do­wa­łem, otchłań szybu spra­wiała wra­że­nie wypeł­nio­nej mgli­stym pół­mro­kiem, nie­prze­nik­nio­nym dla żół­ta­wego, nie­zwy­kłego bla­sku roz­sie­wa­nego przez lampy. Przy­pusz­cza­łem, że owa mgła roz­pro­szy się, kiedy zejdę niżej, ona jed­nak gęst­niała coraz bar­dziej, aż wresz­cie przy­wio­dła mi na myśl kom­natę mgieł w zamku Bal­dan­dersa, choć z pew­no­ścią nie była aż tak gęsta jak opary, które się tam uno­siły. Zro­biło się też znacz­nie cie­plej, nie można więc było wyklu­czyć, iż mgła powstała w wyniku zetknię­cia cie­płego, wil­got­nego powie­trza napły­wa­ją­cego z głębi statku z chłod­niej­szym i bar­dziej suchym, które wypeł­niało wyż­sze poziomy. Poczu­łem, że po czole, ple­cach i piersi spły­wają mi strużki potu.

Drzwi wielu kajut stały otwo­rem, ale w pomiesz­cze­niach pano­wała cał­ko­wita ciem­ność. Zapewne nie­gdyś sta­tek miał znacz­nie licz­niej­szą załogę, mógł też słu­żyć do trans­portu więź­niów (wystar­czyło odpo­wied­nio poin­stru­ować zamek, aby kabina zamie­niła się w celę) lub żoł­nie­rzy. Krzyk roz­legł się ponow­nie, ale tym razem towa­rzy­szył mu odgłos przy­po­mi­na­jący wale­nie mło­tem w kowa­dło, choć nie ule­gało dla mnie wąt­pli­wo­ści, iż on także wydo­bywa się z gar­dła żywej istoty. Sły­szany nocą, w dzi­kich górach, z pew­no­ścią wywo­ły­wałby więk­szy strach niż wycie wilka. Jakiż był w nim smu­tek, jakie prze­ra­że­nie i skarga na samot­ność, jakie cier­pie­nie! Przy­sta­ną­łem dla zła­pa­nia odde­chu i rozej­rza­łem się dokoła. Wyglą­dało na to, że w pomiesz­cze­niach wokół dol­nej czę­ści szybu trzy­mano jakieś dzi­kie zwie­rzęta albo może sza­leń­ców, tak jak w naszych lochach, gdzie zaj­mo­wali naj­niż­szy, trzeci poziom. Kto mógł mi zagwa­ran­to­wać, że wszyst­kie drzwi są zamknięte? Skąd mia­łem wie­dzieć, czy któ­raś z tych istot nie wydo­stała się na zewnątrz, po czym dotarła na górne poziomy za sprawą przy­padku lub gnana lękiem przed ludźmi? Wycią­gną­łem pisto­let i upew­ni­łem się, że na­dal jest usta­wiony na naj­mniej­szą moc oraz że nie uległ roz­ła­do­wa­niu.

Wzrok zdą­żył mi nieco przy­wyk­nąć do ciem­no­ści, a w dodatku mgła nieco się roz­stą­piła. Widok, który ujrza­łem, potwier­dził moje naj­gor­sze obawy: pode mną znaj­do­wało się roz­le­głe wiwa­rium z minia­tu­ro­wym lodow­cem, drze­wami, szem­rzą­cym wodo­spa­dem, wydmą zło­ci­stego pia­sku oraz co naj­mniej dwoma tuzi­nami istot. Obser­wo­wa­łem je przez jakieś dzie­sięć odde­chów, zanim dosze­dłem do wnio­sku, że chyba jed­nak nie poru­szają się zupeł­nie swo­bod­nie, po kolej­nych pięć­dzie­się­ciu zaś nabra­łem co do tego cał­ko­wi­tej pew­no­ści. Każda miała wydzie­lony wła­sny skra­wek gruntu, mniej­szy lub więk­szy, każda była pozba­wiona moż­li­wo­ści kon­tak­to­wa­nia się z sąsia­dami. Doprawdy trudno sobie wyobra­zić bar­dziej nie­zwy­kłe zgro­ma­dze­nie; nawet gdyby prze­szu­kać wszyst­kie dżun­gle, pusty­nie i trzę­sa­wi­ska Urth, chyba nie uda­łoby się zebrać rów­nie zdu­mie­wa­ją­cej kolek­cji. Nie­które stwo­rze­nia poru­szały się nie­spo­koj­nie, inne gapiły się przed sie­bie, więk­szość leżała bez ruchu, pogrą­żona w apa­tycz­nej drzemce.

Scho­wa­łem pisto­let do fute­rału, po czym zawo­ła­łem co sił w płu­cach:

– Kto krzy­czał?!

Miał to być tylko żart, a jed­nak ku swemu zdu­mie­niu otrzy­ma­łem odpo­wiedź: roz­pacz­liwy jęk dobie­ga­jący gdzieś z głębi wiwa­rium. Zsze­dłem ze scho­dów i ruszy­łem w tam­tym kie­runku, trzy­ma­jąc się ledwo widocz­nej ścieżki; jak się nie­ba­wem dowie­dzia­łem, wydep­tali ją żegla­rze, do któ­rych obo­wiąz­ków nale­żało kar­mie­nie zwie­rząt.

Wkrótce dotar­łem do istoty, która odpo­wie­działa na moje woła­nie. Oka­zało się, że jest to kudłate stwo­rze­nie z ładowni, schwy­tane przez Sidera, Purna, Idasa i Gun­nie, przy moim nie­świa­do­mym, acz dość zna­czą­cym udziale. Od chwili, kiedy w ogro­dach Domu Abso­lutu wsia­dłem do sza­lupy, która zawio­zła mnie na sta­tek, byłem tak bar­dzo samotny, że nawet powtórne spo­tka­nie z tym prze­dziw­nym stwo­rem napeł­niło mnie taką rado­ścią, jak­bym po latach nie­wi­dze­nia ujrzał sta­rego przy­ja­ciela.

Sama istota rów­nież mnie inte­re­so­wała, choćby z tego względu, że przy­czy­ni­łem się do jej poj­ma­nia. Kiedy ucie­kała przed nami, wyda­wała się nie­mal kuli­sta, teraz jed­nak prze­ko­na­łem się, iż mam do czy­nie­nia z jed­nym z owych żyją­cych w norach zwie­rząt obda­rzo­nych pęka­tym kor­pu­sem i sil­nymi koń­czy­nami – krótko mówiąc, z czymś w rodzaju nad­zwy­czaj dorod­nego świ­staka. Miał okrą­głą głowę, szyję tak krótką, że pra­wie nie­wi­doczną, okrą­gły tułów, cztery krót­kie koń­czyny zakoń­czone czte­rema dłu­gimi, sil­nymi pazu­rami i jed­nym znacz­nie mniej­szym, cały był poro­śnięty gładką sza­ro­brą­zową sier­ścią. Wpa­try­wał się we mnie błysz­czą­cymi czar­nymi oczami.

– Bie­da­czy­sko – powie­dzia­łem. – Skąd się wzią­łeś na tym statku?

Zbli­żył się do oddzie­la­ją­cej nas nie­wi­dzial­nej bariery. Chyba już się mnie nie oba­wiał, gdyż poru­szał się znacz­nie spo­koj­niej niż do tej pory.

– Bie­da­czy­sko – powtó­rzy­łem.

Przy­siadł na tyl­nych łapach, tak jak cza­sem czy­nią świ­staki, przed­nie zaś skrzy­żo­wał na brzu­chu pokry­tym bia­łym futer­kiem. Dostrze­głem tam kilka frag­men­tów czar­nego powrozu, co przy­po­mniało mi, że te same zwoje przy­warły także do mojej koszuli. Szarp­ną­łem jeden z nich, by prze­ko­nać się, że mogę go już bez trudu ode­rwać.

Świ­stak jęk­nął cicho. Odru­chowo wycią­gną­łem rękę, by pogła­skać go po gło­wie, tak jak pogła­skał­bym skam­lą­cego psa, po czym cof­ną­łem ją rap­tow­nie, gdyż pomy­śla­łem sobie, że prze­cież może mnie ugryźć albo zaata­ko­wać pazu­rami.

Natych­miast zbesz­ta­łem się w duchu za tchó­rzo­stwo. Prze­cież w ładowni, kiedy po przy­pad­ko­wym zde­rze­niu runę­li­śmy na usłaną papie­rami posadzkę, nie uczy­nił mi naj­mniej­szej krzywdy, cho­ciaż miał ku temu dosko­nałą oka­zję. Wsu­ną­łem rękę do nie­wi­dzial­nej klatki – nie poczu­łem żad­nego oporu, kiedy prze­ni­kała przez barierę – i pogła­dzi­łem go po pyszczku, a on natych­miast nad­sta­wił uszy do dra­pa­nia.

– Nie­zły z niego spry­ciarz, co? – ode­zwał się ktoś za moimi ple­cami.

Odwró­ciw­szy się, zoba­czy­łem sze­roko uśmiech­nię­tego Purna.

– Wydaje się cał­kiem nie­szko­dliwy – zauwa­ży­łem.

– Jak pra­wie wszyst­kie. – Zawa­hał się. – Tyle że więk­szość natych­miast zdy­cha, więc nie bie­rzemy ich na pokład. Podobno tutaj tra­fia naj­wy­żej co dzie­siąte z nich.

– Zasta­na­wia­łem się, dla­czego Gun­nie nazwała je znaj­dami. To jakby uboczny efekt dzia­ła­nia żagli, prawda?

Purn ski­nął obo­jęt­nie głową i także wsa­dził palec za barierę, by podra­pać łaszące się stwo­rze­nie.

– Każdy żagiel jest jak ogromne zwier­cia­dło, a choć dwa sąsia­du­jące ze sobą żagle two­rzą roz­ma­ite krzy­wi­zny, to na pewno znaj­dzie się co naj­mniej kilka miejsc, gdzie ich płasz­czy­zny są dokład­nie rów­no­le­głe. Cały czas dociera do nich świa­tło gwiazd.

Mary­narz ponow­nie ski­nął głową.

– Wła­śnie dzięki temu sta­tek podąża naprzód, jak powie­dział pewien szy­per, kiedy zapy­tano go, na co mu dziewka.

– Zna­łem kie­dyś czło­wieka imie­niem Hethor, który korzy­stał z pomocy śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nych stwo­rzeń. Inny czło­wiek o imie­niu Voda­lus powie­dział mi, że Hethor posłu­guje się wła­śnie zwier­cia­dłami, choć muszę przy­znać, iż ów Voda­lus nie był osobą godną zaufa­nia. Mam rów­nież przy­ja­ciela, który także korzy­sta ze zwier­cia­deł, ale w poko­jo­wych celach. Hethor słu­żył jako mary­narz na statku takim jak ten.

Purn cof­nął rękę i spoj­rzał na mnie z zain­te­re­so­wa­niem.

– Znasz jego nazwę? – zapy­tał.

– Tego statku? Nie. Ni­gdy o nim nie wspo­mi­nał. Zacze­kaj… Chyba słu­żył na wielu, bo kie­dyś powie­dział: „Długo żeglo­wa­łem na stat­kach o srebr­nych żaglach i set­kach masz­tów, się­ga­ją­cych wierz­choł­kami naj­od­le­glej­szych gwiazd”.

– Aha. – Mary­narz ski­nął głową. – Nie­któ­rzy twier­dzą, że ist­nieje tylko jeden sta­tek. Sam też się cza­sem nad tym zasta­na­wiam.

– Z pew­no­ścią musi ich być wię­cej. Jesz­cze kiedy byłem chłop­cem, sły­sza­łem opo­wie­ści o stat­kach kako­ke­gów zawi­ja­ją­cych do portu Luny.

– Gdzie to jest?

– Luna? Tak nazywa się księ­życ Urth, mojej rodzin­nej pla­nety.

– W takim razie to nie mogły być duże jed­nostki – poin­for­mo­wał mnie Purn. – Naj­wy­żej sza­lupy, kutry zaopa­trze­niowe i takie różne. Z pew­no­ścią mnó­stwo tego kręci się mię­dzy pla­ne­tami i wokół poszcze­gól­nych słońc. Statki takie jak nasz i jemu podobne – jeśli są jakieś inne, ma się rozu­mieć – raczej nie zbli­żają się do ukła­dów pla­ne­tar­nych. To zna­czy w razie potrzeby mogą to zro­bić, ale ope­ra­cja jest bar­dzo ryzy­kowna, przede wszyst­kim ze względu na kosmiczne śmieci, któ­rych zawsze mnó­stwo gro­ma­dzi się wokół gwiazd.

Poja­wił się bia­ło­włosy Idas, obar­czony pokaź­nym zesta­wem narzę­dzi. Poma­cha­łem mu przy­jaź­nie.

– Muszę brać się do roboty – mruk­nął Purn. – Opie­ku­jemy się we dwóch tymi wszyst­kimi zwie­rza­kami. Wła­śnie spraw­dza­łem, czy niczego im nie bra­kuje, kiedy zauwa­ży­łem cie­bie… eee…

– Seve­ria­nie. Nazy­wam się Seve­rian i byłem Autar­chą, czyli władcą całej Wspól­noty, teraz zaś jestem repre­zen­tan­tem Urth, jej amba­sa­do­rem. Czy ty także pocho­dzisz z Urth?

– Wąt­pię, czy kie­dy­kol­wiek tam byłem, choć kto wie… – Zasta­no­wił się głę­boko. – Duży biały księ­życ?

– Nie, zie­lony. Być może masz na myśli Ver­thandi, bo sły­sza­łem, że tam­tej­sze księ­życe są jasno­szare.

Purn bez­rad­nie roz­ło­żył ręce.

– Naprawdę nie mam poję­cia.

– To musi być wspa­niałe – ode­zwał się Idas, który tym­cza­sem zdą­żył się do nas zbli­żyć. Nie wiem, co chciał przez to powie­dzieć. Purn odwró­cił się bez słowa i odszedł, by zająć się zwie­rzę­tami. – Nie zwra­caj na niego uwagi – cią­gnął Idas szep­tem, jak­by­śmy knuli we dwóch jakiś spi­sek. – Boi się, że złożę na niego mel­du­nek, że nie przy­kłada się do pracy.

– A ty nie oba­wiasz się, że ja na cie­bie doniosę? – zapy­ta­łem. W Ida­sie było coś, co mnie iry­to­wało.

– Czyż­byś znał Sidera?

– To moja sprawa, kogo znam, a kogo nie.

– Wąt­pię, żebyś znał kogo­kol­wiek – odparł, po czym natych­miast popra­wił się, jakby popeł­nił jakąś gafę. – Cho­ciaż, ma się rozu­mieć, ni­gdy nie wia­domo. Mogę cię przed­sta­wić paru oso­bom, jeśli sobie życzysz.

– Ow­szem, życzę sobie. Przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji przed­staw mnie Side­rowi. Chcę, żeby jak naj­prę­dzej odpro­wa­dził mnie do mojej kajuty.

Idas ski­nął głową.

– Zro­bię to. Czy nie będziesz miał nic prze­ciwko temu, żebym od czasu do czasu wpa­dał na poga­wędkę? Nie gnie­waj się, ale pra­wie nic nie wiesz o stat­kach, ja nato­miast nie wiem nic o… o…

– Urth?

– O pla­ne­tach. Widzia­łem parę obraz­ków, ale poza tym oglą­dam tylko to… – Mach­nął ręką w kie­runku zwie­rząt. – A one są paskudne. Może jed­nak na pla­ne­tach są też jakieś miłe stwo­rze­nia i przy­jemne rze­czy?

– Nie wydaje mi się, żeby wszyst­kie zwie­rzęta, które tu docie­rają, były aż takie złe…

– Wszyst­kie, co do jed­nego – zapew­nił mnie. – Muszę po nich sprzą­tać, kar­mić je, dosto­so­wy­wać skład atmos­fery do ich potrzeb, choć naj­chęt­niej bym je po pro­stu zabił. Nie zro­bię tego tylko dla­tego, że Sidero i Zelezo spu­ści­liby mi wtedy tęgie lanie.

– Wcale bym się nie zdzi­wił, gdyby nawet cię zabili. – Wzdry­gną­łem się na myśl, że ta fascy­nu­jąca kolek­cja mogłaby zostać uni­ce­stwiona przez tego wred­nego czło­wieczka. – Postą­pi­liby cał­kiem słusz­nie, ponie­waż spra­wiasz wra­że­nie, jak­byś sam był jed­nym z tych stwo­rzeń.

– Wcale nie – odparł zupeł­nie serio. – To ty, Purn i cała reszta jeste­ście do nich podobni. Ja uro­dzi­łem się tutaj, na statku.

Wyglą­dało na to, że stara się ze wszyst­kich sił wcią­gnąć mnie do roz­mowy i że byłby gotów nawet posprze­czać się za mną, byle­bym tylko zechciał pod­trzy­my­wać dys­ku­sję. Ja jed­nak nie mia­łem naj­mniej­szej ochoty na roz­mowę, nie wspo­mi­na­jąc już o kłótni, ponie­waż byłem potwor­nie zmę­czony i prze­raź­li­wie głodny.

– Skoro twoim zda­niem należę do tej kolek­cji oso­bli­wo­ści, to powi­nie­neś zatrosz­czyć się o stan mego żołądka – powie­dzia­łem. – Któ­rędy do mesy?

Idas zawa­hał się, jakby nie mógł pod­jąć decy­zji, czy powi­nien zapro­po­no­wać mi wymianę infor­ma­cji: wskaże mi drogę, jeśli ja naj­pierw odpo­wiem na sie­dem pytań doty­czą­cych życia na Urth, albo coś w tym rodzaju. Chyba jed­nak uświa­do­mił sobie, że mógł­bym go wów­czas naj­zwy­czaj­niej w świe­cie pobić, gdyż co prawda nie­chęt­nie, ale jed­nak wyja­śnił, któ­rędy mam iść, żeby tra­fić tam, dokąd chcia­łem się dostać.

Jedną z zalet pamięci, która wszystko prze­cho­wuje, niczego nie tra­cąc, jest to, że w takich sytu­acjach zastę­puje pióro i papier (cał­kiem moż­liwe, iż jest to jej jedyna zaleta). Tym razem jed­nak moja pamięć przy­słu­żyła mi się nie bar­dziej niż wtedy, kiedy usi­ło­wa­łem zasto­so­wać się do wska­zó­wek dowódcy pel­ta­stów, któ­rego spo­tka­łem na moście spi­na­ją­cym brzegi Gyoll; bez wąt­pie­nia Idas zakła­dał, iż znam sta­tek znacz­nie lepiej, niż zna­łem go naprawdę, i że nie muszę liczyć mija­nych drzwi ani zakrę­tów, by dotrzeć we wska­zane miej­sce.

Wkrótce zorien­to­wa­łem się, że zgu­bi­łem drogę. Tam, gdzie kory­tarz powi­nien się roz­wi­dlać, ujrza­łem trzy roz­ga­łę­zie­nia, ni­gdzie nato­miast nie było ani śladu obie­ca­nych scho­dów. Wró­ci­łem tą samą trasą, odszu­ka­łem miej­sce, gdzie (jak sądzi­łem) popeł­ni­łem błąd, i zaczą­łem od początku. Nie­mal natych­miast zna­la­złem się w sze­ro­kim, pro­stym kory­tarzu, który wedle zapew­nień Idasa powi­nien dopro­wa­dzić mnie do mesy. Podą­ża­łem przed sie­bie dziar­skim kro­kiem, prze­ko­nany, iż zmie­rzam we wła­ści­wym kie­runku. Według stan­dar­dów obo­wią­zu­ją­cych na statku kory­tarz był istot­nie wyjąt­kowo sze­roki i nie­wiele roz­mi­nął­bym się z prawdą, twier­dząc, że hulał po nim praw­dziwy wiatr. Przy­pusz­czal­nie słu­żył on roz­pro­wa­dza­niu powie­trza tło­czo­nego przez urzą­dze­nia fil­tru­jące, gdyż pach­niało w nim tak jak na Urth w desz­czowy wio­senny dzień. Pod nogami nie mia­łem ani dziw­nej gry­zą­cej trawy, ani meta­lo­wych prę­tów, lecz gład­kie deski nasą­czone bez­barw­nym woskiem, ściany nato­miast, ciem­no­szare w czę­ści statku zaj­mo­wa­nej przez załogę, tutaj były białe. Raz czy dwa miną­łem wyście­łane fotele zwró­cone przo­dem ku środ­kowi kory­tarza. Po dość dłu­giej wędrówce dotar­łem do pierw­szego zakrętu, miną­łem go, zaraz potem poja­wił się drugi. Cały czas odno­si­łem wra­że­nie, że idę lekko pod górę, choć cię­żar, jaki moje nogi wpra­wiały w ruch przy każ­dym kroku, był tak nie­wielki, iż nie mia­łem pew­no­ści, czy tak jest naprawdę. Na ścia­nach wisiały obrazy, nie­które ruchome; jeden przed­sta­wiał sta­tek bar­dzo podobny do naszego, oglą­dany z wiel­kiej odle­gło­ści. Wie­dziony cie­ka­wo­ścią przy­sta­ną­łem, by obej­rzeć płótno, i aż zadrża­łem na myśl o tym, jak nie­wiele bra­ko­wało, bym i ja obser­wo­wał go z takiej per­spek­tywy.

Jesz­cze jeden zakręt, który wcale nie oka­zał się zakrę­tem, lecz łuko­wato wygiętą ścianą sta­no­wiącą zakoń­cze­nie kory­ta­rza. W ścia­nie było kil­koro drzwi; wybra­łem na chy­bił tra­fił jedne z nich i zna­la­złem się w wąskim kory­ta­rzyku, w porów­na­niu z poprzed­nim pogrą­żo­nym w tak głę­bo­kim mroku, że z tru­dem widzia­łem cokol­wiek poza lam­pami żarzą­cymi się pod sufi­tem.

Po chwili uświa­do­mi­łem sobie, że poko­na­łem właz – pierw­szy, jaki napo­tka­łem na dro­dze od chwili, kiedy na pół udu­szony wró­ci­łem do wnę­trza statku. Ponie­waż wciąż jesz­cze nie uwol­ni­łem się od lęku, jaki ogar­nął mnie na widok pięk­nego, lecz groź­nego obrazu, zało­ży­łem naszyj­nik z meta­lo­wych cylin­drów, upew­niw­szy się naj­pierw po omacku, że żadne z jego ogniw nie ule­gło zerwa­niu. Kory­tarz skrę­cił raz, drugi, roz­dzie­lił się, a potem zaczął wić się jak wąż. Jedne z drzwi, któ­rych wiele mija­łem, otwo­rzyły się nagle, poczu­łem zapach pie­czo­nego mięsa, a zamek powie­dział piskli­wym mecha­nicz­nym gło­sem:

– Witaj z powro­tem, panie.

Zaj­rza­łem przez otwarte drzwi i zoba­czy­łem moją kajutę – nie tę, którą nie­dawno zają­łem w pobliżu kwa­ter załogi, lecz tę, którą opu­ści­łem zale­d­wie wachtę lub dwie temu, by cisnąć oło­wianą szka­tułę w ośle­pia­jący blask rodzą­cego się wszech­świata.

Rozdział V. Bohater i hierodule

roz­dział V

Boha­ter i hie­ro­dule

Widocz­nie ste­ward przy­niósł mi posi­łek, a nie zastaw­szy mnie w kaju­cie, posta­wił go na stole. Pie­czeń była jesz­cze cie­pła; jadłem łap­czy­wie, zagry­za­jąc świe­żym chle­bem z solo­nym masłem, sele­rem i kozi­bro­dem, oraz popi­ja­jąc czer­wo­nym winem. Po posiłku roze­bra­łem się, umy­łem, a następ­nie poło­ży­łem się spać.

Obu­dził mnie, potrzą­sa­jąc za ramię. To dziwne, ale kiedy jesz­cze jako Autar­cha Urth wsze­dłem na pokład, w ogóle nie zwró­ci­łem na niego uwagi, mimo że przy­no­sił mi posiłki oraz ocho­czo wyko­ny­wał różne drobne pole­ce­nia. Bez wąt­pie­nia wła­śnie ta jego słu­żal­czość spra­wiła, iż stał się pra­wie nie­wi­dzialny. Jed­nak teraz, kiedy w pew­nym sen­sie zosta­łem przy­jęty w poczet załogi, ujrza­łem jego dru­gie obli­cze. Miał twarz o pospo­li­tych rysach, choć nie­po­zba­wioną inte­li­gen­cji, a jego oczy błysz­czały z pod­nie­ce­nia.

– Ktoś chce z tobą roz­ma­wiać, Autar­cho – szep­nął.

Usia­dłem na koi.

– Ktoś na tyle ważny, że uzna­łeś za sto­sowne mnie obu­dzić?

– Tak, Autar­cho.

– Zapewne kapi­tan.

Czyżby miała mnie spo­tkać repry­menda za wycieczkę na pokład? Naszyj­niki sta­no­wiły część wypo­sa­że­nia awa­ryj­nego, więc ich nie­uza­sad­nione uży­cie mogło ścią­gnąć na moją głowę jakąś regu­la­mi­nową karę… Mimo wszystko wyda­wało mi się to mało praw­do­po­dobne.

– Nie, Autar­cho. Jestem pewien, że kapi­tan już się z tobą widział. To trzej hie­ro­dule.

– Doprawdy? – mruk­ną­łem, sta­ra­jąc się zyskać na cza­sie. – Czy to głos kapi­tana sły­szę cza­sem w kory­ta­rzach? I kiedy niby miałby się ze mną widzieć? Nie przy­po­mi­nam sobie, żeby­śmy się spo­tkali.

– Nie mam poję­cia, Autar­cho, ale wiem na pewno, że tak się stało, może nawet kilka razy. Nasz kapi­tan czę­sto to robi.

– To inte­re­su­jące. – Wcią­ga­jąc czy­stą koszulę, zasta­na­wia­łem się, czy to moż­liwe, by we wnę­trzu tego statku znaj­do­wał się drugi, tajny, tak jak we wnę­trzu Domu Abso­lutu był ukryty Drugi Pałac. – Zapewne nie­ła­two mu pogo­dzić ten zwy­czaj z peł­nie­niem zasad­ni­czych obo­wiąz­ków?

– Nie wydaje mi się, Autar­cho. Czy mógł­byś się pośpie­szyć? Oni cze­kają za drzwiami.

Rzecz jasna, natych­miast zaczą­łem poru­szać się jesz­cze wol­niej. Żeby zdjąć pasek, musia­łem naj­pierw odpiąć pisto­let i nóż, który zna­la­zła dla mnie Gun­nie. Ste­ward oświad­czył, że nie będę ich potrze­bo­wać, w związku z czym natu­ral­nie wzią­łem je ze sobą, czu­jąc się tro­chę tak, jak­bym miał doko­nać prze­glądu oddziału lan­sje­rów. Nóż był tak długi, że wła­ści­wie mógł ucho­dzić za krótki miecz.

Ani przez chwilę nie przy­pusz­cza­łem, iż trzej hie­ro­dule okażą się moimi dobrymi zna­jo­mymi, Osi­pago, Bar­ba­tu­sem i Famu­li­mu­sem. Roz­sta­łem się z nimi hen, daleko na Urth, a na pewno nie było ich ze mną w sza­lu­pie, choć oczy­wi­ście dys­po­no­wali wła­snym stat­kiem. Teraz stali jed­nak przede mną, nie­udol­nie prze­brani za ludzi, tak jak pod­czas naszego pierw­szego spo­tka­nia w zamku Bal­dan­dersa.

Osi­pago skło­nił się rów­nie sztywno jak zawsze, Bar­ba­tus i Famu­li­mus rów­nie ele­gancko. Pozdro­wi­łem ich naj­pięk­niej jak umia­łem, po czym zapro­si­łem do kajuty, prze­pra­sza­jąc z góry za panu­jący w niej nie­po­rzą­dek.

– Nie możemy wejść, choć bar­dzo byśmy chcieli – odparł Famu­li­mus. – Będziesz musiał udać się z nami, cał­kiem nie­da­leko stąd.

Jego głos wciąż przy­po­mi­nał śpiew skow­ronka.

– Kabiny takie jak twoja nie są dla nas wystar­cza­jąco bez­pieczne – dodał Bar­ba­tus głę­bo­kim bary­to­nem.

– Wobec tego pójdę, dokąd­kol­wiek mnie zapro­wa­dzi­cie. Ogrom­nie się cie­szę, że mogę was znowu oglą­dać. Wasze twa­rze przy­wo­dzą mi na myśl dom, choć wiem, że są tylko maskami.

– Znasz nas, jak widzę – zauwa­żył Bar­ba­tus, kiedy ruszy­li­śmy kory­ta­rzem. – Mimo to widok naszych praw­dzi­wych twa­rzy byłby dla cie­bie nie do znie­sie­nia.

Kory­tarz był za wąski, żeby­śmy mogli iść całą czwórką; on i ja wysfo­ro­wa­li­śmy się do przodu, Famu­li­mus i Osi­pago podą­żali za nami. Minęło sporo czasu, zanim zdo­ła­łem zrzu­cić głaz roz­pa­czy, który przy­gniótł mi serce po sło­wach Bar­ba­tusa.

– A więc to pierw­szy raz? – zapy­ta­łem. – Nie spo­tka­li­ście mnie wcze­śniej?

– Nie znamy cię, Seve­ria­nie, choć ty z pew­no­ścią nas znasz – zaśpie­wał Famu­li­mus. – Na two­jej twa­rzy poja­wiła się auten­tyczna radość, domy­ślam się więc, że czę­sto się widy­wa­li­śmy i że jeste­śmy przy­ja­ciółmi.

– Ale nie zoba­czymy się wię­cej – doda­łem. – Kiedy teraz się roz­sta­niemy, podą­ży­cie pod prąd czasu, a więc już ni­gdy was nie ujrzę. Przy pierw­szym spo­tka­niu powie­dzia­łeś: „To dla nas wielka radość móc cię znowu powi­tać, Seve­ria­nie” i byli­ście bar­dzo zasmu­ceni, kiedy przy­szła pora się roz­stać. Pamię­tam to bar­dzo dobrze. Ja wszystko pamię­tam, o czym powin­ni­ście z góry wie­dzieć. Poma­cha­li­ście mi z pokładu waszego statku, kiedy sta­łem na szczy­cie wieży w zamku Bal­dan­dersa, mok­nąc w stru­gach desz­czu.

– Tylko Osi­pago ma pamięć dorów­nu­jącą two­jej, choć tego, co powie­dzia­łeś, ja także na pewno nie zapo­mnę – wyszep­tał Famu­li­mus.

– Teraz więc moja kolej, by was powi­tać i żeby być smut­nym z powodu roz­sta­nia. Znam was od ponad dzie­się­ciu lat i wiem, że strasz­liwe obli­cza, które ukry­wa­cie pod tymi maskami, to także tylko maski. Famu­li­mus zdjął swoją pod­czas naszego pierw­szego spo­tka­nia, choć wtedy umknęło to mojej uwagi. Wiem też, że Osi­pago jest maszyną tak samo jak Sidero, cho­ciaż ustę­puje mu zręcz­no­ścią.

– Jego imię ozna­cza „żelazo” – prze­mó­wił Osi­pago. – Nie­stety, nie znam go.

– A twoje zna­czy „hodowca kości”. Opie­ko­wa­łeś się Bar­ba­tu­sem i Famu­li­mu­sem, kiedy byli mali, kar­mi­łeś ich, nie opusz­cza­łeś na krok i zosta­łeś z nimi aż po dziś dzień. Dowie­dzia­łem się tego od Famu­li­musa.

– Jeste­śmy na miej­scu – oznaj­mił Bar­ba­tus, otwie­ra­jąc przede mną drzwi.

Będąc dziećmi, wyobra­żamy sobie, że za każ­dymi zamknię­tymi drzwiami cze­kają nie­zwy­kłe cuda, miej­sca cał­ko­wi­cie odmienne od tych, które znamy. Bie­rze się to stąd, że tak jest w isto­cie; dziecko, dla któ­rego wszystko jest nowe, zdu­miewa się i zachwyca zja­wi­skami dla doro­słego czło­wieka zupeł­nie oczy­wi­stymi i łatwymi do prze­wi­dze­nia.

Kiedy byłem chłop­cem, drzwi pew­nego gro­bowca sta­no­wiły dla mnie wrota do kra­iny cudów, a kiedy prze­kro­czy­łem ich próg, wcale nie spo­tkało mnie roz­cza­ro­wa­nie. Tutaj, na statku, ponow­nie sta­łem się dziec­kiem dys­po­nu­ją­cym nie­wielką wie­dzą o ota­cza­ją­cym je świe­cie.

Kom­nata, do któ­rej wpro­wa­dził mnie Bar­ba­tus, oka­zała się dla doro­słego Seve­riana – Seve­riana Autar­chy, Seve­riana noszą­cego w sobie cząstkę Thecli, sta­rego Autar­chy, a także setek innych ludzi – rów­nie nie­zwy­kła i cudowna jak kamienny gro­bo­wiec dla chłopca. Kusi mnie, by napi­sać, że wyglą­dała jak wypeł­niona wodą, ale to nie­prawda. Odnio­słem wra­że­nie, iż my wszy­scy zanu­rzy­li­śmy się w pły­nie, który wpraw­dzie nie był wodą, ale mógł ją zastę­po­wać na jakiejś pla­ne­cie zupeł­nie nie­po­dob­nej do Urth, albo że istot­nie zna­leź­li­śmy się w wodzie, jed­nak tak nie­praw­do­po­dob­nie zim­nej, że w każ­dym jezio­rze już dawno zamie­ni­łaby się w bryłę lodu.

Wszystko to jed­nak sta­no­wiło tylko efekt połą­czo­nego dzia­ła­nia złud­nego oświe­tle­nia, przej­mu­jąco zim­nego wia­tru hula­ją­cego po kom­na­cie oraz barw, wśród któ­rych domi­no­wały odcie­nie zie­leni, błę­kitu i czerni, poprze­ty­kane gdzie­nie­gdzie ciem­nym zło­tem i pożół­kłą kością sło­niową.

Meble w niczym nie przy­po­mi­nały tego, co przy­wy­kli­śmy nazy­wać meblami; bryły cze­goś podob­nego do cęt­ko­wa­nego kamie­nia, a jed­nak pod­da­ją­cego się doty­kowi, stały pod dwiema ścia­nami oraz na środku pomiesz­cze­nia, z sufitu zaś zwi­sały poszar­pane sztan­dary, tak lek­kie w ledwo wyczu­wal­nym przy­cią­ga­niu statku, że zda­wały się nie potrze­bo­wać żad­nego zacze­pie­nia. Cho­ciaż powie­trze było rów­nie suche jak w kory­ta­rzu, odnio­słem wra­że­nie, iż wiatr sie­cze moje policzki dro­bin­kami twar­dego, zmro­żo­nego śniegu.

– Czy to wasza kajuta? – zapy­ta­łem Bar­ba­tusa.

Ski­nął głową, po czym zdjął maski, odsła­nia­jąc twarz nie­ludzką, piękną i zna­jomą.

– Widzie­li­śmy kabiny, w któ­rych miesz­ka­cie wy, ludzie. Czu­jemy się w nich przy­naj­mniej rów­nie nie­swojo jak ty tutaj, ale ponie­waż jest nas trzech…

– Dwóch – popra­wił go Osi­pago. – Na mnie nie robi to żad­nego wra­że­nia.

– Nic nie szko­dzi, wręcz prze­ciw­nie. To dla mnie ogromny zaszczyt móc zoba­czyć, jak naprawdę żyje­cie, kiedy może­cie kie­ro­wać się wyłącz­nie wła­snym gustem i potrze­bami.

Nie­zu­peł­nie ludzka twarz Famu­li­musa zni­kła, odsła­nia­jąc prze­ra­ża­jący pysk o wyba­łu­szo­nych śle­piach i nie­zli­czo­nych wyszcze­rzo­nych zębach; chwilę póź­niej spod tej maski wyło­niło się prze­piękne obli­cze bogini z całą pew­no­ścią nie zro­dzo­nej z kobiety; przy­pusz­cza­łem wów­czas, iż oglą­dam je po raz ostatni.

– Oka­zuje się, Bar­ba­tu­sie, że te skromne istoty, z któ­rymi przyj­dzie nam się czę­sto sty­kać, potra­fią zna­leźć się nie tylko jako gospo­da­rze, ale rów­nież jako goście.

Gdy­bym słu­chał tego, co mówi bogini, z pew­no­ścią bym się uśmiech­nął, lecz byłem zajęty roz­glą­da­niem się po prze­dziw­nej kom­na­cie.

– Wie­dzia­łem, że wasza rasa została stwo­rzona przez hie­ro­gra­ma­tów na obraz i podo­bień­stwo tych, przez któ­rych oni zostali stwo­rzeni. Teraz wiem też, albo wydaje mi się, że wiem, iż kie­dyś zamiesz­ki­wa­li­ście stawy i jeziora niczym wodne stwory z ludo­wych podań.

– Na naszej pla­ne­cie, tak samo jak na two­jej, życie wyszło na ląd z morza – powie­dział Bar­ba­tus. – Jed­nak wystrój tej kom­naty ma tyle samo wspól­nego z tymi zamierz­chłymi cza­sami, co wystrój zamiesz­ki­wa­nej przez cie­bie kabiny z epoką, kiedy twoi przod­ko­wie żyli jesz­cze na drze­wach.

– Za wcze­śnie na kłót­nię! – zadud­nił Osi­pago. Jako jedyny nie zdjął maski, przy­pusz­czal­nie dla­tego, że uży­wa­jąc jej, nie odczu­wał żad­nej nie­wy­gody.

– Bar­ba­tus ma rację – zaśpie­wał Famu­li­mus, po czym odwró­cił się ku mnie. – Ty opu­ści­łeś swój świat, Seve­ria­nie, a my roz­sta­li­śmy się z naszym. My podą­żamy pod prąd czasu, ty pędzisz nie­siony prą­dem i wła­śnie dla­tego wszy­scy znaj­du­jemy się na tym statku. Lata, kiedy słu­ży­li­śmy ci radą i pomocą, są dla cie­bie prze­szło­ścią, dla nas one dopiero nadejdą. Wita­jąc się z tobą, Autar­cho, udzie­lamy ci pierw­szej, a zara­zem ostat­niej rady: po to, by oca­lić ludz­kość, musisz uczy­nić tylko jedną rzecz – słu­żyć wier­nie Tzad­kie­lowi.

– Kto to taki? – zapy­la­łem. – I w jaki spo­sób mam mu słu­żyć? Nawet o nim nie sły­sza­łem.

Bar­ba­tus par­sk­nął pogar­dli­wie.

– Wcale mnie to nie dziwi, ponie­waż Famu­li­mus miał zacho­wać jego imię w tajem­nicy. Nie wymie­nimy go już ani razu. Osoba, o któ­rej wspo­mniał Famu­li­mus, jest sędzią wyzna­czo­nym do roz­strzy­gnię­cia two­jej sprawy. To hie­ro­gra­mata, co chyba nie powinno nikogo dzi­wić. Co wiesz na ich temat?

– Bar­dzo nie­wiele. Tylko tyle, że są naszymi wład­cami.

– To rze­czy­wi­ście nie­wiele, a w dodatku nie ma nic wspól­nego z prawdą. Nazy­wa­cie nas hie­ro­du­lami; słowo to wywo­dzi się z waszego języka, nie z naszego, podob­nie jak Bar­ba­tus, Famu­li­mus i Osi­pago. Wybra­li­śmy je, ponie­waż są nie­po­spo­lite i pasują do nas naj­le­piej ze wszyst­kich. Czy wiesz, co zna­czy słowo „hie­ro­dule”?

– Wiem, że jeste­ście miesz­kań­cami tego wszech­świata, powo­ła­nymi do życia przez istoty z sąsied­niego, wyż­szego, i że macie im słu­żyć. Wasze zada­nie polega na kształ­to­wa­niu naszego gatunku, ludz­ko­ści, ponie­waż jeste­śmy spo­krew­nieni z tymi, któ­rzy kształ­to­wali waszych panów w cza­sach poprzed­niego Two­rze­nia.

– „Hie­ro­dule” zna­czy tyle co „święci nie­wol­nicy” – zaśpie­wał Famu­li­mus. – Czy mogli­by­śmy być święci, gdy­by­śmy nie słu­żyli Pra­stwórcy? On jest naszym panem, tylko on i nikt inny.

– Dowo­dzi­łeś wiel­kimi armiami, Seve­ria­nie – prze­mó­wił Bar­ba­tus. – Jesteś kró­lem i boha­te­rem, a przy­naj­mniej byłeś nim do chwili opusz­cze­nia pla­nety. Kto wie, może wró­cisz na tron, jeżeli nie przej­dziesz pomyśl­nie tej próby. Z pew­no­ścią wiesz, że żoł­nierz nie służy swemu ofi­ce­rowi, a przy­naj­mniej nie powi­nien tego czy­nić. Żoł­nierz służy swemu ple­mie­niu, od ofi­cera nato­miast otrzy­muje tylko wska­zówki, jak ma to robić.

Ski­ną­łem głową.