Uboga jest nasza wiara - Zdzisław Józef Kijas OFMConv - ebook

Uboga jest nasza wiara ebook

Zdzisław Józef Kijas OFMConv

0,0

Opis

Gdzie jest Bóg?
Na czym polega kryzys wiary?
Dlaczego tak ważne w modlitwie jest słowo i słuchanie?

Nowa ewangelizacja to ważne zadanie. Zwłaszcza dziś. Stanowi ona szczególne wyzwanie w czasach, gdy kryzys dotyka i tego obszaru. Ale nowa ewangelizacja to także, jak pisze Zdzisław Józef Kijas, wielki apel o nawrócenie.

Ta książka to opowieść o stylach, czyli sposobach bycia właściwych dla konkretnej osoby. Brak tu ocen i sądów, mnóstwo natomiast rozważań o poszukiwaniu Boga, istocie wiary, roli rozmowy i słowa w modlitwie. Autor krok po kroku przybliża charakter nowej ewangelizacji. Apeluje o oddanych głosicieli, pokorę oraz kreśli szerokie możliwości dla wiernych i Kościoła.

Uboga jest nasza wiara to mocny i wyrazisty głos, w który warto się wsłuchać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Ewangelizacja, o której wiele się pisze, a jeszcze więcej mówi, nie może być działaniem zwróconym wyłącznie „na zewnątrz”, zorientowanym na tych, którzy wciąż są daleko od wiary lub też zdążyli już o niej zapomnieć. W równym stopniu i z równie wielką miłością kieruje się w stronę osób już wierzących, wiernych świeckich i duchownych, chorych i słabych, cierpiących i szczęśliwych, których zachęca do przeżywania swojego stanu lub sytuacji życiowej w sposób (jeszcze) bardziej ewangeliczny, oddając się w opiekę Bogu i z zapałem angażując się w przemianę świata. Mamy świadomość, że kto już wierzy, ciągle musi swoją wiarę pogłębiać lub, co również prawdziwe, swoją wiarę ewangelizować. Kto już wierzy, nie może przestać napominać siebie i mobilizować do życia bardziej gorliwego, do bycia bardziej posłusznym Bogu i wrażliwszym na potrzeby bliźnich, dając tym samym lepsze świadectwo o swojej chrześcijańskiej tożsamości. Są to z pewnością najważniejsze wyzwania, przed jakimi staje nowa ewangelizacja. Czyż nie łatwiej głosić dobrą nowinę tym, którzy jej nie znają, uczyć ich Bożych przykazań, chrześcijańskich norm moralnych i pokazywać na przykładzie świętych geniusz miłości Chrystusa, niż wcielać te treści we własne życie i stawać się świadkiem?

Nowa ewangelizacja nie radzi sobie bez świadków. Byli oni zawsze ważni, dlatego nie może ich zabraknąć i dzisiaj. Nie wystarczy mówić o samej ich potrzebie, apelować do innych o to, aby nimi byli. Nie tylko adresaci przesłania zobowiązani są do świadectwa, ale w pierwszym rzędzie ci, którzy o jego konieczności mówią. Bez ewangelicznego życia tych, którzy już wierzą w Chrystusa i przepowiadają Ewangelię, bez tworzenia przez nich pięknych wspólnot świadków, sam tylko apel o świadków może się okazać niewystarczający. Same słowa, nawet kiedy jest ich wiele i są bardzo mądre, nie potrafią skutecznie zrealizować ewangelizacji. Uczynić to mogą tylko wtedy, kiedy zostaną przełożone na konkretne gesty, jasne wybory i czytelny styl życia osób wierzących. Określoną rolę odgrywają w tym także struktury: kościelne, parafialne, zakonne i inne. Ich obecność w ewangelizacji wynika z samej natury człowieka, dlatego nie sposób, aby ich nie było. Nie wolno z nich rezygnować, lekceważąc ich merytoryczną nośność, ale przeciwnie, należy je włączać w proces przepowiadania Bożego orędzia i utrwalania jego obecności w życiu kościelnym i społecznym. To wielkie zadanie świadków i odpowiedzialna misja, która wymaga jednocześnie mądrego korzystania z narzędzi, jakimi dysponują. Przepełnione duchem ewangelicznym struktury te okażą się pomocne, czy wręcz niezbędne, aby świadectwo osób wierzących stale dojrzewało i nabierało koniecznego rozmachu.

Wezwaniem do nowej ewangelizacji jest określona sytuacja kryzysowa, odczuwana wszędzie, aczkolwiek najmocniej w krajach, które cieszą się długą tradycją chrześcijańską. Kryzys, o którym wiele się mówi, nie odnosi się do wiary jako takiej ani też do treści chrześcijańskiego orędzia, które nie ulegają zmianie, zawsze bowiem komunikują pełną prawdę o Bogu i Jego zaangażowaniu się w życie swoich stworzeń. Powiedziałbym, że jego ostrze skierowane jest bardziej w sposób, w jaki Ewangelia była dotąd przekazywana i przeżywana przez chrześcijan. Chodzi zatem bardziej o styl przepowiadania Dobrej Nowiny niż o jej treść. Nowa ewangelizacja winna uwolnić chrześcijańskie orędzie od wielu różnych spraw, które do niej w istocie nie należą albo też jej nie służą, a które są dla niej negatywnym obciążeniem, ponieważ zabierają jasność/czytelność Bożego orędzia, utrudniając w efekcie jego przyjęcie przez tych, którzy jeszcze nie wierzą.

Nowa ewangelizacja jest w istocie wielkim wezwaniem do nawrócenia. Pełną treść tego biblijnego pojęcia streszcza zawołanie Jana Chrzciciela: „Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!” (Mk 1,15). Grecki termin stosowany na określenie nawrócenia oznacza: „przemyśleć” (na nowo), czyli zakwestionować dotychczasowy sposób życia, osobisty czy wspólnotowy; pozwolić Bogu, aby wszedł i uczynił swoje mieszkanie w naszym życiu. Chodzi także o to, aby nie być pochopnym w ocenie zjawisk zewnętrznych i bronić się przed bezrefleksyjnym uleganiem temu, co proponuje moda, reklama, czyli tzw. większość. Człowiek, który żyje duchem nawrócenia, podaje w wątpliwość to, co widzi i co przeżywa, analizuje i ocenia, odrzuca lub akceptuje. Nawrócić się znaczy również mieć odwagę iść pod prąd, myśleć inaczej niż większość, kiedy owa większość oddaliła się od ducha Ewangelii lub go zwalcza. Nawrócony nie chce dłużej żyć i myśleć jak wszyscy. Nie zagłusza swojego sumienia głosem wielu, ale słucha go i dokonuje osobistych, odpowiedzialnych wyborów. Oczywiście, nie szuka sztucznych podziałów, które mogłyby osłabić wspólnotę i uczynić ją w mniejszym stopniu ewangeliczną. Unika bycia oryginalnym za wszelką cenę. Jego dyskrecja nie pozwala mu szukać taniego poklasku, ponieważ w pierwszym rzędzie szuka chwały Bożej, nie osobistej.

Osoba nawrócona udaje się na poszukiwanie dobra i prawdy także wtedy, kiedy inni przestali ich szukać, zadowoleni chwilowymi doznaniami, przyjemnością, która równie szybko się pojawia, jak znika, radością płytką i przelotną. „Nawrócenie” (metanòia) oznacza gotowość wyjścia z dotychczasowego samozadowolenia i samowystarczalności, jako efekt odkrycia i akceptacji swoich niedoskonałości i braków, w każdym wymiarze egzystencji, zarówno duchowym, społecznym, rodzinnym, jak i emocjonalnym.

Osoba wierząca, która żyje w duchu nawrócenia, świadoma jest swoich braków, słabości i grzechu, dlatego wezwanie do ewangelizacji będzie kierować w pierwszym rzędzie w stronę samej siebie, aby dopiero później wyjść z nim do innych. Nie przestaje nawoływać siebie do nawrócenia, do większej gorliwości i bezinteresowności, do bardziej czytelnego dawania świadectwa o swojej przynależności do Chrystusa. Nawrócenie rodzi w niej postawę pokory. Odtąd jest świadoma swojej niewystarczalności, niewiedzy i braków, otwierając się na miłość i przyjaźń, które płyną od osób z zewnątrz, w pierwszej zaś kolejności od Boga.

W niniejszej pozycji pragnę się skupić przede wszystkim na stylach ewangelizacji, czyli na postawach, które rodzą się w sercu osoby nawróconej lub nawracającej się. Kwestia stylu jest istotna. Nie jest on bowiem tym samym, co przepowiadane słowo, aczkolwiek wydaje się mu bardzo bliski. Pojęcie to, wprowadzone do psychologii przez Alfreda Adlera, dotyczy sposobu bycia właściwego dla konkretnej osoby. Składa się na niego ogół motywów, które kierują osobą przy podejmowaniu określonych decyzji, cechy osoby i jej zainteresowania, skala wartości oraz sposoby zachowania się i postrzegania przez nią świata, reagowanie na bodźce dochodzące z zewnątrz (trudności czy radości, chorobę lub inne cierpienie) i odnoszenie się do tych, którzy osobę otaczają, sposób wchodzenia z nimi w relację.

Ewangelizacja apeluje o nowe style życia wierzących, które będą bardziej współgrać z Ewangelią. Dobra Nowina nie potrzebuje zbyt wielu dodatków i wyjaśnień, ale z pewnością istnieje potrzeba wcielenia jej treści w życie konkretnych osób i wspólnot. Chrystus nie oczekuje od wierzących apologii wiary. Powołuje ich nie po to, aby prowadzili szkodliwą i nikomu niepotrzebną polemikę z dzisiejszym społeczeństwem czy kulturą, lecz przede wszystkim – aby przyjęli styl życia Jego uczniów, szli za Nim, dokądkolwiek się udaje, naśladowali Go w swoich słowach, życiu i wyborach. Oczekuje od nich przyjęcia postawy pokory i posłuszeństwa, że On jest Mistrzem, a oni Jego uczniami, że On jest zbawcą, ci zaś, którzy idą za Nim, należą do grona zbawionych. Chrystus oczekuje również od swoich uczniów nowego stylu przepowiadania Dobrej Nowiny, który będzie jeszcze bliższy duchowi ewangelicznemu. Chodzi o nowy język przekazu i sposób, w jaki zwracają się oni do świata z apelem o nawrócenie i przyjęcie Boga za swojego Pana. Winien to być język miłości, właściwy dla ich Mistrza, język życzliwości i gotowości do ofiary. Język, który tego, kto stoi jeszcze „na zewnątrz”, zachęca, by wszedł „do środka”, otwierając szeroko gościnne drzwi Bożego domu, nie zaś taki, który wznosi mury lub szczelnie zamyka swoje podwoje przed tymi „z zewnątrz”.

Styl daje świadectwo o jakości wiary. Jest niczym światło z góry Tabor, którym osoba wierząca rozświetla otoczenie, wprowadzając w nie jasność Bożej obecności. Im więcej w kimś autentycznej, żywej wiary, tym również jego styl życia czy myślenia, jego słowa i gesty, sposób, w jaki zwraca się do innych, przebacza im lub zachęca do dobrego, staje się bardziej ewangeliczny, to znaczy bliższy Bogu. Osoba wierząca jaśnieje odtąd światłem Bożym w swoim otoczeniu. I odwrotnie, kto ma Boga wyłącznie na ustach, lecz nie nosi Go w swoim sercu, ten prowadzi styl życia daleki od ducha Ewangelii i nie daje o Nim świadectwa swoim życiem. Jego ubogi styl chrześcijańskiego życia z trudnością przekona niewierzących, a może nawet jeszcze bardziej oddali ich od Boga.

Jaki zatem styl reprezentują ci, którzy obecnie wierzą? Pytamy wyłącznie o styl, ponieważ tylko on jest możliwy do poznania przez zewnętrznego obserwatora, gdyż wiara jest tajemnicą głęboko ukrytą w sercu wierzącego. Styl jest jej objawieniem, uzewnętrznieniem w określonym kontekście życia wierzącego. Dlatego pytanie o styl skierowane jest do każdego, kto deklaruje się jako wierzący w Jezusa Chrystusa. Tytuł książki sugeruje, jakoby ów styl był ubogi, a przez to uboga była również wiara wierzących. Czy rzeczywiście tak jest? Nie mnie oceniać siłę wewnętrznych odniesień do Boga tych, którzy w Niego wierzą. Ich wiara z pewnością jest szczera i nawet bardzo głęboka, lecz może (za) słabo uzewnętrzniana, stąd jej ubogi styl bycia, mało czytelne chrześcijańskie postawy w odniesieniu do otoczenia. Właśnie do tego aspektu wiary odnosi się termin „ubóstwo” użyty w tytule książki, inaczej mówiąc, do sposobu, w jaki wierni wyrażają swoją wiarę w życiu codziennym, w relacjach rodzinnych i przyjacielskich, w lokalnych wspólnotach i większych społecznościach ludzkich, jakim jest chociażby państwo. Ubóstwo stylu wierzących odnosi się również do ich relacji z Kościołem; może utożsamiają się z nim (za) słabo, przyjmując postawę zewnętrznego obserwatora, nie zaś członka, zatroskanego o jego dobro i dalszy rozwój, o należne mu miejsce w życiu publicznym i szacunek do wartości, które głosi. Kto spogląda z boku na życie wierzących, może niekiedy odnieść wrażenie, że ich styl prowadzenia rozmów, dyskusje na tematy trudne, dochodzenie do ewentualnego konsensusu itd., nie zawsze bliski jest ewangelicznemu, przeciwnie – nawet daleki od jego ducha. Wierzący nie rozmawiają ze sobą jak osoby przemienione duchem ewangelicznym i rozpalone ogniem miłości, ale wydają się sobie obce, a czasem wręcz wrogie. Zapominają, że wiara w tego samego Boga czyni ich bliskimi sobie, duchowymi braćmi i siostrami. Nowa ewangelizacja uwzględnia takie postawy i pragnie je zmienić.

Wiele można by mówić na powyższe tematy, lecz nie temu służy wstęp. Jest on bardziej zaproszeniem, aby czytelnik sięgnął do książki, otworzył ją i zaczął czytać. Jak zaznaczyłem, nie jest ona o wszystkim, ale pragnie być zachętą do walki o nowy styl życia tych, którzy wierzą. Do tego nie przestaje zachęcać nas Ewangelia i o to apeluje (nowa)ewangelizacja.

Rzym, 22 października 2012 r.

wspomnienie bł. Jana Pawła II

I. Gdzie jest Bóg? Człowiek w poszukiwaniu utraconego Boga

Czy św. Augustyn miał rację, kiedy pisał: „Stworzyłeś nas bowiem jako skierowanych ku Tobie. I niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie”1? Pytanie jest ważne. Pośrednio chodzi o odpowiedź na pytanie: gdzie jest Bóg? Chociaż niewielu je stawia, wszyscy przecież powtarzają słowa biskupa, należące do klasyki wypowiedzi cytowanych. Nie będę jednak analizował powyższej wypowiedzi, zrobili to już inni, ale zajmę się boską rzeczywistością, którą opisują. Otóż interesuje mnie znalezienie odpowiedzi na pytanie: gdzie jest Bóg? Pytanie to pojawia się w ustach cierpiących i smutnych, skrzywdzonych przez życie lub poszukujących pracy, osób dotkniętych niesprawiedliwością czy zdradzonych przez tych, których kochali. Mniej lub bardziej wyraźnie, z większą lub mniejszą natarczywością, świadomie lub bez świadomości stawiają oni pytanie o Boga, o Jego obecność i działanie, trwając w oczekiwaniu na odpowiedź. Jaki rodzaj obecności Boga zdoła zadowolić tego, kto cierpi? Z pewnością nie może to być wyłącznie obecność przekazana w słowie, ale doświadczona osobiście lub podziwiana u kogoś innego. Chodzi więc o spotkanie z Bogiem w żywej wierze, w doświadczeniu wewnętrznym czy mistycznym. Tylko taki rodzaj odpowiedzi na pytanie czyni Boga obecnym w życiu tego, kto pyta, lub przekonującym dla tego, kto jeszcze szuka. Tylko życie świadków Chrystusa przekonuje do Niego tych, którzy nimi jeszcze nie są. Nie słowa, ale bardziej czyny, konkretne gesty i życiowe postawy są najlepszym sposobem głoszenia ciągłej obecności Boga w świecie.

Doświadczyła tego Maria Magdalena. W jej duszy odcisnął się mocno obraz Chrystusa, którego chwilowo „utraciła”, dlatego z tak wielką miłością udała się na Jego poszukiwanie. Jej postawa może być przykładem dla wielu, którzy są być może w podobnej sytuacji życiowej, stąd też warto przyglądnąć się jej bliżej, dostrzegając w niej takie aspekty, które są niezmienne, obowiązujące zawsze, wszystkich i wszędzie. Maria pokazuje, że warto Boga szukać i że pozwala się On znaleźć, aczkolwiek nie bez wysiłku i nie bez konieczności dokonania wielu zmian: w sobie, w swoim myśleniu i życiu, w swojej postawie względem Boga i otoczenia.

Bóg zawsze może zaskoczyć

Sytuacja, w jakiej znalazła się po śmierci Jezusa Maria Magdalena (zob. J 20,11-18), jest wielce pouczająca, także dla współcześnie żyjących, mniej lub bardziej intensywnie zaangażowanych w wiarę i jej wyznawanie. Mamy przed sobą osobę, która gwałtownie i na dodatek w dramatycznych i szybko następujących po sobie wydarzeniach traci Tego, który był dla niej tak ważny, stanowił sens jej życia, źródło radości i pociechy, dla którego zrezygnowała ze swoich wcześniejszych przyzwyczajeń i wstąpiła na nową drogę. Teraz okazuje się, że jej Bóg umarł, odszedł w ciemność. Ten, który jawił się jako wszystkomogący, cudotwórca i nauczyciel drogi życia, został zabity i pochowany w ciemnym grobie. Maria tymczasem planowała swoją przyszłość, ściśle wiążąc ją z Nim.

Była zawsze blisko Jezusa, gotowa słuchać, przyjść Jemu (i Jego uczniom) z pomocą, usłużyć, jeżeli była taka potrzeba. Tymczasem wszystko się skończyło. Pozostała wyłącznie ona i jej wspomnienia, marzenia, niezrealizowane plany. Wokół nie ma też nikogo, komu mogłaby się pożalić, wypłakać. Jej samotność się wzmaga. Czuje się zagubiona w wielkim świecie, który nagle stał się jeszcze bardziej obcy, niż był. A może jest rozczarowana swoją wiarą w Jezusa? Może liczyła na więcej? Może, jak wielu innych uczniów Jezusa, sądziła, że odmieni losy swojej ojczyzny?

Maria – ale również pozostali uczniowie – widząc, jak potężny jest Jezus w czynie i słowie, może czynili w związku z Nim jakieś plany na przyszłość? Może któryś z nich marzył o królowaniu z Chrystusem, byciu ministrem w Jego rządzie, osobą wpływową w społeczeństwie… Jego śmierć znaczyła tymczasem koniec snów o potędze. Jeżeli jeszcze nie tak dawno bycie Jego uczniem znaczyło wiele i było rodzajem wyróżnienia, teraz stało się źródłem wstydu. Może czuli się zdradzeni i oszukani przez Mistrza?

Sytuacja Marii oraz uczniów pod wieloma względami przypomina położenie dzisiejszych chrześcijan. Wielu z nich spodziewało się, że Bóg rozwiąże ich trudną sytuację społeczną i gospodarczą, poprawi współżycie między różnymi kulturami i narodami, załagodzi konflikty pokoleniowe czy rodzinne, ale także znajdzie dla nich pracę, dobrego męża lub żonę, pomoże w wychowaniu dzieci i usunie widmo choroby itd. Wielu wierzących sądziło, że wiara da im możliwość „panowania” nad Bogiem, „kierowania” wolą Jezusa, „wskazywania” Duchowi Świętemu, kogo uświęcać, a kogo nie. Zapominali, że wiara to nie tylko panowanie razem z Chrystusem, ale również ciągły czas próby, czas nowego doświadczenia i pogłębiania znajomości Boga, który jawi się w nowy sposób, w nowych okolicznościach i nowych warunkach. Różne doświadczenia, w które obfituje codzienność, przyprowadzają także wierzących do symbolicznego grobu, w którym spoczywa ich dawny Bóg (może Kościół, pewien sposób przeżywania wiary, pewne tradycje narosłe wokół wiary, które już odeszły w przeszłość), Bóg którego już nie ma, ponieważ odszedł. W takich chwilach wiara musi być mocna, aby nie zwątpić, że Bóg, aczkolwiek jest mniej widoczny niż dawniej, to jednak ich (i świata) nie opuścił. Nie zostawił „swoich” sierotami, lecz chce, aby rozpoznali Go na nowo, jako Boga żyjącego i bliskiego, nadal działającego i kierującego historią świata. Bóg chce wyjść z pięknych ram, w które włożyło Go ludzkie myślenie. On wykracza poza mądre, lecz zawsze zbyt ubogie definicje, w które wpisał Go ludzki rozum. Bóg jawi się zawsze jako Inny. Dlatego należy Go ciągle lepiej poznawać. Bóg może zaskoczyć człowieka swoją wielkością i dobrocią, miłością i przebaczeniem, dlatego wiara nie może być uśpiona, ale czuwająca. Święty Paweł wychwala Boga za Jego wielkość:

O głębokości bogactw, mądrości i wiedzy Boga! Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi! Kto bowiem poznał myśl Pana, albo kto był Jego doradcą? Lub kto Go pierwszy obdarował, aby nawzajem otrzymać odpłatę? Albowiem z Niego i przez Niego, i dla Niego [jest] wszystko. Jemu chwała na wieki! Amen (Rz 11,33-36).

Wielu chrześcijan przeżywa doświadczenia podobne do tych, jakie były udziałem Marii czy pozostałych uczniów. Z okresu, kiedy wiara wiele znaczyła, kiedy chrześcijaństwo było religią wyjątkową i jedyną, kiedy miało wpływ na życie i jego wartość, tworzyło katalog wartości i ideałów, brało w obronę sieroty i pokrzywdzonych, kształtowało naukę społeczną i budowało fundamenty pokoju i zgody między narodami – z tego okresu wchodzi w epokę religijnego prześladowania, ostracyzmu, usuwania wiary w Chrystusa w cień, a nawet obarczania chrześcijaństwa winą za „kryminalne” wykroczenia przeszłości. Być uczniem Chrystusa nie jest już wielką chlubą, raczej może się stać powodem utraty pozycji społecznej czy pracy. Podobnie więc jak Maria, udają się do „grobu” z wyrzutami, gdzie podział się „ich” Bóg. Nie trzeba się wstydzić ani łez, ani pytań, lecz jednocześnie trzeba mieć szeroko otwarte oczy i czułe serce, aby dostrzec przychodzącego Boga, który pyta: „Dlaczego płaczesz?”.

Nowa ewangelizacja stawia sobie za zadanie między innymi odkrycie „nowej” obecności Boga w dzisiejszym świecie. Odkrycie, że chociaż wizualnie jest On mniej widoczny niż dawniej, to nadal działa w świecie i życiu ludzi przez Jezusa Chrystusa w Duchu Świętym. Potrzebuje tego każdy indywidualny wierzący, ale także Kościół i świat. Bóg jest konieczny, aby pomóc nam w płynności prawd i wartości odkryć na nowo skałę, jaką stanowi wiara, która pozwala położyć fundament pod pewną przyszłość. Sądzę, że przeżycia Marii szukającej żyjącego Chrystusa wśród umarłych, zawierają wiele ważnych wskazań dla nowej ewangelizacji i dla tych, którzy pragną się w nią włączyć.

Tekst Ewangelii (J 20,11-18)

Maria Magdalena natomiast stała przed grobem, płacząc. A kiedy [tak] płakała, nachyliła się do grobu. I ujrzała dwóch aniołów w bieli, siedzących tam, gdzie leżało ciało Jezusa – jednego w miejscu głowy, drugiego w miejscu nóg. I rzekli do niej: „Niewiasto, czemu płaczesz?”. Odpowiedziała im: „Zabrano Pana mego i nie wiem, gdzie Go położono”. Gdy to powiedziała, odwróciła się i ujrzała stojącego Jezusa, ale nie wiedziała, że to Jezus. Rzekł do niej Jezus: „Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz?”. Ona zaś, sądząc, że to jest ogrodnik, powiedziała do Niego: „Panie, jeśli ty Go przeniosłeś, powiedz mi, gdzie Go położyłeś, a ja Go wezmę”. Jezus rzekł do niej: „Mario!”. A ona obróciwszy się powiedziała do Niego po hebrajsku: „Rabbuni”, to znaczy: Nauczycielu! Rzekł do niej Jezus: „Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich braci i powiedz im: «Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego»”. Poszła Maria Magdalena, oznajmiając uczniom: „Widziałam Pana i to mi powiedział”.

Kryzys wiary jest niczym „pusty grób”

Powyższa perykopa opisuje zjawienie się Jezusa Marii Magdalenie. Śmierć Jezusa, jej wielkiego, szczególnego i wiernego przyjaciela, stała się dla niej doświadczeniem bardzo bolesnym. Jego odejście naruszyło podstawy jej dotychczasowej egzystencji. W gruncie rzeczy straciła sens życia. Nic już jej nie cieszy, nic nie interesuje. Zaczyna stronić od ludzi, jakby się ich bała. Być może trzyma się od nich z daleka, ponieważ pośrednio obwinia także tych, którzy są jej bliscy, odpowiedzialnością za śmierć swojego mistrza. W każdym razie jej sytuacja personalna jest bardzo trudna. Ten, który stanowił sens tego, kim w chwili obecnej jest, dla którego zerwała z przeszłością, zrezygnowała z praktykowanego wcześniej stylu postępowania, nagle odszedł. Maria bardzo odczuwa ten brak.

Ważne jest, że Maria nie godzi się z odejściem Jezusa i dlatego nie przestaje Go szukać. Wraca myślami do chwil spędzonych z Nim i do prowadzonych z Nim rozmów. Przypomina sobie to, co powiedział, i obietnice, które złożył. Udaje się także do miejsc sobie znanych. Odwiedza również te, dokąd Jezus udawał się ze swoimi uczniami. Pełna szlachetnego żalu kieruje swoje kroki do ogrodu, w którym znajdował się grób jej Pana. Czyżby żyła nadzieją na spotkanie z żyjącym Mistrzem? A może chce się z Nim widzieć poprzez grób, zwyciężając tym samym prawo śmierci?

W życiu każdego są chwile, kiedy ma się wrażenie, że świat zaczyna się walić, że wszystko, co udało się zbudować w ostatnich latach, zaczyna się sypać. To, co stanowiło dotąd sens życia, pracy, poświęcenia czy źródło odwagi, przestaje już tym być. Mówimy wtedy, że życie straciło sens, że nie warto już w nie inwestować, że lepiej się poddać i popłynąć z prądem zdarzeń. Misternie przygotowywane plany, projekty, nad którymi długo się pracowało, nagle okazują się bezwartościowe. Nie mają znaczenia i należy je odłożyć do lamusa, godząc się na to, że nigdy nie zostaną więcej podjęte. Podobnie bywa również z przyjaźnią. Oto ta, która wydawała się mocna i trwała, nagle upada. Osoba, którą kochaliśmy, która stanowiła sens naszego życia, siłę konieczną do podnoszenia się z upadków, wychodzenia z uzależnień i wchodzenia na drogę poprawy, odwróciła się od nas, odeszła z kimś innym. Są to sytuacje graniczne. Człowiek wówczas w pewnym sensie obumiera. Traci smak życia, chęć do działania, pragnienie tworzenia. Kryzys staje się więc dla niego grobem i aby tworzyć dalej, musi z niego powstać. Kryzys duchowy i społeczny, kryzys wiary czy przyjacielskich relacji, ekonomiczny czy kościelny, słowem – każdy kryzys ma w sobie coś z doświadczenia grobu, czyli czegoś końcowego, czegoś, co zamyka pewien dotychczasowy porządek, dając jednocześnie możliwość myślenia czy marzenia o nowym, innym.

Doświadczenie takie jest ważne, ponieważ inaczej nie narodzi się nic nowego. Jest zarazem bardzo bolesne, bo narusza sposób dotychczasowej egzystencji. Wymaga ofiary. Bardzo często jest nią swoisty brak pewności, jaką miało się dotychczas, a stąd też szereg niewygodnych pytań: jakie będzie jutro?, jak ułoży się w życiu?, co się ze mną stanie? Pytania te, właśnie dlatego, że są trudne, duchowo i intelektualnie rozbudzają człowieka, wyrywają go z pozornego stanu szczęścia czy z „pustego grobu”, dając mu w zamian nowe siły do życia, dotąd nieznane. Są odkrywcze, niosą w sobie siłę do nowego powstania. Ponieważ naruszają fundamenty dotychczasowej jego egzystencji, zmuszają go do szukania i zakładania nowych. Tych pytań i związanych z nimi trudności doświadczyła Maria Magdalena.

Obok przykrych, negatywnych doświadczeń, mogą mieć miejsce także inne, mniej bolesne, a bardziej przyjemne. Dość nieoczekiwanie, przez zaskoczenie, ktoś może się spotkać z przyjaźnią, której nie oczekiwał, z gestem miłości czy dobroci, którego się nie spodziewał. Cieszyć się można z dobrej pracy czy awansu. Osoba chora cieszy się z powrotu do zdrowia, a student z zakończenia roku akademickiego. Jest wiele przeżyć, które mogą zmienić na lepsze lub na gorsze dotychczasowy stan. Pierwsze działają pozytywnie na nasze samopoczucie, drugie są bolesne. Pierwsze mają moc przywrócić utracony być może sens życia, pracy, poświęcenia. Kiedy przebywa się w otoczeniu osób pozytywnie nastawionych do życia, wraca chęć tworzenia. Powraca optymizm, wiara w drugiego, w przyjaźń i możliwość autentycznej miłości. Chce się na nowo czynić dobro. Przykre doświadczenie wywołuje reakcje odwrotne.

Spotkanie Jezusa z Marią Magdaleną było bogate w doświadczenia i wewnętrzne przeżycia. Miało momenty pełne radości i dobra, ale również – o czym czytamy w powyższej perykopie – smutku, opuszczenia, samotności. W swojej pełni było doświadczeniem wielowymiarowym. To z kolei pokazuje etapy wychodzenia ze smutku, którego doświadcza Maria, aby odzyskać na nowo radość z bliskości Jezusa. Jest to również przechodzenie od braku nadziei do ufności, od dawnego modelu głoszenia dobrej nowiny, do nowego sposobu jej przepowiadania. Są to ważne etapy, musi przez nie przejść każdy, kto pragnie na nowo poznać Boga, inaczej niż znał Go dotychczas. Etapy te znaczą „przejście” od dotychczasowej wizji Jezusa Chrystusa do nowej, bardziej osobistej i bogatej w doświadczenie. Jest to przejście od wizji Jezusa wyłącznie jako Mistrza, do Jezusa Chrystusa jako żyjącego Pana, który zwyciężył śmierć i oddalił od nas wszelki lęk. Boga, który pokonał najważniejszego nieprzyjaciela człowieka i wszystkie jego sługi, objawiając się jako zwycięzca. Przejście takie jest konieczne. Potrzebuje go życie i głoszenie chrześcijańskiego orędzia. Kiedy osoba wierząca poczuje się na nowo mocna w swojej wierze w Chrystusa zwycięzcę, jej przepowiadanie będzie bardziej wiarygodne, ponieważ będzie bardziej osobiste, czyli dojrzałe i mocne – stanie się świadectwem życia.

Boga trzeba szukać wytrwale

Maria nie poddaje się i dlatego udaje się do grobu (por. J 20,11). Idzie sama, ale bynajmniej nie czuje się samotna. Jest otwarta na Boga, który pozostaje zawsze tajemnicą. Nic i nikt nie jest w stanie odsłonić w pełni tajemnicy życia Boga, co oznacza, że zawsze może On zaskoczyć wierzącego, stać się Inny, niż myślimy. Maria, chociaż nie ma jeszcze konkretnego obrazu Jezusa po śmierci, doświadcza Go jednak jako żyjącego. Przeczuwa, że tajemnica Boga jest niepojęta, że może się z niej wyłonić nowa nadzieja, nowa siła i nowy obraz Boga. Maria należała do wąskiego grona osób, które miały odwagę trwać przy Jezusie zawsze: zarówno za Jego ziemskiego życia, jak również po śmierci, w czasie chwalebnym i smutnym, gdy otaczały Go tłumy i kiedy leżał sam w grobie. Nie wstydziła się swojego Mistrza.

Po obowiązkowym odpoczynku szabatu Maria wraca do grobu. Chce adorować Pana, towarzyszyć Mu. Ponieważ łzy są jedynym głosem jej duszy, rzewnie płacze. Nie wstydzi się swoich łez. Nie ukrywa ich, bo są wyrazem jej miłości do Jezusa. Przybywa do grobu i z wielkim zdziwieniem odkrywa, że jest on pusty, że nikogo w nim nie ma!

Każdego, kto czyta lub słucha słowa Ewangelii, musi uderzyć wielka wytrwałość Marii, z jaką szuka Jezusa (por. J 20,11-13). Jawi się jako kobieta niezwykle cierpliwa. Nie poddaje się i nie zniechęca. Zagląda w takie miejsca, w które niewielu decyduje się zachodzić. Jej ból jest tak wielki, że oddalił wszelki strach, lęk, ludzki niepokój. Pozostało w niej jedynie pragnienie bycia blisko Pana. Nachyla się i zagląda do grobu. I oto w miejscu, gdzie położono jej Pana, widzi dwóch aniołów ubranych w białe szaty, którzy siedzą tam, gdzie spoczywało dotąd ciało Jezusa, jeden w miejscu nóg, a drugi w miejscu głowy. Aniołowie pytają: „Niewiasto, czemu płaczesz?”. Maria odpowiada: „Zabrano Pana mego i nie wiem, gdzie Go położono”. Szuka Jezusa, jakiego dotąd znała. Pyta o Tego, z którym przebywała wcześniej, którego słyszała i z którym rozmawiała. Szuka Jezusa, który uzdrawiał i czynił cuda, który płakał nad śmiercią przyjaciela i wyrzucał handlarzy z domu swojego Ojca. Maria szuka „swojego” Jezusa. Pyta o takiego Pana, jaki wyrył się w jej pamięci i sercu. Nie wie jeszcze, że Bóg objawia się zawsze jako ktoś Inny!

W szukaniu ważny jest również rytuał

Należy podziwiać upór i cierpliwość, z jakimi Maria szuka Boga. Czyni to nawet wówczas, kiedy inni już przestali, może się poddali, a może czekają na inną, bardziej dogodną okazję, aby wznowić poszukiwania? Maria udaje się na poszukiwanie Mistrza od razu, zaraz po skończonym szabacie. Nie przejmuje się, że inni rzeczywiście uznali Go już za „umarłego”, że pogodzili się z końcem Jego ziemskiej historii i zaczęli organizować po nowemu swoje życie (np. uczniowie udający się do Emaus). Prawdziwa miłość nie umiera. Maria, która kocha, nie może nie myśleć o Jezusie i nie udawać się do miejsc z Nim związanych. Ona czuje w sercu, że miłość ma moc przywracania życia.

Do szukania i przeżywania Boga potrzebny jest rytuał, odpowiedni, stały, regularny sposób postępowania, pewien obrzęd. Obejmuje on konkretne miejsca czy gesty, czynności i słowa. Jest sumą specyficznych zachowań, słów i postaw, które współgrają z pragnieniami, które zamierza się realizować. Rytuał jest ważny w życiu wiary. Wyznacza jej granice, tworzy właściwy klimat do rozwoju przyjaźni z Bogiem. Jest on ważny również w każdej przyjaźni i miłości, które bez niego umierają. W życiu zakonnika rytuałem jest określony program dnia, w którym jest czas na modlitwę, pracę i odpoczynek. Jego zasadniczym celem jest ożywiać świadomość życia w obecności Boga. Sytuacje, które go spotykają, dobre czy smutne, są widziane przez pryzmat tej obecności, stąd przeżywane są łatwiej, głębiej. Wiara wymaga rytuału, określonych i stałych zachowań, które będą przypominać wierzącemu, kim jest i kto jest jego Panem, w jaki sposób odczytywać to, co go spotyka, i jaki temu nadać sens. Również przyjaźń i miłość wymagają rytuału, pewnego obrządku. Kiedy Mały Książę pyta lisa: Co znaczy „obrządek”? – słyszy taką odpowiedź:

– To także coś całkiem zapomnianego – odpowiedział lis. – Dzięki obrządkowi pewien dzień odróżnia się od innych, pewna godzina od innych godzin. Moi myśliwi, na przykład, mają swój rytuał. W czwartek tańczą z wioskowymi dziewczętami. Stąd czwartek jest cudownym dniem! Podchodzę aż pod winnice. Gdyby myśliwi nie mieli tego zwyczaju w oznaczonym czasie, wszystkie dni byłyby do siebie podobne, a ja nie miałbym wakacji2.

Wiara oderwana od rytuału, lekceważąca religijne miejsca i czasy, stroniąca od spotkań z treściami wiary, która nie zabiega o właściwy czas na modlitwę, praktykę ascetyczną, rozmowę lub lekturę na jej temat, rychło może się ześlizgnąć w sferę osobistych fantazji i projekcji niskich pragnień. Nawet jeżeli rytuał jest uciążliwy (a często tak jednak bywa) daje ważne uczucie przynależności, świadomość bycia członkiem określonej wspólnoty. Uczestniczenie w obrzędzie pozwala jednostce zakotwiczyć się w historycznej wspólnocie, poddać zewnętrznej ocenie stopień swojej tożsamości, siłę swoich przekonań, gotowość do poświęcenia dla zachowania czy rozwoju swojej wiary. Kto bierze udział w obrzędzie, równocześnie konfrontuje słowne deklaracje z konkretną postawą i wyborami. Rytuał potwierdza nasze deklaratywne przekonania lub zadaje im kłam, obnażając ich powierzchowność i płytkość. Kto bierze udział w rytuale, musi zdobyć się na odwagę (wysiłek), aby ja wspólnoty, której się jest członkiem (lub być zamierza), przedłożyć nad ja osobiste, nad swoje wyobrażenia. Że jest to trudne, nie trzeba nikogo przekonywać, podobnie jak nie trzeba dowodzić, że jest to potrzebne.

Wielu wierzących ma poważne trudności z obrzędowością wiary. Odrzuca (oficjalnie lub skrycie) rytuał, jaki przez wieki ukształtował się wokół wiary, jego treści, sposoby jego celebrowania i przekazywania go nowym pokoleniom. Rytuał ten z wielką troską jest przechowywany i pielęgnowany w Kościele. Jego krytycy mówią, że im ciąży, ogranicza ich wolność, lekceważy ich osobistą kreatywność, że jest archaiczny i nie odpowiada na potrzeby dzisiejszych czasów. Osoby te zdają się chętnie przyznawać do Chrystusa, lecz mają trudności w akceptacji sposobów, w jaki Kościół stara się nawiązać z Nim kontakt. Chcieliby na swój sposób i za pomocą sobie znanych środków wyrazić intensywność swojej wiary w Chrystusa i obchodzić tajemnice związane z wiarą w Niego. Na swój sposób chcieliby się modlić, sprawować sakramenty, włącznie z Eucharystią, obchodzić inne wydarzenia zbawcze, o których mówi wiara. Nie mogąc tego zrobić, ograniczają się do ich tolerowania, lecz z trudnością odnajdują się w celebrowanym rytuale.

Można jednak sądzić, że często osoby te nie walczą z rytem jako takim. Wielu z nich wie, że ryt jest potrzebny człowiekowi, że bez niego nie może on funkcjonować, ponieważ jest wpisany w naturę człowieka. Odnosząc się negatywnie do rytu, mają na myśli ten obecnie przeżywany czy celebrowany, nie zaś rytuał w ogóle. Wiara musi korzystać z obrzędu. Tylko w ten sposób pozwala człowiekowi wyrazić się w pełni, tak w swojej duchowości, jak i cielesności. Papież Benedykt XVI, będąc profesorem, starał się usilnie przekonać swoich czytelników, że kto przyznaje się do Chrystusa, powinien być równocześnie gotowy „wziąć na siebie uciążliwości Jego rodziny”3. Wiara oderwana od rytuału staje się wiarą subiektywną, a obraz Boga budowany jest wówczas na miarę indywidualnych potrzeb. W trudnych chwilach egzystencji (gdy wiara przeżywa trudności, chwieje się lub upada, pozbawiona wspólnoty i obrzędowości) osoba wierząca może się zatracić. Szczególnie w momentach granicznych wiara odkrywa wartość wspólnoty i znaczenie rytu. Niczym doświadczony przewodnik, wspólnota i obrządek biorą wierzącego na swoje ramiona i przenoszą przez chwile trudnych doświadczeń.

Maria szanuje „obrządek”, który wyznacza miejsce spotkania z Panem. Udaje się na spotkanie z Nim, mimo iż jej oczy są zamglone i niczego nie widzą. Nic nie wskazuje na to, że Go spotka, że jest ciągle wśród żyjących, że na nią czeka. I chociaż jej bliscy i znajomi zrezygnowali z poszukiwań, pogodzili się z Jego śmiercią, Maria udaje się na miejsce spotkania. Nawet, kiedy inni zdają się mówić, że nie ma sensu „tam” iść, ona ich nie słucha. Ufa bardziej swojemu sercu, pozostawiając za sobą głos rozsądku. Jej pójście do grobu nie było w pełni przemyślane. Z pewnością było działaniem trochę mechanicznym, pójściem pod prąd, ale się opłaciło. W tym wszystkim widać, że określony „obrządek” jest ważny, warto poddać się jego logice, wejść w jego rytm i miejsce, które wyznacza, przyjąć jego dynamikę.

Trudno szukać Boga, kiedy inni już przestali

Trudno szukać Boga, kiedy inni szukają Go opieszale lub przestali się Nim już interesować, sądząc, że nie jest w modzie albo że umarł. Jeszcze trudniej szukać Boga prawdziwego, kiedy wokół mnoży się tylu innych bogów. Marcin Luter słusznie zauważał, że to, co dla człowieka ma najwyższą wartość, staje się w istocie jego bogiem4. Pisał o tym już wcześniej św. Paweł, mówiąc o ludziach „pogrążonych w mroku, obcych dla życia Bożego” (por. Ef 4,18). Sytuacja nie sprzyja szukającym. Wymaga od nich znacznie większego wysiłku, często samotności i dużej odwagi, aby się nie poddać, nie zrezygnować, mimo iż wokół nie ma już nikogo, kto byłby gotów ofiarować się Bogu. Bywa i tak, że ten, kto początkowo wykazywał pewne zainteresowanie Bogiem, przejawiał chęć nawiązania z Nim bardziej intymnego kontaktu, widząc, że został sam na polu poszukiwań, odchodzi i idzie swoją drogą, odległą od tej, którą przechadza się Bóg. Są też tacy, którzy swoją niewiarę usprawiedliwiają klimatem współczesnej kultury, odległej od Boga i Jego wartości. Maria zdaje się przeczyć tym słowom. Mimo niesprzyjającej duchowej atmosfery, jaka panowała po śmierci Jezusa, pozostaje Mu wierna i nadal Go szuka.

Można się zgodzić, że współczesność w ogóle zatraciła sens szukania. Ma się wrażenie, że dzisiaj nikt już niczego i nikogo nie szuka. Raczej producent szuka klientów/nabywców swoich produktów, nie odwrotnie. Nawet przyjaźń wyszukuje się w Internecie niczym towar, który dziś się nabywa, a jutro wyrzuca na śmietnik. W dobie konsumpcjonizmu klient nie szuka towarów, ale wybiera je spośród szerokiej gamy: jedne odrzuca, inne nabywa, szukając bardziej wygodnych dla siebie, cenowo i jakościowo. Cena jest ważna, ponieważ istnieje wielka chęć nabywania, ale zarazem równie mocne pragnienie oszczędzania, żeby starczyło pieniędzy na kolejny, miły i modny artykuł. Jest tendencja, aby zatrzymywać przedmioty łatwiejsze, prostsze w użyciu, mniej skomplikowane, pozbywając się lub nie nabywając produktów bardziej skomplikowanych, które wymagają większego (intelektualnego czy fizycznego) wysiłku. Ten rodzaj mentalności konsumpcyjnej łatwo przenosi się na obszar wiary, na nasze relacje z Bogiem, od którego się wymaga, aby był „prosty” w użyciu, tzn. aby zbyt wiele (albo w ogóle) nie wymagał, aby przychodził z (cudowną) pomocą zawsze, kiedy mamy taką potrzebę, niczego w zamian nie oczekując. Inaczej mówiąc, aby po udzieleniu pomocy (powrót do zdrowia, znalezienie pracy, szczęśliwe zakończenie jakiejś imprezy) oddalił się, powrócił „do siebie”, zostawiając człowieka do czasu aż będzie miał do Niego kolejną prośbę. Mamy wielką pokusę, aby traktować Boga jak przedmiot, z którego korzysta się zawsze, kiedy się go potrzebuje, odstawiając na półkę po wykorzystaniu. Ten rodzaj zachowania obserwujemy w praktykach pobożnościowych, w liturgii czy modlitwie. Uczestnictwo w nich wchodzi w kategorie mniej etyczne, a bardziej estetyczne, typu: miła, przyjemna, sympatyczna, pobudzająca albo przeciwnie: nieprzyjemna, nudna, długa, smutna itd. Rzadko pojawiają się takie słowa, jak głęboka czy prawdziwa.

Szukać trzeba z miłością

Maria szuka Boga, chociaż nie należy do grona Dwunastu. Nie została wybrana przez Jezusa i nie otrzymała żadnej szczególnej misji. Nie była z Mistrzem na Górze Przemienienia, ani też nie słuchała wyjaśnień, jakich udzielił apostołom po przypowieści o siewcy. Była zawsze kimś „z zewnątrz”, jedną z wielu osób, które szły za Jezusem, zachwycone Jego słowami i czynami, gotowe udzielać Jemu i uczniom pomocy, materialnego wsparcia, ale bez konkretnych zadań misyjnych. Ewangelia mówi tymczasem, że sama znalazła specyficzną dla siebie misję: szukanie Pana. Jest jedyną kobietą, która idzie szukać Jezusa. Idzie poniekąd pod prąd, wbrew pozornej roztropności bliższych Jezusowi uczniów, którzy tymczasem pozostali w domu albo, jak niektórzy, opuszczają Jerozolimę i wracają do Emaus. Maria udaje się do grobu. Czy jesteśmy w stanie zrozumieć, co przeżywała, idąc? Jakie myśli kłębiły się w jej głowie? Co chciała znaleźć, udając się w niedzielny poranek do grobu? Nigdy nie poznamy odpowiedzi. Wiemy jedynie, że śmierć Mistrza nie była równoznaczna z agonią jej miłości. Kiedy umarło ratio żywe, pozostało fides, które ożywiała miłość, dlatego św. Bonawentura przypominał: „Nie ma doskonałego poznania bez miłości”5. Miłość rzadko kieruje się wyrachowaniem, prostą roztropnością, tzw. zdrowym rozsądkiem. Przekracza je i idzie dalej. Nie przejmuje się tym, co sądzą i co powiedzą inni, na ich głos miłość jest ślepa, ponieważ cała zatopiona jest w obiekcie swojego szukania. Inni, tzw. trzeźwo myślący i patrzący na świat z otwartymi oczami, mogą trzymać się w oddali, patrzeć z politowaniem czy wręcz naśmiewać się, lecz kto kocha, ten wie, że racja jest po jego stronie, bo wyłącznie miłość tworzy rzeczy nowe i przywraca do życia to, co było umarłe. I oto Maria, pełna kobiecej odwagi, niejako na przekór innym, udaje się do grobu Pana. Nie lęka się, nie ukrywa swojej wiary, nie boi się ośmieszenia, lecz idzie.

Postawa Marii jest pouczająca, ale zarazem wymagająca. Uczy ona, że do szukania Boga zobowiązany jest każdy człowiek, tym bardziej wierzący. Obowiązek ten nie spoczywa wyłącznie na duchownych, ale jest to również zadanie osób świeckich, nie tylko mężczyzn, ale także kobiet i młodzieży. Każdy zobowiązany jest gorliwie szukać Pana i nie zrażać się trudnościami, które spotyka. Postawa Marii uczy, że aby znaleźć Boga, trzeba koniecznie wyjść ze swojego domu, postawić pod znakiem zapytania swoje dotychczasowe pewniki, podważyć własne ego, aby otworzyć się na Tego, który jest zupełnie Inny. Na coś takiego zdobędzie się tylko ten, kto odczuwa brak lub niedosyt szczęścia już posiadanego, nie zamknął się we własnym ja, ale tęskni za czymś więcej, za głębszym szczęściem. Tylko taka osoba uda się na poszukiwanie pełnej radości, wie bowiem, że autentyczne szczęście otrzymuje się pod postacią iskry, która winna rozpalić serce i myśli, dać radość w smutku czy światło w ciemności. Potrzeba współpracy, inaczej szczęście obumiera, iskra gaśnie i nie zdoła rozpalić ognia. Wiedziała o tym Maria, dlatego udała się na poszukiwanie pełniejszego szczęścia. Podjęła odważną decyzję, sama, bez wsparcia ze strony innych, poszła rankiem poszukać Tego, który jedynie był w stanie obdarować ją prawdziwym bogactwem.

Także miłość może płakać

Ewangelista pisze, że Maria „stała przed grobem, płacząc”. Różne są rodzaje płaczu i jego powody. Jest płacz dziecka i osoby dorosłej, mężczyzny i kobiety, płacz matki nad dzieckiem, ale też płacz bliskich, stojących nad grobem kogoś z rodziny lub przyjaciela. Może być płacz zrodzony ze złości lub gniewu, ale także wywołany zazdrością lub radością, której nie są w stanie wyrazić słowa. Jest płacz, który ukrywa nieporadność, wzbudza litość, ale i taki, który wyraża żal serca, wewnętrzną skruchę i staje się znakiem wejścia na drogę nawrócenia. Tak właśnie postąpił Piotr, który przypomniał sobie słowa Jezusa o swoim zaparciu się Go, dlatego „wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał” (Mt 26,35). Wiele może być przyczyn płaczu.

Płacz Marii jest płaczem miłości po stracie Pana. Płacze, ponieważ straciła radość swoich oczu i serca, ponieważ odszedł Ten, który udzielił jej łaski nawrócenia i stał się sensem jej życia. Nie miała innej radości poza Jezusem, a kiedy On odszedł, pozostawił po sobie tylko smutek. Stąd jej płacz, wywołany smutkiem po stracie tego, co było i już odeszło, a jeżeli nawet powróci, będzie zupełnie inne. Jest to więc płacz nad przeszłością, ubolewanie nad stratą. Maria płacze także dlatego, że nie widzi już Jezusa takiego, jakim zwykła widzieć Go dotychczas. On już się zmienił, ale jej oczy są nadal zamknięte na tę zmianę. Jeszcze nie wierzy, że Bóg może się zmienić, nie w swojej boskiej naturze, ale w swoim sposobie rozmowy z człowiekiem. Ma się wrażenie, że Maria uwięziła Go niejako w swoim sercu, w swoich obrazach i wyobrażeniach, kiedy tymczasem On jawi się jako Inny, człowiek Go nie rozpoznaje i smuci się, że Boga już nie ma, że się wycofał ze świata, że zostawił człowieka samemu sobie.

Jest to płacz wielu z nas, wierzących. W pewnym sensie nie pozwalamy Bogu być innym, niż był dotąd. Z trudem wyobrażamy sobie, że Bóg może działać inaczej niż dawniej, niż my się spodziewamy. Stąd tęsknota, nierzadko w formie nęcącej bardzo pokusy, aby zamknąć się w ramach dotychczasowej tradycji, ograniczyć wiarę do pewnych rytualnych gestów, zatrzymać się na suchych schematach, pozornie tylko gwarantujących obecność Boga, lecz bez chęci i odwagi odczytania i przyjęcia nowej jakości Jego obecności, która burzy utarte obrazy. Boimy się nowości, ponieważ zabiera nam ona dotychczasowy spokój, narusza to, co już wiemy, burzy porządek. Zapomina się, że jest to wpisane w logikę żywej wiary, która jest poddana ciągłemu rozwojowi na wzór Tego, z którym wchodzi w relację, czyli Boga. Stąd również ciągła potrzeba nawracania się do Boga, oczyszczania swoich myśli i wyobrażeń o Nim, przekraczania granic swojego rozsądku i rozumu, gdyż Bóg działa ponad rozsądkiem, przekracza granice ludzkiego ratio. Płacz tymczasem może zamknąć oczy płaczącego przed ewangeliczną nowością. Gorzki jest płacz nad tym, czego już nie ma. Jest się skłonnym patrzeć wtedy na wszystko przez ciemne okulary i widzieć same negatywy, mając oczy zamknięte na to, co było i jest nadal piękne, co rodzi radość, wzbudza optymizm, daje smak życia. Widzi się bowiem wyłącznie swój płacz, a nie mądry zamysł Boga. Jest to znakiem braku ufności. Ubolewa się nad tym, jak było w przeszłości, a jak jest teraz.

Nowa ewangelizacja mobilizuje do patrzenia bardziej przed siebie niżza siebie, zachęca do utkwienia wzroku w Chrystusie, który przychodzi jako ciągle nowy, nie zaś kurczowym trzymaniu się Jezusa umarłego i złożonego w grobie, którego można jedynie opłakiwać. Tylko nadzieja na coś nowszego i piękniejszego od tego, co już się otrzymało, daje potrzebną siłę i odwagę do udania się w drogę na spotkanie Boga inaczej niż dotąd, na otworzenie się na Jego przepowiadanie. Dzielenie się z innymi radosną nowiną o Jego miłości, o tym, że On jest i nie przestaje opiekować się „swoimi”, że daje im siłę potrzebną do bycia lepszymi i odważniejszymi, do bycia zwycięzcami nad swoją słabością, kruszącą się nadzieją czy grzechem, jest potrzebne, aby mogła wzrastać wiara moja i innych.

Nie wystarczy tylko płakać, lecz trzeba się nawracać

Jezus rzekł do Marii: „Niewiasto, czemu płaczesz?”. Powraca kwestia płaczu. Wskazuje to na częstotliwość i powszechność tego zachowania. Powiedziałem, że płaczu nie należy się wstydzić, ale pytać, skąd przychodzi? Czy i jaki ma sens? Jaki jest jego powód? Czy daje coś w zamian, czy raczej coś z sobą zabiera? Czy jest sens płakać? Z pewnością nie ma większego sensu płakać nad tym, co już się stało, skoro nie jesteśmy w stanie tego przywrócić. Jest to wówczas płacz bezsilności. Mówi się, że szkoda płakać nad rozlanym mlekiem, ale trzeba się starać, aby nowe się nie wylało. Wielu jest takich, którzy rozdzierają szaty nad współczesnym światem, nad kryzysem wiary czy kościelnych instytucji, nad spadkiem liczby powołań do kapłaństwa czy życia zakonnego. Martwią się słabą, ich zdaniem, wolą młodych ludzi, wzrostem bezrobocia, niskim etosem polityków czy urzędników wszystkich szczebli itd. I mają rację. Trzeba, oczywiście, się martwić, ponieważ jest to jeden z wyrazów troski o wspólną przyszłość i jej jakość, ale jednocześnie warto postawić sobie pytanie, czy samym narzekaniem można coś osiągnąć? A może trzeba zacząć poprawę od siebie? Wydaje się, że same słowa z trudnością zdołają zmienić sytuację na lepszą, raczej zasieją w sercach dotąd jeszcze mających nadzieję nasienie pesymizmu.

Płacz nad tym, co było, nie jest dobry. Taki płacz może zamknąć nam oczy na inną obecność tego samego Pana, aktywną jak wcześniej, ale inną. Płacz jest pośrednio zaproszeniem do nawrócenia się na Boga innego niż znany dotąd, na działającego inaczej niż do tej pory. Z wiarą jest podobnie jak z życiem, które rozwijając się, ulega określonym zmianom. Jeżeli jest autentyczna, jeżeli weszła w kontakt z prawdziwym Bogiem, musi się rozwijać, a tym samym ulegać określonym zmianom. Są one okazją do jej doskonalenia. W efekcie staje się bardziej szlachetna, albo obumiera, lecz nie może trwać w miejscu. Nowe czasy stawiają przed wiarą i wierzącymi, przed Kościołem i jego pasterzami, nowe pytania i nowe wyzwania. Bardzo często są one podobne do wcześniejszych, może jedynie inaczej sformułowane i stawiane w innej kolejności. Są jednak również pytania zupełnie inne, dotąd nigdy nie zadawane, zupełnie nowe. Odpowiedź na nie wymaga czasu i zastanowienia. Nie warto odpowiadać pochopnie, ale nie można również przejść obok istniejących problemów. Samo ich zauważenie jest już czymś wielkim, zaś ich rozwiązanie jest czynnością godną mistrza.

Pytanie: „Czemu płaczesz?” jest istotne. Ważny jest nie tyle sam płacz Marii, ile powód, dla którego płacze. Jest nim miłość do Mistrza. Maria szuka Jezusa. Bardzo pragnie odnaleźć Go na nowo, nawiązać z Nim nową, głębszą niż dotąd relację. Chce zawierzyć Mu swoje życie i sprawy, które ono niesie. Kiedy przyczyną płaczu jest niemożliwość znalezienia Boga, mimo że szuka się Go wytrwale, długo, z odwagą i wysiłkiem, wówczas sam przychodzi On z pomocą. Wychodzi naprzeciw szukającego i pozwala mu się rozpoznać. Jednocześnie pociesza go, dodając mu odwagi do dalszego szukania, gdyż życie wiary jest jedną wielką rzeczywistością złożoną z zagubień i odnalezień Boga. Płacz jest często znakiem utraty Boga ukształtowanego na miarę swoich osobistych potrzeb, upodobań czy przeżywanych trudności. Takiego jednak „mojego Jezusa” nie ma. Taki Jezus nie istnieje, stąd płacz i udanie się w drogę, aby znaleźć Boga prawdziwego. Bóg jest zawsze Bożym Synem, którego należy przyjąć. Trzeba zgodzić się na to, kim jest, co mówi i jakie stawia wymagania. Jezus ciągle idzie przed nami, toruje nam drogę, „wyprzedza” nas w naszej drodze do symbolicznej Galilei, bowiem każdy człowiek posiada „swoją” Galileę, gdzie spotyka Boga innego, niż znał dotąd.

Bóg nie pozostawia człowieka w zagubieniu

Do tej kwestii wrócimy w rozdziale następnym, lecz już tutaj trzeba zaznaczyć tę drugą ewentualność, kiedy Bóg udaje się na poszukiwanie człowieka zagubionego w problemach życia. Zauważmy, że Maria Magdalena rozmawia z Jezusem, lecz Go nie rozpoznaje (por. J 20,14-15). Podobnie uczniowie udający się do Emaus – o czym powiem później – idą razem z Jezusem, ale Go nie rozpoznają (por. Łk 24,15-16). Maria sądzi, że rozmawia z ogrodnikiem, uczniowie są przekonani, że dołączył się do nich ktoś zupełnie obcy, kto nic nie wie o wydarzeniach, jakie miały miejsce w Jerozolimie przed paroma zaledwie dniami. Maria i uczniowie są tak bardzo zajęci swoimi myślami, swoim smutkiem, czują się rozczarowani i zawiedzeni, że nie rozpoznają nowej obecności Jezusa u ich boku. Prowadzą tak intensywny dialog z własnymi myślami i własną historią życia, że nie stać ich na rozpoznanie Jezusa o własnych siłach.

Bóg często stoi obok, chociaż człowiek Go nie zauważa. Jest niczym ślepiec, który utracił wzrok i nie widzi słońca, mimo bezchmurnego dnia. Nie jest w stanie dostrzec Boga, ponieważ nie rozpoznaje Jego nowej, nieznanej dotąd obecności, co bynajmniej nie oznacza, że Boga nie ma, że odszedł, że nie istnieje. Bóg zawsze jest obecny w przestrzeni życia człowieka. Uzdrawiająca i miłująca obecność Boga otacza go zawsze i wszędzie, Jezus jest zawsze z człowiekiem, w każdym miejscu, w każdej życiowej sytuacji. Jest z nim podczas modlitwy, ale również w trakcie pracy, kiedy człowiek rozmawia ze swoim współpracownikiem lub słucha tego, co mówi przełożony. Jest podczas jego wykładów i jazdy samochodem. Jest obecny obok niego, kiedy choruje lub doświadcza jakiegoś nieszczęścia, kiedy przeżywa trudności lub niemoc. On zawsze jest przy człowieku, którego powołał do istnienia. Obecność Boga jest ciągła, chociaż nie zawsze ewidentna. Dlatego ważne są rytuały, różnego rodzaju obrzędy, które przypominają człowiekowi, że Bóg jest i że go kocha.

Bóg w swoim Synu Jezusie Chrystusie w Duchu Świętym przychodzi do człowieka także wtedy, kiedy wydaje mu się, że świat wali się, kiedy nic mu nie wychodzi i życie jakby traciło sens. Widziane z perspektywy ludzkiego szczęścia są to trudne i bolesne momenty. Nie wszyscy są w stanie je zaakceptować lub w nich wytrwać, aczkolwiek dla życia duchowego są one konieczne. Tylko wówczas bowiem oddala się od szumu codzienności i prostych ludzkich radości, jest w stanie usłyszeć głos Pana i dostrzec Jego obecność. Dla Marii swoistą pustynią był jej płacz z powodu braku Pana wśród żyjących, z kolei dla uczniów, którzy w pośpiechu opuszczali Jerozolimę, udając się do Emaus, symboliczną pustynią, wstydliwą i bolesną, było uczucie życiowego zawiedzenia i rozczarowania. Spodziewali się wiele po Jezusie („A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela”; Łk 24,21), a tymczasem nic z tego. Pan często wyprowadza duszę na tego rodzaju pustynię, aby objawić się jej w inny sposób niż dotąd, pogłębić jej życie duchowe. Mówi Bóg przez usta proroka Ozeasza:

Na pustynię chcę ją wyprowadzić i mówić jej do serca. I będzie Mi tam uległa jak za dni swej młodości, gdy wychodziła z egipskiego kraju. I poślubię cię sobie na wieki, poślubię przez sprawiedliwość i prawo, przez miłość i miłosierdzie. Poślubię cię sobie przez wierność, a poznasz Pana (Oz 2,16-17.21-22).

Błędne jest sądzenie, że tylko człowiek szuka Boga. Jest inaczej, a nawet więcej: człowiek szuka Boga, ponieważ najpierw to On wyszedł, aby szukać człowieka. Boże wołanie: „Adamie, gdzie jesteś?”(por. Rdz 3,9), rozbrzmiewa od początku historii i trwać będzie aż do jej końca. Dzięki temu, że Bóg szuka człowieka, żyje on i się rozwija, planuje lepszą przyszłość i może włączyć się w jej współtworzenie. Inaczej, wzorem biblijnego Adama, tkwiłby nadal w ukryciu. Jezus szuka także Marii i znajduje ją płaczącą przy grobie. Szuka również uczniów z Emaus i odnajduje ich w drodze. Towarzyszy im, z uwagą przysłuchuje się ich rozmowie, odkrywa, jak bardzo są rozczarowani, zawiedzeni i smutni. Włącza się w dyskusję, aby wyjaśnić im Pisma i dodać odwagi, aby ulżyć ich samotności i opuszczeniu, doświadczeniu swoistej pustyni.

Bóg wyprowadza człowieka na „pustynię” zawsze w dobrych zamiarach. Często jednak boli nie tyle wyjście na swoją pustynię, ile raczej niewiedza, dlaczego Bóg to czyni, jakie są Jego zamiary? Niepokojący jest również brak wiedzy, czy rzeczywiście wyprowadza nas Bóg, a może ślepy los, przypadek, złośliwość itp. Tak myśleli uczniowie z Emaus i dlatego uważali się za oszukanych. Ich nadzieja na lepszą przyszłość (swoją i narodu) została wystawiona na próbę. Kiedy Bóg nie jest Tym, kim chcielibyśmy, aby był, doświadczamy trudności. Jest nam źle z takim Bogiem, dlatego się buntujemy i spieramy. W efekcie albo odchodzimy od Niego, udając się na poszukiwanie innych bogów, albo zmienia się nasze życie, wiara staje się wówczas głębsza, miłość bardziej żarliwa, nadzieja mocniejsza.

Nie usłyszy się głosu i nie zauważy obecności Pana bez trudu, podobnie jak nie sposób przeżyć doświadczenia pustyni bez wewnętrznego wysiłku. Obejmuje on z pewnością modlitwę, ale również różne formy postu czy umartwienia. Ćwiczą one duszę w cierpliwości i w walce z różnymi demonami. Według Ewagriusza z Pontu (345-399) demony nie działają wszystkie naraz lub chaotycznie, lecz w określonym porządku. Działają one na nas przez rozum, pamięć, wyobraźnię, uczucia, zmysły... Wpierw pojawiają się demony, które wskazują na potrzebę zdobycia czy osiągnięcia czegoś. Punktem wyjścia refleksji tego mnicha nad działaniem pokus była scena kuszenia Pana Jezusa na pustyni opisana w Ewangelii według św. Mateusza (por. Mt 4,1-11) i św. Łukasza (por. Łk 4,1-12). Trzy pokusy, jakie podsuwał Jezusowi Szatan, to według Ewagriusza: obżarstwo, które obejmuje również przesadny lęk o zdrowie, chciwość, w sensie materialnym i duchowym, oraz próżna chwała. Są one dla niego namiętnościami źródłowymi, z których wywodzą się wszystkie pozostałe6. Asceza, czuwanie, rozwaga i roztropność są zatem konieczne w walce z pokusami. Człowiekowi pomaga w tym również Bóg, który zsyła na niego Ducha Świętego – swoją pomoc w odrzuceniu złudnych obietnic i pokus oraz wyborze drogi Pana.

Ważny jest czas, w którym Bóg szuka człowieka, a on odpowiada Mu. Jest to czas niewątpliwie trudny, bo często bywa zamglony naszą niewiedzą, trudnością w rozpoznaniu, czy to Pan. Czas ten wymaga od duszy większej lub mniejszej cierpliwości. W istocie potrzeba „całego” życia, aby poznać Pana, Bóg bowiem nie trwa w miejscu, ale jest ciągle „w drodze”, ciągle ten sam i zarazem wciąż Inny. Do swoich uczniów mówi, że spotka ich w Galilei, czyli nie „tu i teraz”, ale inaczej i w innym miejscu. To ważna informacja na temat tego, jak „zachowuje się” Bóg. Nigdy nie daje się uchwycić w sztywne granice, uwięzić w prostych schematach, zapisać w ramy ludzkich definicji. On jest zawsze Inny od tego, jak nam się wydaje i jak Go przedstawiamy. Jest bogatszy! Dlatego też obrazy Boga odziedziczone z przeszłości nie zawsze pasują do Jego nowej obecności i działania. Jednym z poważnych wyzwań nowej ewangelizacji jest między innymi odczytanie obecności Boga w zmieniającym się świecie. Potrzeba nie lada wysiłku duchowego i intelektualnego, aby rozpoznać obecność Ojca, Syna i Ducha Świętego.

Bóg przychodzi z pomocą odważnym

Maria jest sama w drodze do grobu. Nikt z apostołów jej nie towarzyszy. Dlaczego? Czyżby się bali? Czy na odwagę stać było wyłącznie słabą kobietę? Chrześcijaństwu europejskiemu brakuje odwagi. Nie chodzi o odwagę, której podstawą byłaby organizacja czy struktury. Tych ostatnich, oczywiście, wielu zazdrości Kościołowi europejskiemu. Ale czy istotnie są one wyłącznym wyznacznikiem odwagi, wewnętrznej siły, duchowej dynamiki? Wielu jest gotowych powiedzieć, że organizacje, rozbudowane struktury, wzrastająca liczba dokumentów, są wręcz zaprzeczeniem odwagi. Sądzą oni, że słabość duchowa zostaje przykryta w ten sposób płaszczem sprawnej organizacji, której jednak brakuje ożywiającego i uświęcającego ducha. W tym przypadku również możemy mówić o pewnej formie estetyzmu, której jednak nie ożywia Boży Duch. Chrześcijaństwo europejskie wyraźnie zatraciło pierwotną siłę przyciągania, miało niewiele do zaproponowania. Wielu wierzących obraża się, kiedy pogardza się nimi i wyznawaną przez nich wiarą, kiedy lekceważy się lub otwarcie zwalcza wartości chrześcijańskie, lecz nie pyta (lub pyta rzadko), o powody takiej sytuacji. Może istotnie jako wierzący mamy mało do zaproponowania. Chlubimy się przeszłością, ale nie zawsze umiemy właściwie ożywić teraźniejszość, stawać się na miarę potrzeb czasów współczesnych, udzielać przekonujących odpowiedzi na pytania i problemy, jakie stawia dzisiejszy człowiek.

Równie poważnym problemem jest słaba świadomość tego stanu. Niewielu wierzących zdaje sobie sprawę z zaistniałej sytuacji i nie pyta, co i jak należałoby zmienić, aby odzyskać odwagę, którą dać może wiara i nie lękać się wyzwań, jakie stawia świat. Tymczasem jest wielu wierzących, którzy, być może z lęku, wygody, a może i z braku refleksji, przejawiają negatywną tendencję do zamykania się w utartej obrzędowości, trzymając się kurczowo utartych schematów myślenia i działania, dawnych zachowań czy opinii. Z zajmowanych przez siebie pozycji osądzają następnie innych i zmiany, jakie następują w Kościele i w świecie. Może nie zawsze i nie w każdym przypadku jest to rozwiązanie szczęśliwe i słuszne. Nie w każdym również przypadku sprzyja głoszeniu orędzia Jezusa Chrystusa, które jest przekazem nowości dla świata, zaczynem, który ma zmienić wszystko i nadać temu wzrost. Potrzeba odwagi, którą daje jedynie wiara, aby dostrzec problemy współczesności i szukać właściwych ich rozwiązań. Nie można zapominać, że przewodnią siłą wiary jest zawsze określony radykalizm. W niektórych przypadkach oznaczał on będzie umiejętność odejścia od dotychczasowego myślenia, w innych – zdrową troskę o to, co już jest, aby nadal było pełne siły.

Mówić o Bogu osobistym życiem

Jezus pyta Marię: „Kogo szukasz?” i słyszy odpowiedź: „Panie, jeśli ty Go przeniosłeś, powiedz mi, gdzie Go położyłeś, a ja Go zabiorę!”. Maria szuka takiego Jezusa, jakiego już nie ma. Ona szuka Jezusa „umarłego”, Jezusa z przeszłości, którego poznała, kiedy była młodą kobietą wstępującą na drogę nawrócenia. Takiego Jezusa już nie ma. On się zmienił i stał się Inny. Po czasie prześladowań, cierpienia, śmierci na krzyżu i złożenia do grobu, kiedy wielu sądziło, że sprawa z Jezusem dobiegła końca, że już nie będzie ich niepokoił, On ożył i stanął obok Marii. Nowość Jezusa nas zaskakuje. Nie od razu Go rozpoznajemy. Potrzeba odpowiedniego czasu i wysiłku, a nade wszystko – zakwestionowania swoich dotychczasowych o Nim wyobrażeń.

Aby się narodzić do nowego życia, trzeba wpierw umrzeć. Podobnie jak w życiu cielesnym, tak w życiu duchowym obecna jest rzeczywistość śmierci. Teologia często mówi o niej i nazywa ją nocą duchową7, w trakcie której zostają podane w wątpliwość dotychczasowe wyobrażenia na temat Boga. Jest to rodzaj duchowej i intelektualnej „śmierci”, która zabiera dotychczasową pewność, podważa posiadane dotąd plany, podważa to, co wydawało się pewne. Niezależnie od stanu i wieku każdy z wierzących doświadcza takiej „śmierci”. U jednych może ona trwać dłużej, u innych krócej. Także jej przebieg może być różny, dopasowany do duchowej sytuacji osoby, jej kondycji psychicznej i społecznej, lecz sam fakt „nocy” pozostaje. Wiara nazywa „noc” łaską, której udziela Bóg, aby dusza mogła postąpić do przodu w rozwoju duchowym, aby mogła się duchowo wzbogacać, przybliżając się w ten sposób do odwiecznej Miłości. Noc działa oczyszczająco i zarazem mobilizuje do zmiany, zmuszając do podjęcia decyzji o wejściu z ciemności na drogę światła. Duchowa noc jest czasem poważnej refleksji nad sobą, apelem o nawrócenie, o zdanie się na Boga, jako jedynego będącego w stanie dać światło.

W czasie doświadczania duchowej nocy Bóg zdaje się pozbawiać duszę pewności, którą dotąd posiadała, ponieważ po tym bolesnym doświadczeniu chce jej udzielić nowych łask. Pragnie na nowo napełnić ją dobrami, ale lepszymi niż dotychczas. Chce obdarzyć ją łaską bliższej obecności. W trakcie doświadczenia nocy Bóg uwalnia duszę z niewoli negatywnych pożądań (apetitos), podważa jej dotychczasowe schematy myślowe, odciąga od złych przywiązań, chcąc ją wprowadzić w nowe obszary doskonałości i świętości. Noc jest zatem pewną duchową koniecznością. Jej celem nie jest bynajmniej zubożenie osoby, ale dodatkowe jej wzbogacenie, mimo iż osoba ją przeżywająca ma wrażenie, jakoby Bóg się oddalał i ją opuszczał. W istocie napełnia ją nowym zapachem i nową mocą, która pozwala duszy pokochać Boga jeszcze bardziej, oddać się Mu jeszcze mocniej.

Określonej nocy duchowej doświadczać może także większa społeczność. Historia uczy, że jest ona doświadczeniem np. Kościoła i nie tylko w zamierzchłej przeszłości historycznej, ale również w czasach obecnych. Doświadcza jej ciągle, oczyszczając się z tego, co w nim nadmiernie ludzkie, słabe i grzeszne, aby do głosu mógł dojść Bóg i łaska, która oczyszcza wiernych, członków Kościoła, napełnia ich tęsknotą lepszej służby Panu oraz uświęca. Są to smutne momenty w historii Kościoła, które nierzadko mogą rodzić zgorszenie, oddalenie się wielu, rezygnację z członkostwa, a jednak Bóg je dopuszcza, aby później Kościół zajaśniał jeszcze bardziej, stając się bliższym ideału, jaki wyznaczał mu Jezus Chrystus.

Współuczestniczyć w troskach innych

Klęcząc przy pustym grobie, Maria doświadczała właśnie duchowej nocy. W pewnym momencie zjawia się przy niej Jezus i mówi: „Mario!” (Miriam) (J 20,16). W trakcie ciemnej nocy inicjatywa jest po stronie Boga, gdyż człowiek czuje się bezsilny. Nie może wyjść z niej o własnych siłach. Czuje się bezradny i trwa w zupełnej niemocy. To, co mu pozostaje, to ronić łzy żalu, smutku, łzy niemocy czy modlitwy, spierającej się z Panem czy proszącej Go o pomoc. Kiedy człowiekowi wydaje się, że więcej już nie zniesie i że dłużej nie wytrzyma takiego stanu, wtedy zjawia się Jezus i zaczyna mówić. Jezus musiał wypowiedzieć imię Marii w sposób wyjątkowy. Słowo „Mario!”, które wypowiedział, musiało być pełne czułości i miłości. Przychodził do niej, ponieważ znał jej cierpienie i smutek. Wiedział, że Go miłuje i z tęsknotą poszukuje. Maria nie widzi Jezusa, ale rozpoznaje Jego głos. Jak zawsze, jest on pełen troski o prawdziwe dobro człowieka, o jego szczęście i radość, o zdrowie i wolność od niebezpieczeństw.