Tylko bądź blisko - Patrycja Ewa Trawka - ebook + audiobook

Tylko bądź blisko ebook i audiobook

Patrycja Ewa Trawka

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na pierwszy rzut oka życie Joli jest szczęśliwe i poukładane. Narzeczony ciężko pracuje, żeby utrzymać rodzinę, a ich córka jest beztroską sześciolatką. To jednak tylko pozory, które przykrywają smutek, lekceważenie i obojętność ze strony Marka. A gdy na jaw wychodzi jego zdrada, Jola z dnia na dzień zostaje samotną matką. Jednak tuż za kolejnym zakrętem życie stawia na jej drodze niezwykle przystojnego mężczyznę, który wydaje się być dziwnie znajomy...

Czy Bartek znajdzie sposób, by zbliżyć się do Joli? Czy kobieta da szansę sobie i nowo poznanemu mężczyźnie, by razem mogli odmienić swoje życie i nadać mu nowy sens? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 16 min

Oceny
4,2 (41 ocen)
19
12
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anonimowa_kosmetykoholiczka

Nie oderwiesz się od lektury

O matko! To chyba pierwsza książka obyczajowa, gdzie nie chciałam dramy a szczęśliwe zakończenie. To jedna z tych książek, której zakończenie nie pozwoli Ci spać w nocy! Ta książka obudziła we mnie duszę romantyczki! ❤️
10
Fiba1

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
zaczarowana-ksiazka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa lektura. Zabieram się za drugą część 😀
00
NataliaWieslaw

Dobrze spędzony czas

Ogólnie przyjemna lektura, ale nie takiego spodziewałam się zakończenia. Domyślam się, że to taka furtka do powstania kontynuacji i jeśli takowa powstanie, zapewne przeczytam, żeby dowiedzieć się jak potoczyła się dalej ta historia.
00

Popularność




Copyright © Patrycja Ewa Trawka Copyright © 2021 by Lucky
Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcie na okładce: angel_nt (stock.adobe.com)
Skład i łamanie: Mariusz Dański
Redakcja i korekta: Klaudia Jovanovska
Wydanie I
Radom 2021
ISBN 978-83-66332-65-2
Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom
Dystrybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
Konwersja: eLitera s.c.

Żadna droga w moim życiu nie była tak długa jak ta, która miała mnie zaprowadzić do mnie samej.

Alice Miller

Mojej córce Zosi

– za codzienną motywację

do bycia lepszą mamą

CZWÓRKA DENARÓW

„Jak zwykle to ja wykręcę numer twój

I powiem ci – o tobie piszę znów

Choć nie ten sam sens, imiona też nie

Lecz nie mogę winić jego ani jej

To jednak był błąd i dobrze to wiem

Nie pomogło, dodatkowo czuję, że

Nadciąga ten dzień gdy wszystko zmieni się

Bałagan tu zostanie, a w nim ja”.

Przylgnęły mi do myśli słowa piosenki Moniki Brodki, które pojawiły się zaraz po przebudzeniu. Końcówkę kilka razy nuciłam pod nosem ledwo słyszalnym głosem, jakbym ją popędzała, żeby się urzeczywistniła. Nie wiem dlaczego, przecież nie chciałam zmian. Bałaganu w życiu nie mogę uprzątnąć, będąc w związku, więc samotnie tym bardziej tego nie zrobię. Gapiłam się w zegarek, który na zielono wyświetlał godzinę drugą dziesięć. Jako jedyna świecąca rzecz dostrzegalna w ciemnościach przyciągał wzrok, czy mi się to podobało, czy nie. Przewracałam się z boku na bok, ale to nie pomogło w zaśnięciu. Byłam chronicznie niewyspana, jednak ten fakt nie ułatwiał myślom się wyciszyć i pozwolić na regenerację ciała. Trzy godziny do uruchomienia budzika dłużyły się w nieskończoność.

Poprzedniego wieczoru kolejny raz wyciągnęłam rękę na zgodę, choć wina nie leżała po mojej stronie. Nienawidziłam tego robić. Jednak po tym, jak ojciec zginął w pracy niedługo po sprzeczce z mamą, nie potrafię funkcjonować w atmosferze kłótni. Rodzicielka długo nie mogła sobie wybaczyć, że wtedy nie przytuliła go na pożegnanie. Wmawiałam sobie, że staram się uczyć na błędach innych, chociaż swoje popełniałam wciąż na nowo. O ironio! Patrzyłam na miejsce nad futryną, gdzie wisiał mały krzyż z bierzmowania. Chociaż był ukryty w ciemnościach, wiedziałam, że tam jest. Niczym brama do Tego, który wie wszystko. Pukałam do niej często w nocy, zadając pytania bez odpowiedzi. Boże, gdzie podziała się moja pewność siebie, którą latami doprowadzałam do perfekcji? Dlaczego postawiłeś na mojej drodze takiego trudnego osobnika? Ile jeszcze każesz mi znosić tych upokorzeń?

Dźwięk budzika wyrwał mnie z rozważań, których i tak już nie miałam ochoty ciągnąć. Jak zwykle teraz pojawiła się największa senność. Zrobiłam dwa kroki i już stałam w łazience bosymi stopami na zimnych kafelkach. Do uszu dochodziły dźwięki kościelnej dzwonnicy, które nawoływały na poranne nabożeństwo. Patrzyłam w lustro na swoje odbicie. Ze wszystkich sił starałam się dostrzec w nim szczęśliwą młodą kobietę i matkę. Jednak zmęczone, podkrążone oczy i potargane włosy skutecznie to utrudniały. Śladów awantury, którą poprzedniego wieczoru zaserwował mi Marek, nie mógł przykryć nawet najlepszy makijaż. Zmęczenie wyświetlało się na mej twarzy niczym obraz na rzutniku. Dziś było związane nie tyle z nieprzespaną nocą, co ze skrajnymi emocjami, jakie otrzymywałam od partnera. Poczułam w sobie nieuzasadniony niepokój. Zupełnie jakby zbliżał się termin egzaminu na prawo jazdy, a ja nie pamiętam, który pedał to hamulec, a który gaz.

Za dwa tygodnie będą moje urodziny. Ten dzień wprawiał mnie w wyjątkowo grobowy nastrój. Zbliżałam się do magicznej liczby trzydzieści. Wszyscy straszyli, że nagle po jej przekroczeniu wszystko się zmieni. Piersi miały siłą grawitacji opaść do pępka, a skóra, nabierając wszędobylskich objawów starzenia się, zaklasyfikuje mnie do worka „stara baba”. Faceci, który odgadną wiek z mojej twarzy, przestaną się za mną oglądać, czując instynktownie, że czas atrakcyjności już minął. Cokolwiek by się nie wydarzyło tego dnia, miałam przestać należeć do grona dwudziestolatek, którym w wiośnie życia wszystko przychodzi łatwiej. W związku z tą wyjątkową okazją, Wojtek już mi zapowiedział tort marzeń na pierwsze „dzieści” lat. Aż wzdrygnęłam się na samą myśl o tym, że miałabym sobie czegoś życzyć. Uważaj, czego pragniesz, bo jeszcze się spełni – chodziło za mną jak mantra.

Pamiętam dobrze urodziny sprzed pięciu lat, kiedy moje ówczesne koleżanki zrobiły „torta” z grillowanej kiełbaski i prosiły o życzenie, które miało się spełnić. Wyśmiałam ich pomysł, kiedy stałam nad świeczką. Nie wierzyłam w jego realizację.

Dziękowałam wtedy Bogu, że postawił te dziewczyny na mojej drodze życia. Wyobrażenie polnej ścieżki ukazywało harmonię, która odzwierciedlała wtedy moją egzystencję. Prowadziła między dwoma polami zbóż, przez znane mi tereny. Spokojnie kroczyłam tą ścieżką, pchając dziecięcy wózek. Czułam ciepło pod stopami, gdy dotykałam nagrzanej ziemi. Dodawało mi to pozytywnych wibracji. Owies, poruszany wiatrem, delikatnie szumiał i koił zmysły.

Teraz miałam wrażenie, że tamta sielanka już nie wróci. To był czas, w którym byłam spokojna i szczęśliwa. Mimo że zostałam przytłoczona obowiązkami domowymi, opieką nad roczną córką i pracą, byłam spełniona. Pragnęłam tylko poczucia bezpieczeństwa i wparcia. Te dwie rzeczy mógłby zapewnić mi przyszły mąż, gdyby nie pracował za granicą.

Stojąc nad kiełbaską, skierowałam w myślach nieprzemyślaną prośbę do Wszechświata. Szybciej, niż przypuszczałam, moje pragnienie się urzeczywistniło, wprowadzając się wraz z całym negatywnym ekwipunkiem. Wtedy nie mogłam wiedzieć, że to wyśmiane marzenie wprowadzi na moją łąkę życia buldożery i zacznie budować autostradę.

– Mamo, jestem już głodna. – Wyrwała mnie z zamyślenia Ulcia.

– Cicho, już idę – szepnęłam, wyszłam z łazienki i przywdziałam najlepszy uśmiech, na jaki mnie stać.

Szósta rano w sobotę to zdecydowanie nieodpowiednia pora na krzyki. Zwłaszcza że materiały, z których zostało wykonane nasze trzypokojowe mieszkanie w bloku, nie były dźwiękoszczelne. Upierdliwa pani Wiesia tylko czekała, żeby podsłuchać, co się dzieje za ścianą i mieć kolejną pożywkę do rozmów na ławce pod blokiem.

Uczucie głodu towarzyszyło mojej córce stale. Czasem miałam wrażenie, że to małe ciało składa się tylko z żołądka. Nic dziwnego, skoro zaraz za apetytem, w równie szybkim tempie rósł rozmiar jej ciuchów. Gdyby nie fakt, że słońce schowało się dziś pod grubą warstwą chmur deszczowych i w pokoju panował półmrok, sama naszykowałaby sobie płatki z ciepłym mlekiem. Był to ostatni wyczyn, jaki udało się nam osiągnąć, a Ula była tak bardzo dumna z siebie, że mogłaby powtarzać go przy każdym posiłku.

Idąc do kuchni, minęłyśmy sypialnię, w której twardo spał Marek – spełnienie całkiem niedopracowanego kiełbaskowego życzenia. Spojrzałam na Ulę i przyłożyłam wskazujący palec do ust. Zrobiłam to bardziej instynktownie niż z przymusu uspokojenia jej.

Chwilę później, siedząc przy dębowym stole, jadłyśmy tosty z bogatą warzywną wkładką i jajkiem sadzonym na wierzchu. Spojrzałam na talerz pełen kalorii, których jeszcze niedawno starczyłoby mi na całą dobę funkcjonowania. Parcie na zdrowy styl życia i panowanie nad rozmiarem trzydzieści sześć po ciąży było jednym z celów codzienności, co zakrawało na całą listę wyrzeczeń. Nie dostrzegałam nic dobrego w zrzuceniu trzydziestu kilogramów i godzinach spędzonych na macie w rytmie odliczania Mel B. Ból mięśni następujący po wysiłku przeszkadzał w samotnym macierzyństwie. Biust, z którego byłam taka dumna, był wspomnieniem, a ja kolejną, niewyróżniającą się na tle innych instamamą z piaskownicy.

***

Rozkodowałam alarm i weszłam w głąb salonu niczym złodziej. Nie zapalając świateł, usiadłam cicho na hokerze. Wstawiłam wodę na kawę, delektowałam się ciszą i chłonęłam stęchły zapach pomieszczenia, w którym spędzałam jedną trzecią swojej doby. Reklamy obwieszczające nowe promocje na rozmowy lub Internet wisiały na cienkich sznurkach zamocowanych do kasetonów sufitowych. Delikatnie kołysały się, poruszone wypływającą z czajnika parą. Lubiłam ten spokój, który pękał jak bańka mydlana wraz z wybiciem godziny dziesiątej, kiedy to pierwszy klient szarpał za klamkę. Przeszłam obok smartfonów i ostrożnie przetarłam wyświetlacze ściereczką do okularów.

Chwila spokoju przed otwarciem salonu była dla mnie jak nabranie powietrza przed kolejnym zanurkowaniem. To był ten moment, w którym nareszcie mogłam pozbierać myśli skumulowane po poprzednim dniu. W pracy odpoczywałam psychicznie. Wyuczone regułki, którymi posługiwałam się podczas rozmów z klientami, dawały mi poczucie kontroli. Dzięki temu nie musiałam myśleć w pracy nad tym, co robię.

– Dzień dobry, pani Jolanto! – zawołał mój współpracownik, a zarazem powiernik, kiedy wszedł do środka. Trudno się nie przyjaźnić, spędzając ze sobą osiem godzin dziennie, praktycznie codziennie.

– Dzień dobry, panie Wojciechu!

– Panie, Panie. Panem będę, jak będę miał tyle lat, co ty. Zarosłem jak poniemiecki cmentarz. – Przeglądając się w witrynie z droższym sprzętem, poprawiał kilkucentymetrowe gęste włosy, których lakier nie utrzymywał w pożądanej pozycji. – Od razu starzej się czuję, a nie mam trzydziestu lat.

– „Stary facet nie jest tak stary, jak stara baba” – odpowiedziałam cytatem z Kabaretu Moralnego Niepokoju, który stał się naszym sloganem od momentu, w którym Wojtek zaczął mi uświadamiać, że ten wiek w oczach rówieśników płci męskiej zrobi ze mnie emerytkę.

– Nie bądź taka do przodu, to nie za mną czai się trzydziestka. – Puścił oczko i zniknął w kantorku, żeby się przebrać.

– Daj spokój, Wojtek. To tylko liczba. Taka sama jak dwadzieścia dziewięć. Będzie mi tylko bliżej do grobu. Chociaż, słuchając twojego marudzenia, czuję się, jakbym już nad nim stała.

– O nie, kochana! Trzydziestka to czas zmian! To nowa era, w której kobieta wie, po co jest na świecie i jaki cel ma jej życie. Wtedy rodzą się gwiazdy, rozszerzają horyzonty, zmienia się sposób patrzenia na świat! Nie zapominaj, że najwięksi na świecie dopiero po trzydziestce lub nawet czterdziestce przekierowali swoje życie na odpowiednie dla nich tory. Jak chociażby Abraham Lincoln. – Gestykulował i coraz bardziej podnosił głos, rozwodząc się nad znaczeniem moich urodzin.

– I mówi to facet młodszy ode mnie o dwa lata. Słyszysz siebie? – odparłam i popukałam się w czoło.

Starałam się, żeby brzmiało to tak, jakbym nie przejmowała się uciekającymi latami. Tymczasem moje święto zbliżało się wielkimi krokami, a mnie paraliżował ten upływający czas. Miałam wrażenie, że tykający zegar stał tuż za mną. Wiedziałam, że to nie przelewki. W mojej głowie coraz częściej rodziły się pytania: Po co? i Dlaczego? jestem akurat tutaj. Wiedziałam, że to, co robię na co dzień, nie jest szczytem moich marzeń, i dojrzałam do wniosku, że nie chcę już sprzedawać telefonów. Jednocześnie nie miałam żadnego planu i elementu zaczepienia, który pozwoliłby mi na zwrot lub chociaż wskazał kierunek, w który powinnam popchnąć swoje życie.

Będąc kierownikiem w jednym z salonów sieci komórkowej, mogłam rozwijać się jako matka. Praca miała swoje plusy w postaci całkiem niezłego wynagrodzenia i możliwości wolnego dnia na każde zawołanie, co w przypadku wychowywania małego dziecka było nieocenionym dodatkiem. Jednak największym plusem przebywania w tym pomieszczeniu była przyjaźń z Wojtkiem. Ten chłopak o jasnych prostych włosach i szarych oczach potrafił mnie wysłuchać lepiej niż niejedna koleżanka. Dziewczyny przychodziły i odchodziły, a on mimo moich nieracjonalnych decyzji trwał przy mnie zawsze. Doradzał, wspierał dobrym słowem lub rozśmieszał. Podświadomie wiedział, czego w danej chwili potrzebuję. Gdyby nie był gejem, z pewnością byłby moim mężem. Teraz też wiedział, że przede mną są tylko dobre zmiany. Mimo że bałam się ich nadejścia, wierzyłam mu na słowo.

Od kilku tygodni nawiedzał mnie ten sam sen, w którym stoję na molo, tuż naprzeciwko pięknego wycieczkowca. Wielki baner przyczepiony do burty, który przedstawiał syrenę, zachęcał do wejścia na pokład. Mijało mnie mnóstwo osób, które siłą przeciskały się między sobą, żeby zająć najlepsze miejsca, a ja stałam tuż przed nim w bezruchu. Nie mogę wejść czy nie chcę? Ciepły wiatr popychał mnie w stronę wejścia. Sukienka trzepotała o łydki, a włosy falowały wokół głowy. Jakiś mężczyzna, który stał na rufie, machał do mnie i trzymał uśmiechniętą Uleńkę za rękę. Jego twarz była rozmazana, ale bił od niego spokój. Tymczasem ja nadal stałam niczym sparaliżowana, jakbym wrosła nogami w molo. Budziłam się zlana potem i już wiedziałam, że reszta nocy będzie nieprzespana.

Mimo usilnych chęci, nie mogłam wymyślić, w którą stronę miałabym pokierować swoim życiem. Intrygował mnie też ten mężczyzna. Dlaczego obcy facet trzymał moje dziecko za rękę? Przecież jego ojciec spał tuż obok.

– I byłoby na tyle refleksji na dzisiaj – westchnęłam, patrząc, jak do salonu wchodzi pierwszy klient.

PUSTELNIK

„CZEŚĆ! Czas leci nieubłaganie, a my ze zgranej paczki staliśmy się zdjęciami na Facebooku! Apeluję, namawiam, zapraszam. Przyjedźcie do mojego hoteliku w Karpaczu na LICEUM PARTY VOL 1. P.S. Nie biorę pod uwagę żadnej odmowy!”.

Odczytałem wiadomość na grupowym, facebookowym czacie, który założyła Monika Miłowicz. Królowa studniówki 2007 roku. Była niską, naturalną blondynką z figurą klepsydry. Kochało się w niej pół szkoły. Dla mnie była tylko dobrą koleżanką. Nie mogę powiedzieć, że traktowałem ją jak siostrę, chociaż była obecna w moim życiu, odkąd pamiętam. Nie wzbudzała we mnie pożądania jak w innych. Wciąż przed oczami miałem jej usmarkaną dziecięcą buzię. Z racji, że nasze mamy znały się jeszcze w czasach, gdy wspólnie zaprowadzały nas do żłobka, przez pierwsze lata dzieciństwa spędzaliśmy ze sobą każdą wolną chwilę. Nadal była jedną z niewielu osób, która pamiętała o mnie i starała się odzywać częściej niż raz na miesiąc.

Patrzyłem na profile osób potwierdzających przybycie. Nie utrzymywałem z nimi kontaktu od czasu ukończenia szkoły. Dziewczyny w większości miały już swoje rodziny, a ich zdjęcia dumnie podpisane były nowymi nazwiskami. Panieńskich nie potrafiłem sobie przypomnieć. Niektórzy koledzy z widocznym srebrem na głowie, bądź dla odmiany łysiną, wypychali piwne brzuchy do zdjęć, trzymając dzieci na rękach. Nie rozumiałem fenomenu, który wraz z założeniem rodziny pojawiał się u większości rówieśników. Z dnia na dzień Anka czy Blanka nie była już prężnie działającą sprzedawczynią w jednym z sieciowych sklepów, ale stawała się mamą Ignasia dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niektórzy przechodzili transformację do wyższej świadomości i byli niczym Bóg, jeden w trzech osobach – „Kasia, Mariusz, Stasiu Dębicki”. Obowiązkowo z rodzinnym zdjęciem profilowym. Fakt, zgraną paczką, jak to nazwała Monika, może i byliśmy, ale mniej więcej piętnaście lat temu, do momentu rozpoczęcia studiów. Nie wiedziałem, o czym miałbym z nimi rozmawiać, nie znałem się na dzieciach, tym bardziej jako kawalerowi obce były mi sprawy małżeńskie. Byliśmy ludźmi, którzy kiedyś może i coś dla siebie znaczyli, ale teraz każdy miał nowe życie i sayonara.

Odrzuciłem imprezowe myśli od siebie, skupiając się na pracy. Stos nieogarniętych dokumentów na moim pracowniczym biurku sięgał już ponad skaner. Wzrok Bena, zaglądającego niby przypadkiem przez uchylone drzwi, zawsze kierował się na te równo ułożone kartki. Został tydzień do wyjazdu z Niemiec. Jeżeli nie nadrobię tych zaległości, to Benito gotów był odwołać mój urlop, tak jak zrobił to w grudniu. Nie mogłem sobie teraz na to pozwolić. Mały, gruby Ben, rasowy służbista, siał terror w naszym salonie samochodów, głównie leasingowanych. Niczym Mussolini nie tolerował sprzeciwu ani pobłażania. Kiedyś mógłbym powierzyć mu każdy sekret i obawę. Odkąd dostał awans i został moim przełożonym, pieniądze przesłoniły mu szerszą perspektywę. Zadziwiające, jak wprost proporcjonalnie do wielkości władzy rośnie pogarda dla drugiego człowieka.

Coraz częściej nachodzą mnie wątpliwości, czy dobrze robię, że jestem tutaj sam. Chciałem uciec od samotności, w której, niczym w dziurze, utknąłem. Z przerażeniem obserwowałem, jak ta dziura zmienia się w wyrwę. Jednak wydostanie się z niej wydaje się być ponad moje siły. Czuję, że powinienem wykonać jakiś ruch, żeby odmienić swój los. Jednak nie mam celu, ochoty ani siły, żeby go zrealizować. Jedyne, do czego musiałem znaleźć w sobie załapał, to skończenie zaległości w pracy, żeby móc kolejny raz wrócić do Wrocławia i szóstego maja, chwilę po godzinie szesnastej, rozsypać się na milion kawałków nad grobami Ani i rodziców.

***

„Cześć, Przystojniaku! Nic nie odpisałeś na grupie, a ja nie chcę słyszeć sprzeciwu!”.

Konwersacja z Moniką otworzyła się na telefonie dokładnie w chwili, gdy wysiadłem rozprostować nogi, zaraz po przejechaniu przez granicę polsko-niemiecką. Niebo powoli rozjaśniało brzegi horyzontu. Delikatne pasma chmur barwiły się różem i odcieniami oranżu. Ojczyste drzewa i krzewy wyłaniały się z mroku. Czułem w nozdrzach zapach bzu, choć maj nawet się nie zaczął. Nic dziwnego, skoro pod koniec kwietnia temperatura bardziej przypomina czerwcową. Co roku, w chwili powrotu do kraju, miałem bolesne ukłucie w klatce piersiowej. Każdy oddech na tej ziemi przypominał to, co starałem się przez ostatnie lata wymazać z pamięci.

„Nie odpuszczę Ci! Niedługo zapomnę, jak wyglądasz! Wiem, że to czytasz. Bartek, odpisz!”.

Wiadomość kończył smutny emotikon. Szybko wysłałem kilka słów:

„Wybrałaś zły moment na imprezę. Nie jestem w nastroju na zabawy”.

Już po chwili miałem odpowiedź:

„Daj spokój. Żałoba skończyła się już dawno. A ja wybrałam najlepszy możliwy termin. Jest majówka, każdy ma wolne i każdy może przyjechać”.

Wyłączyłem Internet w telefonie, żeby nie denerwować się bardziej. Co ona może wiedzieć o żałobie? Nawet psa nigdy nie pochowała, nie mówiąc już o rodzicach i jedynej miłości. Nie jestem z natury osobą, która lubi się awanturować, wolałem usunąć się w cień i poczekać, aż emocje opadną. Wtedy łatwiej jest uzyskać kompromis. Teraz uległbym jej namowom, działając wbrew swoim uczuciom, byleby nie sprawiać przykrości dobrej koleżance.

Droga z każdym pokonanym na wschód kilometrem rozciągała się na tle wschodzącego słońca. Drzewa z mocno zarysowanymi koronami przybierały coraz bardziej odważne odcienie zieleni. Wiosna zagościła tutaj na dobre. W oddali jaśniało żółcią pole rzepaku, które zdawało się nie mieć końca. Jadąc swoim fordem mustangiem shelby, zarejestrowanym jako zabytek, czułem się, jakbym jechał amerykańską Drogą 66, a nie polską krajówką. Silnik warczał miarowo, poruszając auto do przodu ze stałą, przepisową prędkością. Przy silniku 7015 cm3 nieprzepisowa jazda pochłaniała paliwo w mgnieniu oka. Uwielbiałem prowadzić to cacko. Samochód, który był niespełnionym marzeniem mojego ojca, prędzej czy później musiał stać się moją własnością. Po części dla zachowania pamięci o nim, wdzięczności za miłość do motoryzacji, którą zaszczepił we mnie jeszcze w pierwszych latach dzieciństwa, a skończywszy na tym, że planowaliśmy z mamą kupić mu go na sześćdziesiąte urodziny, których nie dożył. Nie rozumiałem zamiłowania do tej kupy starego metalu, obrośniętego rdzą z każdej możliwej strony, dopóki nie usłyszałem warkotu silnika. To było jak uderzenie piorunem, oświecenie w wierze, jak pierwszy raz z dziewczyną, za którą chodziłeś latami. Pracując w motoryzacji, miałem kontakt z większością nowych modeli samochodów, ale gdyby zamknęli mi oczy, niewiele marek rozpoznałbym po odgłosie uruchamianego silnika. Mustang shelby był w tym rewelacyjny i nie dało się tego nie słyszeć.

Wrocław przywitał mnie dwudziestostopniową temperaturą i olbrzymimi korkami. Miałem wrażenie, że wszyscy ludzie, których mógłbym mijać na swojej drodze do rodzinnego miasta, skumulowali się na jego ulicach. Porywałem łakome spojrzenia dziewczyn, które chętnie wskoczyłyby na przednie siedzenie, gdybym tylko puścił do nich oczko. Przygryzały wargi, patrząc mi w oczy, które ukryłem za okularami przeciwsłonecznymi. Lubiłem to uczucie pożądania, którym obdarzały mnie dziewczyny chcące wozić się dobrymi samochodami, nie ofiarując ich właścicielom w zamian nic, prócz zgrabnego ciała.

Po Ani poznałem ich dużo. Dużo za dużo. Kobiety wolne, samotne matki, młodsze lub starsze ode mnie. Wybierałem z aplikacji randkowych to blondynę, to czarną, w zależności od nastroju. Nie musiałem zbytnio się napocić, żeby umówić się w jednym celu. Wystarczyło podjechać na randkę mustangiem i lądowaliśmy w ich wynajmowanym mieszkaniu lub w hostelu. Różniły się wyglądem, ale wszystkie łączyła jedna wada. Brak siebie w sobie – jak to nazywałem. Wszystkie miały piękne, zadbane ciało i włosy, sztuczne paznokcie, rzęsy nienaturalnej długości i... żadnych zainteresowań. Żyły na garnuszku rodziców lub z własnej pensji, którą wydawały na swoje przyjemności. Kobiety te nie potrafiły zaszyć dziury w bluzce, tylko wyrzucały i kupowały nową. Ich wyczynem kulinarnym była zupa z torebki, a na drugie danie pizza na dowóz. Bywały też skrajne przypadki, które nie potrafiły nawet tego, ponieważ przez przebywanie na ciągłej diecie spożywały tylko koktajle. Bez własnego mieszkania, samochodu, planów na siebie. Za to zawsze z wygórowanymi oczekiwaniami wobec swojego przyszłego partnera. Akurat przyszłość miały zaplanowaną idealnie. Począwszy od wyglądu męża, mieszkania, po kolor samochodu, taki, by mieć się czym pochwalić koleżankom. Były jak tabletka przeciwbólowa w saszetce przy kasie na stacji benzynowej – dobre na jedną rzecz, której nie mogłem wypędzić ze swojego życia. Dawały czułość i na kilka chwil uczucie samotności odchodziło gdzieś daleko.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki