Nie odchodź zbyt daleko - Patrycja Ewa Trawka - ebook + audiobook

Nie odchodź zbyt daleko ebook i audiobook

Patrycja Ewa Trawka

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jola po wypadku trafiła do szpitala i przez nieporozumienie postanawia zerwać wszelkie kontakty z Bartkiem. Ten jednak nie daje za wygraną i stara się odzyskać utracone zaufanie. Pomoc przychodzi z niespodziewanej strony, jednak i tak porozumienie dwojga ludzi staje pod dużym znakiem zapytania. Problemy codzienności i brak odpowiedniej dawki empatii zmuszą Jolkę i Bartka do zastanowienia się nad swoim życiem i uczuciami. A wszystko skomplikuje nieoczekiwane odkrycie, którego Jolka dokona pewnego ranka.

 

Ujmująca opowieść o miłości, o którą czasem trzeba walczyć, a czasem po prostu dać jej szansę zaistnieć w życiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 2 min

Oceny
4,4 (19 ocen)
12
5
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zaczarowana-ksiazka

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia Joli i Bartka❤️
00

Popularność




Copyright © Patrycja Ewa Trawka Copyright © 2022 by Lucky
Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Skład i łamanie: Piotr Skrzypczak
Redakcja i korekta: Klaudia Jovanovska
Wydanie I
Radom 2022
ISBN 978-83-67184-27-4
Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom
Dystrybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
Konwersja: eLitera s.c.

W życiu każdego człowieka są dwa wielkie dni – pierwszy, w którym się rodzimy i drugi, w którym odkrywamy po co.

William Barclay

NIEWŁAŚCIWY MOMENT

„Daj mi to miejsce na dłoni, którego nikt nie całuje,daj, co zostało Ci po nim, po tym, którego żałujesz,daj mi to miejsce przy twarzy, gdzie szminki Ci nie starczyło,mnie to zupełnie wystarczy, ja z tego zrobię miłość”.

B.

Nie musiałam patrzeć na podpis, żeby wiedzieć, kto nadał przesyłkę. Zgniotłam w kulkę kartkę z cytatem mojej ulubionej piosenki Połomskiego i cisnęłam nią w kąt łóżka. Skąd wiedział, że akurat tym fragmentem mógłby mnie ująć za serce, nie miałam pojęcia, ale byłam pewna, że dzisiaj te kilka linijek tekstu bardziej mnie do niego zniechęci, niż skłoni do powrotu.

– Dupek – powiedziałam szeptem i obróciłam głowę w stronę uchylonego okna.

Wbiłam zęby w wargę, żeby się nie rozpłakać. Pozytywne myślenie, które hodowałam w sobie od ostatnich kilku miesięcy, właśnie gniło i zaczynało nadawać się tylko do utylizacji.

Co jest ze mną nie tak? – dudniło mi w głowie jak manifest opozycjonistów, wygłaszany przez megafon. Poczułam smak krwi w ustach, więc zmieniłam stronę gryzienia.

– Gdzie postawić kwiaty? – spytała mama, patrząc na mnie ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma.

– Podrzuć na grób jakiejś ciotce albo sąsiadce.

– Już nie mam pomników do przyozdobienia – stwierdziła z niesmakiem.

– To wynieś na śmietnik. – Wzruszyłam ramionami, wsparłam się na dłoniach, żeby delikatnie podnieść tyłek do góry i wygodnie ułożyć się na łóżku.

Spojrzałam na ułożoną przed sobą nogę. Gips ciążył na łydce, która wydawała się już nie być tak opuchnięta, jak jeszcze kilka dni temu. Palce nadal mieniły się różnymi odcieniami fioletu i zieleni. Delikatnie poruszyłam dużym, jednak miałam wrażenie, że jest on przyczepiony do ciała tylko cienkim drutem. Nie chcąc kusić losu, postanowiłam dać mu spokój. Czułam, jakby ktoś delikatnie przejeżdżał piórkiem po całym odcinku przykrytej nogi, ale nie przypominało to delikatnego smyrania. Chciałam ulżyć swojemu cierpieniu, niestety nie miałam możliwości podrapać się pod gipsem, a przynajmniej nie tam, gdzie potrzebowałam tego najbardziej. Łyżeczka do lodów sięgała w miarę głęboko, dając pozorne ukojenie, jednak w kostkę mogłam sobie co najwyżej popukać od zewnątrz. Miałam ochotę zakląć albo chociaż napić się wina, ale patrząc na szpitalne ściany stwierdziłam, że pewnie i tak nie dałoby się przemycić tego dobrodziejstwa. Poza tym wywód moralizujący, który zapewne nastąpiłby po przetrawieniu przez mamę usłyszanej prośby, nie byłby warty kilkukrotnego zanurzenia warg w alkoholu. Muszę ściągnąć tu Olkę. Może swoim tarotem coś poradzi – przemknęło mi przez głowę.

– Boli cię?

– Swędzi. Mamo, proszę, zabierz te róże.

– Daj spokój, Jolka. Dąsasz się na niego jak nastolatka.

Ciekawe, czy dalej byś go broniła, gdybyś znała całą prawdę – pomyślałam, kiwając tylko delikatnie głową na boki. Skoro los nie związał nas do kupy kilkanaście lat temu, to nie robił tego dla kaprysu. Skubany widział drugie dno, a nie tylko chemiczne wyładowania w moim ciele na widok tego faceta.

– Niedługo zasypie nas kwiatami. Może zadzwoń do niego, żeby przysyłał jedzenie. Przynajmniej będzie z niego pożytek – powiedziała, śmiejąc się ze swoich słów, jednocześnie zarzucając ręce na biodra.

Marynia Sowek od zawsze miała talent do żartów, ale tylko takich, które śmieszyły wyłącznie ją. Teraz patrzyłam na jej postawę z politowaniem, brakowało tylko ludowego stroju ze spódnicą w kolorowe, pionowe pasy i mogłaby z tej radości tańczyć na środku sali. Zacisnęłam zębami język, żeby odwrócić swoją uwagę od tego średniej jakości komentarza.

– Mogę narysować ci kwiatka na nodze? – spytała Ula, nie mogąc znaleźć sobie zajęcia w pustym pomieszczeniu.

– A pamiętałaś, żeby zabrać flamastry?

– Tak! – Ukazała rząd mleczaków, które miejscami już się luzowały i próbowały wydostać się na zewnątrz.

– W takim razie poproszę słońce, stokrotki, łąkę i co tam jeszcze sobie życzysz. – Machnęłam palcami lewej ręki, bo całą jeszcze nie mogłam swobodnie ruszać.

– Mnie, ciebie, babcię i Bartka – odparła z dumą i szczerym uśmiechem, po czym zabrała się do tworzenia swojego dzieła.

Zrobiło mi się niedobrze. Poczułam, jak żółć podchodzi mi do gardła i nieprzyjemnie rozlewa się po języku. Z tym właśnie kojarzył mi się teraz osobnik płci męskiej o imieniu, które jeszcze niedawno przyprawiało mnie o dreszcze. Pozwoliłam mu wejść do swojego ogrodu, a on brudnymi buciorami podeptał wszystkie wiosenne kwiaty, jakie zdołałam wyhodować. Teraz patrzył na niego zza ogrodzenia i przypominał o swoim jestestwie. Pewnie obserwował, czy jakiś narcyz się jeszcze ostał, żeby móc go zniszczyć.

Spojrzałam na siebie w lustrze, próbując odgonić złe myśli. Usytuowana naprzeciwko łóżka tafla bezlitośnie kazała mi wyryć w pamięci swój wizerunek. Obraz badziewia i dziadostwa. Wyglądałam jak zużyta lalka, którą Marek i Bartek chcieli dla zabawy sponiewierać. Sponiewierana, to dobre słowo – utwierdziłam się w tym przekonaniu, podsumowując swój widok.

Tkwiłam w pozycji półsiedzącej z zagipsowaną nogą i kołnierzem ortopedycznym na szyi. Bez makijażu, za to z tłustymi, potarganymi włosami. Na twarzy i ramionach miałam zielono-żółte plamy z fioletowymi środkami, które wyglądały, jakbym pozwoliła Uli dla zabawy wymalować się paletą cieni do powiek. Nie odważyłam się popatrzeć na paznokcie.

Chociaż może teraz uda mi się je zapuścić – pomyślałam, starając się znaleźć pozytywne aspekty tej sytuacji. Jedyne, co czułam, to ból licznych ran, które, przykryte opatrunkami, ropiały w nieustającym upale.

Z relacji mamy wynikało, że miałam bliskie spotkanie z karoserią toyoty. Na szczęście auto należało do tej klasy samochodów, które pod klapą mają tylko atrapę bagażnika, a torby z zakupami z trudem mieszczą się na tylnym siedzeniu. Ordynator na każdej wizycie nie omieszkał mawiać, że do wesela się zagoi. Zazwyczaj pozostawiałam to stwierdzenie bez komentarza, ale ostatnio spytałam, na kiedy zaplanował ślub, skoro tak mnie zachęca do imprezowania?

– Pacjentka czuje się zdecydowanie lepiej i może pani, pani Bożenko, przygotować na poniedziałek dokumenty do wypisu – stwierdził, uśmiechnął się szeroko i pozostawił mnie bez odpowiedzi.

Szpitalna sala nie była miejscem, które napawało optymizmem. Gdyby chociaż ściany pomalowali na kolorowo, mogłabym się poczuć jak w domu. A tymczasem biel była wszędzie. Na ścianach, pościeli, podłodze i kawałku bawełny, którą przykryli mnie po operacji nogi. Miałam nadzieję, że w końcu będę mogła założyć swoje ubrania, które od niespełna miesiąca leżały w torbie pod łóżkiem. Póki co jedynym kolorem odznaczającym się w otoczeniu była moja skóra. Całe szczęście, że dzisiaj Ula i mama przyszły w odwiedziny i mogły nadać trochę barw tej chłodnej przestrzeni.

– Czegoś potrzebujesz, dziecko? Może coś muszę jeszcze kupić?

– Podjedź do mojej pracy i powiedz Wojtkowi, żeby wypisał mi abonament na jakiś telefon, bo w tym, który przywiozłaś ostatnio z domu, kompletnie nic nie działa. Poza tym chciałabym też odzyskać swoje dane z karty. On wie, jak to zrobić. A, i jeszcze jedno. Mogłabyś przywieźć mi jutro jakieś podpaski, bo zaraz powinnam dostać okres, a wstyd mi o to prosić tę starą dewotę.

– Dziecko, bój się Boga! – Mama wytrzeszczyła swoje błękitne oczy. – Jak możesz tak mówić na tę przemiłą panią Stasię?!

– Pani Stasia jest miła tylko wtedy, kiedy przychodzisz w odwiedziny. – Podniosłam brew do góry, przypominając sobie, jak zaczynała nabijać kilometry po szpitalnym korytarzu akurat w momencie, gdy schodzili się odwiedzający.

– Dobrze, ty wiesz lepiej, jak tu jest. – Wzruszyła ramionami i zrobiła tę swoją minę w stylu: „wiem, że i tak cię nie przegadam”.

– Skończyłam! – Córka z radością obserwowała swoje malowidło na mojej nodze.

– Pięknie, kochanie – odparłam, siląc się na uśmiech.

Byłam na siebie zła. Na swoje uczucia, emocje i popęd seksualny, na pozostawioną przez Marka wysuszoną skorupę mojego ego, które zatopiło się w fali zainteresowania innego mężczyzny. Wściekałam się, że nie zachowałam ostrożności i pozwoliłam, żeby Bartek tak szybko zaistniał w naszym życiu. Żałowałam, że posłuchałam się mamy i przedstawiłam go Uli. Gdyby nie zdrada Marka, pewnie nigdy nie zdobyłabym się na taką niefrasobliwość. Stale wyrzucałam sobie, że przecież byłam już doświadczoną matką! Kilkuletni staż w dziale odpowiedzialności za swoje zachowanie powinien przynieść pożądane efekty. Tymczasem leżałam połamana, ze śrubami w nodze i naganą od życia.

– Podoba ci się u babci, Uleńko? – Zmieniłam temat.

– Taaak! – Wydała z siebie pisk i przytuliła się do brzucha babci. – Jest super! Chodzimy na plac zabaw i na zakupy, a dzisiaj zrobimy razem kopytka.

– I pewnie naciągasz babcię na słodycze. – Zarumieniła się, a ja przypomniałam sobie zasadę mamy z czasów dzieciństwa – gdy wychodziłyśmy razem na zakupy, pozwalała mi dorzucić do produktów jedną rzecz tylko dla mnie. Ciekawe, czy dalej praktykowała tę metodę.

– A masz już jakieś koleżanki?

– Pełno! Wiesz, że niektóre już same wychodzą na plac zabaw? I się nie boją!

– Co ty nie powiesz! To muszą być bardzo odważne!

– No, ale ja się jeszcze trochę boję wychodzić sama.

– Ulcia, nawet gdybyś chciała wychodzić sama, to jeszcze jesteś za mała. Jak skończysz siedem lat, wrócimy do tego tematu.

– A jak wyjdziesz już z tego szpitala, to pojedziemy do Sandry?

Spojrzałam na swoją nogę i uzmysłowiłam sobie, że na razie będę musiała zapomnieć o życiu, jakie znałam. Z gipsem na nodze raczej nie będę mogła prowadzić samochodu, który pewnie dalej stoi zaparkowany we Wrocławiu. Natomiast podróż innymi środkami komunikacji i kuśtykanie o kulach kompletnie nie pojawiały się w mojej wyobraźni.

– A może Sandra odwiedzi nas u babci? – spytałam, po czym przeniosłam wzrok na mamę, która kiwnęła do mnie porozumiewawczo.

– Super! Jesteś najukochańszą mamą na świecie! – Rzuciła się na mnie i przytuliła czule.

– Dobrze, dobrze. Tylko nie ściskaj tak mocno, bo jeszcze wszystko mnie boli.

Chwilę później mama i Ula wyszły, pozostawiając mnie samą w zimnej, szpitalnej sali. Delikatnie obróciłam się na bok i przytuliłam głowę do poduszki, chcąc przespać pobyt w szpitalu, jednak głośny kobiecy śmiech dochodzący przez otwarte okno nie pozwolił na tę formę relaksu. Zazdrościłam jej chwil radości, które przeszły teraz w głośną ekscytację nad nowym partnerem. Właścicielka głosu chyba rozmawiała przez telefon, bo nie słyszałam drugiego rozmówcy.

Trzydziestka chuchnęła mi szczęściem w twarz i poszła pocieszać kogoś innego. Znów nie jestem na życiowej polanie pełnej kwiatów. Widzę ją z oddali przez małą szparę, jednak póki co, przede mną piętrzy się mur ze starej, czerwonej cegły. Stoję przed nim w cieniu, brodząc po łydki w błocie. Uderza mnie zapach stęchlizny i rozkładających się roślin. Rozglądam się na boki, ale mur wydaje się nie mieć końca. Błoto też nie. Korci mnie, żeby się przesunąć w którąś stronę i sprawdzić, czy w ogrodzeniu jest jakieś przejście. Jednak paraliżuje mnie strach przed wykonaniem tego ruchu. Jaką będę miała gwarancję, że pod tą równą taflą bagna nie kryje się wyrwa, która pochłonie mnie w całości?

SPYTAJ SWOJE ANIOŁY

Telefon odezwał się dźwiękiem wiadomości. Poderwałem się z ławki i wilgotnymi ze stresu dłońmi sięgnąłem do kieszeni spodni, wyciągnąłem komórkę i podświetliłem ekran, na którym pojawiła się reklama nielimitowanych SMS-ów. Zakląłem cicho. Miałem ochotę rzucić siarczystą panią na K., jednak na cmentarzu nie wypadało. Zamachnąłem się, chcąc z nerwów rzucić smartfon przed siebie, ale tylko ścisnąłem go mocno w dłoni. Gdyby się rozwalił, wyrzucałbym sobie później, że zatrzasnąłem furtkę do odnowienia kontaktu z Jolą.

Miałem nadzieję, że w końcu odpisze. Po trzech tygodniach milczenia, dziesięciu wysłanych bukietach kwiatów i kilkunastu SMS-ach powinna się odezwać.

Zaraz po wypadku pojechałem za karetką do szpitala, ale lekarze nie chcieli udzielić mi żadnych informacji, bo z Jolą nie byliśmy spokrewnieni. Nie znałem jej znajomych i rodziny, więc czekałem jak przemoczony, bezpański pies tuż przy bloku operacyjnym. Trwałem zawieszony w próżni. Chociaż patrząc z boku na moją sytuację, marnowałem tylko czas, to siedziałem w milczeniu, licząc na cud. Godzinę po mnie na korytarz wbiegła około sześćdziesięcioletnia kobieta. Zaczepiała każdą osobę w białym kitlu i drżącym głosem pytała, czy coś wiadomo na temat jej córki. Jakiś czas ją obserwowałem. Nawet zastanawiałem się, czy podejść i przedstawić się, mimo że warunki nie były sprzyjające na wieczorek zapoznawczy przyszłej teściowej i zięcia, ale koniec końców stwierdziłem, że poczekam, aż się trochę uspokoi. W miarę upływającego czasu kobieta wyciszała się, choć nie mogła się uspokoić w zupełności. Dygotały jej dłonie i nogi. Z trudem sprawdzała na telefonie godzinę. Co chwilę wstawała i siadała, jakby krzesło, które wybrała na odpoczynek, pobudzało do życia hemoroidy.

Patrzyłem na powieszony na ścianie zegar, który tykał niczym niestrudzony. Minuty dłużyły się w nieskończoność, a dźwięk przesuwanej co chwilę wskazówki rozsadzał mi czaszkę. Kobieta chyba czuła, że nie jestem tu przypadkiem, bo zaczęła baczniej mi się przyglądać. Jakby dosłownie przed chwilą odzyskała wzrok i zastanawiała się, skąd, do jasnej cholery, się tu wziąłem. Zbierałem się w sobie, żeby do niej zagadać, ale język, sparaliżowany stresem, leżał bezwładnie między zębami.

Cóż miałbym powiedzieć tej kobiecie? Że jej córka pojechała do Wrocławia na randkę ze mną, ale zobaczyła, jak siedzę w restauracji z Moniką i posądziła mnie o zdradę, a w konsekwencji była tak wściekła, że nie patrzyła, co robi, i wpadła pod samochód? To niedorzeczne. Co bym zyskał, gdybym powiedział jej prawdę? W najlepszym wypadku zwyzywałaby mnie i musiałbym ulotnić się ze szpitala, a wtedy nie dowiedziałbym się, czy Jola żyje. Przyszła teściowa z pewnością znienawidziłaby mnie od razu. Siedziałem więc niestrudzenie, przyglądając się na zmianę swoim dłoniom i pokruszonej fudze między kafelkami.

Niedługo później wyszedł do nas lekarz, informując, że Jola miała operację nogi z uwagi na niefortunne złamanie kości piszczelowej, a poza tym to tylko trochę się poobijała.

Dobra, będę jej przynosić wszystko do łóżka, aż wyzdrowieje – pomyślałem w duchu i wyszedłem zapalić.

Chciałem odetchnąć świeżym powietrzem, ale ciężkie, wypełnione smogiem atomy nie dawały ukojenia. Zaciągnąłem się dymem papierosa i momentalnie poczułem, jakby powietrze zamiast tlenem, było wypełnione tylko azotem.

– Dobry wieczór. – Usłyszałem za sobą kobiecy głos. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale pewna sytuacja nie daje mi spokoju. Otóż kiedy przyjechałam do szpitala, pan siedział na korytarzu, a kiedy tylko lekarz powiedział, co z Jolą, miałam wrażenie, że odetchnął pan z ulgą. Był pan przy mojej córce podczas wypadku?

Nie uciekniesz, stary. Droga ewakuacyjna została odcięta – pomyślałem.

Chwilę milczałem, a kiedy wzrok kobiety przeszywał mnie na wskroś, postanowiłem dać za wygraną.

– Dobry wieczór. Tak, byłem przy pani córce. Wezwałem karetkę i przyjechałem tu zaraz po tym, jak Jolę przywieźli.

– Dobry z pana człowiek. Dziękuję! Dzięki panu moja córka szybko otrzymała pomoc.

Stała przede mną ze łzami w oczach. Złapała mnie za rękę i trzymała chwilę w pokrzepiającym uścisku. Uśmiechnąłem się krzywo, bo nie śmiałem przyznać, że wypadek był przeze mnie.

– Marynia Sowek. – Wyciągnęła rękę w moją stronę.

– Bartosz Szymkiewicz.

Otworzyła szeroko usta. Gdyby nie noc, mógłbym policzyć jej ubytki w siódemkach. Teraz już wiedziałem, po kim Jolka odziedziczyła skłonność do reakcji na zaskoczenie.

– Też wolałbym, żebyśmy poznali się w innych okolicznościach, ale sama pani zaczęła. Mam nadzieję, że Jola szybko wróci do zdrowia. Proszę dać mi znać, kiedy pani przyjdzie do córki w odwiedziny. Chciałbym jej coś przekazać.

– Oczywiście. Jeśli będzie można, to przyjadę do niej z samego rana.

– Proszę najpierw upewnić się, w których godzinach są odwiedziny. Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby dała mi pani znać, dzwoniąc pod ten numer telefonu. – Dałem jej do ręki jedną z niemieckich wizytówek, które mimo powrotu z emigracji, ciągle nosiłem przy sobie w razie podobnych sytuacji.

Jeszcze kilka razy dziękowała mi, po czym wróciła do szpitala, a ja wsiadłem do mustanga. Silnik zawarczał miarowo, wprowadzając mnie na chwilę w stan relaksu. Marynia napisała rano, że pojedzie do Joli około trzynastej i możemy umówić się przed szpitalem. Niewiele myśląc, zadzwoniłem do kwiaciarni, żeby zamówić bukiet mieszanych kwiatów, taki sam, jaki Jola dostała ode mnie na urodziny. Kobieta po drugiej stronie słuchawki spytała, czy dołączyć bilecik i co na nim napisać. Nie wiedziałem, jak ubrać w słowa to, co chciałem przekazać. Umówiłem się z florystką, że napiszę jej treść SMS-em. Siedziałem pół godziny przed białą kartką, ale nie wymyśliłem nic sensownego. Zamiast napisać obłędny cytat, długopis prowadził swój ślad po wyuczonym wzorze psa. Burka rysowałem zawsze, kiedy miałem problem natury etycznej. Teraz moją kartkę wypełniało już dwóch Burków. Odpaliłem laptopa i przejrzałem kilka stron z mądrymi cytatami, ale żaden nie był godny tego, by zaistnieć na bileciku. Pomyślałem, że może muzyka zainspiruje mnie do stworzenia czegoś mądrego. Ostatnia na liście odtwarzanych była jedna z piosenek Wodeckiego.

– Jesteśmy w domu, stary – powiedziałem zadowolony z siebie.

Byłem pewny, że Zbychu za życia wiedział, jak powinienem ubrać tę sytuację w słowa. Nie pomyliłem się.

Przed godziną trzynastą stałem na parkingu szpitalnym i czekałem na mamę Joli. Patrzyłem na bilecik, na którym maczkiem były napisane słowa piosenki.

„Bez Twoich łez przymglony świt powitał mnie

Znów nierealne tak to wszystko staje się

Wpatrzony w dal próbuję sam odnaleźć Cię

W niedomówieniach, które nie są tylko snem

Proszę kochaj mnie cokolwiek zdarzy się

Zawsze kochaj mnie na dobre i na złe

Nasze serca też od dawna czują że

Musi przyjść samotności kres”.

Po południu otulała mnie cisza, tak jak wieczorem i w nocy. Przez kolejne dni czekałem pod szpitalem z nowymi bukietami kwiatów. Zbychu miał wielu kolegów po fachu, więc wybierałem cytaty Połomskiego, Młynarczyka czy powojennych śpiewaków, których kompletnie nie kojarzyłem z estrady, ale wiedziałem, że Jola lubuje się w starych piosenkach, i liczyłem, że tymi słowami do niej przemówię. Nic bardziej mylnego. Nie miałem cywilnej odwagi, żeby stanąć przed nią, a cisza zalegała w telefonie. Coraz częściej czułem, że znów jestem sam na świecie. Nic nieznaczącym frajerem, któremu los po raz kolejny dał w twarz. Zastanawiałem się – za co? Przecież nie za miłość do ojczyzny, nie za spokojną egzystencję. Być może za sprawianie jednorazowej przyjemności cielesnej przypadkowym kobietom, chociaż starałem się, żeby zawsze od początku wiedziały, na czym polega moja gra. Chyba też nie za szybkie zakochanie się po utracie Ani. Przecież byłem maratończykiem w przeżywaniu żałoby po kobiecie, która miała zostać moją żoną. Po trzech pieprzonych latach należało mi się coś dobrego od życia.

Siedziałem na ławce i patrzyłem beznamiętnym wzrokiem na zdjęcie rodziców przymocowane do ciemnego nagrobka. Płytę przykrywała żółta poświata mieszanki pyłków, które wiatr spokojnie kładł dookoła, tworząc na wszystkim swoistą kołderkę. Nie chciało mi się strzepywać brudu na ziemię. Nie rozmawiałem też z rodzicami w myślach. Powinienem ich odwiedzać, żeby chwalić się sukcesami i pokazywać im, a bardziej sobie, że jednak całkiem dobrze mi idzie na tym padole. Tymczasem przychodziłem coraz rzadziej, ukazując, że wszystko, czego dotknę, sypie mi się w rękach.

– Bartuś? Co ty tutaj robisz tak wcześnie? Spania nie masz, chłopaku?

Jeszcze jej mi tutaj brakowało. Jakby wstyd przed rodzicami był mało krępujący. – Spojrzałem na ciotkę Zośkę, siląc się na uśmiech.

– Dzień dobry. Widzi ciocia, nie miałem zbytnio zajęcia od rana.

– To zamiast zajmować się dziewczyną, lepiej siedzieć na cmentarzu? – Patrzyła na mnie spode łba.

– Dziewczyna leży w szpitalu – powiedziałem i wbiłem wzrok w ziemię.

– To tym bardziej powinieneś być przy niej, a nie tutaj. – Podniosła ręce do głowy, jakby chciała nadać nimi większą dramaturgię. – Bartek! Ocknij się, chłopaku, i leć do niej! Przecież obiecałeś mi, że pobawię się na twoim ślubie. – Trzęsła swoją wątłą dłonią mój bark, jednak na nic się to zdało.

– Ona nie chce mnie widzieć – wypaliłem z bezradności i poczucia, że nie pozostało mi nic innego, jak przyznać się do porażki. Starowinka może nie była dobrą osobą do zwierzeń, ale w końcu musiałem wyrzucić z siebie te emocje.

– Booo? – zapytała przeciągle, po czym usiadła na pomniku i patrzyła mi prosto w oczy.

– Niechże ciotka zejdzie z tego pomnika! Przecież tu leżą rodzice.

– A bo oni już tam czują, kto na nich siedzi. Nie obracaj kota ogonem, tylko mów, co się stało z tą twoją dziewczyną i czemu jesteś tu, a nie w szpitalu.

Popatrzyłem w jej niebieskie, wypłowiałe oczy, otoczone szczelinami zmarszczek, i wiedziałem, że nie uda mi się wymanewrować z tej spowiedzi, a moja chęć wyrzucenia z siebie emocji przerodzi się w iście reporterski opis wydarzeń. Zośka nie bez powodu chciała zostać psychologiem, chociaż wiadomo, jak to kiedyś było. Szybko wyszła za mąż i poszła do pracy, bo z marnej pensji wujka nie mogli się utrzymać.

Kiedy już skończyłem streszczać ostatnie wydarzenia, patrzyła na mnie z niesmakiem.

– A ty, Bartuś, chociaż napisałeś jej, że ta dziewczyna z restauracji to Monika?

– No... Bezpośrednio to nie.

– To nie dziw się, że bezowocnie smalisz cholewy.

– Teraz za późno na tłumaczenia, skoro nie zareagowała na dziewięć bukietów.

– Daj mi chwilę, Bartuś.

Wyjęła z torebki telefon, który zatrzymał się w milenijnym roku. Zastanawiałem się, czy taki sprzęt jeszcze łapie zasięg. O dziwo łapał, bo po krótkim oczekiwaniu ciotka połączyła się z jakąś koleżanką. Nie chciałem podsłuchiwać, więc pomachałem jej paczką papierosów przed nosem i wskazałem, że wychodzę przed bramę cmentarza, żeby zapalić.

Może miała rację. Może to nie koledzy Zbyszka byli dobrym tropem do przebaczenia, ale zwykłe wyjaśnienie. Jolka nigdy nie była dla mnie zwykłą dziewczyną, więc naturalnym wydawało się, że takie prostackie przeprosiny nie będą na miarę jej osobowości. Papieros szybko doszedł do miejsca, które kazało mi się z nim rozstać. Równie szybko ciotka zakończyła swoje ploteczki, bo nim się obróciłem, żeby wrócić na cmentarz, zobaczyłem, jak zmierza już w moją stronę.

– Jeszcze nie ma wina po imprezie! – krzyknęła zadowolona.

– Mów jaśniej, ciociu.

– Oj, nie jest za późno! – Poklepała mnie po torsie. – Córka Stasi, mojej koleżanki z zajęć pływania dla seniorów, jest pielęgniarką w tym szpitalu. Co prawda nie na tym oddziale, ale to zawsze szpieg na miejscu.

– I co z tego? Obca baba będzie mówić Jolce, żeby dała mi drugą szansę? Nie widzę tego.

– To zacznij dostrzegać, nie patrzeć! Straszny sztywniak z ciebie po tej emigracji! Te Niemczury mózg przeprały ci chyba w krochmalu! – Wzniosła oczy ku niebu. – Taką postawą podświadomie przeszkadzasz w spełnieniu swoich oczekiwań. Poza tym facet nigdy nie zrozumie solidarności jajników – odparła z dumą, unosząc głowę wysoko, co wprawiło mnie w niezły ubaw, bo wciąż sięgała mi raptem do ramienia.

– Dobrze, niech będzie – odparłem zrezygnowany.

W drodze do domu przestałem analizować tę sytuację. Jeżeli coś miałoby się zmienić na lepsze, to tak się stanie, czy będę brał w tym czynny udział, czy nie. Nie jestem cholernym magiem, żebym mógł sobie wyczarować najlepszą wersję naszej przyszłości. W końcu ja już wykonałem kilka kroków.

Właściwie dlaczego miałbym przepraszać Jolkę za coś, co dopowiedziała sobie sama? – pytałem się w duchu, wchodząc do mieszkania. Otworzyłem butelkę whisky i swój ulubiony alkohol rozcieńczyłem colą. Perspektywa samotnego popołudnia i wieczoru nie napawała radością. Miałem nadzieję, że po kilku wypitych szklankach humor poprawi mi się na tyle, że rzeczywistość okaże się bardziej łagodna dla oka. Jaskrawe i wyraziste kolory nie sprzyjały mojemu nastrojowi. Stanąłem w oknie i patrzyłem na plac Bema. Pędzące samochody, tramwaje i ludzie spieszący się w obie strony wprawiali mnie w obrzydzenie. Przyjechałem tu dla Joli, a ona leży kilka ulic dalej, nie chcąc nawet zamienić ze mną słowa.

Przymknąłem oczy i w myślach przeniosłem się na działkę rodziców. Czułem w nozdrzach ciepłe powietrze, jak wtedy, gdy gładziłem ramię Joli źdźbłem trawy.

Ty tam, na górze, nie rób sobie ze mnie jaj – pomyślałem i w tej samej chwili dostrzegłem, jak jasny promień przebija się przez chmury, oświetla Wyspę Słodową, padając dokładnie na ten teren, gdzie staliśmy ostatnim razem. Miejsce, w którym czułem, że mam przy sobie rodzinę, kochającą kobietę i jej małą kopię. Zabrałeś mi już wszystko, Boże. Zostaw chociaż ją na mojej drodze – powiedziałem w myślach, przechylając do końca szklankę wypełnioną alkoholem, po czym opadłem na łóżko i po chwili sen zapanował nad moimi myślami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki