Trzymaj się - Nina LaCour - ebook

Trzymaj się ebook

LaCour Nina

4,4

Opis

Tamtego wieczoru Ingrid powiedziała do Caitlin: „Gdzie ty, tam i ja”. Ale nazajutrz ta obietnica okazała się nieaktualna, ponieważ Ingrid odeszła.

Po samobójstwie przyjaciółki Caitlin czuje się jak sparaliżowana, nie potrafi odnaleźć się w nowym życiu, ledwo je rozpoznaje. W życiu pozbawionym sztuki, śmiechu, muzyki i radości, które dzieliła z najbliższą osobą.

Ale Ingrid coś po sobie zostawiła. Za pomocą słów i rysunków udokumentowała w swoim dzienniku bolesne pożegnanie.

Caitlin odbywa podróż po ostatnich dniach Ingrid i powoli przepracowuje niewypowiedzianą stratę, by na koniec odnaleźć nadzieję.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (17 ocen)
9
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniussiaa94

Nie oderwiesz się od lektury

“Trzymaj się” to historia, która pokazuje nam, jak bohaterka przechodzi przez różne etapy żałoby. Autorka doskonale oddaje kalejdoskop emocji u osoby, której dotyczy taka strata. Historia prowadzona jest z trzech perspektyw: pokazującej aktualne doświadczenia Caitlin, retrospekcje jej wspomnień oraz wpisy w dzienniku z perspektywy Ingrid. Uważam, że jest to niezwykle ważna książka, która skłania do wielu wartościowych refleksji. Mimo ogromu bólu przedstawionego w powieści, znajdujemy tam również nadzieję, która rozkwita zgodnie z porami roku, na jaką podzielona została historia. Po więcej zapraszam na: https://www.instagram.com/czytam.z.beza/
00
Martuska_777

Nie oderwiesz się od lektury

Śmierć bliskiej osoby to niezwykle trudne doświadczenie. A gdy jest to śmierć samobójcza, to obładowana jest dodatkowym ciężarem. Z takim właśnie problemem mierzy się Caitlin, główna bohaterka powieści „Trzymaj się”. Ta książka naładowana jest emocjami. Łatwo się domyślić, że nie są to zbyt przyjemne emocje. Już samo mierzenie się Caitlin z utratą najbliższej przyjaciółki Ingrid przypomina próbę przejścia przez wysoki płot z drutu kolczastego. Przypadkowe trafienie na dziennik Ingrid zamiast przynieść ukojenie, wymierza kolejne ciosy. Jakby bólu było za mało. Jakby smutku było za mało. Jakby śmierć to było za mało. Chociaż książka momentami przytłacza tymi mało przyjemnymi emocjami, to gdzieś tam w oddali tli się iskierka nadziei. Nadziei na radość z życia. Nadziei na uśmiech. Nadziei na przyjemniejsze jutro. Było to moje drugie spotkanie z twórczością Niny LaCour i to również zaliczam do udanych. „Trzymaj się” nie jest lekką i przyjemną opowieścią, ale czytałam ją z chęcią i zai...
00
she__vvolf

Nie oderwiesz się od lektury

Przyznam szczerze, że na początku miałam mieszane uczucia. Ciężko było mi się wczytać w książkę, drażniła mnie Caitlin i jej zachowanie. Rzadko sięgam po młodzieżówki, bo ciężko jest mi się odnaleźć w butach młodych ludzi, skoro ja młoda jestem już tylko duchem. Jednak mam dwie córki, za kilka lat to one będą nastolatkami, nie chciałabym nigdy poczuć, że coś mi umknęło, że czegoś nie zauważyłam. Przerażające jest to, że Ingrid nie była sama. Miała przyjaciółkę, z którą nie potrafiła, albo nie chciała być szczera. Miała kochających i troskliwych rodziców, którzy zauważyli, że dzieje się z nią coś złego, próbowali jej pomóc, a jednak to nie wystarczyło. Miała też sympatię, ale nigdy nie odważyła się zrobić coś więcej, niż godzinami rozprawiać na jego temat. Nie umiem i nie chcę sobie wyobrazić tragedii rodzica, którego dziecko odbiera sobie życie. Nie żałuję, że sięgnęłam po ten tytuł, jeszcze długo będę miała go z tyłu głowy i historię Caitlin, która po śmierci najlepszej przyjaciółki z...
00
Tusz_na_papierze

Dobrze spędzony czas

Jest to debiutancka książki Niny, która początkowo miała być jej pracą dyplomową. Autorkę znam już z mojego ukochanego "Tak jest okej". I tym razem Nina porusza.najxxyksze struny człowieka, rozdzierające serce i składa je z czułością. W "TS" poruszamy tematykę utraty, nagłej utraty bliskiej osoby , żałoby, smutku i rachunku sumienia. Tym razem poznajemy Caitlin, która jest załamana po śmierci przyjaciółki. Jej historia jest do bólu realna. Bo jak często po fakcie docierają do nas pewne znaki, ile to razy mówimy sobie " mogłxm postąpić inaczej, okazać więcej zrozumienia ". Historia prowadzona jest w 2 narracjach - pierwsza to roczna relacja Caitlin, walka nie tylko z dziura w sercu ale i z własnymi demonami. Bo jak można wejść do domu z uśmiechem, gdy nie dało się ocalić przyjaciółki? To oś to znaleziony przez Caitlin dziennik Ingrid- jej nieobecnej już przyjaciółki. Wszystko to tworzy niesamowicie kompletną całość. Jest to lekcja tego, jak trzymać się po utracie bliskiego, jak zau...
00

Popularność




Tytuł oryginału: Hold Still

First published by DUTTON BOOKS

An imprint of Penguin Random House LLC

Text copyright © 2009 and 2019 by Nina LaCour

Illustrations copyright © 2009 by Mia Nolting

Cover art © 2019 by Adams Carvalho

Cover design by Samira Iravani

Endpaper art © 2017 by Adams Carvalho

Copyright © for the translation by Zuzanna Byczek

Opracowanie graficzne polskiej okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Redakcja: Danuta Kownacka

Korekta: Ida Świerkocka

Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny

Copyright for the Polish edition © 2024 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-374-7

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

LATO

1

Patrzę na krople wody kapiące z moich włosów. Ściekają po ręczniku i zbierają się w kałużę na siedzeniu sofy. Serce wali mi tak mocno, że dudni w uszach.

– Kochanie. Posłuchaj.

Mama wypowiada imię Ingrid, a ja zaczynam mruczeć. Nie jest to żadna konkretna melodia, tylko jedna przedłużona nuta. Wiem, że wychodzę na wariatkę, wiem, że w ten sposób niczego nie zmienię, ale lepsze to niż płacz, lepsze niż krzyk, lepsze niż słuchanie tego, co inni mają mi do powiedzenia.

We wnętrzu mojej piersi coś pęka – kotwica, siła grawitacji. Jeszcze moment i zapadnę się w sobie. Z trudem wlekę się na górę, wciągam na siebie dżinsy i koszulkę bez rękawów z wczoraj. I wychodzę. Już jestem na ulicy, skręcam za róg, na przystanek. Tata mnie woła, ale nie odpowiadam. Wskakuję do autobusu w ostatniej chwili, akurat gdy drzwi się zamykają. Znajduję miejsce na końcu i odjeżdżam. Jadę przez Los Cerros i kolejne miasto, aż docieram do nieznanej ulicy. Tam wysiadam. Kulę się na ławce na przystanku i próbuję uspokoić oddech. Światło tutaj jest inne, bardziej niebieskie. Mija mnie uśmiechnięta mama z dzieckiem w wózku. Lekki powiew porusza gałęzią. Usiłuję stać się lekka jak powietrze.

Ale moje dłonie są niespokojne, muszę je czymś zająć, dlatego zaczynam skubać ławkę w miejscu, gdzie drewno jest lekko odłupane. Łamię już i tak krótki paznokieć przy prawej dłoni, ale udaje mi się oderwać kawałek drewna. Chowam go w zagłębieniu dłoni i podważam następny.

Przez całą noc słuchałam nagrania własnego zapętlonego głosu, recytującego lekcję biologii. Teraz też rozbrzmiewa mi w głowie, podkład muzyczny do katastrofy, zagłusza inne dźwięki: „Jeśli brązowooki mężczyzna i brązowooka kobieta mają dziecko, najprawdopodobniej ono również będzie miało brązowe oczy. Ale jeśli i ojciec, i matka są nosicielami genu niebieskich oczu, możliwe, że dziecko będzie miało oczy niebieskie”.

Obok mnie siada starszy gość w swetrze ze wzorem płatków śniegu. Moja garść jest już pełna drewnianych odłamków. Czuję, że się gapi, ale nie mogę przestać. Mam ochotę zapytać: „I co się lampisz? Jest gorąco, czerwiec, a ty masz na sobie bożonarodzeniowy sweterek”.

– Skarbie, potrzebujesz pomocy? – pyta.

Jego wąsy są rzadkie i siwe.

Nie odrywam wzroku od ławki, tylko kręcę głową i mówię:

– Nie.

Wyjmuje telefon z kieszeni.

– Może chcesz zadzwonić?

Moje serce wybija się z rytmu i dostaję ataku kaszlu.

– Może zadzwonię do twojej mamy?

„Ingrid ma jasne włosy i niebieskie oczy, a jej ojciec ma oczy brązowe, czyli jest nosicielem recesywnego genu niebieskich oczu”.

Zbliża się autobus. Starszy gość wstaje, ale jeszcze się waha.

– Skarbie… – mówi i unosi rękę, jakby chciał mnie poklepać po ramieniu, jednak się rozmyśla.

Moja lewa dłoń jest już przepełniona, odłamki zaczynają się z niej wysypywać. Nie jestem żadnym skarbem. Jestem dziewczyną bliską całkowitego rozpadu.

Starszy gość się cofa, wsiada do autobusu i znika.

Ulicą jadą samochody. Jedna rozmazana smuga po drugiej. Czasem zatrzymują się na światłach albo przepuszczają pieszego, ale zawsze w końcu ruszają dalej. Chyba tu zamieszkam, zostanę na zawsze, rozdłubię całą ławkę, aż zostanie tylko górka drewnianych kawałków na chodniku. Zapomnę, jak to jest troszczyć się o drugą osobę.

Podjeżdża autobus, ale macham, żeby się nie zatrzymywał. Kilka minut później z tylnego siedzenia niebieskiego samochodu patrzą na mnie dwie małe dziewczynki – jedna jasna, druga ciemniejsza, brunetka. We włosach mają kolorowe spinki. Możliwe, że siostry, jednak to mało prawdopodobne. Przekrzywiają głowy, żeby lepiej mnie widzieć. Gapią się uporczywie. Kiedy światła zmieniają się na zielone, wystawiają za okno drobne rączki i machają szybko i zawzięcie, jakby z ich nadgarstków wyrosły trzepoczące ptaki.

Jakiś czas później zjawia się mój tata. Przechyla się nad fotelem pasażera i otwiera drzwi. Zapach skóry. Zimne, rozrzedzone powietrze z klimatyzacji. Wsiadam. Pozwalam się zawieźć do domu.

2

Następny dzień przesypiam. Za każdym razem, gdy idę do łazienki, staram się nie patrzeć w lustro. Raz jednak miga mi moje odbicie: wyglądam, jakby ktoś mi podbił oczy.

3

O następnym dniu nie mogę nic powiedzieć.

4

Jedziemy autostradą numer jeden w żółwim tempie, ponieważ tata jest ostrożnym kierowcą i panicznie boi się wysokości. Poniżej z jednej strony są skały i ocean, z drugiej – gęste drzewa oraz znaki powitalne przy wjazdach do miejscowości o populacji liczącej osiemdziesiąt cztery osoby. Mama zabrała całą swoją kolekcję płyt z muzyką klasyczną, teraz kolej na Beethovena. Dla Elizy, zawsze gra ten utwór na pianinie. Teraz miękko przebiera palcami na kolanach.

Na przedmieściach niedużej miejscowości zjeżdżamy z autostrady na lunch. Siedzimy na starym kocu. Rodzice patrzą na mnie, a ja – na zniszczony materiał, na miejsca, w których ręcznie zacerowano dziury.

– Są pewne rzeczy, o których powinnaś wiedzieć – odzywa się mama.

Uważnie słucham przejeżdżających samochodów, szumu fal, szelestu papieru śniadaniowego. Ale niektóre słowa się przebijają: „depresja kliniczna”, „leki”, „już w wieku dziewięciu lat”. Ocean jest daleko poniżej, ale fale rozbijają się tak głośno, jakby uderzały tuż obok, jakby mogły nas zatopić.

– Caitlin? – zwraca się do mnie tata.

Mama dotyka mojego kolana.

– Kochanie? Czy ty w ogóle słuchasz?

Nocujemy w chacie z łóżkami piętrowymi, zbudowanej z przeciętych bali. Myję zęby tyłem do lustra, wdrapuję się po drabince na górną pryczę i udaję, że zasypiam. Rodzice krzątają się po całej chacie, co powoduje skrzypienie, odkręcają i zakręcają wodę, spłukują toaletę, świszczą suwakami przy torbach podróżnych. Przyciągam nogi do piersi, staram się zajmować jak najmniej miejsca.

W końcu robi się ciemno.

Otwieram oczy i wbijam wzrok w drewnianą ścianę. Kiedyś czytałam, że drzewa rosną od środka na zewnątrz. Jeden słój, czyli jedna warstwa, to roczny przyrost. Przesuwam po nich palcami i liczę.

– To jej dobrze zrobi – mówi cicho tata.

– Mam nadzieję.

– Przynajmniej wyrwała się z domu. Tutaj jest tak cicho i spokojnie.

Mama szepcze:

– Od kilku dni prawie się nie odzywa.

Przestaję liczyć, zamieram. Czekam na ciąg dalszy, ale mijają minuty, a potem rozlega się świszczące chrapanie taty, któremu wtóruje równy oddech mamy.

Moje dłonie tracą rachubę lat. Za ciemno, żeby zacząć od nowa.

Budzę się o trzeciej czy czwartej, gwałtownie wyrwana ze snu. Wbijam spojrzenie w konstelacje, wymalowane na suficie. Staram się za bardzo nie mrugać, bo wtedy widzę twarz Ingrid, jej zamknięte oczy i nieruchome usta. Powtarzam biologię, żeby oczyścić umysł. „W procesie mejozy zachodzą dwa podziały, w wyniku których powstają cztery komórki potomne”, szepczę niemal bezgłośnie, żeby nie obudzić rodziców. „Każda z komórek potomnych ma połowę chromosomów komórki wyjściowej”. Na zewnątrz przejeżdża samochód. Pasmo światła omiata sufit, konstelacje. Powtarzam te zdania, aż słowa się zlewają: „Wprocesiemejozyzachodządwapodziaływwynikuktórychpowstajączterykomórkipotomnekażdazkomórekpotomnychmapołowęchromosomówkomórkiwyjściowejwprocesiemejozyzachodządwapodziały”…

Po pewnym czasie zaczynam się uśmiechać. Za każdym razem te zdania brzmią coraz zabawniej. W końcu chwytam poduszkę i wciskam w nią twarz, żeby rodziców nie obudził mój śmiech, który kołysze mnie do snu.

5

Któregoś gorącego poranka w lipcu tata wypożycza samochód, bo musi wracać do pracy. Ale mama i ja zostajemy w Północnej Kalifornii, jakby to było jedyne nam znane miejsce na Ziemi. Siedzę z przodu i nawiguję, żeby utrzymać nas w niewidzialnych granicach na mapie: nie dalej niż kilka kilometrów na północ od Oregonu, nie dalej na południe niż do Chico. Lato upływa nam na wędrówkach po grotach i lasach, surwiwalu na krętych drogach i jedzeniu kanapek ze smażonym serem w przydrożnych restauracjach. Rozmawiamy tylko o tym, co tu i teraz: o sekwojach, kelnerkach, smaku mrożonej herbaty. Któregoś wieczoru pośrodku niczego odkrywamy maluteńkie kino. Oglądamy film dla dzieci, bo tylko to grają, ale patrzymy raczej na roześmiane i wrzeszczące dzieciaki niż na ekran. Dwa razy przypinamy czołówki i łazimy po jaskiniach lawowych w Parku Narodowym Lassen. Mama potyka się i krzyczy. Echo powtarza jej głos bez końca. W moich snach pojawia się gość od sweterka. Unosi się w powietrzu pośrodku lasu, podpływa do mnie, ubrany w smoking z czerwoną muchą. „Skarbie”, mówi i wyciąga rękę z telefonem. Wiem, że po drugiej stronie jest Ingrid, czeka, aż z nią porozmawiam. Sięgam po telefon i nagle dostrzegam coś dziwnego: drzewa są zielone, ziemia – brązowa, ale ja – cała na czarno-biało.

Rano mama pozwala mi napić się kawy i powtarza:

– Kochanie, jakaś ty blada.

6

I nagle, nie wiadomo jak i kiedy, nadchodzi wrzesień.

I musimy wracać.

JESIEŃ

1

Jest trzecia w nocy. Niezbyt popularna pora na robienie zdjęć bez oświetlenia albo flesza czy wysokoczułego filmu, jednak… oto jestem, sterczę na dachu swojego szarego, kanciastego samochodu, który już powinnam móc prowadzić, z aparatem wymierzonym w niebo, bo liczę na to, że złapię księżyc, nim zakryje go chmura. Trzaskam klatkę po klatce z długim czasem naświetlania, aż w końcu księżyc znika i niebo zostaje pochłonięte przez czerń.

Samochód trzeszczy, gdy zsuwam się z dachu, i jęczy, gdy otwieram drzwi i ładuję się do tyłu. Wciskam blokadę i zwijam się na siedzeniu.

Mam pięć godzin, żeby dojść do jakiej takiej formy.

Mija kwadrans. Wyrywam kawałki sztucznego futerka z pokrycia przedniego fotela, chociaż je uwielbiam. Jednak nie mogę powstrzymać palców. Białe kłaczki opadają wszędzie dokoła.

Do czwartej trzydzieści zaliczam kilka sesji przewracania się z boku na bok, dostaję bólu głowy, wciskam pięść do ust i wrzeszczę. Muszę jakoś rozładować napięcie, bo inaczej nie zasnę.

Włącza się światło w moim pokoju, potem światło w kuchni. Otwierają się drzwi, staje w nich mama, zaciskając poły szlafroka. Sięgam między fotele i dwa razy mrugam migaczami. Patrzę, jak mama wraca do środka. Została mi jedna klatka, więc przez przednią szybę robię zdjęcie ciemnego domu z dwoma jasnymi oknami. Zatytułuję je Mój domo 5:23 rano. Może pewnego dnia, gdy głowa nie będzie mi pękać z bólu, spojrzę na nie i spróbuję zrozumieć, dlaczego każdej nocy od powrotu zamykam się w zimnym samochodzie, ledwie kilka kroków od ciepłego domu, w którym moi rodzice ze zmartwienia też nie mogą spać.

Czasem około szóstej coś mi się śni.

Tata budzi mnie pukaniem w szybę. Otwieram oczy na światło poranka. Tata już jest w garniturze.

– Wygląda, jakby przeszła zamieć – stwierdza.

Na tylnej części foteli już nie ma futerka. Ręka mnie boli.

2

Długą trasę do szkoły pokonuję pieszo, w kieszeni mam plan lekcji, złożony w bardzo mały kwadrat. Mijam niewielkie centrum handlowe, supermarket Safeway z rozległym parkingiem, parcelę na sprzedaż, gdzie stała kręgielnia, dopóki władze miasta nie uznały, że kręgle są nieistotne, i nie zrównały jej z ziemią. W pewien piątkowy wieczór dwa lata temu stanęłam na torze, wcisnęłam stopy w rynny i zrobiłam zdjęcie Ingrid, jak rzucała w moją stronę ciężką, czerwoną kulę, która przeleciała między moimi nogami. Właściciel się wydarł i nas wywalił, ale potem nam wybaczył. Mam to zdjęcie na drzwiach szafy: rozmazana czerwień, dzikie i zdeterminowane oczy Ingrid, a za nią światła, ludzie, rzędy butów.

Zatrzymuję się na rogu, żeby przeczytać nagłówki gazet przez szybę automatu. Na pewno na świecie coś się dzieje: powodzie, przełomy w medycynie, wojna? Ale tego ranka, jak zresztą przeważnie bywa, „Los Cerros Tribune” ma mi do zaoferowania jedynie lokalną politykę i upały.

Kiedy tylko to staje się możliwe, oddalam się od ulicy, bo nie chcę, żeby ktoś mnie zobaczył i zaproponował podwózkę. Pewnie chciałby gadać o Ingrid, a ja tylko wbijałabym wzrok w dłonie, jak idiotka. A może nie chciałby gadać o Ingrid, więc panowałaby cisza, długa i coraz bardziej przytłaczająca.

Na ścieżce między blokami słyszę chrobot kółek na żwirze i nagle obok mnie wyrasta Taylor Riley na swojej desce, jeszcze wyższy niż wcześniej. Nic nie mówi. Gapię się na swoje buty, które wzbijają kurz. Mija mnie, ale zatrzymuje się i czeka, aż go dogonię. Robi tak kilka razy i wciąż milczy, nawet na mnie nie patrzy.

Ma włosy rozjaśnione od słońca, skórę – opaloną i całą w piegach. Mógłby zagrać wersję samego siebie w sitcomie – najpopularniejszego chłopaka w całej szkole, nieświadomego własnej doskonałości. Jego telewizyjny bliźniak zamieniłby deskę na kurtkę futbolową. Zamiast snuć się bezczynnie ze znudzoną miną, zdobywałby puchar za pucharem. Jeździłby do szkoły drogim samochodem z uśmiechniętą królową piękności u boku, zamiast człapać wąską, piaszczystą ścieżką obok milczącej, posępnej typiary.

Ścieżka się kończy i wyrzuca nas na chodnik. Przecznicę dalej widać samochody wjeżdżające na parking przed szkołą. Mam ochotę obrócić się na pięcie i uciec do domu.

– Hej, przykro mi z powodu Ingrid – mówi Taylor.

Odpowiadam mechanicznie:

– Dzięki.

Mijają nas kolejne auta, które skręcają na parking. Dziewczyny piszczą i rzucają się sobie na szyje, jakby nie widziały się od lat. Chłopacy walą się po plecach, co chyba ma oznaczać coś miłego. Próbuję na nich nie patrzeć. Stoimy naprzeciw siebie, Taylor i ja. Oboje gapimy się na nieruchomą deskę na ziemi.

Trzaśnięcie drzwi samochodu. Kroki. Alicia McIntosh wpada na mnie z szeroko otwartymi ramionami i szepcze:

– Caitlin.

Pachnie mocnymi kwiatowymi perfumami. Staram się nie udusić.

Robi krok do tyłu i chwyta mnie za łokcie. Ma na sobie obcisłe dżinsy i żółtą koszulkę bez rękawów z napisem „QUEEN” z niebieskich cekinów na piersi. Rude włosy sięgają jej do ramion.

– Jesteś taka silna – mówi – że wróciłaś do szkoły. Na twoim miejscu… Sama nie wiem. Pewnie nadal leżałabym, schowana w łóżku, z kołdrą naciągniętą na głowę.

Wbija we mnie spojrzenie, które zapewne ma być porozumiewawcze. Jej wielkie, zielone oczy robią się jeszcze większe. Podczas zajęć z teatru, na które uczęszczałam kiedyś przez jeden semestr, nauczyciel powiedział, że jeśli długo trzyma się oczy otwarte i nie mruga, to w końcu zacznie się płakać. Ciekawe, czy Alicia zapomniała, że chodziłyśmy razem na te zajęcia. Uparcie ściska moje łokcie. I proszę, wreszcie łezka spływa po jej piegowatym policzku.

Mam ochotę powiedzieć: „Alicio, kiedyś dostaniesz Oscara”. Ale zamiast tego rzucam tylko:

– Dzięki.

Kiwa głową ze zmarszczonym czołem i wyciska z siebie jeszcze jedną i zarazem ostatnią łzę. Potem błyskawicznie traci zainteresowanie moją osobą i patrzy na coś w dali. To zbliża się jej ekipa. Wszystkie dziewczyny mają na sobie różne wersje tej samej koszulki, z napisami: „PRINCESS”, „ANGEL”, „SPOILED”. Domyślam się, że w tym roku Alicia jest liderką. Powinnam się uznać za szczęściarę, skoro jej dłonie odcinają mi krążenie.

– Przeze mnie się spóźnisz. Ale pamiętaj, proszę, jeśli tylko będziesz czegoś potrzebowała, dzwoń. Wiem, że od pewnego czasu się nie spotykamy, ale kiedyś byłyśmy przecież bardzo bliskimi przyjaciółkami. Możesz na mnie liczyć. O każdej porze dnia i nocy.

Nie potrafię sobie wyobrazić, że kiedykolwiek mogłam się przyjaźnić z Alicią. Nie dlatego, że teraz tak bardzo się różnimy, tylko dlatego, że nie potrafię myśleć o czasach sprzed liceum. Sprzed fotografii, egzaminów i presji studiów. Sprzed Ingrid. Pamiętam Alicię jako smarkulę w piaskownicy, jak wsparta pod boki, powiedziała reszcie dzieciaków, że tylko ona jest jednorożcem. Pamiętam też dziewczynkę z brązowymi włosami, splecionymi w warkoczyki, w pastelowych sztruksach, cwałującą po asfalcie i udającą, że jest koniem. Wiem, że ta dziewczynka to ja, wydaje się jednak niesamowicie odległa, jakby z cudzych wspomnień.

Alicia ściska moje łokcie po raz ostatni i w końcu je uwalnia.

– Taylor – pyta – idziesz?

– Aha, moment.

– Spóźnimy się.

– Idź przodem.

Alicia przewraca oczami. Nadciągają jej psiapsiółki. Prowadzi je w stronę sali do angielskiego.

Taylor odchrząkuje. Zerka na mnie, potem wbija wzrok w deskę i mówi:

– Mam nadzieję, że nie uznasz tego pytania za chamskie czy coś, ale jak to zrobiła?

Kolana się pode mną uginają. Powtarzam w myślach: „Jeśli brązowooki mężczyzna i brązowooka kobieta mają dziecko, najprawdopodobniej ono również będzie miało brązowe oczy”. Przed nami znajduje się główne wejście, na lewo – boisko do piłki nożnej. Wciskam rękę do kieszeni i dotykam planu lekcji. Tak jak przez ostatnie dwa lata, pierwsze mam zajęcia z fotografii. Zmuszam nogi, żeby znów zaczęły działać – i staje się cud. Wchodzę na trawnik, z dala od Taylora, i mamroczę:

– Muszę już iść.

Wyobrażam sobie, że pani Delani na mnie czeka, wstaje z krzesła, gdy wchodzę do klasy, rusza w moją stronę, po drodze przepycha się między uczniami. Wyobrażam sobie, jak dotyka mojego ramienia, i ogarnia mnie ulga.

3

Od tamtych wydarzeń jeszcze nie rozmawiałam z panią Delani. Może przeprosi wszystkich i zaprowadzi mnie do swojego gabinetu, przylegającego do sali. Siądziemy tam razem i pogadamy o tym, jakie pojebane jest życie. Nie zapyta, czy się trzymam, bo już wie, że dla nas takie pytanie jest czymś niemożliwym. Przez całą lekcję będzie mówiła w klasie, że przed nami bardzo smutny rok. Żeby uczcić pamięć Ingrid, pierwsze zadanie będzie dotyczyć straty i wszyscy słusznie przewidzą, jeszcze przed oddaniem prac, że moja będzie najmocniejsza i najbardziej wzruszająca.

Wchodzę do sali z resztą grupy. W środku jest jaśniej i chłodniej, niż zapamiętałam. Pani Delani stoi przy swoim biurku, równie idealna i piękna jak każdego dnia, w luźnych, pedantycznie wyprasowanych spodniach i czarnym swetrze bez rękawów. Próbowałyśmy z Ingrid wyobrażać ją sobie podczas zwyczajnych czynności, jak wynoszenie śmieci czy golenie pach. Między sobą nazywałyśmy ją po imieniu. „Wyobraź sobie – mówiła Ingrid – jak Veena, w spodniach od dresu i złachanej koszulce, zwleka się z łóżka o pierwszej po południu, skacowana”. Bardzo się starałam, ale na nic – niezmiennie widziałam ją w jedwabnej piżamie, popijającą espresso w kuchni zalanej słońcem.

W klasie już siedzi kilka osób. Kiedy wchodzę, pani Delani spogląda na drzwi, po czym odwraca wzrok – bardzo szybko, jakby to błysnął flesz tak jasno, że zakłuło w oczy. Zatrzymuję się na sekundę, daję jej szansę, żeby spojrzała raz jeszcze, ale ona ani drgnie. A może czeka, aż do niej podejdę? Ludzie się za mną zbierają, więc ruszam w jej stronę, ale przystaję przy regale z albumami i próbuję wymyślić, co dalej.

Nie ma opcji, żeby mnie nie zauważyła.

Uczniowie wymijają mnie z obu stron. Pani Delani mówi im „cześć” i uśmiecha się, tylko mnie całkowicie ignoruje, choć stoję ledwie parę metrów od niej. Nie mam pojęcia, co się dzieje, ale pośród tego tłumu czuję się, jakbym tonęła. W końcu więc ruszam dalej, podchodzę centralnie do biurka i przystaję.

– Cześć! – rzucam.

Patrzy na mnie zza okularów w czerwonych oprawkach, podkreślających ciemne oczy.

– Witam z powrotem – mówi obcym głosem, jak do kogoś, kogo ledwo zna.

Podchodzę do ławki, przy której siedziałam w zeszłym roku, otwieram zeszyt i udaję, że czytam coś niezwykle fascynującego. Może nauczycielka czeka, aż wszyscy zajmą miejsca i oficjalnie zacznie się lekcja, i dopiero wtedy powie coś na temat Ingrid.

Wchodzą ostatni uczniowie, a ja udaję, że wcale nie widzę, że miejsce obok mnie, dawne miejsce Ingrid, jest teraz puste.

Rozlega się dzwonek.

Pani Delani omiata wzrokiem klasę. Czekam, aż spojrzy w moją stronę, uśmiechnie się, kiwnie głową, cokolwiek. Ale wygląda na to, że sala kończy się po mojej prawej stronie. Pani Delani uśmiecha się do wszystkich innych, ja jednak najwyraźniej nie istnieję. To jasne, że mnie tutaj nie chce. Nie mam bladego pojęcia, co robić. Chętnie zabrałabym swoje rzeczy i sobie poszła, tylko że nie mam dokąd. Chciałabym wleźć pod ławkę, schować się tam i siedzieć, aż wszyscy wyjdą.

Na ścianach wiszą nasze końcowe prace z zeszłego roku. Trafiły tam aż trzy zdjęcia Ingrid, jako jedynej, wyeksponowane obok siebie, na samym przedzie, dokładnie pośrodku. Jedno przedstawia krajobraz: dwa skaliste zbocza porośnięte kolczastymi krzakami, między nimi wije się strumień. Drugie to martwa natura: pęknięta waza. A trzecie to mój portret: światło jest bardzo mocne, mam dziwną minę, trochę jakbym się krzywiła, nie patrzę w obiektyw. Kiedy Ingrid robiła pierwszą odbitkę, stałyśmy razem w ciemni i patrzyłyśmy, jak moja podobizna pojawia się na mokrym papierze. Ingrid powiedziała: „To jesteś cała ty, cała ty”. A ja: „O rany, no”, chociaż ledwo się rozpoznałam. Patrzyłam, jak pod moimi oczami tworzą się cienie, a w kąciku ust ciemnieje nieznajomy, łukowaty kształt. To była mocniejsza wersja mnie, bardziej mroczna. Po chwili spoglądałam na zupełnie obcą twarz, niemającą nic wspólnego z dziewczyną, która dorastała na bogatych przedmieściach, pod opieką kochających rodziców, i ma nawet własną łazienkę do dyspozycji.

Może to było przeczucie czy coś, bo teraz portret wydaje się jakby bardziej trafiony.

Dopiero po chwili udaje mi się odnaleźć jedną z własnych prac. Pani Delani widać wyjątkowo jej nie cierpi, skoro powiesiła ją w jedynym ciemnym kącie, jaki można znaleźć w sali, nad kaloryferem, który wystaje ze ściany i częściowo zasłania zdjęcie. Ingrid była niesamowicie zdolna, potrafiła narysować i namalować dosłownie wszystko, w dodatku tak, że wyglądało nawet lepiej niż w rzeczywistości, ale jeśli chodzi o fotografię, wydawało mi się, że obie jesteśmy w tym dobre.

Kiedy robiłam to zdjęcie, byłam pewna, że będzie wspaniałe. Jechałyśmy z Ingrid pociągiem do San Francisco, w odwiedziny do jej brata. Podróż trwała dość długo, bo mieszkamy na dalekich przedmieściach. Na odcinku w Oakland nastąpiło opóźnienie. Pociąg stanął. Silnik ucichł. Ludzie nerwowo wiercili się na fotelach, szykowali się na dłuższy postój. Spojrzałam w okno: nad skupiskiem smętnych, zniszczonych domów i budynków przemysłowych po drugiej stronie autostrady rozciągało się niebo w niesamowicie żywym odcieniu błękitu. I wtedy zrobiłam to zdjęcie. Ale pewnie całe piękno polegało na kolorach, bo w wersji czarno-białej sceneria wygląda po prostu ponuro, więc pani Delani zapewne ma rację – kto by chciał to oglądać? Mimo wszystko to żenujące, kiedy twoją pracę upychają w ciemny kąt. Na ścianie wisi milion fotografii, ale w tym momencie czuję się tak, jakby wokół mojej świecił wielki neon. Muszę wymyślić, jak ją zdjąć po kryjomu.

Przez całą lekcję, mówiąc o wysokich oczekiwaniach wobec uczniów na poziomie zaawansowanym, pani Delani się uśmiecha. Uśmiecha się tak mocno, że pewnie policzki ją rozbolały. Zabytkowy zegar na ścianie za moimi plecami tyka tak wolno. Kiedy spoglądam na niego, marząc, żeby lekcja dobiegła końca, mój wzrok pada na szafki poniżej. Nie zdążyłam opróżnić swojej przed wakacjami, bo przez ostatni tydzień roku szkolnego nie chodziłam na lekcje.

Pani Delani zapisuje na tablicy listę terminów: „szerokość przesłony”, „światłomierz”, „czas ekspozycji”, a ja myślę o wszystkich przedmiotach, które leżą w mojej szafce, i zaczynam się denerwować. Wiem, że są tam stare zdjęcia, może nawet kilka przedstawiających Ingrid. Jeszcze raz patrzę na zegar, wskazówka minutowa ledwo się przesunęła. Powinnam zaczekać do końca lekcji, ale w tym momencie mam gdzieś zasady dobrego wychowania. Pani Delani też nie wykazała się ich znajomością. Przesuwam się na krześle do tyłu, ignorując straszny dźwięk metalu szorującego o linoleum, i wstaję. Parę osób się ogląda, żeby sprawdzić, co jest, ale gdy widzą, że to ja, pospiesznie się odwracają, jakby przypadkowy kontakt wzrokowy ze mną mógł się okazać śmiertelny. Pani Delani mówi dalej, jak gdyby nigdy nic, jakby całkowicie ignorowała fakt, że Ingrid tu nie ma. Nie przerywa nawet wtedy, kiedy podchodzę do szafki i zaczynam wyjmować zdjęcia. Czuję się taka odważna, że potem nie wracam na miejsce, tylko niespiesznie przerzucam plik starych fotografii, o których całkiem zapomniałam. Są wśród nich prace Ingrid, te, których kopie chciałam mieć. Przeglądam zdjęcia, aż odnajduję swoje ulubione: wzgórze porośnięte trawą i drobnymi polnymi kwiatkami, błękitne niebo. Chyba na całym świecie nie ma równie błogiego obrazka. To sceneria baśni, miejsce, które już na pewno nie istnieje.

Obracam się, ściskając w dłoniach te wszystkie zdjęcia ze swojego dawnego życia, i nagle chce mi się krzyczeć. Wyobrażam sobie, jak się drę, tak głośno, że pękają idealne okulary pani Delani, fotografie spadają ze ścian, wszyscy głuchną. Wtedy musiałaby na mnie spojrzeć. Ale oczywiście tego nie robię, tylko wracam na miejsce i kładę głowę na zimnym blacie.

Kiedy rozlega się dzwonek, wszyscy wstają i wychodzą. Pani Delani mówi „do widzenia” kilku osobom, ale niewidzialnej mnie – nie.

4

Oto, o czym obsesyjnie myślę tego ranka:

Pierwsza klasa. Pierwsza lekcja. Usiadłam obok dziewczyny, której wcześniej nie zauważyłam. Skrobała w zeszycie, rysowała przeróżne kręte wzory. Kiedy zajęłam krzesło obok, podniosła wzrok i się uśmiechnęła. Miała fajne kolczyki: czerwone, w kształcie guzików.

Wcześniej tego ranka całą szkołą tłoczyliśmy się w sali gimnastycznej, żeby wysłuchać powitalnej przemowy dyrektora – pana Nelsona. Pan Nelson miał okrągłą twarz, wąskie usta i wielkie oczy. Łysiał, a resztki jego włosów dziwnie sterczały. Jeśli człowiek może wyglądać jak sowa, to właśnie tak określiłabym jego aparycję. Czułam się zagubiona, sala gimnastyczna sprawiała wrażenie przepastnej i nawet dzieciaki z mojego gimnazjum prezentowały się obco. A teraz siedzieliśmy na zajęciach z fotografii i chociaż nigdy dotąd nie zrobiłam analogowego zdjęcia i w ogóle nie za bardzo znałam się na sztuce, czułam się w klasie pani Delani bez porównania swobodniej niż jeszcze kilka minut temu. Pani Delani odczytała pierwsze nazwisko z listy, potem kolejne i coś przy nich notowała. Trwało to całą wieczność. Siedząca obok mnie dziewczyna wyrwała kartkę z zeszytu, coś na niej napisała i pchnęła w moją stronę. Liścik brzmiał: „Cztery lata tego gówna? Boże, miej nas w opiece”.

Chwyciłam jej długopis i usilnie starałam się wymyślić fajną odpowiedź. Byłam teraz kimś innym. Odważniejszym. Na ręku miałam takie szklane bransoletki, podzwaniające przy każdym ruchu.

Napisałam: „Gdybyś chciała przelecieć któregoś chłopaka ze szkoły, to kogo byś wybrała?”.

Odpowiedziała bez namysłu: „Dyrektora Nelsona, rzecz jasna. Co za ciacho!”.

Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Próbowałam udawać, że kaszlę. Wtedy pani Delani podniosła wzrok znad dziennika i powiedziała, że w jej mniemaniu jesteśmy dorośli, więc nie musimy pytać o pozwolenie, jeśli chcemy wyjść z klasy, napić się czy skorzystać z toalety.

I tak zrobiłam. Ruszyłam do drzwi, w pełni przekonana, że moje włosy są niesamowicie proste, że moje spodnie leżą idealnie, że moje bransoletki ślicznie podzwaniają. Pochyliłam się nad pitnikiem i kiedy piłam zimną wodę, pomyślałam: „To jest to. Moje życie właśnie się zaczyna”. A kiedy wróciłam, na kartce widniała nowa notka: „Jestem Ingrid”.

„Jestem Caitlin”, odpisałam.

I zostałyśmy przyjaciółkami. Tak po prostu.

5

Ostatnia lekcja to angielski z panem Robertsonem. Kiedy wchodzę, nie rzuca mi dziwnych spojrzeń, tylko kiwa głową, uśmiecha się i mówi:

– Witaj z powrotem, Caitlin.

Henry Lucas, prawdopodobnie najpopularniejszy chłopak z przedostatniej klasy i zapewne również najwredniejszy, siedzi z tyłu w kącie i ostentacyjnie ignoruje dworki Alicii. Angel przeczesuje różowymi, wypielęgnowanymi paznokciami jego czarne włosy, a Spoiled pyta:

– Czyli w piątek u ciebie, tak?

Henry non stop urządza imprezy, bo jego rodzice mają agencję nieruchomości i ciągle wyjeżdżają, żeby przemawiać na kongresach i się bogacić. A jak czasem są na miejscu, to organizują akcje dobroczynne, których moi rodzice próbują unikać. Ich twarze patrzą ze wszystkich billboardów i biuletynów klubu dla rodziców: mama w sztywnych, czarnych kostiumach, tata z pyszałkowatym uśmieszkiem i kijami do golfa.

Teraz również Spoiled ciągnie Henry’ego za włosy, a on spogląda prosto przed siebie z grymasem irytacji, ale nie każe im przestać.

Wybieram miejsce na drugim końcu sali, tuż przy drzwiach.

Pan Robertson odczytuje listę.

– Matthew Livingston?

– Tutaj.

– Valerie Watson?

– Obecna! – ćwierka Angel.

– Dylan Schuster?

Tego nazwiska nie znam. Nikt się nie odzywa. Pan Robertson podnosi głowę.

– Dylan Schuster? Nie ma?

Nagle drzwi się otwierają i do środka zagląda dziewczyna. Nie kojarzę jej, a ta szkoła jest tak mała, że wszystkich zna się z widzenia. Ma bardzo ciemne, prawie czarne włosy, potargane, ale tak konkretnie, a nie w wypracowanym, niedbałym stylu, który ostatnio jest taki modny. Serio, wygląda jak porażona prądem. Jej bystre oczy, obwiedzione rozmazaną czarną kredką, biegają po klasie, jakby się zastanawiała, czy zostać, czy wyjść.

– Dylan Schuster? – powtarza pan Robertson.

Nowa patrzy na niego i robi wielkie oczy.

– Wow – mówi. – Dobry pan jest.

Pan Robertson się śmieje, a Dylan wkracza do środka, z kurierską torbą niedbale przewieszoną przez ramię i kubkiem kawy w ręku. Ma na sobie cienką, czarną koszulkę, rozdartą z boku i pospinaną agrafkami. Równie obcisłych dżinsów w życiu nie widziałam. Jest taka wysoka i taka chuda. Jej ciężkie buciory dudnią na podłodze na samym końcu sali. Nie odwracam się, ale wyobrażam sobie, że siada na ostatnim miejscu w rogu, niedbale przygarbiona.

Pan Robertson sprawdza do końca listę obecności, po czym zaczyna się przechadzać między ławkami i opowiadać, czego nauczymy się w tym roku.

6

Jestem sama w budynku przedmiotów ścisłych, patrzę na zielone, wytarte podłogi, wdycham zatęchłe powietrze. Taylor i inne popularne osoby pewnie zawłaszczyły szafki w skrzydle angielskim. W zeszłym roku miałyśmy z Ingrid szafki w budynku filologicznym, tuż obok skrzydła angielskiego, niby na widoku, ale bez typowego szkolnego charakteru. Budynek przedmiotów ścisłych to nie jest miejsce pierwszego wyboru. Leży na uboczu, daleko od wszystkiego, poza rewirem życia towarzyskiego. Jak dla mnie, mógłby pozostać pusty na wieki.

Dziwnie zamykać na klucz szafkę, w której znajduje się tylko powietrze. Rozważam, czy nie zaczekać, aż będę miała coś wartego chowania, ale właśnie to jest nagroda: najdalej na północ wysunięta szafka w najdalej na północ wysuniętym budynku liceum Vista High. Gdybym wyszła przez drzwi, znalazłabym się na ulicy. A gdybym przeszła przez ulicę, to znikłabym bez śladu. Może właśnie wizja ucieczki sprawia, że pomysł zaanektowania szafki tutaj jawi się jako wprost idealny.

Nie mam taśmy, więc odgryzam kawałek gumy, żuję ją przez chwilę, wyjmuję z ust i przyklejam na odwrocie zdjęcia Ingrid, tego ze wzgórzem. W szafce wisi matowe, porysowane, prostokątne lusterko. Bardzo staram się uniknąć kontaktu wzrokowego z samą sobą, ale mimowolnie dostrzegam proste, brązowe włosy i piegi. Moja twarz jest niewyraźna i szczuplejsza niż wcześniej. Przyklejam zdjęcie na lusterku i znikam. Zostaje tylko widok tego pięknego, spokojnego miejsca.

Ktoś opiera się o szafki tuż obok mnie. To Dylan. Z bliska jej włosy są jeszcze bardziej potargane. Kosmyki sterczą wokół twarzy.

– Hej – odzywa się.

– Cześć.

Gapi się na mnie tak długo, że zaczynam się zastanawiać, czy jakoś dziwnie wyglądam, może mam atrament na czole czy coś. Jednak nagle posyła mi uśmiech, taki nieokreślony, niby wyrażający rozbawienie, ale nie w negatywnym sensie. Grzebie w torbie, zakłada zamek na pustej szafce obok mojej. A potem odchodzi, więc znów jestem sama. Powoli zamykam drzwiczki, słucham skrzypienia zawiasów. Kiedy zatrzaskuję zamek, rozlega się czysty, miękki dźwięk – szafka należy teraz do mnie.

7

Znajduję się dosłownie parę metrów od kampusu, gdy wtem pojawia się mama w swoim volvo kombi. Zjeżdża na bok, wychyla się przez okno i woła mnie, tak jakbym mogła nie zauważyć własnej matki, jakbym nie kojarzyła samochodu, którym jeździ, odkąd pamiętam, z naklejką „Pokój to patriotyzm” na zderzaku. Podbiegam w niezgrabnych podskokach, podczas gdy inni mijają mnie w swoich autach w drodze na spotkanie w Starbucksie czy w centrum handlowym. Rzucam plecak na fotel pasażera i idę w jego ślady.

– Dlaczego nie jesteś w pracy? – pytam i kulę ramiona, żeby tak nie rzucać się w oczy.

Mama nosi nazwisko godne prezydentki kraju – Margaret Carter-Madison, a chociaż kieruje tylko niedużą podstawówką, ludzie nieustannie domagają się jej uwagi. Niesamowite, z czym musi się użerać: z rodzicami owładniętymi obsesją na punkcie rozwoju społecznego swoich sześciolatków; z panią Smith, walniętą nauczycielką piątych klas, która twierdzi, że dinozaury nie istniały; z nawracającymi plagami wszy. Czasem naprawdę nie pojmuję, jak ona znosi tę całą presję. Ale jakimś cudem udaje jej się zachować spokój. Mówi nieco ciszej niż większość ludzi, co wymaga od słuchaczy wzmożonej uwagi. A podczas występów milusińskich, zamiast siedzieć na widowni i udawać zainteresowanie, akompaniuje im na pianinie z niezmiennym entuzjazmem, chociaż repertuar co roku jest taki sam.

Ponieważ nie odpowiada na moje pytanie, mówię:

– Myślałam, że jeśli opuścisz mury szkoły podstawowej Riverbank przed godziną dziewiętnastą, skutki będą katastrofalne.

– Cóż, to twój pierwszy dzień – odpowiada trochę zbyt radośnie.

– I co to konkretnie oznacza?

– Pomyślałam, że może wybierzemy się do naszej japońskiej knajpki. Właśnie rozpoczęłaś drugą połowę swej licealnej kariery. Trzeba to uczcić.

Zaczynam się trochę denerwować. Nie wiem, dlaczego tak bardzo się stara. Do „naszej” japońskiej knajpki? Ostatnio odwiedziliśmy to miejsce, kiedy byłam mała. Chodziliśmy tam czasem, zanim mama została dyrektorką i zaczęła pracować dwadzieścia cztery na siedem. Wtedy mogłam jeszcze zamawiać zestaw bento dla dzieci. Nie wiem, co odpowiedzieć, otwieram więc schowek i grzebię w nim, żeby tylko czymś się zająć. Tic taki. Stare okulary przeciwsłoneczne. Instrukcja samochodowa.

Wkładam tic taka do ust i częstuję mamę. Nie odmawia. Zjadam jednego za drugim, miażdżę je w zębach na miętowy pył. Kiedy zajeżdżamy przed restaurację, przezroczyste pudełko świeci pustkami. Wrzucam je do schowka i wysiadam.

Jest ta pora pomiędzy: za późno na lunch, za wcześnie na kolację. Okazujemy się jedynymi klientkami. Koszmar. W takich sytuacjach zawsze myślę sobie, że gdyby nie my, kelnerzy pewnie by coś jedli, gadali przez telefon, podkręcili głośniej muzykę, więc czuję się, jakbym psuła im wolny czas. A zwłaszcza nie cierpię, gdy czają się w kącie, gotowi podbiec i dolać wody do szklanek. To dobijające.

Przez cały czas, gdy czytamy kartę, składamy zamówienie, nalewamy zieloną herbatę z gorącego żeliwnego czajniczka do maleńkich filiżanek, czuję, że mama się szykuje, żeby coś powiedzieć. Nie wiem, skąd ta pewność, po prostu intuicja. Mama uparcie patrzy na mnie i się uśmiecha.

– Z kim jadłaś lunch w szkole?

Podnoszę filiżankę, upijam łyk. Za gorąca. Odstawiam ją i wbijam wzrok w mokre kółko na papierowej podkładce.

– Zgadnij.

Nie zgaduje.

Wodzę palcem po mokrym kółku.

– No weź. Przecież to oczywiste.

– Dla mnie nie.

Przewracam oczami i mówię:

– Oczywiście z nikim.

Radosny nastrój mamy rozsypuje się w pył.

– Caitlin…

Mama ciągle powtarza moje imię, ale tym razem inaczej. W jej głosie słychać rozczarowanie, jakbym miała wybór, jakby milion ludzi ustawiło się w kolejce, żeby zjeść ze mną szkolny lunch, a ja, niedobra, na to: „Sorki, wolałabym jeść sama”.

– No co? – warczę.

Mama nic więcej nie mówi.

Po dwóch sekundach przychodzi kelner z zamówieniem. Gapię się na wielgachne pudełko bento, pełne tempury, kurczaka teriyaki i kalifornijskiego sushi. W sumie wolałabym nadal móc zamawiać wersję dla dzieci. Jest w niej wszystko, co w tej, tylko w mniejszych porcjach. Zjadam jedną marchewkę w tempurze i czuję, że mam dosyć.

– Moja znajoma z pracy, Margie, wspominała mi o bardzo dobrej terapeutce. Jej córka uwielbia do niej chodzić.

– A co jest nie tak z córką Margie?

– Nic. Po prostu, podobnie jak ty, przechodzi trudny czas w życiu.

– Och – mówię sarkastycznie – trudny czas.

Mama upija herbaty. Wgryzam się w rolkę, sos sojowy kapie mi na brodę, więc wycieram go serwetką. Mam nadzieję, że kelner nie patrzy.

– Nie wybieram się do żadnego terapeuty – mamroczę.

Mama wbija smutny wzrok w miseczkę z ryżem. Chciałabym wiedzieć, o czym myśli.

Potem niewiele się odzywamy. Z tego powodu jest mi trochę źle, ale nie rozumiem, dlaczego musiała z tym wyskoczyć. Chyba nie oczekuje, że zgodzę się na każdą jej propozycję tylko dlatego, że zabrała mnie do restauracji.

8

W piątkowy wieczór siedzę przy stole z rodzicami, jem w milczeniu. Tata wypytuje mnie o pierwszy tydzień w szkole takim samym radosnym tonem, jakim od pewnego czasu nieustannie posługuje się mama. Udzielam jednosylabowych odpowiedzi, dziabiąc makaron widelcem. Po chwili zaczynają rozmawiać we dwoje, a ja nie słucham. Kiedy już nie mogę dłużej wytrzymać, wstaję, wyrzucam resztki jedzenia do zlewu, a talerz wsadzam do zmywarki.

Włażę na tylne siedzenie samochodu, podciągam kolana i opieram je o fotel ze zniszczonym obiciem. Miałam zdać na prawo jazdy trzy miesiące temu, tylko że zamiast robić manewry, patrzyłam, jak trumna z ciałem mojej najlepszej przyjaciółki zjeżdża do dziury w ziemi. Jakoś nie mogę się zebrać, żeby zadzwonić do ośrodka ruchu drogowego i umówić się na nowy termin.

Ten samochód jest tak stary, że ma tylko odtwarzacz kasetowy. A ja mam tylko jedną kasetę. Na szczęście dobrą. Davey, brat Ingrid, nagrał mi ją na któreś urodziny. Jest na niej mnóstwo alternatywnych kapel, o których nigdy nie słyszałam. Utwory trochę jakby zlewają się ze sobą, ale wszystkie są świetne. Sięgam ręką, przekręcam kluczyk w stacyjce i z głośników płynie głos smętnie zawodzącego chłopca.

Kilka minut później zjawia się tata.

– Nic wam nie zadali? Jeśli teraz odrobisz lekcje, będziesz mogła spokojnie cieszyć się weekendem.

– Nie – kłamię.

Podnosi wyżej rękę, ma w niej mój plecak.

– Na wszelki wypadek.

Po jakimś czasie wyciągam podręcznik do matmy i kilka kartek. Kaseta sama się obraca. Słychać ciche dźwięki gitary, dołącza do niej kobieta, a po chwili – mężczyzna. Ładny kawałek. Próbuję odrabiać zadanie, ale nie mam przy sobie kalkulatora. Nagle marzę, żeby zadzwonił telefon. Wyobrażam sobie, jak mama wychodzi ze słuchawką bezprzewodową i mi ją podaje, kiedy opuszczam szybę. Wyciągnęłabym się wygodnie na tylnym siedzeniu i słuchała, i gadała. Na pewno miałabym do powiedzenia coś interesującego. Ale jedyną osobą, która do mnie dzwoniła, była Ingrid, dlatego wiem, że to się nie zdarzy.

Sięgam nad oparciem i podkręcam muzykę na maksa. Samochód się trzęsie, a dźwięk brzmi jak ze stacji radiowej, która kiepsko odbiera.

Spycham