Trzydziestka - Tomasz Żak - ebook + książka

Trzydziestka ebook

Żak Tomasz

4,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2021
Opis

Jeden z najciekawszych kryminalnych debiutów ostatnich lat. Były dziennikarz telewizyjny, wokalista hardcore-punkowej kapeli, miejski radca - Tomasz Żak debiutuje powieścią kryminalną "Trzydziestka". Akcja toczy się współcześnie. W małym, prowincjonalnym miasteczku, które lepsze czasy ma już za sobą, podczas swoich trzydziestych urodzin zostaje zamordowany Tomek, syn trzęsącego miasteczkiem i zwierzęco przywiązanego do stanowiska burmistrza. Rozpoczyna się śledztwo, w które zaangażowani są m.in. lokalny dziennikarz, policjantka po przejściach i rówieśnicy Tomka. Wszystko dzieje się tuż przed stołecznymi wyborami: chytrość na szczeblach władzy rośnie więc w zastraszającym tempie. Jedno jest pewne: po brutalnym zabójstwie syna burmistrza długo nikt nie zaśnie spokojnie… Pytanie tylko, czy ktokolwiek spał spokojnie w miasteczku tuż przed morderstwem?

Tomasz Żak (ur. 1987) – zajmował się wieloma rzeczami: był dziennikarzem telewizyjnym, zarządcą nieruchomości, handlowcem, customer happiness managerem, wokalistą w kapeli hardcore punk oraz radnym miejskim. Jak sam o sobie mówi, posiada doktorat z memów i habilitację z polskiego rapu. Według znajomych człowiek orkiestra z niewyparzoną gębą. Obecnie razem z dziewczyną prowadzi firmę e-commerce, a większość wolnego czasu spędza na wprowadzaniu się w stan euforii za pomocą butów do biegania i kilogramów żelastwa do przerzucenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 319

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TOMASZ

ŻAK

TRZYDZIESTKA

Copyright © Tomasz Żak, MMXXI

Wydanie I

Warszawa, MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Prolog

Pierwszego pchnięcia nawet nie poczuł. Dopamina i norepinefryna, których poziomy kochał sobie podnosić metylofenidatem, nadal robiły swoje – ostatnią tabletkę przyjął niecałą godzinę wcześniej. Wtedy jeszcze nie wiedział, że będzie ostatnia, tak jak kolacja i wino.

Kiedy pod domem zarzucono mu worek na głowę, pomyślał, że to żarty. Przez kilka minut miotał ksywkami ziomków, wyzywając ich od pierdolonych żartownisiów, lamusów i matkojebców. Nikt się jednak nie odezwał, a on, rzucony na tył samochodu dostawczego, zaczął się w końcu wydzierać. Nie chciał tego, ale konwencja była silniejsza – tak zawsze robili porwani w filmach i książkach.

– Wiecie, kim ja, kurwa, jestem?! Wiecie, co robię? Wiecie, kim jest, kurwa, mój ojciec?!

Odpowiadały mu tylko odgłosy jadącego samochodu, ale wkrótce uspokoiła go myśl, że pewnie chodziło o okup. Na pewno. A w takim razie stary nie będzie miał wyboru – zapłaci. Inaczej byłby skończony, na co by sobie nigdy nie pozwolił.

Auto się zatrzymało. Ktoś wytargał go na zewnątrz i poprowadził. Nie miał pojęcia dokąd, czuł tylko smród stęchłego worka. Posadzono go na krześle, a ręce związano mu na plecach. Postanowił, że będzie grał kozaka, tak jak zawsze, kiedy czuł się jak cipa. Nienawidził tego.

– Słuchaj, typie, radzę ci być delikatnym. Serio, śmieciu, dobrze ci radzę, bo cię znajdę i potraktuję tak samo.

– Już czas.

Co to za głos?, pomyślał. Dobiegał zza pleców, więc musiało ich być co najmniej dwóch. Kiedy w głowie układał wszystkie możliwe scenariusze prowadzące do happy endu, a neuroprzekaźniki szalały, nóż zagłębił się w jego brzuch. Raz. Drugi. Kolejny. Kiedy poczuł, że umiera, że śmierć nadchodzi w taki sposób, jak zawsze myślał – nagle – chciał jeszcze coś powiedzieć. Jedyne, co z siebie dobył, to bulgotanie krwi. Ostatnie, co usłyszał, to tamten głos.

– Wszystkiego najlepszego.

Noc była chłodna, ale nie przypomniała tych październikowych. Księżyc w pełni próbował przebić się przez chmury, a psy ze schroniska jak zwykle śpiewały upiorną pieśń opuszczonych i niechcianych. Pełnia zawsze podkręcała głośność tej kakofonii, tak jak i samochody, które nocami raczej nie pojawiały się w tych stronach. Psy każdego witały z entuzjazmem. Usłyszały tylko trzask bagażnika, głuche uderzenie i chrzęst żwiru. Księżyc ukazał się w końcu w całej okazałości, psy wciąż ujadały, a trup, rzucony na leśną ścieżkę, natychmiast przyciągnął owady.

Część I

Rozdział 1

Sesja rady miejskiej trwała od dobrych dwóch godzin. Miał do tych posiedzeń ambiwalentny stosunek. Z jednej strony uważał, że te słowne potyczki z opozycją to totalna strata czasu, z drugiej – uwielbiał pokazywać swoją władzę. Rządził miastem – swoim miastem – już trzecią kadencję. Zawsze miał większość w radzie, robił więc, co chciał. Bez względu na przeciwników z szopozycji, którzy jak szopy pracze śmieci szukali na niego haków. Bezskutecznie – gardę trzymał w górze. Tylko jeden człowiek z tej zgrai drażnił go niczym kamień w bucie.

– …budżet jest niedokładny, zrobiony na kolanie. To mają być inwestycje? W mediach kreuje się pan na Kazimierza Odnowiciela, a jest nieudolnym Augustem III! – Młodego rajcy nie peszyły ani nienawistne spojrzenia świty burmistrza, ani obiektywy kamer. – W zbliżających się wyborach przegra pan z kretesem i skończy ten festiwal żenady. I nie pomogą już tańce w klubach seniora ani placuszki u działkowców. Ludzie w końcu przejrzą na oczy!

Jedynymi manierami, których burmistrz nie pozbył się przez lata kierowania miastem, były poprawianie mankietów i zabawa spinkami, kiedy się niecierpliwił, żeby rozjechać już rywala mentalnym czołgiem. Słuchaj i ucz się, leszczu, jak się robi politykę, pomyślał, podnosząc z zatroskaną miną rękę.

– Panie przewodniczący, proszę o głos, naprawdę krótko, ad vocem.

Oczywiście nie czekał na pozwolenie od starszego jegomościa, który całą uwagę poświęcał mieszaniu herbaty.

– Pan Piotr, jak zwykle zresztą, dał żenujący popis erystyki. Ja bym nie śmiał równać burmistrzów do władców Polski, ale cóż, wiemy już przynajmniej, jak traktowałby pan swego mocodawcę, gdyby zasiadł na moim miejscu. Jeśli oczywiście Bóg pozwoli. – Wyborcy kochali religijne wstawki w przemowach, a on kochał ich uwielbienie.

– Cóż to za impertynencja, kpić sobie ze starszych wyborców. No, ale jak pan radny raczył zauważyć, ludzie niedługo wybiorą. A co do budżetu, ma pan prawo wyrazić swoje zdanie w głosowaniu. Dziękuję, zamknijmy już tę dyskusję.

Zylewicz tym, że przewodniczący nie zauważył jego podniesionej ręki, się nie przejął. Ponieważ należał do facetów, którzy dbają o siebie aż za bardzo, miał pewnie ciekawsze plany na piątkowe popołudnie niż bicie piany na sesji rady. Skończył dopiero trzydzieści lat, ale to była jego druga kadencja. Podczas pierwszej, jeszcze przed nieoczekiwaną woltą, popierał Pałeckiego. W mediach powtarzał później, że nigdy nie miał zamiaru wspierać tyrana, ale wyszło, jak wyszło.

Andrzej Pałecki uchodził za cudotwórcę – wybory wygrywał dzięki miażdżącej przewadze, wróżono mu nawet karierę w wielkiej polityce na Wiejskiej. On wolał jednak dzierżyć berło i siedzieć na tronie małego miasteczka, gdzie większość mieszkańców uważała go za ideał.

Kiedy jeden z radnych składał kolejną interpelację bez znaczenia, w kieszeni burmistrza zabrzęczał telefon. Krótki esemes od żony: „Pamiętałeś?”.

Oczywiście, że nie pamiętał, od tego miał asystentkę. A po prezent wysyłał kierowcę. Odpisał: „Jasne, kochanie. Do wieczora”. Ta sama asystentka zarezerwowała dla niego stolik U Banana, w najmodniejszej restauracji w mieście. To był dobry dzień.

– Dzisiejsze obrady uważam za zamknięte, dziękuję państwu bardzo – obwieścił przewodniczący.

Pałecki wstał, poprawił drogi garnitur i pospieszył uścisnąć dłonie radnym, w pierwszej kolejności swoim oponentom. Przykleił do twarzy uśmiech numer dwa i podziękował im za obecność. Na końcu podszedł do Zylewicza.

– Dziękuję, panie radny, za dziś. Jak zwykle wiele pan wniósł do dyskusji o naszym mieście.

– Pałuj się, Pałecki. Serio, pałuj się. Niedługo cię tu nie będzie, nawet na moim miejscu. Pisz lepiej te swoje wiersze i daj się zająć miastem ludziom, którzy się na tym znają.

– Też cię kocham, Piotrek. – Burmistrz pochylił się do mężczyzny i szeptem dodał: – A teraz wypierdalaj z mojego urzędu.

Zylewicza obleciały medialne muchy, a on udał się do swojego gabinetu.

– Pani Agnieszko, niech nikt mi teraz nie przeszkadza. Jakieś spotkania?

– Tak. Ksiądz proboszcz za godzinę w sprawie remontu kapliczki i… I już nikt.

– No i pięknie. Przez godzinę mnie nie ma. Niech Barnej tu się przykula, raz, raz!

Otyły, upocony mężczyzna władował się do sekretariatu po pięciu minutach. Wejście na drugie piętro było dla niego jak wspinaczka górska. Łysiejący, o niezdrowej cerze wyglądał staro, choć dopiero przekroczył czterdziestkę.

– Jaki ma humor? – rzucił do Agnieszki.

– Chyba niezły. Nie zepsuj tego, proszę, bo znowu się zemści na mnie. Już mu biegałam za prezentami i stolikami, ile można.

– Dla Króla wszystko – odrzekł z przekąsem. – Aga, a ty kiedy dasz się zaprosić na kolację? Stolik to nawet nie będzie potrzebny. Chyba że do czego innego.

– Nigdy, zboczeńcu. Masz żonę.

– I córkę. Ale nie ma takich wagonów, których nie można odpiąć – zarżał grubas.

– Wchodź już. I nie drażnij Króla.

Przeżegnał się, puścił oko do dziewczyny i wtoczył się do gabinetu.

– Załatwiłeś? – zapytał ze wzrokiem wbitym w okno Pałecki.

– Każdy prezes da dwadzieścia koła. To plus nasz, he, he, hajs załatwia nam kwestie finansowe kampanii. Jutro ustalam terminy druku billboardów, publikację spotów i reklam w gazetach.

– Pięknie. Wiesz coś o reszcie?

– Andrzejku, nikt się nie wykruszył, wszyscy wierni i lojalni. Jak adoptowane psy.

– Adoptowane psy, powiadasz? A ty? Co, Bartłomieju?

– Andrzej, co ty mówisz?

– Dlaczego się dziwisz? Myślisz, że nie wiem, co wygadujesz na mieście? Co zrobisz, kiedy Król przejdzie na emeryturę? Chciałbyś awansować z zastępcy na następcę?

– Nie no, Andrzej, ja tak tylko, wiesz, tak sobie gadam.

– To już lepiej nie gadaj. I weź się do roboty, bo znowu ludzie narzekają, że tylko łazisz i ich wkurwiasz.

– Przepraszam.

– Wynocha!

Kiedy drzwi się zatrzasnęły, Pałecki stanął przed panoramicznym oknem w swojej sali tronowej i popatrzył na królestwo. Lubił obserwować rynek, ludzi pędzących za swoimi sprawami, kloszardów żebrzących o drobne, dzieciaki porozwalane na ławkach, wrzucające niewyobrażalne ilości kodeiny, byle tylko na moment uciec od rzeczywistości. Zamyślił się i dopiero po chwili się zorientował, że telefon w kieszeni marynarki wibruje. Czempiński.

– No, co tam, panie komendancie?

– Andrzejku, siedzisz?

– Nie.

– To siadaj, proszę. Tak bardzo mi przykro.

Kiedy Pałecki wysłuchał policjanta, faktycznie usiadł, a twarz ukrył w dłoniach. Po kilkunastu sekundach bezruchu rzucił służbowym laptopem o ścianę, rozbijając go w drobny mak. To miał być dobry dzień.

Rozdział 2

– Bajkał, do nogi! No chodź, chodź, idziemy!

Bajkał był psem z najdłuższym stażem w schronisku. Od siedmiu lat nie mógł znaleźć kochającego właściciela, wracał już z kilku domów. Duży czarny mieszaniec ostatecznie stał się symbolem tego miejsca. Dogadywał się tylko z Pawłem, opóźnionym w rozwoju synem kierownika, więc to on go wyprowadzał. Bez smyczy, bo Bajkał nie znosił uwięzi. Tego dnia zwierzę było wyjątkowo niespokojne i po kilkuset metrach uciekło w las.

– Piesku, gdzie jesteś? – krzyczał coraz bardziej panicznie chłopak.

W końcu zauważył w oddali puszysty ogon. Pies szarpał coś w ściółce.

– Bajkał, nie budź pana!

Pies z uporem ciągnął dłoń młodego mężczyzny pokrytego zakrzepłą krwią. Słońce grzało coraz mocniej, przebijało się przez korony drzew, nadając temu widokowi iście renesansowy rys. Chłopak cierpliwie prosił psa, żeby nie przeszkadzał panu, przecież każdy może sobie uciąć drzemkę. Bajkał jednak nie odpuszczał, więc Paweł pochylił się nad mężczyzną, żeby przeprosić. Z ust leżącego wyszedł wtedy insekt, a poranną ciszę rozdarł ryk Pawła. Z drzew poderwały się ptaki. Zapowiadał się piękny dzień.

Rozdział 3

– Powiedz mi, proszę, co poszło nie tak? Co zrobiłem źle?

– Nie wiem, stary. No, to machniom!

Żaden z dwóch mężczyzn przy barze nawet się nie skrzywił. Barman bez słowa znów napełnił kieliszki wódką. Z głośników dudnił hard bass. Dochodziła ósma rano, a w Mirażu było jeszcze kilka osób. Wielu się zastanawiało, jak klon warszawskich Luster może funkcjonować w powiatowym mieście. Działał dwanaście godzin dziennie, od trzeciej nad ranem do piętnastej, a jego wystrój był mokrym snem fetyszysty odbić.

– Dobra, fajnie. Wiem, że chcesz mnie uchlać, żebym się zamknął, no ale powiedz. Gdzie źle skręciłem?

– Mordo, nie wiem. Czy ja się na tym znam? To ty zawsze twierdziłeś, że masz wszystko rozgryzione, masz master plan na życie.

– No i chuj, no i cześć. Pierdolnął. Ale tobie się udało. Ciągle się udaje.

– Bo mam bogatych starych?

To im zawdzięczał knajpę. U Banana było drogo, modnie i Instagram friendly. Posiłki wyglądały obłędnie i tak smakowały. Ostatnio zdecydował o niewpuszczaniu do lokalu dzieci poniżej sześciu lat. Lajki na FB cudownie się mnożyły, zasięgi robiły się kosmiczne, a nazwę lokalu z powiatowej mieściny poznała cała Polska. Tak jak i twarz Banana. Tłumaczył tę decyzję w tylu śniadaniówkach, że w którejś nie wytrzymał i skwitował krótko: „Bo tak, i chuj”.

Smutnej twarzy jego towarzysza nie ratowała nawet wypielęgnowana fryzura. Jeśli ktoś mógłby uosabiać depresję, to właśnie on.

– Kumam, no ale gdzie tu jest sprawiedliwość?

– A czy kiedykolwiek była? To tobie wróżono błyskotliwą karierę, Order Odrodzenia Polski czy inne chujstwo. Ja się miałem zaćpać. Co się przejmujesz? Kuba, no kurwa, mogłeś skończyć dużo gorzej, zapierdalać na zmywaku albo oszaleć od pikania skanera w biedronce.

– Ja miałem, kurwa, książki pisać!

– Na chuj się drzesz, mordo. Pisz, kto ci broni? Zaraz mnie wkurwisz. Całe życie bredziłeś, że świat jest nasz, i inne motywacyjne pierdoły. Każdy się z ciebie śmiał w liceum, ale spoko. Miałeś chociaż jaja. A teraz się zachowujesz jak pizda. Po to mnie wyciągnąłeś? Mam cię ustawić do pionu?

– Ziom, to nie takie proste. Poza tym nie po to, przecież wiesz, że cię lubię.

– I dzwonisz, tylko jak czegoś potrzebujesz. Dzięki za takie lubienie.

– Serio chciałem pogadać. Jak mam pisać, jak mnie życie wkurwia? Siedzę w tym szmatławcu, piszę o balikach dla dzieci, kumasz? Balikach. Trzydziestoletni koleś.

– A to nie jest tak, że cierpienie uszlachetnia? I każdy wielki artysta miał życiowe jazdy?

– Banał. To nie tak, zupełnie nie. Zasiedziałem się, wiesz? Ciągle robię to samo, każdy dzień jest taki jak poprzedni. Piszę o bzdurach, wracam, siadam z Kasią przed Netflixem i tyle.

– Niektórzy by chcieli choć tyle. Telefon ci dzwoni.

Kuba wstał i z trudem utrzymał pion. Czuł w środku przyjemne pulsowanie i rozlewające się po ciele ciepło alkoholu. Wpadał w nałóg, był już o krok od drogi na dno. Nie dlatego, że lubił wódę i rozróby z kumplami, tylko ten stan, kiedy procenty naprawiają rzeczywistość choć na chwilę. Odebrał.

– Co tam, Naczelny?

– Gdzie ty jesteś?

– Na spotkaniu. Próbuję wyciągnąć od Banana, czy i ile hajsu kładzie na kampanię Pałeckiego.

– No to kończ, młody, bo jest temat dekady.

Poczuł przypływ adrenaliny. Może master plan jednak wypali. Kuba odwrócił się do kumpla, który był zajęty lajkowaniem postów modelek z Instagrama.

– Złapiemy się później? Praca wzywa.

– Kolejny balik?

– Oby nie. Zapłacisz? Dzięki. Lecę. Aaa, i przemyśl, czy mi powiesz, jak wspierasz Pałeckiego.

– Wiesz co, Kuba? Spierdalaj.

Miasto nie spało już od kilku godzin. Ludzie spieszyli się do szkół, do swoich chujowych, frustrujących prac. Tak przynajmniej myślał Kuba. Wolał trzymać się przekonania, że nikt nie jest zadowolony – wtedy było łatwiej. Lżej. Mimo października słońce z każdą chwilą paliło mocniej.

Kurwa, to może być dobry dzień, pomyślał i wsiadł do pierwszej lepszej taksówki.

Rozdział 4

Paweł siedział na posterunku policji razem z ojcem. Nadal był roztrzęsiony, ale leki miały go zaraz uspokoić.

– Panowie, to trochę potrwa. Jedzie do nas wojewódzka, to nie jest banalna sprawa. – Mundurowy po raz kolejny próbował zapanować nad sytuacją.

– Ja to rozumiem, ale widzi pan, w jakim stanie jest mój syn? On wam za wiele nie powie. Jest chory, zawsze był. A to poranne... znalezisko wcale nie pomogło.

– Ja też rozumiem, ale wie pan, procedury. Tego się nie przeskoczy. O, dzień dobry, panie burmistrzu.

Pałecki przeszedł przez pomieszczenie jak huragan prosto do gabinetu komendanta, postawnego mężczyzny z sarmackim wąsem. Z Pałeckiem znali się jeszcze z liceum, gdzie ten już brylował w samorządzie uczniowskim i zgarniał nagrody dyrektora, a Czempiński – Czempion w tamtych czasach – był typowym mięśniakiem. Zapewniał Pałeckiemu nietykalność w zamian za prace domowe i pomoc na klasówkach. Początkowo był to tylko układ, nic więcej. Z czasem jednak się zaprzyjaźnili. Jeden poszedł na studia, a drugi do wojska, ale pojawiali się na swoich weselach, na chrzcinach dzieci. Przyszła kolej na pogrzeb.

– Nic, kurwa, nie mów, Czempion. – Burmistrz zignorował wyciągniętą rękę. – Żadnych kondolencji, żadnego rzewnego pierdolenia, okej? Nie ty. Czyste, twarde fakty, nic więcej. Jak, gdzie, kiedy. I najważniejsze: dlaczego?

– Andrzejku…

– Czempion! Jeśli mnie choć trochę szanujesz, to tak, kurwa, zrób. Fakty!

– Znalazł go ten chory dzieciak ze schroniska. W lesie, całkiem niedaleko. – Komendant pocił się coraz bardziej. Jednym z powodów była tusza, drugim bez wątpienia obecność Pałeckiego. – Nasi tam za dużo nie zdziałali, jedzie tu wojewódzka. Właściwie nic jeszcze nie wiemy. Oprócz tego, że dostał sporo ciosów nożem.

– Sporo?

– Trzydzieści.

– Równe trzydzieści? To jakiś makabryczny żart, Adam?

Asystentka Pałeckiego zarezerwowała stolik właśnie z okazji trzydziestki jego jedynego syna. Syna, którego już nie miał. Odkąd się o tym dowiedział, analizował ich życia – swoje i zmarłego. Nie, zamordowanego. I to z zimną krwią. Pozostawionego w lesie jak śmieć w dzień trzydziestych urodzin. Kiedy on świętował swoje, był już po ślubie, uczył w szkole, a Tomek skończył cztery lata. Mieszkali z teściami w małym mieszkanku na typowym blokowisku z wielkiej płyty. Wtedy był jeszcze idealistą, wierzącym, że kraj, świat, można zmieniać. Teraz się z tego śmiał. Albo akceptujesz system i zbierasz jego słodkie, czasem aż za bardzo, owoce, albo chwilę pokrzyczysz, porzucasz się jak ryba w sieci i tyle. Od ryb wolał jednak owoce.

A co w wieku trzydziestu lat robił Tomek? Nie żył. Wcześniej balował za jego kasę, rozbijał się po klubach, koncertach, psychiatrach, cholera wie, gdzie jeszcze. Co za banał. Zamożny ojciec, głupi dzieciak. Karierowicz i bumelant. Tomek miał potencjał – szybko się uczył, interesował się wszystkim. Trochę się pogubił w gimnazjum. Może za dużo imprezował. Może poświęcali mu za mało uwagi. Może, ale to już bez znaczenia. Trup to trup.

– Równe. To jest chore, Andrzej. Wiesz, że będziesz przesłuchany. Ewelina także.

– Dobra, póki jeszcze nie dotarło. Kto już węszył?

– Naczelny już wie, ktoś im dał pewniaka. Raczej nikt od nas, ten chory Pawełek zrobił aferę na całe schronisko, a tam jest mnóstwo dzieciaków na wolontariacie, któryś pewnie puścił farbę.

– Zdjęcia?

– Raczej nie ma i już nie będzie. U nas są posrani, nic się nie bój.

– Nie chodzi o mnie. Jak Ewelina zobaczy zwłoki Tomka w jakiejś obsranej gazecie, to oszaleje. Pewnie już szaleje.

– Byłeś w domu? Jak ona się czuje?

– Nie wiem, nie byłem. Jak niby ma się czuć, Czempion?

Drzwi nagle się otworzyły. Do gabinetu weszła piękna kobieta, ewidentnie świadoma, że robi wrażenie. Lepsze, gorsze – zawsze wrażenie. Nie przejęła się minami facetów, zaskoczonych taką bezczelnością. Włosy związane w kucyk, brak makijażu i sportowy outfit sugerowały, że właśnie opuściła siłownię albo wróciła z przebieżki.

– No siema, Czempion. Tęskniłeś?

– O kurwa.

– Ciebie też miło widzieć. Moje kondolencje, panie burmistrzu, nie umiem sobie wyobrazić, co pan teraz czuje, ale im szybciej zaczniemy działać, tym lepiej, szczególnie biorąc pod uwagę pański status i popularność – wyrzucała z siebie słowa z prędkością automatu. – Czy może pan ściągnąć tu swoją żonę? Musimy porozmawiać.

– Adam, kim jest ta kobieta? – zapytał, wciąż skonsternowany, Pałecki.

Czempiński nie zdążył zaspokoić jego ciekawości.

– Inspektor Iwona Steg. Będę się zajmować zabójstwem pańskiego syna. Możemy zaczynać? To będzie długi dzień.

Rozdział 5

Gdy wracała do rodzinnego miasta, nigdy nie mogła się nadziwić, jakim cudem popularny Wiadukt jeszcze istnieje. Nieważne, jakiego leku potrzebujesz – tam wszystko sprzedawano bez recepty. Nie każdemu, kto miał wiedzieć, ten wiedział. Po co biegać do lekarza po receptę na antybiotyk, skoro i tak zawsze przepisuje to samo? Po co płacić ginekologowi za kolejny papierek na antykoncepty? Wiadukt wtajemniczonym ułatwiał życie. Za każdym razem odwiedzała tę aptekę. Nawet wtedy, kiedy obrała ścieżkę stróża prawa, to był punkt numer jeden na mapie jej miasta. Akurat farmaceutycznemu prawu nigdy nie miała zamiaru stróżować – po co być świętszym od papieża?

Przy kasie zawsze oglądało się zblazowany wyraz twarzy; nieważne, która z trójki pracownic była akurat na swojej narkosłużbie.

– Pani nie szuka. Mąż ureguluje przy okazji.

Kobieta, która nerwowo przetrząsała drogą torebkę, w prochowcu i okularach przeciwsłonecznych od Prady przypominała jakąś podstarzałą francuską aktorkę. Gdyby ją uchwycić od przodu, byłoby piękne zdjęcie – spod markowych szkieł płynęły łzy, a wraz z nimi makijaż.

– Dziękuję.

Szybko schowała leki do torebki, ale czujne oko Iwony uchwyciło znane opakowanie. Xanax. Dobrze wiedzieć, że niektóre rzeczy pozostają niezmienne, pomyślała. Politycy kłamią, jak się nachlasz, to się porzygasz, a Wiadukt w dupie ma recepty.

– Thiocodin poproszę. Dwie szesnastki. I Poltram Combo. Dziewięćdziesiątkę.

– Ale to wszystko będzie na osobnych paragonach!

– Nie szkodzi. Blikiem.

Zbliżając telefon do terminala, zauważyła esemes i kilkanaście powiadomień z Instagrama. Lubiła social media, może aż za bardzo. Nie była żadną wannabe, modelką z insta, ale jarały ją lajki, które sypały się jak lawina, kiedy dodawała fotki z siłki. Wiedziała, jak działa na facetów, a w pracy nie bała się tego wykorzystywać. Odczytała wiadomość od szefa. „Dotarlas?” Nienawidziła, kiedy ktoś nie używał polskich znaków.

Napisała oschłe „Tak”, zakończone kropką nienawiści, schowała komórkę i wróciła do służbowego auta.

Zaczęła po kolei, niczym dziecko bawiące się folią bąbelkową, wyłuskiwać tabletki z blistrów. Wrzuciła garść do ust i popiła red bullem. Kokosowym, ten najlepiej zabijał chemiczny smak opioidów. Potrzebowała coraz więcej. Gorzej, że sprawa w szczerze znienawidzonej rodzinnej mieścinie mogła być jej ostatnią. Iwona lubiła swoją pracę, cieszyło ją wsadzanie skurwieli za kratki. Opioidy za to kochała. Nie potrafiła bez nich żyć. Wiedziała jednak, że jeśli będzie musiała odejść, iście po filmowemu rzucić legitymację na biurko i trzasnąć drzwiami, nałóg zeżre ją i nie wypluje nawet jednej, jedynej kostki. Wszystko albo nic, pomyślała, odpalając silnik.

Miasto rozwijało się w tempie wykładniczym, bo – cokolwiek by mówić o burmistrzu Pałeckim – znał się na rzeczy. Ale dla niej i tak było szarą klatką. Iwona nigdy nie grała zgodnie z regułami. Odkąd sięgała pamięcią, rzucała się w tej klatce, rwąc po kolei wszystkie więzi – najpierw z rodzicami, przyjaciółmi, wreszcie z narzeczonym i pierwszym miejscem pracy. Teraz musiała tam wrócić, żeby ratować życie. Swoje życie. Wszystko albo nic. Na iPhonie odpaliła Ukryty w mieście krzyk Pezeta i patrolowym tempem toczyła się po znienawidzonych ulicach.

Choroba zniknie, połowa z nich chce na nas polować

Ukraść nam życie, ukraść słowa, dla nich zdrada to plac zabaw

Uwierzcie mi, my pamiętamy o swych wadach

Nie mamy jeszcze nic, a chcemy szczęściem tego świata wreszcie żyć

My, ukryty w mieście krzyk1.

Myślała coraz intensywniej. Czuła, jak narkotyki zaczynają swój cudowny taniec, jak myśli się krystalizują, jak spada na nią euforia niczym boża łaska. Bity Noona wkręcały się w bębenki coraz głębiej. Miasto przestało być aż tak wkurwiające, choć nadal go nienawidziła. Całkiem niedawno – choć teraz czas to i tak dla niej tylko iluzja – postawiła wszystko na jedną kartę i wygrała, jednocześnie tracąc wszystko. Teraz musiało być inaczej. Będzie. Z głośników dudniła muzyka, tabletki robiły swoje, a nieuchronna konfrontacja nadchodziła. Wszystko albo, kurwa, nic.

Rozdział 6

– …tylko żebyś się nie rozjebała jak ta krowa! Czaisz, Piotrek? On tę krowę rozjebał!

Naczelny był w pomieszczeniu redakcyjnym, choć to i tak za duże słowo, sam. Darł się do telefonu, opowiadając swój popisowy kawał, który chyba nigdy nikogo tak prawdziwie nie rozbawił – oprócz Naczelnego. Naczelny miał nazwisko, miał nawet imię, ale tyle lat piastował swoje stanowisko, że zwracano się do niego tylko w ten sposób. Należał do gatunku niezatapialnych – nieważne, jaka opcja polityczna rządziła w mieście, on zawsze coś ugrał. Zbliżające się wybory samorządowe tylko potęgowały jego wrodzony optymizm i jowialność. Powierzchnia reklamowa sprzedawała się szybciej niż menu kurkowe U Banana, Naczelny mógł opchnąć komitetom nawet najbardziej gównianą część „Tygodnika”.

– Dobre, co nie? No, kurwa, boki zrywać! Eh, dobra, Piotruś, Kubuś mi tu się już przykulał, kończę. Temat możesz uznać za zamknięty i dzięki za cynk. Buziaczki.

Naczelny uwielbiał, kochał wręcz zdrobnienia. W każdej możliwej konwersacji, ale nigdy w tekstach. Kiedyś miał umysł jak żyleta, a jego felietony – mimo że publikowane w powiatowym czytadle – wzbudzały prawdziwe emocje. Nie brał jeńców, strzelał do wszystkich i wszystkiego, aż w końcu się wystrzelał. Zmienił punkt siedzenia, poświęcił imię i nazwisko, został Naczelnym. Ideały się nie sprzedają, nigdy, nauczył się mawiać. Ideały ewoluują.

Organizm Kuby przywykł do mocnego alkoholu, zresztą na głowę chłopak nigdy nie mógł narzekać. Nadal czuł w żyłach pozytywne działanie trunku – jeszcze nie wjechał kac. Ktoś, kto nie znał Kuby, nie mógłby się zorientować, że ten z samego rana romansował z wódką. Naczelny znał go jednak zbyt dobrze. Za często musiał świecić za niego oczami na imprezach świątecznych organizowanych przez właściciela ich pisma.

– Kubuś, powiedz mi jedną rzecz – zaczął, dłubiąc wykałaczką w zębach. – Czy tobie się życie już znudziło?

– Tak.

– Noż kurwa, takiej odpowiedzi się nie spodziewałem, ale okej. Znudziło… Oczka, jak rano otwierasz, to za karę? Pracę, rozumiem, chcesz zmienić?

– Nooo, generalnie to tak, ale…

– Morda, Kubuś, to było pytanko z serii tych, na które się nie odpowiada. Bo widzisz, ja ci tu zaraz przydzielę temat stulecia…

– Wcześniej miał być dekady. Stulecie to dekad dziesięć. – Głupi uśmiech nie schodził chłopakowi z twarzy.

– Nie pyskuj! Kuba, naprawdę cię lubię. Ciągle jesteś smutny, chlejesz o ósmej rano i niby sobie z kumplem służbowo rozmawiasz. Fajnie no, fajnie masz. Mimo wielu twoich przywar, wad i cech absolutnie chujowych potrafisz czasem napisać coś dobrego. I ja to szanuję. Szanuję nawet to, że uważasz się za lepszego od całego świata. Nie przerywaj, kurwa! – ryknął Naczelny, nim Kuba nabrał powietrza, żeby odbić piłeczkę. – Teraz ja mówię, a ty słuchasz, tak?

– Tak.

– Cieszę się niezmiernie, żeś opublikował kiedyś coś więcej niż ja i twoi redakcyjni koledzy. Fajne wyszły te opowiadanka, serio, fajne. A książka jak?

– Nijak.

– No widzisz, nijak. A Kasiunia?

– To prywatna czy służbowa rozmowa?

– Kubuś, no weź mnie nie drażnij. Ile lat tu pracujesz? Siedem. Co się dziwisz, ja wiem o was wszystko, dbam jak o wnuki własne, których, kurwa, nie mam, bo córka woli pieski. Rozumiesz? Ona mi mówi, że nie chce dzieci, bo ma trzy pieski z adopcji. Więc jak?

– Chujowo, ale stabilnie. Żyjemy sobie.

– I fajnie sobie żyjecie?

– Naczelny, do czego zmierzasz? Wal, kurwa, prosto z mostu, bo zaczynam się stresować, a mój organizm nie utarga więcej tabletek.

On naprawdę wiedział dużo o swoich pracownikach. Że Kuba od kilku miesięcy zmaga się ze stanami lękowymi, depresją i strachem przed światem. Że Zuza z działu kulturalnego poroniła dwa razy. Że kiedyś, po urodzinach redakcji, przespali się ze sobą. Wiedział, że oni wiedzą, że on wie. Taka była według Naczelnego rola szefa – hajs miał się zgadzać, ale o swoich trzeba dbać. Zawsze, bezwzględnie zawsze.

– Zmierzam, Kubuś, do tego, że ty sobie żyjesz całkiem nieźle, tylko utknąłeś w jakimś mentalnym imadle. A na przykład twój koleżka Tomuś… Pamiętasz Tomusia? Mówiłeś, że znasz syna Pałeckiego.

Kuba kiwnął głową. Z Pałą chodził do gimnazjum i liceum. Tak jak i z Bananem. Może to jest to brakujące ogniwo między kampanią Króla a Bananowym hajsem, pomyślał, ale Naczelny zdążył zrzucić bombę.

– No to już nie znasz. Pała się przegła i Pały już nie ma. Rozumiesz, Kubuś? Ty sobie żyjesz i stękasz, a twój kumpel już nawet tego nie może.

– Co ty, kurwa, gadasz? Pała nie żyje?! Co się stało?

– A to już jest twoje zadanie, twój temat i twoja szansa. Chcesz się stąd wyrwać? Chcesz napisać coś, o co będą się zabijać? Powodzenia, młody.

Kuba zawsze miał problemy z nadmiernym poceniem się, ale teraz pot wystąpił mu nawet na czole, a pojedyncza kropla powoli spłynęła po nosie. To akurat mogła też spowodować poranna wóda, ale ton Naczelnego naprawdę go zestresował. Gość mówił o trupie, a był wręcz szczęśliwy.

– Naczelny, ja wiem, że śmierć ożywia gazetę i w ogóle, ale czemu ty się tak cieszysz?

– Wiesz czemu? Bo mam w dupie durnego dzieciaka, który był znany dzięki tatusiowi i nie miał zamiaru niczego sam osiągnąć. W dupie mam takich, Kubuś. To jest twój temat dekady czy tam stulecia, w tym mieście nigdy nie zdarzyło się nic bardziej pojebanego, ja przynajmniej nie słyszałem. A kiedyś starosta się zesrał na imprezie kółka łowieckiego i zawieźli go pod mieszkanie, owiniętego stretch folią. To było pojebane.

– Dobra, ale co się stało? Rozwalił się furą? Zaćpał?

– Lepiej, Kubuś, dużo lepiej. Kiedy masz urodziny? I które?

– Za dwa tygodnie. I dobrze wiesz, że trzydzieste.

– On ma dzisiaj. Miał, znaczy się. I tyle razy dostał kosę. Syn burmistrza, dwa tygodnie przed wyborami. Jak ty to, Kubuś, mawiasz, sztos. Znałeś go, znasz kolegów, kumplujesz się z Bananem, który jak sam twierdzisz, finansuje starego Pałeckiego. Nikt tego lepiej od ciebie nie napisze i mówię ci to szczerze.

Kiedy Naczelny wygłaszał tyradę, Kuba otrzymał kilka esemesów, które musiał zignorować. Nie patrzy się w ekran, kiedy ktoś opowiada o śmierci, nieważne czyjej. Śmierci, ba – morderstwie! I to spektakularnym. Zresztą jego myśli i tak szalały. Kurwa, muszę się napić; muszę się zdrzemnąć; muszę się uspokoić. Dobra, oddychaj, Kuba. To będzie twoje In Cold Blood. Będziesz polskim Trumanem Capote’em. Ludzie zazwyczaj dostają najwyżej jedną szansę na wielkość. Ty już jedną zjebałeś, a Bóg, bóg, bogowie czy po prostu ślepy los okazał się łaskawszy niż zawsze.

Ciąg myślowy Kuby rozerwała na strzępy kolejna bomba. Naczelny był w formie. Fakt, że sprawą miała się zająć Iwona, był kolejnym hot newsem. Ta historia napisze się sama. Kuba w końcu wyciągnął telefon z pękniętą szybką i w tym momencie optymizm uleciał tak szybko, jak się pojawił.

Rozdział 7

Barnej myślał, że ma zawał. Kiedy szef wręcz wyskoczył z gabinetu, sekretarka, widząc rozbity laptop, krzyknęła spanikowana. We krwi miała robienie dramatów z każdej, nawet najbardziej banalnej sytuacji. Jej mózg przyjął zbyt wiele seriali wątpliwej jakości i reality show na MTV. Od razu uznała, że ktoś umarł. Barnej w tym czasie snuł się po korytarzach, szukając sobie kolejnej ofiary. Okropnie dużo mówił, ale tylko na tematy, które lubił – czyli filmy Vegi i majsterkowanie. Urzędnicy nienawidzili go, jak lekarze i dietetycy z internetu cudownych sposobów na spalanie tłuszczu. Tolerowała go jedynie garstka takich samych szowinistów, lubujących się w chamskich żartach i klepaniu dziewczyn po tyłkach. Tego ostatniego akurat oduczył go ciosem pięści sam Król po tym, jak łapa Barneja w trybie „samiec alfa”, uruchomionym alkoholem, wylądowała kiedyś na tyłku opakowanym mundurkiem stewardesy. Tak właśnie chciałby traktować kobiety – jak ładnie opakowany towar, jak zegarek, który ma fitować z resztą stroju. Ale od tamtego lotu do Monachium Barnej przy Królu hamował swoje zapędy ze strachu. A bał się go jak ognia.

Szefa nie zastał, ale krzyk Agnieszki i rozwalony komputer wystarczyły, żeby zabolało w klatce. On wie, pomyślał. Dowiedział się, ktoś, kurwa, sprzedał. Przysiadł ciężko na biurku i zaczął się męczyć z krawatem. Agnieszka złapała za telefon, żeby dzwonić do Pałeckiego. Nie zwracała uwagi na spoconego amanta, który – odkąd zaczęła tu pracować – próbował zaciągnąć ją do łóżka. Amant z kolei uporał się z krawatem i panicznie wyszukał numer, zapisany pod „Jarek Mechanik”.

– Wiem już. To nam dobrze nie wróży. – Usłyszał po dwóch sygnałach.

– Ale co wiesz?! Pałecki zniknął, zostawił po sobie tylko szczątki laptopa.

– Barnej, serio? Jesteś niby numerem dwa, a informacje masz jak ostatni lamus. Pała nie żyje.

Serio, mam zawał – numer dwa panikował. Śnieżnobiała wcześniej koszula była już przemoczona, a żółte plamy spod pach zajmowały coraz więcej terenu. Co to się odjebało? Znał Tomka, było między nimi równe dziesięć lat różnicy. Kiedyś chodzili razem na siłownię. Barnej poczynił wtedy mocne postanowienie poprawy – rzucił alkohol, a dietę kupił od topowego internetowego fitnesiarza. Trwało to kilka tygodni, do pierwszej imprezy rodzinnej. Na urodzinach teściowej nie mógł nie skosztować jej wypieków. Zeżarł najwięcej, na walla wrzucił mem z Magdą Gessler i tyle było z jego fit życia. Tomek też to odpuścił, tylko że on poszedł w trochę grubsze tematy. Zaćpał się, na bank się zaćpał, myślał gorączkowo Barnej. Dobra, wdech, wydech. Agnieszka nas słucha.

– Moment, kochanie. Już, już rozmawiamy.

– Co ty pierdolisz?

Zostawił sekretarkę, która nadal próbowała skontaktować się z szefem, i zamknął się w swoim gabinecie na klucz. Nienawidził ryzyka, nie mógł spać od dwóch tygodni. Kochał święty spokój, ale chciał też wygrać życie. Lepszego momentu nie było.

– Tu ściany mają uszy. Musiałem się schować. Co się stało Tomkowi?

– Zamordowany, i to brutalnie. Oficjalnie: świeć, Panie, nad jego duszą. Nieoficjalnie: jednego chwasta mniej. Tylko że to może nam zepsuć cały plan.

– Jak to?

– Ty naprawdę jesteś tam, gdzie jesteś, przez przypadek, prawda? Ludzie lubią takie historie. Synalek burmistrza zabity. Dajmy staremu nasze głosy, niech ma. Z litości, kumasz?

– A nie pomyślałeś, że on się może wycofać? Wtedy mamy już prostą drogę do sukcesu. – Barnej był z siebie dumny. Rzadko potrafił odrzucić emocje i oceniać rzeczy na chłodno.

– Geniuszu, myślisz, że taki stary wyjadacz tego nie wykorzysta? Urządzi medialną szopkę, zrobi z siebie ofiarę, ludzie kochają taką martyrologię. „Straciłem syna, ale zmienię to miasto na lepsze, na takie, w którym chciałbym, żeby wychowywały się moje wnuki. Których mieć nie będę, bo zabito mi syna”. To się sprzedaje samo.

– On mimo wszystko ma serce. Czarne jak węgiel, ale ma. To jest jego jedyny syn.

– Był. Dobra, kontroluj sytuację i mnie informuj. To jest jeszcze do wygrania, wszystko zależy od reakcji Pałeckiego. I… Barnej?

– Tak?

– On liczy na ciebie. Naprawdę. Trzymaj się.

Jarek Mechanik się rozłączył. Na Messengerze czekała wiadomość od żony. „Pałecka była po mocne leki. Co się dzieje?” Przewrót się dzieje. Pucz, jak na Thanedd, odpowiedział w myślach Barnej. Jego rozmówca sprzed chwili nie miał racji. On znał Króla na tyle długo, żeby wiedzieć, że nie miewał skrupułów, mimo że lubił uchodzić za uosobienie dobroci i empatii. Ale to jednak syn. Jedyny i mimo wszystko kochany. Musieli to wykorzystać. „Jadę”, odpisał żonie. Wychodząc z gabinetu, poinformował Agnieszkę, co się stało. Rozpłakała się. Rycz, rycz, pomyślał. Zabawa dopiero się zaczyna.

Rozdział 8

Iwona była zdziwiona, że Pałecki nie wie, kim ona jest. Sądziła, że Czempion mówi mu o wszystkim, co dzieje się w jego prowincjonalnym królestwie. Nieistotne, to nawet lepiej – pomyślała. Opioidy w organizmie podbijały jasność umysłu, pewność siebie i bezczelność. Tego teraz potrzebowała.

– To naprawdę będzie długi dzień, panie burmistrzu, więc może komendant Czempiński udostępni nam łaskawie swój gabinet i porozmawiamy w cztery oczy. Zadzwoni pan do żony czy zajmie się identyfikacją zwłok sam?

– Pani wybaczy, przed godziną dowiedziałem się o zabójstwie syna, więc może choć trochę zrozumienia? – Pałecki nie krył irytacji. – Dotknął bezwiednie spinek.

– Ależ ja to rozumiem. Rozumiem i współczuję, ale podobnie jak pan jestem profesjonalistką i cenię sobie klarowne sytuacje. Cenię także czas, mój i pański, więc załatwmy formalności i będzie pan mógł opłakiwać syna, a ja zajmę się tymi, którzy mu to zrobili.

– Tymi? – uniósł się Król.

– Tymi, tym, tą. Dla pana bez różnicy. Za zbrodnię musi być kara. Każdą, przynajmniej ja tak sądzę. Jedziemy jednym autem?

– Kurwa mać, Iwona! Pojebało cię do reszty?! – Czempiński nie wytrzymał i zerwał się z fotela.

– Waruj, Czempion. Dobrze, zatem widzimy się na miejscu.

Pałecki wmieszał się ze stoickim spokojem. Wyczuwał kłótnie wiszące w powietrzu podświadomie, to był jeden z darów, które umożliwiły mu osiągnięcie jego statusu. Wyciągnął rękę do policjanta na pożegnanie i puścił kobietę przodem. Bez słowa ruszył za nią, pisząc esemesa do żony. „Widzimy się w domu” Rozmawiał z nią już wcześniej, w drodze do Czempiona, w każdym razie próbował. Nie mogła uwierzyć. Kiedy w końcu przetrawiła słowa męża, wydała z siebie przerażający jęk, jaki może wydać tylko matka tracąca jedynego syna. Potem rozpoczęła się kanonada pytań. Czy to wszystko ma jakiekolwiek znaczenie?, myślał wtedy Pałecki. On i tak nie żyje. Wysłał Ewelinę do apteki, w której pracowała żona Barneja, po choć trochę ukojenia. Znowu.

Wsiadł do służbowej skody superb i ruszył w drogę do szpitala. Mimo że miasto było małe, nieźle się korkowało. Głównie za sprawą mostu. Bez rzeki nie byłoby jednak pięknej promenady, bez niej – hucznego otwarcia dla mieszkańców ani kilku imprez w ciągu roku, na których za darmo kosztowali lokalnych potraw i obcowali z kulturą w postaci kabaretów niskich lotów. Chleba i igrzysk – to się nigdy nie zmienia, jak wojna.

Pałecki uwielbiał pracować w chaosie, chaos go nakręcał. Na zatłoczonych ulicach dobrze mu się myślało o poważnych sprawach. W lusterku widział auto policjantki. W końcu przebili się przez most i do szpitala nic już nie spowalniało skody. Brawurowo wjechał na parking, wysiadł i zaczekał, aż kobieta znajdzie miejsce dla śnieżnobiałej toyoty auris. Mocno gestykulowała, krzycząc do telefonu.

– Kłopoty z chłopakiem? – zapytał, dobierając swój najbardziej sympatyczny głos i przyjazny wyraz twarzy.

– Poniekąd. Idziemy?

W recepcji pokazała dokumenty i szybko, bez bicia piany wyjaśniła, o co chodzi. On spokojnie czekał, nie okazując żadnych emocji. Czuł na sobie wzrok nie tylko recepcjonistki, ale także pacjentów. Zastanawiał się, czy informacja już przebiła się do ogółu, czy nadal wiedziało tylko kilka osób. Nieistotne. Najważniejszego już nic i nikt nie mogło zmienić. Iwona skinęła na niego i poszli za patologiem czekającym już w holu. Drobny szczurowaty mężczyzna poprowadził ich w milczeniu na niższy poziom budynku, do kostnic. W jednej z lodówek leżał Tomek. Facet kazał im chwilę poczekać i zajął się chłopakiem. Iwona z wściekłością klepała coś na telefonie. Pałecki postanowił sprawdzić swój. Żona najwyraźniej przyjęła taktykę milczenia. I dobrze. Odpalił Facebooka. Sprawdził profil lokalnego „Tygodnika” i zdębiał.

Post na profilu szmatławca mógłby śmiało konkurować z rewelacjami z „Faktu” albo „Super Expressu”. Miniatura zdjęcia przedstawiała las, w którym rzekomo znaleziono zwłoki. Tytuł krzyczał wręcz o tym, o czym w mieście będzie się mówiło latami. „SZOK! Zasztyletowany syn burmistrza Pałeckiego znaleziony przez niepełnosprawnego chłopca. Kto zabił tuż przed wyborami?”

Dziennikarz wrzucił w lead wszystko, co mogło przykuć uwagę – trupy, sztylety, niepełnosprawni… brakowało tylko smoków i kazirodztwa – wtedy mieliby prawdziwą Grę o tron. W artykule nie było wiele więcej. Niepełnosprawnego syna kierownika schroniska znali wszyscy, będzie miał przejebane. Patologia ze szkoły specjalnej nie da mu żyć. Tomka też znało sporo ludzi, większość ze złej strony. Pałecki kojarzył Kubę Jabłońskiego, który napisał artykulik. Gość przyjaźnił się kiedyś z jego synem. Miał przed sobą świetlaną przyszłość pisarza, ale spieprzył to na etapie studiów. Rzucił się w wir melanży, domówek, koncertów na squatach i wszelkich inicjatyw łączących narkotyki z alkoholem. Zamiast pisania wybrał nocne życie. Nic wielkiego, nie wpadł w żaden ciąg heroinowy jak bohater książki Żulczyka, nie tańczył nago na barach. Po prostu żył od osiemnastej do szóstej rano. Miłość jego życia przejrzała na oczy nieco szybciej i wzięła się za siebie. Kuba ledwo napisał magisterkę – i skończył w lokalnej gazecie. Mówił, że to na chwilę, ale chwila to bardzo kapryśna jednostka czasu – raz trwa kilka sekund, a niekiedy kilka lat. W wypadku niedoszłego laureata Nike miała się dobrze i rozrastała do gargantuicznych rozmiarów.

Pałecki wiedział to wszystko, bo kiedyś – całkiem niedawno – potrafili jeszcze czasem porozmawiać z Tomkiem. Kuba go interesował, ponieważ na początku dziennikarskiej kariery starał się za wszelką cenę dojechać burmistrza. Bezskutecznie. Pałecki był krystalicznie czysty, przynajmniej na zewnątrz. Jego rozmyślania przerwał głos patologa. Szorstki, nieprzyjemny. Gość chyba był stworzony do tego zawodu.

– Zapraszam. Od razu mówię, że widok nie jest aż tak straszny, jak można by sobie wyobrazić. Sprawcy oszczędzili twarz, a na tym zazwyczaj zależy rodzinie. Żeby była cała. Twarz, nie rodzina.

– Sprawcy? – od razu podchwyciła Iwona. Instynkt łowcy włączał się automatycznie w takich sytuacjach.

– Sprawcy. Nie mamy co prawda narzędzia, ale ślady wskazują na duży kuchenny nóż. Siła pchnięć jednak różni się znacząco. Zakładam zatem, że było ich więcej.

– Ale czy sprawca, jeden, nie mógł się po prostu zmęczyć? Trzydzieści ciosów to chyba jakiś wysiłek.

– Pani posterunkowa…

– Inspektor. – Nigdy nie puszczała takich pomyłek mimo uszu. Zbyt długo na to pracowała. – Inspektor. Więc?

– Więc mimo pani niekwestionowanej wiedzy, umiejętności i doświadczenia: sprawcy. Liczba mnoga.

– Dobra, na razie załóżmy, że mnoga. W porządku. A pan dobrze się czuje?

Pałecki patrzył na Tomka. Bladego, spokojnego, nieżyjącego. Kiwnął tylko głową. Podszedł bliżej, nie odrywając wzroku od ran. Wiedział, że tuż obok toczy się rozmowa. Nie obchodziły go dywagacje i przekomarzania policjantki i lekarza, to wszystko były jakieś schematy, których naoglądali się w Prawie ulicy