Tragiczny koniec. After the Fact - Ernest William Hornung - ebook

Tragiczny koniec. After the Fact ebook

Ernest William Hornung

0,0

Opis

Jedna z książek z serii o A. J. Rafflesie, złodzieju-dżentelmenie, której autorem jest Ernest William Hornung – angielski pisarz. Seria ta spowodowała w owym czasie pewien szok kulturowy, ponieważ jej bohaterem jest nie policjant lub detektyw broniący prawa i porządku, ale przestępca (a raczej para przestępców, bo Raffles zwykle działa w parze ze swoim przyjacielem i narratorem tej serii opowiadań, Bunnym Mandersem). Budzą oni w dodatku sympatię czytelnika, który kibicuje ich niebezpiecznym przygodom. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 87

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Ernest William Hornung

 

Tragiczny koniec

After the Fact

 

przekład anonimowy

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekstpolski wg edycji:

Ernest William Hornung

Tragiczny koniec

Lwów 1924

Tekst angielski wg edycji:

Some Persons Unknown

by E. W. Hornung

New York 1898

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-067-3

 

 

TRAGICZNY KONIEC

 

 Bank kolonialny w Geelong w Australji został pewnego dnia doszczętnie ograbiony przez zamaskowanego złoczyńcę, uzbrojonego od stóp do głów. Po dziesięciominutowym pobycie w tymże banku uniósł ze sobą dziewiętnaście tysięcy funtów szterlingów, w papierach wartościowych, banknotach i złocie.

 Gdy wiadomość ta zaczęła obiegać miasto, grałem właśnie w tennisa u moich znajomych i zbierałem się do odejścia, gdy w tym samym czasie weszły do salonu żona i córka dyrektora owego banku obie w najwyższym stopniu przerażone i zdenerwowane, a podczas gdy matka opowiadała chaotycznie szczegóły zbrodni, w niebieskich oczach córki widniała niema rozpacz. Dowiedzieliśmy się od nich, że kiedy obie siedziały przy śniadaniu w swem prywatnem mieszkaniu, przytykającem do banku, jeden z urzędników wbiegł do pokoju z oznakami niedającego się opisać wzburzenia i w kilku słowach opowiedział im tragiczne zajście. I on wyszedł był na śniadanie w południowej porze, a gdy wrócił do banku po krótkiej nieobecności, zastał kasjera i buchaltera zamordowanych, a kasę ograbioną. Śladów krwi nie było. Sądząc po rewolwerze leżącym pod kantorem, wnioskować było można, że jeden z urzędników chciał z niego zrobić użytek, ale niestety broń była nie nabita. Nieszczęśliwa żona dyrektora obawiała się zgubnych następstw dla swego męża, który bezwątpienia zostanie usuniętym ze swego dotychczasowego stanowiska.

 Pożegnałem zebranych, a idąc ku domowi myślałem ze smutkiem o losie tych dwojga ludzi, którym na starość groziła nieunikniona ruina i o ich pięknej córce, która niebawem zmuszona będzie oglądać się za miejscem bony lub guwernantki. Myśli niedoli godzącej nagle w tych biednych ludzi pochłonęła mię omal więcej niż sam fakt ograbienia kasy. Skierowałem kroki w ulicę prowadzącą do Banku kolonialnego i wkrótce stanąłem przed lego bramą. Hałaśliwy tłum oblegał dokoła budynek, którego drzwi były dla wszystkich zamknięte. Tu nie dowiedziałem się żadnych nowych szczegółów, prócz tego, że złodziej miał czarną brodę. Wieczór także nie przyniósł wyświetlenia tajemnicy, która wstrząsnęła całem miastem i rozczarowany zdążałem ku domowi, gdy najniespodziewaniej natknąłem się na jednego z moich dawnych kolegów.

 – Deedes – zawołałem.

 Młody człowiek odwrócił się w moją stronę, a wtedy nie miałem już żadnej wątpliwości co do jego tożsamości. W jego spojrzeniu zamigotało to samo nieokiełzane zuchwalstwo, które dziesięć lat temu zagoryczyło życie dyrektorowi naszego kolegium.

 – Niemam przyjemności znać pana – wycedził przez zęby – czego pan sobie życzy?

 – Przecież byliśmy w jednej klasie, byłem młodszym od ciebie, nie pamiętasz? nie byłbym nigdy przypuszczał, że tu się spotkamy.

 – Proszę mi wymienić swoje nazwisko – powiedział znudzonym tonem.

 W tej chwili przypomniałem sobie, że został wyrzuconym z naszego kolegium i połapałem się po niewczasie na popełnionej niezręczności.

 – Bewer – odpowiedziałem ciszej, jakby zawstydzonym tonem.

 – Skarabeusz! – zawołał Deedes wesoło.

 W chwilę potem uścisnął mi rękę serdecznie, śmiejąc się z mego zmieszania. – Staliśmy niedaleko mego mieszkania, to też poprosiłem go do siebie i rozpoczęliśmy ożywioną pogawędkę.

 – I cóż ty tu robisz? – pytałem.

 – Jestem urzędnikiem bankowym – odrzekł.

 – Chyba nie w Banku kolonialnym? – zawołałem.

 – Byłeś tam może dziś? A to mi się udało. Od rana suszę sobie głowę, by znaleźć rozwiązanie tej zagadki i mam ją wreszcie – wołałem podniecony. – Nie byłem w banku o tej właśnie porze – odrzekł Deedes. – Rozeszliśmy się prawie wszyscy na śniadanie. Mogę ci tylko opowiedzieć to, co ujrzałem po powrocie. Kasjera zastałem rozciągniętego na ziemi obok kantoru, a o parę kroków dalej leżał trup buchaltera. Śladów krwi nie było nigdzie, obadwaj zostali powaleni odrazu, śmiertelnem uderzeniem w głowę. Kasa była opróżniona, szeroko otwarta, a wewnątrz niej igrały wesoło jasne promienie słońca.

 – Ach! cóż byłbym dał, gdyby mi było przeznaczonem znaleźć się w banku w chwili zbrodni.

 – Ty byłbyś się oparł niechybnie mordercy – dodałem, spoglądając na jego muskularne ramiona, rysujące się pod wytartem ubraniem. – Że byłbyś skoczył na przeciwnika i powalił go od jednego uderzenia, o tem nie wątpię.

 – Nie byłoby w tem nic nadzwyczajnego – odrzekł – w takiej chwili ma się wszystko do wygrania, a nic do stracenia.

 – Prócz życia.

 – To mniej, niż nic.

 – No mój kochamy, chyba nie myślisz, że uwierzę w to co mówisz.

 – Wierz lub nie, to mi zupełnie obojętne, nie o to tu chodzi. Daj mi jeszcze papierosa Skarabeuszu. Zacząłeś sam o tej kradzieży i widzę, że cię ten temat bardzo przejął. Jeśli chcesz, będziemy o nim mówić. Mam poważne obawy, by stary l‘Auson nie stracił miejsca. On jest dyrektorem i jego byto obowiązkiem czuwać, by rewolwer był stale nabity. Przysiągłbym, że był nabity, wszyscy w to wierzymy, ale tygodnie całe nikt tego nie sprawdzał. Podejrzywają syna Neda Kely. To posądzenie nie wytrzymuje krytyki. Nie trzeba zbyt daleko szukać złoczyńcy. Wśród wielce szanownych mieszkańców Geelonga kryć się muszą nielada łotrzyki i to sprawka jednego z nich. Całą energię wytężę dla wykrycia zbrodniarza. Pokuszę się o zdobycie nagrody, gdy tylko ją ogłoszą.

 – A ja ci pomogę – dodałem z zapałem. – Pomogę bezinteresownie w imię honorni i sławy, a także dla przyjemności. Pieniądze ty weźmiesz.

 – Ba! – odpowiedział lakonicznie, puszczając gęste kłęby dymu. Po chwili wsparłszy ręce na moich ramionach i uśmiechając się dziwnie, zapytał mię wprost:

 – Dlaczego nie miałbyś się przyłączyć do innego mego przedsięwzięcia? Nie brakowało ci odwagi w swoim czasie w kolegjum.

 – Do jakiego innego? – pytałem zaintrygowany. – Gdybyśmy tak wspólnie na innym terenie powtórzyli to samo co dziś zaszło w Banku Kolonialnym?

 – Deedes! Co ty mówisz!

 – Co ja mówię? Ależ tylko to, do chcę powiedzieć, nic innego mój kochany. Powiedz sam do czego zda się być uczciwym. Spójrz na mnie; widzisz te manszety, które noszę, podarte, postrzępione, z których codzień obcinać muszę strzępki jak się obcinać musi paznokcie. Te plamy wytarte na kolanach, to oznaki uczciwości. Jestem biedny jak szczur w rynsztoku. To wszystko dzięki uczciwości, ale zaczynam mieć jej już dosyć. Pomyśl o złoczyńcy, który umknął szczęśliwie dziś rano, unosząc taki majtek i zestaw go ze mną. Czy nie chciałbyś być na jego miejscu?

 – Nie!

 – W takim razie nie wiesz co to życie mój drogi. Głupcy uczciwi jak my nigdy tego nie zrozumieją, ale ja zmienię drogę mego życia. Jeśli jeden może się podjąć takiej gry, równie dobrze może się jej podjąć dwóch, a dlaczegożby nic trzech? Mój Skarabeuszu bądź tym trzecim, a jutro ograbiamy bank.

 – Żarty robisz mój kochany – odpowiedziałem śmiejąc się – ale jeślibym kiedykolwiek puszczał się na taką drogę, bezsprzecznie lubiłbym mieć ciebie za towarzysza.

 Twarz jego nagle nabrała poważnego wyrazu.

 – Czy zdecydowałbyś się na awanturniczy przygodę? Mów. Ja nie żartuję. Dotychczasowe moje życie mierzi mnie. Gotów jestem zmienić jego kierunek i pytam się czy nie chciałbyś mi towarzyszyć?

 – Nie – odpowiedziałem stanowczo – nie chcę.

 I wtedy popatrzyliśmy sobie głęboko w oczy, starając się nawzajem do dna duszy przeniknąć. Zapadło krótkie milczenie, Deedes z równą łatwością wywołał uśmiech na me wargi, jak go z nich spędził przed chwilą swą osobliwą propozycją.

 – Dobrze, mój stary Skarabeuszu, dość już tych żartów i blagi, a teraz żegnaj. –

 To rzekłszy opuścił moje mieszkanie.

 Miał dziwny sposób oczarowywania swego otoczenia. Zdolność tę posiadał w tak wysokim stopniu, jak nikt ze znanych mi ludzi, a myśl o tem, jaki, w pływ wywierał zawsze na mnie dziś jeszcze, gdy kreślę te słowa rumieniec wstydu wywołuje na moje policzki. Charakter jego był ciekawą mieszaniną energji i egoizmu, a w jego pojęciu cel zawsze usprawiedliwiał środki. Był w nim jeszcze pewien osobliwy rys, który trudno oddać słowami; oczarowywał człowieka, odpychając go równocześnie, wzbudzał podziw, nakazując pogardzać sobą. W kolegium cieszył się niezwykłą popularnością, a magicznym urokiem jaki na swych towarzyszów wywierał, zdziałał dużo złego. Był w jednej osobie, ciężką zmorą wychowawców i bożyszczem kolegów.

 Tego wieczora, opanowany powracający myślą o naszem ciekawem spotkaniu, długi czas nie mogłem zasnąć. Rozebrawszy się, zapaliłem fajkę, a oparłszy się o framugę otwartego okna, patrzyłem w zamyśleniu przed siebie. W tej chwili usłyszałem na ulicy dwa odgłosy, które podnieciły moją uwagę. Dwa ostre gwizdnięcia dały się słyszeć prawie równocześnie; jedno w oddali, a drugie tak bliskie, że zdawało się wychodzić z pod okien mego mieszkania. Wychyliłem się, by spojrzeć na ulicę. Biały kaszkiet i białe spodnie policjanta mignęły mi w słabym blasku latami i zniknęły w ciemności. Okno moje nie było położone wysoko nad ziemią, to też w jednej chwili ześliznąłem się na ulicę i puściłem się w pogoń za białym kaszkietem. Byłem bosy i miałem na sobie tylko pyjamę. W pewnem oddalaniu spostrzegłem mego policjanta, który zamajaczył na chwilę skręcając w boczną ulicę. Z szybkością jelenia pędziłem za nim śmiejąc się w duchu z mego osobliwego położenia. Wyglądało to jak gdybym robił obławę na policjanta, który uciekając, nie mógł słyszeć mych kroków. Dopędziłem go z łatwością, kładąc rękę na jego ramieniu, zanim mógł spostrzec się, że gonię za nim. Nigdy w życiu nie zapomnę wyrazu iego twarzy, gdy zatrzymawszy się zwrócił ku mnie wymierzony rewolwer.

 – Nie bój się pan, nie jestem tym, którego ścigasz. Spieszmy się, będę panu towarzyszył.

 Zaklął pod nosem i popędził dalej. Podczas całej naszej gonitwy, daleka gwizdawka nie milkła ani na chwilę, wołając przeraźliwie o pomoc. Dobiegliśmy do przedmieścia. Tajemnicza gwizdawka musiała być teraz bardzo blisko, a gdyśmy skręcali w boczną ulicę natknęliśmy się na policjanta, który ukryty w niszy opustoszałego domu zatrzymał nas pospiesznie.

 – Teraz jest nas dosyć – szepnął, chowając gwizdawkę. – Jeden z naszych ludzi stoi na czatach po przeciwnej stronię domu. Ptaszek złapał się sam w pułapkę. Ale kogo to towarzyszu przyprowadzasz ze sobą – spytał, wskazując na mnie.

 – Ja na ochotnika – odpowiedziałem mu – nie zabronicie mi panowie być wam pomocnym, gdy sposobność się nadarzy.

 Chwilę potem przyłączyłem się do trzeciego policjanta, który pilnował tylnego wejścia. Podczas gdy dwaj pozostali weszli do środka frontowemi drzwiami.

 Nie wiem jak długo czekaliśmy, ale po jakiejś chwili, światło latarek wewnątrz domu przestało pełgać po szybach. Widocznie udali się na górne piątro. Wtedy to usłyszeliśmy donośne nawoływanie.

 – Nareszcie – zawołał mój towarzysz, zbliżając się do tylnej bramy.

 Odsunięto cicho rygiel po przeciwnej stronie i ku naszemu rozczarowaniu ujrzeliśmy w drzwiach sierżanta, który w milczeniu wzywał nas, by iść za nim. Mieliśmy wyważyć drzwi, zamkniętego pokoju przy kuchni, gdzie jak nas szeptem zapewniał sierżant, miała się ukryć tropiona zwierzyna.

 Nie znaleźliśmy jej jednak, a ja odetchnąłem z prawdziwą ulgą. Nietylko pokój był próżny, ale i okno szczelnie od wewnątrz zamknięte. Wtedy to zeszliśmy na dół, by przetrząsnąć piwnice, ale także bez rezultatu. Zacząłem nabierać przekonania, że wogóle nikogo niema w tym domu i kiedy policjanci gorączkując się coraz bardziej pobiegli na górę, przeszukać mansard, ja pozostałem spokojnie na dole, zdecydowany nie ruszać się z miejsca. Pokój, który dopiero co opuścili, obrałem sobie na miejsce wyczekiwania. W jakiemkolwiek miejscu ukryłby się poszukiwany, pewnem było, że nie w tym pokoju.

 Jakież było moje, pełne grozy zdumienie, gdy nagłe ujrzałem go u moich bosych stóp. Przerażenie wbiło mi nogi w ziemię; niezdolny byłem zawołać o pomoc ani zastanowić się co mi czynić wypadało. Oczy wlepiłem w podłogę, śledząc przy słabem światełku pozostawionej świeczki, unoszącą się deskę. Wśród kurzu i brudu rozpoznałem rysy mego kolegi Deedes’a.

 – Na