Totentanz - Mieczysław Gorzka - ebook + audiobook + książka

Totentanz ebook i audiobook

Mieczysław Gorzka

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

71 osób interesuje się tą książką

Opis

„Nie da się uciec od nierozwiązanych problemów z przeszłości. Rany same się nie zabliźniają, mogą tylko przyschnąć. Wystarczy drzazga, żeby znowu zaczęły krwawić”.

Śmierć objęła rządy w mieście. Wśród młodzieży mnożą się samobójstwa, wrocławska policja znajduje zwłoki zamordowanych młodych kobiet, płatny zabójca rozwiązuje problemy w światku handlarzy narkotyków. Kiedy spotyka się twarzą w twarz z komisarzem Marcinem Zakrzewskim, rzuca mu wyzwanie. Rozpoczyna się bezwzględna rywalizacja. Żeby złapać mordercę, Zakrzewski musi zmierzyć się z najmroczniejszą stroną swojej natury. Musi dokonać niemożliwego – zatańczyć ze śmiercią i przeżyć.

Policjanci Marcin Zakrzewski, Paulina Czerny i Parol Szawczak powracają w trzeciej części cyklu kryminalnego „Cienie przeszłości”. Czy cena, jaką przyjdzie im zapłacić za zaangażowanie w sprawę, nie będzie zbyt wysoka? Czy to będzie ich ostatnie wspólne śledztwo?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 733

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 3 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,7 (3482 oceny)
2691
622
134
30
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TomaszBudzynski

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny kryminał w polskich realiach. Wydaje mi się, że z każdym tomem Gorzka się rozwija. Fajny klimat i ciekawi bohaterowie. Czyta mi się bardzo podobnie jak serię Piotrowskiego o Brudnym. Stawiam je na równi, obie jako znakomite.
70
jakanazwa

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna! I ten głos! Majstersztyk po prostu! Dotyczy to wszystkich tomów z komisarzem Zakrzewskim.
10
EwusiaKruczek

Nie oderwiesz się od lektury

Nie słyszałam wspanialszego lektora. Książka cudowna.
10
zbiniuAAA

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, tempo, zaskakujące wątki. Do ostatniej strony zaskakuje i trzyma w napięciu. Mroczne wrocławskie klimaty z przerażającym potworem, na szczęście komisarz Zakrzewski nigdy nie odpuszcza. Polecam i chcę wierzyć, że autor jeszcze nam opowie co dalej się dzieje z naszym dzielnym komisarzem.
10
AlicjaKomorowskaDobrzanska

Z braku laku…

nudna fabuła dodatkowo wydłubana na siłę z nosa.
00

Popularność




Część pierwsza

SUICIDE CLUB

34 lata wcześniej

Ból nagle znika. Cudowne orgia­styczne uczu­cie cie­pła roz­lewa się po zdrę­twia­łych, skur­czo­nych mię­śniach.

Nagle sły­szy głosy. Pod przy­mknię­tymi powie­kami widzi prze­śliczne mia­sto, które mieni się w słońcu wszyst­kimi kolo­rami tęczy i zło­tem. W mie­ście bawią się dzieci. Roze­śmiane twa­rze, szczę­ście w oczach, rado­sne okrzyki, ubra­nia lśniące czy­sto­ścią w sło­necz­nym bla­sku.

Naraz go zauwa­żają. Dziew­czynki i chłopcy w jego wieku stają na skraju mia­sta i wołają:

– Chodź do nas!

– Baw się z nami!

– Jak masz na imię?

Nie pamięta, kim jest. Nie pamięta, gdzie jest. Nic go to nie obcho­dzi.

Zaczyna biec, ale nogi grzę­zną w wyso­kiej tra­wie pora­sta­ją­cej rów­ninę. Zostało jesz­cze tylko kil­ka­dzie­siąt metrów. Bie­gnie, lecz zamiast się zbli­żać, oddala się od mia­sta. Chce krzyk­nąć, żeby pocze­kali, ale już go nie sły­szą. Dzieci roz­cho­dzą się zawie­dzione.

Złote mia­sto się oddala, bled­nie, po chwili ginie w bia­łej mgle.

Nie ma już nic. Tylko ta mgła.

Mózg powoli prze­staje funk­cjo­no­wać.

To pierw­sza faza ago­nii.

Jak w pozba­wio­nej zasi­la­nia maszy­nie wyłą­czają się kolejne obwody: pamięć, myśle­nie, ból, uczu­cia, strach. Kiedy jed­nak uświa­da­mia sobie, że za chwilę umrze, szar­pie się roz­pacz­li­wie ostatni raz.

Ostat­nia próba ratunku. Szanse bli­skie zera.

W ułamku sekundy, w pro­ce­du­rze ni­gdy jesz­cze nie­uży­wa­nej, lecz zako­do­wa­nej w genach, two­rzą się dzie­siątki milio­nów nowych połą­czeń neu­ro­nów. W tej samej chwili w ukła­dzie zaczyna krą­żyć prąd. Budzi się naj­bar­dziej pier­wotny instynkt prze­trwa­nia, sys­tem bez­pie­czeń­stwa prze­jęty po pra­przod­kach, któ­rzy musieli bro­nić się przed dziką i bez­względną przy­rodą pra­świata. Instynkt budzący się w chwili, kiedy wszystko inne ginie, kiedy wyłą­cza się myśle­nie i świa­do­mość.

Naj­pierw poru­szają się palce. Powoli, wytrwale, jed­no­staj­nymi ruchami przy­po­mi­na­ją­cymi przed­śmiertne drgawki robią dla dłoni małą niszę w mięk­kiej ziemi. Zaraz jed­nak zie­mia się zapada i palce nie­ru­cho­mieją.

To nic. Ten eks­pe­ry­ment pozwala nowej sile zarzą­dza­ją­cej cia­łem opa­no­wać sytu­ację. Sta­bi­li­zuje się tętno, serce zaczyna ude­rzać mia­rowo, oddech staje się głęb­szy.

Poja­wia się nowy pro­blem. Zaczyna bra­ko­wać tlenu. Głęb­szy oddech wciąga do gar­dła i płuc dro­binki ziemi i grozi udu­sze­niem w ciągu kil­ku­dzie­się­ciu sekund. Obie dło­nie zaczy­nają roz­pacz­li­wie roz­gar­niać zie­mię. Na szczę­ście ciało jest przy­sy­pane cienką war­stwą czar­nej gleby i już po kilku sekun­dach nad­ludz­kiego wysiłku dło­nie wydo­stają się na powierzch­nię.

Twarz! Trzeba odsło­nić twarz!

Zie­mia się obsy­puje, sze­rzej roz­wie­rają się usta zale­pione krwią i płuca łap­czy­wie chwy­tają hau­sty rześ­kiego powie­trza wrze­śnio­wej nocy. Na moment siły wra­cają. Ręce zrzu­cają kamie­nie leżące na pier­siach i pod­brzu­szu, ciało wydo­staje się z płyt­kiego grobu, prze­wraca się na brzuch i odpełza dwa metry w bok, na trawę. Tu zastyga w bez­ru­chu. Płuca i krtań oczysz­czają się z ziemi w gwał­tow­nym ataku kaszlu, żołą­dek w nagłym skur­czu pozbywa się żółci powsta­łej w chwili ago­nii.

Dalej! To jesz­cze nie koniec.

Popy­chane przez ślepy instynkt prze­trwa­nia ciało prze­suwa się wytrwale, cen­ty­metr po cen­ty­metrze, przez ciem­ność w kie­runku świa­tła. Jak wielki, czarny, ośli­zgły robal, który wypełza spod ziemi tylko pod osłoną nocy.

Nagle trawa się koń­czy i ludzki robak oble­piony czarną zie­mią i krwią tra­fia na bru­ko­waną ścieżkę. Tutaj zamiera na dłu­żej.

Gdyby to wido­wi­sko obser­wo­wał ktoś z boku, mógłby nabrać podej­rzeń, że ludzki czerw jest już mar­twy. Jed­nak w tam­tym cza­sie i miej­scu nie było nikogo. Obser­wa­to­rem dra­ma­tycz­nej walki dziecka o życie mógł być co naj­wy­żej Bóg.

Albo Dia­beł.

Oka­le­czony mózg budzi się z chwi­lo­wego letargu i znowu daje sygnał do walki. Ciało drga i mozol­nie zbliża się do uchy­lo­nej bramy, w stronę nikłej poświaty, która dociera w to miej­sce z odda­lo­nej o kil­ka­dzie­siąt metrów ulicz­nej latarni.

Nie­spo­dzie­wa­nie na wysy­pa­nej żwi­rem dro­dze sły­chać kroki. Zbli­żają się szybko i pew­nie.

Mózg reje­struje dźwięk i pró­buje wezwać pomoc. Stłu­czone, spuch­nięte wargi poru­szają się w nie­mym woła­niu o ratu­nek, lecz ciszy nocy nie zakłóca żaden dźwięk. Sły­chać tylko te kroki.

Coraz bli­żej i bli­żej.

A jeśli wcale nie ozna­czają oca­le­nia? Jeśli teraz nastąpi dal­szy ciąg kaźni?

Ta pod­pro­gowa myśl prze­myka przez wszyst­kie komórki kory mózgo­wej i spra­wia, że w jed­nej chwili wszystko gaśnie i zapada ciem­ność.

Praw­dziwa ciem­ność pełna bło­giej ciszy i nie­ist­nie­nia.

Początek

Koniec czerwca 2015

Film miał mieć co naj­mniej dzie­sięć milio­nów wyświe­tleń.

Apacz wybrał miej­sce, zor­ga­ni­zo­wał prze­bra­nia, sto­jaki i oświe­tle­nie. Poży­czył od kogoś pro­fe­sjo­nalną kamerę umoż­li­wia­jącą nocne zdję­cia dobrej jako­ści.

Swoim opty­mi­zmem zara­ził resztę.

W pierw­szy week­end lata, w cie­płą i gwiaź­dzi­stą noc dwa samo­chody oso­bowe wyje­chały z Wro­cła­wia drogą w kie­runku Smolca. Przed osie­dlem dom­ków jed­no­ro­dzin­nych skrę­ciły z ulicy Żwirki i Wigury w prawo i wąską asfal­tową drogą poje­chały wzdłuż wyso­kiego ogro­dze­nia, za któ­rym roz­cią­gały się tereny nale­żące do jed­nostki woj­sko­wej przy lot­ni­sku na Stra­cho­wi­cach, w kie­runku Krzep­towa i dalej.

Ruch był nie­wielki, jechali szybko, pod­nie­ceni i roz­ba­wieni. Lekki nie­po­kój zabi­jali gło­śnym śmie­chem, żar­tami i dużą ilo­ścią piwa.

Droga wio­dła przez most na Bystrzycy i ginęła w gęstym lesie. Mimo księ­ży­co­wej, dość jasnej nocy świa­tła samo­cho­dów z tru­dem prze­bi­jały się przez mrok. Rosnące po obu stro­nach wiel­kie drzewa z roz­ło­ży­stymi kona­rami sty­ka­ją­cymi się w górze two­rzyły tunel pogrą­żony w abso­lut­nych ciem­no­ściach. Nad drogą prze­le­wały się fale bia­łej mgły pod­no­szą­cej się z pod­mo­kłych tere­nów Parku Kra­jo­bra­zo­wego Doliny Bystrzycy.

– Niech to cho­lera weź­mie! – zaklął Mate­usz Jastrzęb­ski pro­wa­dzący pierw­sze auto i wci­snął odro­binę zbyt mocno pedał hamulca. – Nic nie widać…

Nagle z tyłu dobiegł ich ostry pisk opon hamu­ją­cego za nim auta.

Sie­dzący na przed­nim sie­dze­niu obok kie­rowcy Oskar Ber­ton, zwany Apa­czem, obej­rzał się zanie­po­ko­jony i pokrę­cił głową.

– No, teraz poje­cha­łeś – rzu­cił.

Mate­usz popa­trzył we wsteczne lusterko i non­sza­lancko wzru­szył ramio­nami.

– Niech uważa, jak jedzie.

Nie dał po sobie poznać, że przez chwilę zro­biło mu się gorąco. Ojciec by mu nie wyba­czył nawet naj­drob­niej­szej ryski na toy­ocie. Tym bar­dziej że był w dele­ga­cji za gra­nicą i nie wie­dział, że jego nasto­letni syn jeź­dzi autem bez pozwo­le­nia. Jadący z tyłu nową hondą civic Tymon Jagla też pew­nie nie miałby pomy­słu, jak wytłu­ma­czyć sta­rym, co robił o pół­nocy kil­ka­na­ście kilo­me­trów za mia­stem i jak doszło do wypadku.

Mate­usz wyjął z rąk Apa­cza piwo w puszce i pocią­gnął dwa duże łyki dla kurażu.

– Daleko jesz­cze? – zapy­tał znie­cier­pli­wiony.

Mgła zgęst­niała. Przed maską samo­chodu kotło­wały się białe tumany, w któ­rych ginęło świa­tło reflek­to­rów.

– Za następ­nym zakrę­tem – odrzekł uspo­ka­ja­jąco Apacz.

Rze­czy­wi­ście kil­ka­set metrów dalej las gwał­tow­nie się koń­czył. Mgła się prze­rze­dziła, widać było szosę pro­wa­dzącą przez pola pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem. Doje­chali do skrzy­żo­wa­nia. Droga w lewo pro­wa­dziła do Kątów Wro­cław­skich, a w prawo do odda­lo­nej o pół­tora kilo­me­tra miej­sco­wo­ści, któ­rej nazwy nie można było odczy­tać z zama­lo­wa­nej sprayem tablicy. Skrę­cili w prawo i chwilę póź­niej Apacz kazał Mate­uszowi znowu skrę­cić w szu­trową drogę pełną wybo­jów i kolein. Po prze­je­cha­niu kil­ku­na­stu metrów zna­leźli się w lesie. W świe­tle księ­życa dosko­nale widać było białe pnie brzóz, poły­sku­jące zza krze­wów pora­sta­ją­cych gęsto pobo­cze. Po kolej­nych kil­ku­set metrach las się koń­czył. Po pra­wej stro­nie roz­cią­gały się pola uprawne, a w lewo odcho­dziła zaro­śnięta wysoką trawą polna droga pro­wa­dząca do cmen­tar­nej bramy.

Apacz wybrał dosko­nałe miej­sce. Pierw­sze domo­stwa znaj­do­wały się kil­ka­set metrów dalej. Nikt o tej porze nie mógł im prze­szko­dzić.

Zapar­ko­wali i wysie­dli z samo­cho­dów. Odwaga nakrę­cana do tej chwili przez mło­dzień­czą bra­wurę i alko­hol gdzieś ule­ciała.

– Co jest? – Apacz spoj­rzał na kole­gów z kpią­cym uśmie­chem na ustach. – Strach was oble­ciał?

Zwią­zał dłu­gie włosy i nacią­gnął maskę na twarz. Ruszył przed sie­bie, prze­ci­snął się przez szparę w zardze­wia­łym ogro­dze­niu i zna­lazł się na cmen­ta­rzu. Przez chwilę szar­pał bramę, wyda­jąc z sie­bie potę­pień­cze jęki, jakby był nie­bosz­czy­kiem despe­racko pró­bu­ją­cym wydo­stać się na zewnątrz. Ten pokaz wywo­łał u reszty mimo­wolne salwy śmie­chu. Apacz, podob­nie jak pozo­stali chłopcy, ubrany był w obci­sły czarny kostium, na któ­rym białą fos­fo­ry­zu­jącą farbą nadru­ko­wano ludzki szkie­let. W ciem­no­ściach odzna­czały się tylko jasne wzory kości.

– Muszę w krzaki – powie­dział nagle Michał Rud­nik.

Jagoda Chmiel­nik prych­nęła pogar­dli­wie.

– Kwasu, może ty masz jakiś pro­blem z pęche­rzem? – zadrwiła.

Miała dłu­gie, pra­wie białe włosy i ucho­dziła za kla­sową pięk­ność. Nie na darmo nazy­wano ją Daene­rys – była bar­dzo podobna do kró­lo­wej Daene­rys Tar­ga­ryen z Gry o tron. Prze­brała się zresztą odpo­wied­nio. Nosiła spły­wa­jącą do ziemi jasną suk­nię, na ramiona zarzu­ciła czer­wony szal, białe włosy spięła z tyłu w koń­ski ogon. Czu­bek jej głowy zdo­biła korona wycięta z kar­tonu i okle­joną złotą folią.

Kwasu popa­trzył na nią z wyż­szo­ścią.

– Po pro­stu wypi­łem naj­wię­cej. – Wzru­szył ramio­nami i skrę­cił w stronę czer­nie­ją­cych z boku krze­wów.

Pozo­stali chłopcy sko­rzy­stali z oka­zji i bez słowa poszli w jego ślady.

Dziew­czyny zostały w miej­scu.

– Jak dzieci – powie­działa Fiolka, czyli Ania Wiśniew­ska.

Była prze­brana za biskupa. Miała na sobie pozła­caną tunikę imi­tu­jącą szaty litur­giczne, na gło­wie srebrną infułę, a w ręku trzy­mała wła­sno­ręcz­nie zro­biony pasto­rał zakoń­czony efek­towną spi­ralą. Nie mogła pochwa­lić się talen­tem pla­stycz­nym, ale spi­rala wyszła jej dosko­nale.

– Cóż, przy­naj­mniej można zapa­lić – wes­tchnęła Domi­nika Skru­cha. Zawsze miała przy sobie co naj­mniej dwie paczki cien­kich men­to­lo­wych papie­ro­sów. Z racji nazwi­ska od wcze­snej pod­sta­wówki nosiła ksywę Sku­cha – wszy­scy, łącz­nie z nauczy­cie­lami, noto­rycz­nie prze­krę­cali jej nazwi­sko. Domi­nika prze­brała się za ryce­rza. Jej piersi okry­wała pla­sti­kowa zbroja z her­bem Śle­pow­ron, na plecy zarzu­ciła pele­rynę, a do sze­ro­kiego woj­sko­wego pasa przy­mo­co­wała miecz. Na gło­wie miała hełm. Przy­łbica cią­gle opa­dała jej na oczy i Domi­nika musiała ją popra­wiać.

Ostat­nią dziew­czyną była Wero­nika Kaczuk, wysoka, ciem­no­włosa, o zadzior­nym spoj­rze­niu. Prze­brana w czarny habit mniszki wyglą­dała bar­dziej na postać z hor­roru klasy B niż na sio­strę zakonną.

Zanim zdą­żyły się porząd­nie zacią­gnąć dymem, wró­cili chłopcy. Wszy­scy nacią­gnęli już maski i nie mogły ich roz­po­znać.

– Sio­stry, rzuć­cie to świń­stwo! – wykrzyk­nął pierw­szy szkie­let gło­sem Apa­cza. – Mam coś o wiele lep­szego…

Pogrze­bał chwilę w tyl­nych kie­sze­niach spodni, wycią­gnął kar­to­nowe pudełko po papie­ro­sach i trium­fal­nie poka­zał wszyst­kim zawar­tość.

– Świeży towar – ode­zwał się Tymon Jagla. Miał ksywę Don Pedro. – Ty zawsze masz genialne pomy­sły, Apacz.

– Prze­stań­cie! Mamy krę­cić film, a wy się naja­ra­cie i nic z tego nie będzie – mruk­nęła Domi­nika.

– Prze­stań, Sku­cha, będzie lep­sza zabawa. – Apacz puścił dwa skręty w obieg.

Palili w mil­cze­niu.

– Nie­złe zioło – szep­nął Kwasu.

Dziew­czyny śmiały się głup­ko­wato. Mate­usz Jastrzęb­ski nagle zaczął pod­ska­ki­wać, jakby stał bosymi sto­pami na gorą­cym żela­zie. Powta­rzał bez prze­rwy:

– Czu­je­cie to? Czu­je­cie? Czu­je­cie wibra­cje?

Daene­rys co chwilę trą­cała rycer­ski hełm Domi­niki. Przy­łbica raz po raz opa­dała z trza­skiem, ale Domi­nika się nie dener­wo­wała, tylko cier­pli­wie ją pod­no­siła, zano­sząc się śmie­chem.

W pew­nej chwili Apacz kla­snął w dło­nie.

– Dość zabawy! Prze­cież mamy nakrę­cić film – przy­po­mniał.

Jak na komendę rzu­cili się do bagaż­ni­ków i zaczęli wycią­gać oświe­tle­nie, prze­wody do aku­mu­la­to­rów, kamerę i sta­tywy.

Jan Kamiń­ski wra­cał do domu rowe­rem. Było już dobrze po pół­nocy. W lesie za mostem na Bystrzycy zale­gała biała jak mleko, wil­gotna, zimna mgła. Czuł, jak lodo­wate dro­binki osia­dają mu na twa­rzy, jego rzad­kie siwe włosy zro­biły się zupeł­nie mokre. Na szczę­ście grzała go jesz­cze wódka, którą wypił z kolegą. Dużo wódki. Tak dużo, że na początku nie mógł wsiąść na rower i zła­pać rów­no­wagi. Skoń­czyło się na upadku na asfalt i stłu­czo­nym bole­śnie kola­nie.

– Szlag by tra­fił, cho­lerne kolano – mru­czał pod nosem.

Oczy mu się tro­chę kle­iły, kiedy wyje­chał wresz­cie z lasu. Chciał skrę­cić w prawo do wio­ski i wtedy wywró­cił się ponow­nie. Koła pośli­zgnęły się na cien­kiej war­stwie pia­sku przy­kry­wa­ją­cego asfalt na pobo­czu jezdni. Był na tyle pijany, że nie zdą­żył pra­wi­dłowo zare­ago­wać.

Klnąc, pozbie­rał się z ziemi, ale jechać dalej już nie mógł. Kolano bolało okrop­nie. Posta­no­wił pójść pie­chotą. Do wio­ski nie było daleko. Nie bar­dzo pamię­tał, jak prze­szedł kil­ka­set metrów, pro­wa­dząc rower. Minęło go auto i wtedy tro­chę otrzeź­wiał. Zauwa­żył, że znaj­duje się na wyso­ko­ści polnej drogi odcho­dzą­cej w prawo. Nie zasta­na­wia­jąc się długo, skrę­cił. Tędy miał bli­żej do domu, choć nie cho­dził tu po zmroku. Przy dro­dze znaj­do­wał się stary cmen­tarz, ludzie różne rze­czy gadali. Teraz jed­nak Kamiń­ski był na tyle otu­ma­niony wódką, że nawet o tym nie pomy­ślał.

Prze­szedł już spory kawa­łek drogi, gdy nagle przy­sta­nął zanie­po­ko­jony. Od strony cmen­ta­rza, od któ­rego oddzie­lał go teraz tylko wąski skra­wek brzo­zo­wego lasu, docho­dziły śmie­chy i pokrzy­ki­wa­nia. Mię­dzy drze­wami migo­tały świa­tła, a kiedy przyj­rzał się uważ­niej, dostrzegł kilka postaci tań­czą­cych mię­dzy nagrob­kami.

– Co do dia­bła? – mruk­nął do sie­bie na głos i się prze­że­gnał.

Nawet się nie prze­stra­szył, alko­hol dziw­nie doda­wał mu odwagi. Ruszył dalej, ale już po kilku kro­kach gwał­tow­nie się zatrzy­mał.

Na skraju drogi doj­rzał zarys ciem­nej syl­wetki. Kamiń­ski gło­śno prze­łknął ślinę i zawo­łał drżą­cym gło­sem:

– Kto tam jest?!

Postać odwró­ciła się wolno i wtedy pod Janem ugięły się nogi z prze­ra­że­nia. Pra­wie upu­ścił rower.

Przed nim stał kościo­trup. Wyraź­nie rysu­jąca się w ciem­no­ściach czaszka z pustymi oczo­do­łami i rów­nymi rzę­dami zębów spra­wiała wra­że­nie, jakby szkie­let się uśmie­chał. Jan po chwili zaczął myśleć logicz­niej. Cho­dzące nocą po polnych dro­gach szkie­lety nie ist­nieją. Domy­ślił się, że ktoś sto­jący nie­opo­dal jest prze­brany.

– Co tu robisz? – powtó­rzył o wiele pew­niej­szym gło­sem.

Postać zbli­żyła się do niego zaska­ku­jąco szybko. Teraz w świe­tle księ­życa Kamiń­ski widział błysk oczu w zie­ją­cych czer­nią oczo­do­łach.

– Przy­sze­dłem na bal – ode­zwał się nie­zna­jomy.

To był szept czło­wieka ogar­nię­tego sza­leń­stwem i przez to prze­cho­dzący w chra­pliwy syk. Takie przy­naj­mniej wra­że­nie odniósł Kamiń­ski.

– Jaki bal? – zdo­łał wyszep­tać, czu­jąc nie­zno­śną suchość w ustach.

– Na cmen­ta­rzu jest dzi­siaj bal. Nie wie­dzia­łeś? – Prze­bie­ra­niec nachy­lił się jesz­cze bar­dziej. – Praw­dziwy Taniec Śmierci. Sza­lony Toten­tanz. Zabawa do bia­łego rana!

– Kim, do cho­lery, jesteś?

– Nie widzisz? Kościo­tru­pem. Już dawno jestem mar­twy. Ty też będziesz. To nic strasz­nego.

– Co ty…

Nie­zna­jomy mu prze­rwał.

– Nie­stety, nie mogę cię zapro­sić na bal – powie­dział jakby z żalem. – Brak miejsc.

Nagle Kamiń­ski poczuł pie­kący ból, jak gdyby ktoś przy­ło­żył mu do brzu­cha roz­pa­lone do bia­ło­ści żelazo. Zdzi­wiony spoj­rzał w dół i dopiero po pew­nej chwili zro­zu­miał, co się stało. Nie­zna­jomy wbił mu w brzuch nóż. Po koszuli szybko roz­le­wała się czarna plama. Kamiń­ski wie­dział, że to jego krew. W panice pró­bo­wał się­gnąć rękami do noża, ale tam­ten zdą­żył zadać serię cio­sów, kale­cząc mu przy tym palce i nad­garstki. Rower wpadł z brzę­kiem do przy­droż­nego rowu, Kamiń­skiemu nagle zmie­niła się per­spek­tywa widze­nia – miał przed oczami tylko zie­mię i stopy napast­nika. Stopy szybko się odda­liły.

– Czas na Toten­tanz – usły­szał jesz­cze.

Robiło się coraz zim­niej i ciem­niej. Świat odda­lał się nie­ubła­ga­nie.

Kamera włą­czona! Cztery ledowe lampy oświe­tlały śro­dek cmen­ta­rza, gdzie zaczęło się wido­wi­sko.

Przez cmen­tarz mię­dzy nagrob­kami sunął prze­dziwny pochód. Cztery pary podą­żały jedna za drugą w poza­gro­bo­wym polo­ne­zie. Pierw­szy kościo­trup pro­wa­dził za rękę biskupa, kolejny wiódł na zatra­ce­nie kró­lową, następny cią­gnął ryce­rza. W ostat­niej parze pod rękę ze szkie­le­tem szła mniszka w czar­nym habi­cie.

Całe przed­sta­wie­nie być może odby­łoby się w atmos­fe­rze śmier­tel­nej powagi, ale samo­zwań­czy arty­ści nie prze­wi­dzieli kilku szcze­gó­łów. Nikt nie pomy­ślał, że ścieżki mię­dzy nagrob­kami będą bar­dzo wąskie, do tego poro­śnięte trawą i cmen­tarną roślin­no­ścią. Poza tym stare nagrobki się zapa­dły, inne roz­pły­nęły się i znik­nęły pod war­stwą trawy. Przy sła­bej widocz­no­ści trudno było prze­wi­dzieć, gdzie się znaj­dują. Dodat­kowo piwo i mari­hu­ana mocno wpły­nęły na kon­cen­tra­cję i koor­dy­na­cję ruchową odgry­wa­ją­cych przed­sta­wie­nie. Co chwilę ktoś się poty­kał i prze­wra­cał, pro­wo­ku­jąc gło­śne wybu­chy śmie­chu. Ryce­rzowi opa­dała przy­łbica i musiał cią­gle ją pod­no­sić. Kró­lo­wej zjeż­dżała korona, szal raz po raz zacze­piał o kol­cza­ste gałę­zie krze­wów. Biskup zgu­bił infułę. Jakby tego było mało, ktoś sta­nął na upusz­czony pasto­rał, łamiąc go w poło­wie.

Pary się wymie­szały, każdy tań­czył z każ­dym, zmie­niały się taneczne style. Oka­zało się, że kościo­trupy bar­dzo dobrze radzą sobie z tań­cami naśla­du­ją­cymi bre­ak­dance, mniszka z bisku­pem pró­bo­wali salsy. Zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nie jeden ze szkie­le­tów zaczął się popi­sy­wać bar­dzo dobrą zna­jo­mo­ścią kro­ków tanga. Po kolei tań­czyli z nim biskup, mniszka i kró­lowa.

Nie wia­domo, kto zawo­łał, że nad­jeż­dża jakiś samo­chód. Towa­rzy­stwo rzu­ciło się do aut zapar­ko­wa­nych przed bramą, zapo­mi­na­jąc o oświe­tle­niu i reje­stru­ją­cej wszystko kame­rze. Apacz był na tyle przy­tomny, by krzyk­nąć, że trzeba zło­żyć sprzęt.

Opa­mię­tali się. Wró­cili, zdjęli lampy i wło­żyli je do bagaż­nika, Apacz zajął się sta­ty­wem i kamerą.

Ruszyli, jakby ich ktoś gonił. Pierw­sza na polną drogę wyje­chała toyota i buk­su­jąc opo­nami w pia­sku, wolno nabie­rała pręd­ko­ści. Wyrwała do przodu dopiero, kiedy nie­zbyt przy­tomny kie­rowca odjął tro­chę gazu. Tymon Jagla miał mniej szczę­ścia z tra­fie­niem na drogę. Za późno skrę­cił i honda wje­chała lewym kołem do rowu. Jed­nak w porę wci­snął hamu­lec, samo­chód zawisł na pod­wo­ziu i sil­nik zgasł. Pasa­że­rom auta udało się wypchnąć je z powro­tem na drogę i chwilę póź­niej honda mknęła w ślad za toyotą w kie­runku Wro­cła­wia.

Rozdział 1

Począ­tek sierp­nia 2015 roku

Na burzę zbie­rało się od kilku dni. Wresz­cie nade­szła ulewa, krótka i bar­dzo gwał­towna. Na ulicy Rogow­skiej na Nowym Dwo­rze stu­dzienki kana­li­za­cyjne od razu się zapchały i wielka kałuża roz­lała się na zakrę­cie mię­dzy pętlą auto­bu­sową a Bie­dronką. Aspi­rant Karina Buczko i jej kolega z patrolu, star­szy aspi­rant Jacek Fel­man, ukryci przed desz­czem w poli­cyj­nym radio­wo­zie obser­wo­wali, jak samo­chody poko­nują to jezioro, efek­tow­nie roz­bry­zgu­jąc wodę.

– Będzie z tego jakiś wypa­dek – zrzę­dził jak zwy­kle Fel­man.

– Niby dla­czego? – zdzi­wiła się Buczko.

Fel­man był od niej dzie­sięć lat star­szy, od dawna jeź­dził w patro­lach, dla­tego chęt­nie udzie­lał rad młod­szej kole­żance. Na początku się dener­wo­wała, potem prze­stała zwra­cać uwagę. Fel­man narze­kał i maru­dził, pchał się tam, gdzie nie trzeba, spro­wa­dzał sobie na głowę kło­poty, ale w sumie był dobrym kolegą i poli­cjan­tem.

– Jeden dru­giemu zaleje przed­nią szybę, nie zacho­wają ostroż­no­ści i stłuczka gotowa – stwier­dził. – Nie wspo­mi­na­jąc o akwa­pla­ningu.

Uśmiech­nęła się pod nosem, nie sko­men­to­wała jed­nak. Dokoń­czyli kanapki, popili kawą z ter­mosu, Jacek uru­cho­mił sil­nik i wyje­chali z par­kingu w prawo, w kie­runku Strze­gom­skiej. Pod­ra­so­wany sil­nik poli­cyj­nego pas­sata ryk­nął, kiedy Fel­man wci­snął gaz. Miał o wiele wię­cej koni mecha­nicz­nych niż taki sam model z salonu.

Była dwu­dzie­sta czter­dzie­ści pięć. Ich patrol miał trwać jesz­cze całą noc, do szó­stej rano.

Budowę biu­rowca przy ulicy Gra­nicz­nej roz­po­częto wio­sną poprzed­niego roku. W dwa mie­siące zakoń­czono prace ziemne i wylano fun­da­menty, potem szybko powstały jesz­cze dwa pię­tra i nagle budowa z nie­wia­do­mych przy­czyn sta­nęła. Od roku ludzi jeż­dżą­cych na lot­ni­sko stra­szyła beto­nowa kon­struk­cja bez okien.

Lubił tutaj przy­cho­dzić. Był prze­cież Obser­wa­to­rem.

Wewnątrz nie­do­koń­czo­nego budynku zna­lazł zbitą z desek pro­wi­zo­ryczną dra­binę pro­wa­dzącą na naj­wyż­szy poziom. Począt­kowo z wysił­kiem się tam wdra­py­wał, a jesz­cze trud­niej mu było scho­dzić – miał nie­sprawne dło­nie. Pla­sti­kowe pro­tezy do niczego się nie nada­wały, mógł co naj­wy­żej podra­pać się nimi po tyłku. Cza­sem się zasta­na­wiał, czy ich zakła­da­nie ma sens. Wie­lo­krot­nie chciał je zosta­wić w domu, lecz zawsze w ostat­niej chwili zmie­niał decy­zję. Dziw­nie się czuł, wycho­dząc z domu bez rąk. Wsty­dził się swo­jego kalec­twa. Kiedy miał pro­tezy, wyda­wało mu się, że kikuty mniej bolą.

Ból.

Nie opusz­czał go ani na sekundę. Czy do bólu można się przy­zwy­czaić? Chyba tak. Ina­czej prze­cież nie spałby po nocach i nie pro­wa­dził w miarę nor­mal­nego życia.

Przy­cho­dził tu tylko wtedy, kiedy nie było cie­cia. Po zacho­dzie słońca trzy mocne świa­tła umiesz­czone na szczy­cie stró­żówki oświe­tlały budy­nek, ale budka straż­ni­cza naj­czę­ściej była pusta.

Uwiel­biał sta­wać przy pro­wi­zo­rycz­nej barierce zbi­tej z desek na kra­wę­dzi dachu od strony ulicy. Z tego miej­sca nawet w nocy roz­cią­gały się wspa­niałe widoki. Na wscho­dzie, zaraz za zabu­do­wa­niami Comexu i polem kuku­ry­dzy, widać było auto­stra­dową obwod­nicę Wro­cła­wia, a dalej ciemne szczyty drzew parku Mile­nij­nego, zza któ­rych wyła­niały się bloki Nowego Dworu. Kiedy patrzył na zachód, w nie­wiel­kiej odle­gło­ści widział wieżę z czer­wo­nym napi­sem „Hotel” i mru­ga­jącą białą literę H ponad oświe­tlo­nym tere­nem hotelu Orle Gniazdo i przy­le­głej do niego sta­cji ben­zy­no­wej Bisek. Lubił obser­wo­wać miga­jące świa­tło. Wyobra­żał sobie, że jest na drew­nia­nym, skrzy­pią­cym żaglowcu wid­mie, który zbliża się do ska­li­stych wybrzeży. Latar­nia mor­ska na skale mru­gała ostrze­gaw­czo.

Jakieś cztery kilo­me­try dalej znaj­do­wało się lot­ni­sko. Za każ­dym razem, kiedy patrzył w tam­tym kie­runku, widział świa­tła lądu­ją­cych lub star­tu­ją­cych samo­lo­tów. Cza­sem sły­szał huk sil­ni­ków.

Uwiel­biał to miej­sce. Potra­fił tak stać do wcze­snych godzin poran­nych.

– Hej, czło­wieku!

Pogrą­żony w myślach, nie zare­ago­wał na pierw­sze okrzyki. Nawet nie przy­szło mu do głowy, że mogą być skie­ro­wane do niego. Czyżby straż­nik jed­nak był w budce? Ock­nął się z nie­chę­cią z marzeń i spoj­rzał w dół.

Na pod­jeź­dzie przed bramą zapar­ko­wany był poli­cyjny radio­wóz. Nie zauwa­żył go wcze­śniej. Jeden z poli­cjan­tów stał w otwar­tych drzwiach pojazdu, drugi zbli­żył się do bramy. Obaj patrzyli na niego. To wołał ten drugi.

– Hej, złaź stam­tąd!

Nie zare­ago­wał.

Fel­man pierw­szy zauwa­żył czło­wieka sto­ją­cego na dachu. Zaklął i chciał wci­snąć pedał hamulca, lecz zre­zy­gno­wał. Radio­wóz jechał zbyt szybko. Ulica była jesz­cze wil­gotna po desz­czu i Jacek prze­stra­szył się pośli­zgu.

– Co się dzieje? – zapy­tała zdzi­wiona Karina, widząc jego ner­wowe manewry.

– Jakiś świr stoi na dachu. – Jacek wska­zał kciu­kiem za sie­bie.

Poli­cyjne auto zawró­ciło na ron­dzie i wolno ruszyło prze­ciw­le­głym pasem z powro­tem w kie­runku wia­duktu nad AOW. Karina i Jacek pochy­lili głowy, uważ­nie patrząc na szkie­let budo­wa­nego przy Gra­nicz­nej biu­rowca. Zdą­żyli przyj­rzeć się postaci sto­ją­cej na dachu.

– Samo­bójca? – mruk­nęła Karina Buczko.

Jej part­ner się roze­śmiał.

– Za nisko. Co naj­wy­żej poła­małby sobie kulasy. – I wdu­sił nagle gaz do dechy.

Prze­mknęli nad auto­stradą i zawró­cili na następ­nym ron­dzie. Kiedy par­ko­wali na pod­jeź­dzie przy bra­mie, czło­wiek wciąż tam był. Oboje wysie­dli z samo­chodu i spo­glą­dali na niego, zadzie­ra­jąc głowy w górę.

Karina poczuła nagle nie­okre­ślony nie­po­kój. Postać wydała jej się dziwna. Za dłu­gie ręce w sto­sunku do ciała, zgar­biona syl­wetka, nie­na­tu­ralny bez­ruch. Przez chwilę zasta­na­wiała się, czy jest żywy, czy może ktoś dla kawału posta­wił tam mane­kina. Ale postać poru­szyła głową. Naj­pierw patrzyła w kie­runku auto­strady, potem w drugą stronę. Poli­cjan­tów chyba nie widziała. Jak Quasi­modo – prze­mknęło Kari­nie przez głowę i stru­chlała jesz­cze bar­dziej.

– Hej, czło­wieku!

Wyda­wało się, że ten na dachu dopiero teraz ich zauwa­żył. Wyraź­nie widać było, że drgnął.

– Hej, złaź stam­tąd! – krzyk­nął znowu star­szy aspi­rant Jacek Fel­man. Był w swoim żywiole.

Karina na moment odwró­ciła wzrok i nagle postać na dachu znik­nęła.

– I tak cię dopadnę, pomy­leńcu! – Fel­man wyszarp­nął poli­cyjną pałkę, prze­ci­snął się przez szparę w ogro­dze­niu i znik­nął w szkie­le­cie budynku.

– Cho­lera jasna! – zaklęła Karina.

Nie wie­działa, co robić. Poszła dwa kroki za Jac­kiem, ale przy­sta­nęła nie­pew­nie. Odwró­ciła się i spoj­rzała na otwarte drzwi do radio­wozu. Potem znowu prze­nio­sła wzrok na ciemny szkie­let budo­wa­nego biu­rowca. Trzy kon­dy­gna­cje wylane z betonu, pod­parte jesz­cze w wielu miej­scach stem­plami. Żad­nego świa­tła, tylko lampy nad pustą budką straż­nika.

Zapa­no­wała prze­raź­liwa cisza. Gra­niczną nie jechał aku­rat żaden samo­chód, od auto­strady dobie­gał szum cią­gną­cych tam­tędy pojaz­dów.

– Jacek! – krzyk­nęła Karina.

Nie odpo­wie­dział. Przez chwilę wyda­wało jej się, że usły­szała od strony budynku jakiś głu­chy łomot, lecz mogło to być złu­dze­nie. W tej samej chwili dwa auta prze­mknęły za jej ple­cami. Ich koła wyjąt­kowo gło­śno szu­miały na mokrym asfal­cie. Wydo­była z kabury pisto­let i ruszyła tą samą drogą, którą parę minut temu pobiegł Fel­man – przez szparę w ogro­dze­niu, a potem po drew­nia­nych schod­kach do środka.

Wewnątrz było ciemno i cicho. Sły­szała wyraź­nie, jak chrzę­ści pia­sek pod pode­szwami butów i jak ten dźwięk odbija się echem od beto­no­wych sufi­tów. Po kilku kro­kach zatrzy­mała się, zga­siła latarkę i pocze­kała, aż oczy przy­zwy­czają się do pół­mroku. Nie było wcale ciemno – lampy na ulicy i przy budce straż­nika dawały sporo świa­tła. Uspo­ko­iła oddech i ruszyła dalej z wycią­gnię­tym przed sie­bie pisto­le­tem.

Po dru­giej stro­nie budynku natknęła się na dra­binę pro­wa­dzącą wyżej. Ostroż­nie wspięła się na czwarty szcze­bel, wysta­wiła głowę nad pod­łogę i rozej­rzała się uważ­nie. Nie dostrze­gła nic podej­rza­nego, więc weszła na pierw­szy poziom. Obe­szła wszyst­kie pomiesz­cze­nia. Nikogo. Czuła kro­ple potu spły­wa­jące po karku. Koszula nie­przy­jem­nie lepiła się do ciała.

– Co jest, do cho­lery? – szep­nęła do sie­bie bez­gło­śnie.

Sta­nęła przy kra­wę­dzi pię­tra i spoj­rzała w dół. Plac budowy pusty, żad­nego ruchu, radio­wóz stał tak, jak go zosta­wiła, z otwar­tymi drzwiami od strony pasa­żera. Ani śladu Fel­mana.

Na naj­wyż­szym pozio­mie, na któ­rym zauwa­żyli dziwną postać, też nie było nikogo. Co się w takim razie stało? Gdzie znik­nął Jacek?

– Niech cię tylko dorwę, palan­cie – powie­działa już gło­śniej.

Obcho­dziła dach budynku wzdłuż pro­wi­zo­rycz­nej bariery z desek, patrząc w dół. Naj­pierw obej­rzała oświe­tlony plac przed bramą, potem dłuż­szą część budynku od strony pola i w końcu tę poło­żoną naj­da­lej od ulicy. Tu było naj­ciem­niej, ale i tak od razu zoba­czyła ciało leżące w tra­wie.

– Jacek!

Fel­man nie poru­szył się ani nie zare­ago­wał.

Pra­wie zbie­gała w dół. Zna­la­zła wyj­ście na zewnątrz. Zatrzy­mała się, uspo­ko­iła oddech i wysu­nęła się z budynku z pisto­le­tem goto­wym do strzału. Fel­man leżał na brzu­chu, z roz­rzu­co­nymi rękami. Pod­bie­gła do niego i przy­ło­żyła palce do tęt­nicy szyj­nej. Gigan­tyczna ulga. Serce biło nor­mal­nie, oddy­chał płytko, po uchu i lewym policzku spły­wała krew z roz­bi­tej głowy.

Karina się­gnęła po krót­ko­fa­lówkę i wezwała pomoc.

Rozdział 2

Anka Wiśniew­ska wró­ciła tego dnia do domu o wiele póź­niej, niż obie­cała matce. Prze­cież, do cho­lery, jest sobota i mam prawo się poba­wić dłu­żej niż zwy­kle – tłu­ma­czyła sobie w duchu. Nie mogła jed­nak pozbyć się wyrzu­tów sumie­nia.

Jede­na­ście lat temu jej ojciec zgi­nął w wypadku samo­cho­do­wym. To była głu­pia i nie­po­trzebna śmierć. Sąsiad kupił samo­chód i ojciec Anki zszedł z nim na par­king przed blok, żeby obej­rzeć naby­tek. Nawet nie wło­żył butów – wyszedł w kap­ciach. Żonie powie­dział, że będzie za kwa­drans. Nie wra­cał przez kilka godzin. Dopiero w nocy skon­tak­to­wała się z nimi poli­cja. Ojciec Anki poje­chał z sąsia­dem wypró­bo­wać samo­chód. Za Wro­cła­wiem, w dro­dze na Trzeb­nicę, zde­rzyli się czo­łowo z tirem i obaj zgi­nęli na miej­scu. Od tego czasu matka miała obse­sję na punk­cie jej punk­tu­al­nych powro­tów do domu. Nawet pię­cio­mi­nu­towe spóź­nie­nie wywo­ły­wało u niej napady paniki.

– Spóź­ni­łaś się czter­dzie­ści trzy minuty – powie­działa zachryp­nię­tym gło­sem, kiedy Fiolka weszła do miesz­ka­nia i zdej­mo­wała wolno buty.

Matka stała w drzwiach do kuchni, blada, z drżącą dolną wargą i papie­ro­sem w pożół­kłych od tyto­niu pal­cach. Była kie­dyś bar­dzo ładną kobietą. Śmierć męża wszystko zmie­niła. Pani Wiśniew­ska prze­stała o sie­bie dbać, spo­ty­kać się z ludźmi, uni­kała sąsia­dów. Ostat­nio doszło nawet do tego, że trudno było ją prze­ko­nać do wyj­ścia do sklepu po dru­giej stro­nie ulicy. Miała dopiero czter­dzie­ści pięć lat, a wyglą­dała na sześć­dzie­siąt.

– Prze­stań, mamo, jestem pra­wie doro­sła – rzu­ciła Anka, mija­jąc ją w drzwiach do kuchni.

Wypiła z chło­pa­kami dwa piwa i nie chciała, żeby matka poczuła od niej alko­hol. Pode­szła do okna i otwo­rzyła jedno skrzy­dło na całą sze­ro­kość.

– Nady­mi­łaś tu tak, że można się uwę­dzić – powie­działa z wyrzu­tem w gło­sie.

– Spóź­ni­łaś się…

– Wiem, ile się spóź­ni­łam! – mruk­nęła opry­skli­wie. – Musisz się do tego przy­zwy­czaić! Nie możesz mnie pil­no­wać kolejne pięt­na­ście lat!

– Nie lubię…

Zanim matka dokoń­czyła zda­nie, Anka poszła do swo­jego pokoju i zatrza­snęła za sobą drzwi. Cisnęła torebkę na łóżko i zła na matkę usia­dła przy kom­pu­te­rze. Miała już dość tłu­ma­cze­nia się ze wszyst­kiego. A jeśli kie­dyś nie wróci na noc? Cie­kawe, co wtedy matka powie. Nagle złość jej minęła, poczuła się głu­pio. Zare­ago­wała jak roz­ka­pry­szone dziecko. Zamiast wspie­rać matkę, przy­spa­rzała jej kolej­nych zmar­twień. Wstała i otwo­rzyła drzwi.

Mama stała w tej samej pozie co przed minutą. Tylko papie­ros zgasł jej w pal­cach, a w oczach szkliły się łzy.

Fiolka pode­szła do niej i objęła ją ramio­nami.

– Prze­pra­szam – szep­nęła jej do ucha.

– To ja cię prze­pra­szam, Aniu. Wiem, że masz ze mną ciężko.

– Daj spo­kój. – Wyjęła jej z dłoni peta i wrzu­ciła do popiel­niczki sto­ją­cej na kuchen­nym stole. – Nie pal już i idź spać. Jest późno.

– Dobrze.

– Pomóc ci w czymś?

– Nie. Dzię­kuję, kocha­nie.

Matka wol­nym kro­kiem poszła w kie­runku łazienki.

Kwa­drans póź­niej Anka usły­szała skrzy­pie­nie łóżka w sąsied­nim pokoju, wresz­cie zapa­dła cisza. Usia­dła jesz­cze przy kom­pu­te­rze, żeby spraw­dzić pocztę. Nic cie­ka­wego – kilka reklam, powia­do­mie­nia z Face­bo­oka, dow­cipy przy­słane przez jed­nego z kole­gów z klasy. Naraz jej wzrok padł na wia­do­mość, którą wcze­śniej wzięła za spam. Nie­znany adres, w tre­ści krótka rymo­wanka: Dzi­siaj masz szczę­ścia pełen trzos – wylo­so­wa­łaś pusty los. Bez pod­pisu.

– Co to ma być? – powie­działa do sie­bie cicho.

Chciała wyka­so­wać wia­do­mość, ale się zawa­hała.

Rozdział 3

Gra­żyna Tom­czyk paliła papie­rosa na tara­sie, zasta­na­wia­jąc się nad swoim życiem. Nie pierw­szy raz docho­dziła do wnio­sku, że wpa­ko­wali się w nie­złe gówno.

Wcze­śniej Gra­żyna i jej mąż miesz­kali w cen­trum mia­sta, na dzie­wią­tym pię­trze wie­żowca z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Śred­nia wieku ich zdzi­wa­cza­łych i wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­nych sąsia­dów wyno­siła sześć­dzie­siąt parę lat. Pre­ten­sje mieli o wszystko: że Tom­czy­ko­wie trza­skają drzwiami, za gło­śno słu­chają muzyki, pusz­czają w łazience wodę po dwu­dzie­stej dru­giej, za czę­sto przy­cho­dzą do nich zna­jomi. Do tego za ścianą sypialni znaj­do­wał się szyb windy, która przez całą dobę wyda­wała potę­pień­cze odgłosy. Tom­czy­ko­wie posta­no­wili się wypro­wa­dzić.

Spodo­bał im się nie­zbyt drogi dom na osie­dlu Malow­ni­czym w Leśnicy. Boczna ulica, nie­da­leko las, wyma­rzone miej­sce. Wzięli kre­dyt, sprze­dali miesz­ka­nie na dzie­wią­tym pię­trze i zamiesz­kali za mia­stem.

Wkrótce wokół ich domu dewe­lo­per wybu­do­wał sto takich samych. Prze­stało być siel­sko, znowu zro­biło się cia­sno, znowu trzeba było się liczyć z widzi­mi­się pie­prz­nię­tych sąsia­dów. Dojazdy do pracy stały się kosz­ma­rem. Godzina w korku w jedną stronę i godzina z powro­tem, do tego fatalna komu­ni­ka­cja miej­ska. Musieli kupić drugi samo­chód.

Potem zban­kru­to­wał cho­lerny bank o nazwie Leh­man Bro­thers, a kurs franka szwaj­car­skiego wystrze­lił w górę. Rata kre­dytu – i tak nie­mała – wzro­sła o połowę. Do tego Gra­żyna stra­ciła pracę, a jej mąż został prze­nie­siony na inne sta­no­wi­sko z niż­szym upo­sa­że­niem.

Wtedy zde­cy­do­wał się wyje­chać do Anglii, szu­kać lep­szych zarob­ków.

W teo­rii to miało być roz­wią­za­nie tylko na kilka mie­sięcy, tym­cza­sem Tom­czyk zaczął prze­cią­gać pobyt na Wyspach. Ona została sama z małym dziec­kiem, z dala od żłobka, leka­rza, w miej­scu, które prze­stało być malow­ni­cze – naj­zwy­czaj­niej w świe­cie zro­biło się paskudne. Dobrze, że przy­naj­mniej w wycho­wa­niu córki poma­gała jej matka.

Ale Gra­żyna czuła, że nie da rady tak żyć. Może sprze­dać ten cho­lerny dom i wró­cić do mia­sta? Albo całą rodziną wyje­chać do Lon­dynu?

Ock­nęła się z roz­my­ślań, kiedy zro­biło się ciem­niej. Wielka chmura zasło­niła zacho­dzące słońce, dla­tego Gra­żyna posta­no­wiła poszu­kać Lenki.

Czte­ro­latka bawiła się jak zwy­kle za domem, w kącie pose­sji, nie­opo­dal wiel­kich krza­ków lesz­czyny. Gra­ży­nie przez chwilę wyda­wało się, że Lenka z kimś roz­ma­wia. Pew­nie znowu z tym swoim wyima­gi­no­wa­nym kolegą – pomy­ślała nie bez dumy. Córka jedy­naczka wymy­śliła przy­ja­ciela i potra­fiła godzi­nami bawić się sama, nie absor­bu­jąc matki czy babci. Dobrze było mieć takie inte­li­gentne nad wiek dziecko.

– Lena, do domu! – zawo­łała Gra­żyna. – Burza idzie!

Dziew­czynka odwró­ciła się i nie­chęt­nie, ale grzecz­nie powie­działa:

– Już idę, mamu­siu!

Potem jesz­cze raz odwró­ciła się w kie­runku krza­ków. Gra­żyna dałaby głowę, że usły­szała, jak mała żegna się z kimś i uma­wia na jutro. Potem Lenka przy­bie­gła do niej i razem poszły do kuchni przy­go­to­wać kola­cję.

– Nie boisz się burzy? – zapy­tała Gra­żyna.

– Nie. Dawi­dek powie­dział, że z nim nic mi się nie sta­nie.

Gra­żyna uśmiech­nęła się pod nosem. Skąd ona wymy­śliła takie imię? I nagle sobie o czymś przy­po­mniała. W miej­scu, gdzie bawiła się Lena, leżała w tra­wie beto­nowa płyta. Wysta­wały z niej zardze­wiałe pręty zbro­je­niowe, łatwo można się o nie ska­le­czyć. Oczy­wi­ście mąż obie­cy­wał, że uprząt­nie płytę, ale ni­gdy nie miał na to czasu.

Zmarsz­czyła brwi.

– Lenko, pro­si­łam cię, żebyś nie zbli­żała się do krza­ków. Możesz się ska­le­czyć o te zardze­wiałe druty.

– Nie bój się, mamo. Już nie wystają – odpo­wie­działa dziew­czynka, sia­da­jąc przy kuchen­nym stole.

Gra­żyna pogro­ziła jej pal­cem.

– Nie wolno kła­mać.

– Nie kła­mię – obu­rzyła się Lena. – Dawi­dek wygiął te druty i już nie są groźne.

Gra­żyna Tom­czyk zasta­na­wiała się przez moment, czy zabawa z wymy­ślo­nym przy­ja­cie­lem nie za bar­dzo mie­sza się córce z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Lenko, nie da się wygiąć tych dru­tów. Są grube i twarde.

– Dawi­dek umie – padła zde­cy­do­wana odpo­wiedź. – Dawi­dek jest duży i silny!

– Dobrze, dobrze – roze­śmiała się matka. – Teraz kola­cja.

Kiedy Lena już spała w swoim pokoju na pię­trze, Gra­żyna znowu wyszła na taras zapa­lić. Powie­trze było gęste i lep­kie. Chmury przy­kry­wały niebo, na zacho­dzie raz po raz bły­skało, ale tutaj pod lasem nie zano­siło się na deszcz.

Przy­po­mniała sobie słowa córki. Wró­ciła do kuchni, wyjęła z szu­flady latarkę i poszła na tyły domu. Krzaki lesz­czyny za pło­tem wyglą­dały jak zło­wrogi potwór. Poczuła się dziw­nie. Dreszcz na karku był niczym sopel lodu. Dodała sobie pew­no­ści, zapa­la­jąc latarkę. Nagle krzaki znowu były krza­kami i niczym wię­cej. Poświe­ciła na leżącą w tra­wie płytę i znie­ru­cho­miała zasko­czona. Musiała podejść bli­żej, aby upew­nić się, że widzi wyraź­nie. Wszyst­kie pręty zbro­je­niowe, które dotąd ster­czały z trawy, były zagięte w dół, tak jak powie­działa Lenka. Gra­żyna zasta­no­wiła się chwilę. Może jej mąż zabez­pie­czył je pod­czas ostat­niego pobytu w domu i zapo­mniał jej powie­dzieć? Na pewno tak było. No bo kto?

Naraz usły­szała jakiś trzask w krza­kach. Pod­sko­czyła prze­stra­szona i skie­ro­wała w to miej­sce świa­tło latarki. Nic, tylko płot i krzaki.

Przy­po­mniała sobie nagle słowa córki: „Dawi­dek wygiął te druty… Dawi­dek jest duży i silny”. Odwró­ciła się na pię­cie i bie­giem wró­ciła do domu. Zamknęła sta­ran­nie drzwi na taras, spraw­dziła drzwi wej­ściowe i poszła na górę spraw­dzić, czy Lena śpi. Spała.

Potem jesz­cze długo sie­działa w kuchni. Wypiła dwa drinki, ale uczu­cie nie­po­koju nie ustę­po­wało.

Rozdział 4

Koniec sierp­nia

– Kto sobie robi jaja? – Fiolka wyglą­dała na naprawdę zde­ner­wo­waną.

Było parno jak w tro­pi­kach. Na boisku za ogro­dze­niem grupa chłop­ców grała w piłkę. Nagle krzyki z boiska umil­kły. Biało-czer­wona, mocno zużyta piłka z logo Euro 2012 roz­gry­wa­nego w Pol­sce i na Ukra­inie ska­kała przez chwilę wesoło, po czym wolno poto­czyła się im pod nogi. Nikomu nie chciało się schy­lić, żeby oddać ją gra­ją­cym na orliku chłop­com. Wresz­cie zja­wił się jakiś prze­stra­szony gim­bus, pod­niósł piłkę z ziemi i uciekł, jakby ktoś miał zamiar go gonić.

Sku­cha jak zwy­kle paliła papie­rosa. Też była zde­ner­wo­wana, ale sta­rała się tego nie oka­zy­wać.

– Daj spo­kój, Fiolka, to pew­nie głupi dow­cip Apa­cza – powie­działa z nie­szczerą pew­no­ścią sie­bie w gło­sie.

Tymon posta­no­wił ją poprzeć.

– Tak, pew­nie chciał cię nastra­szyć.

Z paczki, która pod koniec czerwca krę­ciła film na sta­rym cmen­ta­rzu, bra­ko­wało wła­śnie tylko Oskara.

– A wy nie dosta­li­ście żad­nych maili? – Fiolka drą­żyła temat.

Michał Rud­nik podra­pał się po policzku.

– Ja też dosta­łem taką kre­tyń­ską rymo­wankę – wyznał. – Ania ma rację, to już dawno prze­stało być śmieszne.

– Ja też. – Mate­usz Jastrzęb­ski wycią­gnął z kie­szeni spodni swój smart­fon. – Raz, dwa, trzy, dziś na pewno nie będziesz to ty – prze­czy­tał. – Nawet śmieszne. Nie wiem, o co wam cho­dzi, prze­cież tak się umó­wi­li­śmy. Raz na mie­siąc Apacz kręci Kołem For­tuny i losuje stra­ceńca. Swoją drogą, skąd on ma pomy­sły na te rymo­wanki?

– Ale potem stwier­dzi­li­śmy, że to głu­pie, i Apacz obie­cał znisz­czyć to cho­lerne koło – rzu­ciła Anka.

– Naj­wi­docz­niej dalej losuje.

– To mi się prze­stało podo­bać.

Zapa­dła cisza. Sku­cha znowu zapa­liła. Tym razem wszy­scy poczę­sto­wali się z jej paczki, w któ­rej został ostatni cienki papie­ros.

– Cho­lera, a wy się dzi­wi­cie, że zawsze mam przy sobie dwie paczki? – wes­tchnęła, pusz­cza­jąc w obieg zapal­niczkę.

Jagoda Chmiel­nik też nie była zado­wo­lona z tego, że Apacz samo­wol­nie kon­ty­nu­uje ich zabawę sprzed kilku mie­sięcy.

– Tak mogli­śmy się bawić w gim­na­zjum. Teraz chyba mamy wię­cej oleju w gło­wie, co nie? – powie­działa.

Werka roze­śmiała się.

– My może mamy, ale nie Apacz!

Fiolka popa­trzyła na nich z nie­chę­cią. Apacz od dawna był jej cichą sym­pa­tią. Teraz była na niego wście­kła, ale nie podo­bało jej się, jak oce­niają go inni.

W tej chwili zoba­czyła Oskara zbli­ża­ją­cego się od strony osie­dla i złość jej tro­chę prze­szła. Apacz był wysoki, przy­stojny, dłu­gie włosy nosił sta­ran­nie zwią­zane nisko z tyłu głowy, a na twa­rzy miał jak zwy­kle sze­roki uśmiech. Przy­bił piątkę chło­pa­kom i cmok­nął dziew­czyny w poli­czek. Fiolka miała wra­że­nie, że z nią witał się tro­chę ina­czej, że jego poca­łu­nek był o pół sekundy dłuż­szy. Serce zabiło jej moc­niej.

– Zde­ner­wo­wa­łeś Fiolkę – oznaj­mił Don Pedro pro­sto z mostu.

Apacz spoj­rzał na Ankę zanie­po­ko­jony, a ona poczuła się tro­chę głu­pio.

– Cho­dzi o Koło For­tuny – wyja­śniła.

– Jakie… – zaczął Oskar i zamilkł.

Fiolka dałaby głowę, że przez moment zoba­czyła na jego twa­rzy lęk. Zaraz jed­nak zare­ago­wał jak zwy­kle – bez­tro­skim, zaraź­li­wym uśmie­chem.

– A co wam się nie podoba? – zapy­tał.

– Nie mów, że to nie ty – prych­nął Kwasu. – Tylko ty masz takie pomy­sły.

Uśmiech na twa­rzy Apa­cza stał się bar­dziej sztuczny.

– Wy też dosta­li­ście rymo­wanki?

– No wła­śnie – powie­działa Fiolka. – To już nie jest przy­jemne.

Obser­wo­wała jego reak­cję i była pewna, że jest prze­stra­szony. Do tego pyta­nie: „Wy też dosta­li­ście rymo­wanki?” suge­ro­wało, że Apacz był zdzi­wiony. Inni chyba tego nie dostrze­gli. Oskar zdą­żył się opa­no­wać. Znowu kipiał humo­rem.

– No dobrze, dro­dzy pań­stwo! – wykrzyk­nął. – To był ostatni raz.

Pod­szedł do Anki, objął ją ramie­niem i spoj­rzał jej w oczy.

– Obie­cuję, że wię­cej nie będzie żad­nych głu­pich maili.

Nachy­lił się i musnął war­gami jej usta.

– No pro­szę, jaka nie­spo­dzianka! – par­sk­nęła Daene­rys.

Fiolka nie mogła uwie­rzyć w to, co się wła­śnie stało. Wodziła za Oska­rem roz­ma­rzo­nym spoj­rze­niem od pierw­szej klasy gim­na­zjum. Śniła o takiej chwili. Całe jej zde­ner­wo­wa­nie zmie­niło się w eufo­rię.

– Halo! – zapro­te­sto­wał Don Pedro. – Uma­wia­li­śmy się: żad­nych roman­sów! To koniec naszego klubu!

Apacz zmie­rzył go kpią­cym spoj­rze­niem.

– To było w pod­sta­wówce, Tymuś! Teraz tro­chę wydo­ro­śle­li­śmy, prawda?

Ostat­nie słowa skie­ro­wał do Fiolki wtu­lo­nej w jego ramię. Uśmiech­nęła się jak idiotka, kiwa­jąc głową.

– Prze­stań, Pedro – rzu­ciła Werka. – Nie można sta­wać na dro­dze praw­dzi­wego uczu­cia!

Wszy­scy wybuch­nęli śmie­chem.

Potem sie­dzieli w cie­niu drzewa przy trze­paku i roz­ma­wiali jak zwy­kle. Mate­usz i Tymon sko­czyli do sklepu, przy­nie­śli kilka puszek zim­nego tyskiego i atmos­fera znacz­nie się polep­szyła. Oczy­wi­ście sta­wiał Tymon, który zawsze miał jakieś pie­nią­dze w prze­past­nych kie­sze­niach spodni. Wresz­cie roze­szli się do domów.

Fiolka została z Apa­czem. Poca­ło­wał ją znowu, tym razem śmie­lej.

– I co teraz? – zapy­tała.

– Żyli długo i szczę­śli­wie – zażar­to­wał i pocią­gnął ją za rękę.

Poszli przez Kuź­niki.

– Muszę coś zała­twić na Popo­wi­cach, a potem zabie­ram cię na lody do Tra­la­lala – powie­dział.

– Masz tyle kasy?

Apacz raczej nie śmier­dział gotówką.

– Mam fun­dusz na szcze­gólne oka­zje. – Puścił do niej oko.

Poje­chali auto­bu­sem 122 na Kwi­ską, dalej poszli pie­szo, roz­ma­wia­jąc. Anka czuła, że jest ina­czej niż zwy­kle. Oskar ją roz­śmie­szał, cza­sem obej­mo­wał ramie­niem, szep­tał do ucha miłe słowa.

Nawet nie wie­działa, kiedy doszli na Bia­ło­wie­ską, pod bramę dzie­się­cio­pię­tro­wego bloku ozna­czoną nume­rem 42. Apacz zatrzy­mał się i znowu ją poca­ło­wał.

– Pocze­kaj tu chwilę. Muszę coś zała­twić.

Naci­snął przy­cisk na domo­fo­nie i rzu­cił jesz­cze w jej kie­runku:

– Pięć minut!

Fiolka przy­sta­nęła w cie­niu rzu­ca­nym przez wielki blok.

Pięć minut zmie­niło się w dzie­sięć. Anka wpa­try­wała się w niebo. Wła­śnie nad­la­ty­wał heli­kop­ter, po bar­wach poznała, że to śmi­gło­wiec medyczny. Zapa­trzyła się na niego.

Nagle jakiś cień na uła­mek sekundy przy­sło­nił świa­tło. Zaraz potem roz­legł się huk, kiedy coś spa­dło na ulicę dwa metry przed nią. Chmura dro­bi­nek jakiejś cie­czy ude­rzyła ją w twarz. Anka odru­chowo zaci­snęła powieki. Po chwili otwo­rzyła oczy i spoj­rzała na swoje ręce i ubra­nie. Były czer­wone, jakby ktoś pochla­pał ją farbą. Rozej­rzała się zdez­o­rien­to­wana. W jed­nej sekun­dzie poczuła, jak żołą­dek pod­cho­dzi jej do gar­dła.

Tam leżał czło­wiek.

A wła­ści­wie to, co z niego zostało po upadku z dużej wyso­ko­ści. Pod leżą­cym rosła szybko kałuża krwi. Anka jak nie­przy­tomna popa­trzyła jesz­cze raz na ręce i ubra­nie. Jej zszo­ko­wany umysł zaczy­nał z wolna pra­co­wać nor­mal­nie. Sły­szała krzyki i odgłos kro­ków bie­gną­cych w jej kie­runku ludzi. Jakiś samo­chód zatrzy­mał się z piskiem metr od leżą­cego.

Przyj­rzała się uważ­niej. Zma­sa­kro­wane i zakrwa­wione ciało zatra­ciło ludz­kie kształty. Wyraź­nie jed­nak dostrze­gła dłu­gie czarne włosy.

W jed­nej chwili z nieba tra­fiła na dno pie­kła. Zaczęła krzy­czeć.

Rozdział 5

Naj­gor­sze były robaki.

Widział wyraź­nie, jak prze­su­wają się pod skórą na przed­ra­mio­nach. Nie­które dłu­gie, bla­do­żółte, inne tro­chę mniej­sze, fio­le­towe i bar­dzo ruchliwe. Naj­gor­sze jed­nak były te małe, czarne. Pró­bo­wały prze­gryźć wierzch­nią war­stwę skóry i wydo­stać się na zewnątrz. Wtedy skóra się naprę­żała, wybrzu­szała nie­na­tu­ral­nie i wyda­wało się, że w każ­dej chwili może pęk­nąć, a fala wszel­kiego robac­twa, które roz­wi­jało się w jego mar­twym ciele, chlu­śnie na pod­łogę wraz z reszt­kami jego zgni­łych trzewi.

Ale to jesz­cze nie dzi­siaj – pomy­ślał zado­wo­lony. Dzi­siaj ten chło­pak dał mu siłę i moc do prze­trwa­nia jesz­cze kilku dni. Będzie mógł utrzy­mać w rów­no­wa­dze gni­jące ciało.

Ilu umie­ra­ją­cych ludzi błaga Boga o „jesz­cze kilka dni”? Zazwy­czaj ich prośby tra­fiają w pustkę. Tym­cza­sem na niego spły­wała nie­zwy­kła łaska. Był już od dawna mar­twy, a cią­gle uda­wało mu się opóź­nić roz­pad ciała i kom­pletną dez­in­te­gra­cję.

Usiadł przy sta­rym biurku z wypa­czo­nym przez wil­goć bla­tem i włą­czył kom­pu­ter. Pod­czas gdy łado­wał się sys­tem ope­ra­cyjny, obej­rzał swoje przed­ra­miona i obma­cał dokład­nie brzuch. Wci­skał pal­cami wszyst­kie wypu­kło­ści, na które natra­fił. Nie, to nie był jesz­cze czas czar­nych roba­ków.

Zanim poło­żył palce na kla­wia­tu­rze kom­pu­tera, stwier­dził, że smród jego gni­ją­cego ciała będzie go roz­pra­szał. Się­gnął do szu­flady biurka, gdzie zgro­ma­dził spory zapas dez­odo­ran­tów, i spry­skał się obfi­cie jed­nym z nich. Poczuł się lepiej.

Zaczął pisać.

Śmier­cior nie zmie­nia zda­nia

Na kogo wypad­nie, na tego bęc! Raz, dwa, trzy, umie­rasz ty!

Śmier­cior stał na dachu bloku, patrząc na mia­sto. Był zafa­scy­no­wany. Życie mia­sta gnało na zła­ma­nie karku do kresu czasu, tam gdzie rze­czy­wi­stość spada na kra­wędź świata. A nad tym wszyst­kim uno­sił się pył. Szary pył czasu, który póź­niej opa­dał na dachy domów, na korony drzew, na chod­niki i ulice, na ludzi spie­szą­cych doni­kąd, na skrzy­piące tram­waje, na sunące w obłęd­nym ciągu samo­chody. Pył ist­nie­nia, pył śmierci, pył zatra­ce­nia.

Śmier­cior wie­dział, że wszystko kie­dyś zgnije, przy­kryte pyłem, zmie­nione w proch. Chciał to zoba­czyć. Wie­dział, że to kie­dyś zoba­czy. Był cier­pliwy.

Drgnął na odgłos kro­ków z tyłu. Chło­pak śmier­dział stra­chem, a na jego twa­rzy gościła nie­pew­ność. Śmier­cior łaska­wie pozwo­lił mu mówić.

– To się musi skoń­czyć. Nie może być już żad­nych loso­wań. Prze­stań wysy­łać te pier­do­lone rymo­wanki do moich przy­ja­ciół. Prze­cież się uma­wia­li­śmy, że to koniec.

Nic nie zatrzyma Koła For­tuny, kiedy ktoś nim zakręci. Nie ma na ziemi takiej mocy, która byłaby w sta­nie zmie­nić los, dopo­móc szczę­ściu, spro­wa­dzić zgubę.

– Śmier­cior z nikim się nie uma­wiał. Koło For­tuny się kręci.

– Jak to? Sam mówi­łeś…

– Śmier­cior ni­gdy nie zmie­nia zda­nia. Muszę zabić robaki, które mnie zże­rają od środka. Poda­ruj mi swoje życie.

Chło­pak cof­nął się o krok. Był prze­ra­żony, kiedy Śmier­cior poka­zał mu swoje praw­dziwe obli­cze. Cuch­nął prze­ra­że­niem. Ale nie było już odwrotu.

– O czym ty mówisz?

– Świat jest brudny i zły, choć­byś nie chciał, wygry­wasz ty!

– Co?

– Taką wia­do­mość wczo­raj dosta­łeś, prawda? Śmier­cior nie zmie­nia zda­nia i musi czy­nić swoją powin­ność.

Kiedy chło­pak upa­dał, Śmier­cior pomy­ślał, że to, co robi, jest dobre i miło­sierne.

Świat pew­nie by chciał, żeby znik­nął na wieki. Śmier­cior jed­nak wie­dział, że nie­długo powróci.

Zapi­sał swoje dzieło, po czym odszu­kał w Inter­ne­cie wła­ściwą stronę i opu­bli­ko­wał opo­wia­da­nie.

Ode­tchnął z ulgą. Robaki w jego ciele zadrżały i nagle prze­stały się ruszać.

Rozdział 6

Stara dru­karka atra­men­towa HP zazgrzy­tała, wcią­ga­jąc kartkę papieru. Gło­wica z tuszem prze­su­wała się po pro­wad­nicy, cier­pli­wie dru­ku­jąc linijkę po linijce. Poszedł do kuchni i nalał sobie kawy z eks­presu. Gdy wró­cił, na dru­karce cze­kały już na niego dwie zadru­ko­wane kartki. Zaczął czy­tać w sku­pie­niu.

Śmier­cior na dworcu kole­jo­wym

Ding-dong!

Śmier­ciora fascy­no­wały dworce kole­jowe. Zarówno te małe, poło­żone gdzieś przy bocz­nych tra­sach żela­znej kolei, na zadu­piu, w zabi­tych dechami dziu­rach bez nazwy, jak i te ogromne w wiel­kich mia­stach, gdzie prze­wa­lały się tłumy ludzi.

Ding-dong!

„Pociąg oso­bowy z Pier­do­łowa przez Wygwiz­dów do Czar­nej Dupy wjeż­dża na tor fyfdzie­siąty przy pero­nie fyf­na­stym! Pro­szę zacho­wać ostroż­ność!”

Ding-dong!

Chwilę póź­niej było sły­chać huk wta­cza­ją­cej się na peron kupy żela­stwa, prze­raź­liwy gwizd zardze­wia­łych hamul­ców, które wyda­wały z sie­bie naj­gło­śniej­sze jęki na sekundę, zanim skład zatrzy­mał się na pero­nie. Potem trzask drzwi i szara ludzka masa tocząca się do scho­dów pod­ziem­nego przej­ścia. Blade, jed­na­kowe twa­rze bez wyrazu. Teczki, walizki, ple­caki, torby na lap­topy. Ubra­nia zle­wa­jące się w bez­gu­stowny nie­ład i kurz. Kurz uno­szący się spod nóg pędzą­cej tłusz­czy, który z wolna pod­no­sił się nad głowy ludzi, a póź­niej opa­dał na puste perony, ławki i schody, kiedy tylko ostatni podróżny znik­nął, spie­sząc do swo­jego życia. Kurz czasu.

Ale tylko Śmier­cior widział ten kurz.

Małe, zżarte przez czas dworce kole­jowe, śmier­dzące moczem, były zupeł­nie inne. Nosiły na sobie nie­ubła­gane piętno czasu. Tutaj kurz był jesz­cze więk­szy niż na dużych dwor­cach. Dra­pież­nie pokry­wał wszystko grubą war­stwą, bez­względ­nie cią­gnąc budynki i perony na kres czasu, tam gdzie rze­czy­wi­stość spada na kra­wędź świata.

Męż­czy­zna miał nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć lat. Śmier­cior wypa­trzył go pośród kurzu, kiedy już śmier­dząca potem szara ludzka masa znik­nęła w pod­ziem­nym przej­ściu pro­wa­dzą­cym do holu dworca. Tam­ten był ludz­kim wra­kiem. Jego dło­nie pokryte były pla­mami prze­wle­kłej śmier­tel­nej cho­roby, gdzieś na dnie oczu jarzyła się tęsk­nota za kre­sem cier­pień. Kres miał przy­nieść wyba­wie­nie. Póź­niej nie będzie już zimno, nie będą bolały wrzody na dupie, z któ­rych sączyła się cały czas cuch­nąca nie­przy­jem­nie ciecz, zje­dzone przez próch­nicę zęby nie będą ćmić bólem prze­ni­ka­ją­cym aż do wnę­trza głowy. Może nawet nie będzie głodu.

Nikt nie zwra­cał na niego uwagi. A może nie chciał zwra­cać? Śmier­cior przy­kuc­nął obok i powie­dział:

– Chodź ze mną. Pomóż mi. Jesteś moją wielką nadzieją.

– Pier­dol się, zbo­czeńcu…

Wtedy Śmier­cior roz­po­starł ręce i poka­zał mu swoje chore ciało.

– I tak jesteś gni­ją­cym tru­pem. Sczeź­niesz i roz­sy­piesz się w proch. Ja daję ci szansę, żeby twoja śmier­dząca i zaszczana egzy­sten­cja na tym padole tru­pów miała jakiś sens. Daj mi swoje życie.

– Ja cier­pię…

– Chodź ze mną, a prze­sta­niesz cier­pieć. Pomóż mi zabić robaki, które zże­rają mnie od środka. Poda­ruj mi swoje życie.

Poszli razem, coraz bar­dziej odda­la­jąc się od ludz­kiego zgiełku i ulicz­nych świa­teł zakłó­ca­ją­cych natu­ralną czerń nocy. Poszli przez czas i prze­strzeń na spo­tka­nie z prze­zna­cze­niem. A Śmier­cior wie­dział, że to, co robi, jest dobre i miło­sierne.

W parku Śmier­cior poka­zał męż­czyź­nie sznur i pętlę zwi­sa­jącą z gałęzi drzewa. Potem czy­nił swoją powin­ność. Zadu­mał się nad nie­spra­wie­dli­wo­ścią świata i poszedł przed sie­bie, aż znik­nął w ciem­no­ściach nocy.

Świat pew­nie by chciał, żeby znik­nął na wieki. Śmier­cior jed­nak wie­dział, że nie­długo powróci.

Prze­czy­tał tekst kil­ka­krot­nie i zamy­ślił się, patrząc w okno. Naj­pierw myślał o nie­zna­nym auto­rze opo­wia­da­nia, potem już tylko błą­dził wzro­kiem po dachu kamie­nicy sąsia­du­ją­cej z jego budyn­kiem i obser­wo­wał dwa gołę­bie. Ock­nął się z roz­my­ślań, kiedy zerwały się i odle­ciały spło­szone.

Kawa wysty­gła.

Odło­żył kartki z opo­wia­da­niem i się­gnął po gruby segre­ga­tor z wycin­kami pra­so­wymi i wydru­kami ze stron inter­ne­to­wych. Wszyst­kie były poukła­dane chro­no­lo­gicz­nie. Prze­rzu­cał je, zer­ka­jąc tylko na nagłówki. Samo­bój­stwo czy mor­der­stwo?, Tra­ge­dia we wsi Luto­mierz – ojciec mor­duje rodzinę i sam popeł­nia samo­bój­stwo, Nie­zna­jomy męż­czy­zna rzu­cił się z mostu, Samo­bój­stwo dwójki nasto­lat­ków. W końcu zna­lazł inte­re­su­jący go wyci­nek. Kilka zdań pośród innych wia­do­mo­ści miej­skich wydru­ko­wa­nych w „Gaze­cie Wro­cław­skiej” 21 lipca zeszłego roku.

* * *

Maka­brycz­nego odkry­cia doko­nał miesz­ka­niec ulicy Suchej w piąt­kowy pora­nek. Będąc na poran­nym spa­ce­rze z psem w pobli­skim parku, natknął się na wiszące na gałęzi jed­nego z drzew zwłoki mło­dego męż­czy­zny. Wezwany na miej­sce zda­rze­nia lekarz pogo­to­wia ratun­ko­wego orzekł zgon. Przy­czyną zgonu było praw­do­po­dob­nie powie­sze­nie. Z nie­ofi­cjal­nych infor­ma­cji wynika, że męż­czy­zna był bez­dom­nym, widy­wano go czę­sto w oko­li­cach Dworca Głów­nego PKP. Nie są znane przy­czyny samo­bój­stwa. Poli­cja pro­wa­dzi w tej spra­wie czyn­no­ści wyja­śnia­jące.

Treść infor­ma­cji dosko­nale paso­wała do zna­le­zio­nego w Inter­ne­cie opo­wia­da­nia. Wło­żył oba tek­sty do folio­wej koszulki i czar­nym fla­ma­strem nadał jej kolejny numer wypi­sany sta­ran­nie w pra­wym gór­nym rogu – 16.

Rozdział 7

Bożena Wysocka nie spała. Wsłu­chi­wała się w odgłosy nocy i cze­kała na ude­rze­nia sta­rego ścien­nego zegara wiszą­cego w salo­nie. W nocy bicie sły­chać było bar­dzo wyraź­nie.

Do jej uszu dobiegł dźwięk dwóch ude­rzeń. Druga w nocy. „Czas tajem­nic” – szep­nęła bez­gło­śnie i zaśmiała się w duchu. Jej mąż, pro­ku­ra­tor Dariusz Wysocki, spał obok. Sły­szała jego mia­rowy oddech, cza­sem z gar­dła wydo­by­wało mu się pochra­py­wa­nie.

Cicho wstała i przez chwilę obser­wo­wała męża. Upew­niw­szy się, że mocno śpi, ruszyła boso w kie­runku scho­dów pro­wa­dzą­cych z sypialni na par­ter. Drew­niane stop­nie skrzy­piały, Bożena jed­nak znała je dosko­nale, wie­działa, gdzie sta­nąć. Jak duch w bia­łej noc­nej koszuli spły­nęła na dół. Nie zapa­lała świa­tła. Pod­czas noc­nych roz­my­ślań nie zamy­kała oczu, dla­tego były przy­zwy­cza­jone do ciem­no­ści.

Na dole prze­szu­kała dokład­nie torbę męża, potem kie­sze­nie jego spodni i mary­narki. Czę­sto to robiła. Wysocki noto­rycz­nie ją zdra­dzał i oszu­ki­wał, trak­to­wał jak głu­pią kurę domową. A ona była bar­dzo prze­bie­gła. Prze­cież gdyby nie zaszła w ciążę, też zosta­łaby pro­ku­ra­to­rem.

Wie­działa o wszyst­kich jego roman­sach. Na początku się nimi przej­mo­wała, wresz­cie jej zobo­jęt­niały. Z wyjąt­kiem jed­nego.

Tym razem w kie­szeni mary­narki zabrzę­czały klu­cze. Boże­nie szyb­ciej zabiło serce. Jej mąż miał jedną tajem­nicę, któ­rej jesz­cze nie zdo­łała roz­wi­kłać.

Do ich domu przy­le­gały dwa garaże. W pierw­szym par­ko­wali tere­no­wego nis­sana, drugi nie był uży­wany. Cho­ciaż wła­ści­wie Bożena nie miała co do tego pew­no­ści. Przed rokiem jej mąż nagle zmie­nił zamki do tego garażu. Nawet jej nie wytłu­ma­czył dla­czego. Długo igno­ro­wał pyta­nia, potem zby­wał ją głu­pimi żar­tami, wresz­cie oświad­czył, żeby się tym nie inte­re­so­wała, bo on potrze­buje miej­sca, gdzie nikt nie ma dostępu i gdzie może reali­zo­wać swoje męskie hobby. Bożena była zdzi­wiona. Ni­gdy nie zaob­ser­wo­wała, żeby Wysocki miał jakieś hobby. Może z wyjąt­kiem kobiet. Ale kobiet na pewno tam nie zapra­szał.

Cza­sem zamy­kał się w garażu na kilka godzin, a ona pod­słu­chi­wała pod drzwiami. Sły­szała odgłosy stu­ka­nia, chyba prze­ci­narkę do metalu, coś jakby odgłos pal­nika ace­ty­le­no­wego.

Od mie­sięcy sta­rała się zna­leźć klu­cze do garażu. Nie była pewna, czy cho­dzi o te, ale praw­do­po­do­bień­stwo było duże. Pro­ku­ra­tor Dariusz Wysocki stra­cił czuj­ność.

Wyjęła klu­cze i nie zapa­la­jąc ni­gdzie świa­tła, poszła do garażu. Prze­szła przez pierw­sze pomiesz­cze­nie, w któ­rym maja­czył cień czar­nego nis­sana. Nie lubiła nowego auta. Wcze­śniej mieli hondę, ale zeszłego lata ktoś ją ukradł i już się nie zna­la­zła, mimo że Darek posta­wił na nogi połowę poli­cji w mie­ście. Pew­nie poje­chała na wschód.

Sta­nęła przed drzwiami do dru­giego garażu. Klu­cze nie paso­wały. Wró­ciła na górę. Roz­cza­ro­wa­nie zmie­niło się w złość.

Mąż spał w takiej samej pozy­cji, w jakiej go zosta­wiła. Cicho się­gnęła do skrytki pod para­pe­tem okna. Dotyk chłod­nej stali przy­pra­wił ją o zawrót głowy. Poczuła, jak ogar­nia ją dziwna eufo­ria. Wypro­sto­wała się i mocno zaci­snęła palce na ręko­je­ści pisto­letu CZ 75 kali­ber 9 mili­me­trów. Ona też ma swoje skrytki i tajem­nice.

Sta­nęła w nogach łóżka, pod­nio­sła broń i wyce­lo­wała w głowę męża. Ze zdzi­wie­niem zare­je­stro­wała, że czuje mro­wie­nie w pod­brzu­szu. Cudowne uczu­cie. Jakby wstęp do potęż­nego orga­zmu. Pew­nie dla­tego nie­któ­rzy męż­czyźni tak kochają broń.

Zasta­no­wiła się, co by się stało, gdyby teraz strze­liła. Za daleko, mogłaby nie tra­fić. Zbli­żyła się do śpią­cego i jesz­cze raz wyce­lo­wała mu w głowę. Wystar­czyło tylko z wyczu­ciem naci­snąć spust i nie zerwać strzału. Wła­ści­wie jego wszyst­kie zdrady prze­stały ją inte­re­so­wać. Z wyjąt­kiem jed­nej.

Ta cho­lerna poli­cjantka Pau­lina. Darek miał czel­ność się w niej zako­chać. Za to nale­żała mu się kula w łeb. Za to, że obda­rzył tę pier­do­loną dziwkę uczu­ciem, jakim ni­gdy nie obda­rzył wła­snej żony. Druga kula należy się dziwce.

Cały czas czuła nara­sta­jące cie­pło w pod­brzu­szu.

Naci­snęła moc­niej pal­cem wska­zu­ją­cym spust i poczuła, że sprę­żyna powoli ustę­puje.

Rozdział 8

Począ­tek wrze­śnia

W ułamku sekundy kosz­mar powró­cił. Poczuła się, jakby dostała pałką w głowę. Oszo­ło­miona i zszo­ko­wana, patrzyła w ekran kom­pu­tera, czu­jąc wszech­ogar­nia­jące zimno.

Nie była gotowa na taki widok. Wia­do­mość z nie­zna­nego adresu otwo­rzyła odru­chowo, myśląc, że to spam. Duże, czarne litery two­rzyły zda­nie, które wbiło się w jej duszę niby lodowy szty­let:

Szepce ci do ucha miły głos – znowu wylo­so­wa­łaś pusty los.

Cią­gle jesz­cze śniły jej się w nocy zma­sa­kro­wane zwłoki Apa­cza leżące w kałuży krwi. Przez pierw­sze dni non stop myła twarz i dło­nie, cią­gle czu­jąc na nich jego krew. Jak Lady Mak­bet. Ale miała nadzieję, że to już mija.

Ten mail wszystko zmie­nił.

Pierw­szego tygo­dnia po śmierci Apa­cza Anka Wiśniew­ska nie pamię­tała. Cza­sem wra­cały do niej jakieś obrazy: poli­cja, kole­dzy nio­sący trumnę, zapła­kani rodzice, pochy­la­jący się nad nią ratow­nik medyczny z pyta­niem, czy go sły­szy. Obrazy były jed­nak nie­na­tu­ral­nie znie­kształ­cone jak u Goi w ostat­nim okre­sie jego twór­czo­ści. Ciąg ciem­nych twa­rzy pora­ża­ją­cych szpe­totą.

Potem bar­dzo pomo­gła jej matka – ta sama matka, która od lat żyła w kosz­ma­rach po tra­gicz­nej śmierci ojca Anki. Z dnia na dzień rzu­ciła pale­nie, zaczęła się lepiej ubie­rać, dbać o sie­bie. I co naj­waż­niej­sze, każdą chwilę poświę­cała córce. Poma­gała jej wró­cić do nor­mal­nego życia. I kiedy się już pra­wie udało, przy­szedł ten mail. Bez­myślny, bru­talny żart… albo i nie…

Fiolka sie­działa przed jarzą­cym się ekra­nem i wstrzą­sana dresz­czami kiwała się w przód i w tył. Nie miała siły się­gnąć po myszkę i zamknąć okna. Co to, kurwa, jest?! Wresz­cie zro­zu­miała, że nie jest zzięb­nięta, tylko prze­ra­żona.

– Co to, kurwa, jest?! – wypo­wie­działa gło­śno swoją ostat­nią myśl. Wró­ciła do rze­czy­wi­sto­ści.

Ode­tchnęła gło­śno i odwa­żyła się spoj­rzeć w ekran. Nic się nie zmie­niło. Wiel­kie litery na­dal ukła­dały się w tę samą upiorną rymo­wankę. Się­gnęła po myszkę. Dłoń jej tak drżała, że nie mogła naje­chać kur­so­rem na krzy­żyk zamy­ka­jący okno w poczcie. Wresz­cie tra­fiła. [email protected]. Nie znała takiego adresu. Pocie­szyła się, że prze­cież w Inter­ne­cie nic nie ginie. Zawsze można namie­rzyć nadawcę wia­do­mo­ści po kodzie IP. Poczuła się lepiej.

Nagle pomy­ślała, że powinna zate­le­fo­no­wać do innych. Może też dostali kre­tyń­skie wia­do­mo­ści z tego samego adresu? Zanim jed­nak zdą­żyła wybrać pierw­szy numer, apa­rat zawi­bro­wał jej w dłoni. Na wyświe­tla­czu zoba­czyła, że dzwoni Don Pedro.

– Fiolka, musimy się spo­tkać. – Tymon Jagla był zde­ner­wo­wany. – To nie na tele­fon. Za kwa­drans przy szkole, jak zwy­kle.

Kiedy się zja­wiła, już na nią cze­kał. Cho­dził nie­spo­koj­nie tam i z powro­tem. Trzy kroki w jedną stronę, trzy kroki w drugą. Dło­nie zaci­snął w pię­ści. Domy­śliła się, dla­czego jest wzbu­rzony.

Bez słowa podał jej kartkę zło­żoną na czworo. Roz­wi­nęła ją. To był wydruk z maila.

Nie­stety, stary, otrzyj łzy – w tej kolejce wygry­wasz TY.

Nie wie­działa, co powie­dzieć. Znowu dopadł ją strach.

– Dosta­łaś rymo­wankę? – zapy­tał Tymon.

Ski­nęła głową. Wyrwał jej kartkę z dłoni, zmiął i wyrzu­cił do pobli­skiego kosza.

– Dzwo­ni­łem do reszty – powie­dział przy­tłu­mio­nym gło­sem. – Daene­rys dostała coś podob­nego, Sku­cha tak samo, Kwasu i Mate­usz też. Nie dodzwo­ni­łem się do Werki, ale ona jest jesz­cze na dodat­ko­wych zaję­ciach w szkole i pew­nie nie spraw­dzała poczty.

Fiolka zaczy­nała powoli rozu­mieć.

– Wszy­scy mają rymo­wanki o pustym losie. Tylko ja… – zawa­hał się – wygra­łem.

Fiolka mil­czała. Przed oczami znowu miała Apa­cza. Kiedy powie­działa mu wtedy o mailu, strasz­nie się zde­ner­wo­wał, choć sta­rał się to ukryć. A potem ją poca­ło­wał i objął. Nagle zro­zu­miała dla­czego i spoj­rzała na Pedra jesz­cze bar­dziej prze­stra­szona.

– Posłu­chaj, Anka – zaczął, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę. – Jesteś z nas naj­roz­sąd­niej­sza, dla­tego zadzwo­ni­łem do cie­bie. Poza tym lubi­łaś Apa­cza i on cie­bie też. Prze­cież nie był typem samo­bójcy. Nie wie­rzę, że sko­czył z tego cho­ler­nego dachu. Nie zna­łem dru­giego tak weso­łego i pozy­tyw­nego gościa. A przy­jaź­ni­li­śmy się prze­cież od przed­szkola.

Anka pamię­tała, że od kiedy poznała chło­pa­ków, Tymon nie odstę­po­wał Apa­cza. Wyglą­dało, jakby był jego młod­szym bra­tem – Oskar tak wła­śnie go trak­to­wał. Kie­dyś trzech chło­pa­ków ze star­szej klasy popy­chało Tymona na kory­ta­rzu. Wtedy zja­wił się Apacz – zawsze był wyro­śnięty ponad swój wiek – i naj­zwy­czaj­niej w świe­cie ich pobił.

– Poza tym miał straszny fart. Nawet kiedy wpa­dał w kło­poty, zawsze mu się uda­wało z tego wyleźć obronną ręką. No i pod­ko­chi­wała się w nim naj­faj­niej­sza dziew­czyna w szkole.

Na zdzi­wione spoj­rze­nie Anki Pedro zare­ago­wał nie­cier­pli­wym mach­nię­ciem ręki.

– No prze­cież o tobie mówię. I on też cię bar­dzo lubił. Anka, im dłu­żej o tym myślę, tym więk­sze mam wąt­pli­wo­ści. On nie mógł popeł­nić samo­bój­stwa. To, kurwa, nie­moż­liwe!

Fiolka poczuła, że po policz­kach spły­wają jej dwie duże łzy.

– On… – Głos jej się zała­mał. – Myślę… że on wtedy dostał takiego samego maila jak ty.

Tymon zamilkł i posza­rzał na twa­rzy.

– Kiedy mu powie­dzia­łam o swoim mailu, prze­stra­szył się. Wydaje mi się, że poje­cha­li­śmy na Bia­ło­wie­ską, bo chciał nas chro­nić.

– Przed czym?

– Nie wiem.

Znowu te cho­lerne łzy i ści­śnięte gar­dło. Prze­łknęła ślinę i otarła policzki.

– Wiem, kto może wysy­łać te wia­do­mo­ści – cią­gnęła pew­niej­szym gło­sem. – Ktoś, kto wie­dział o naszym Klu­bie Samo­bój­ców i o Kole For­tuny.

– Czyli kto?

– Nie wiem. Może któ­reś z nas się wyga­dało? Może nawet sam Oskar? Miał prze­cież mnó­stwo zna­jo­mych.

Tymon ude­rzył pię­ścią w otwartą dłoń.

– Ni­gdy mi się ten pomysł z Kołem For­tuny nie podo­bał – mruk­nął. – Tylko jak zwy­kle ule­głem Apa­czowi. Poza tym zakrzy­cze­li­ście mnie.

Na chwilę zamilkł, a potem wresz­cie wypo­wie­dział to na głos:

– Posłu­chaj… Jeśli ktoś zrzu­cił Apa­cza z tego dachu, to zna­czy, że ja będę następny? Dosta­łem prze­cież ten cho­lerny wier­szyk.

– Jezu, nie­moż­liwe. – Pokrę­ciła głową. – Myślisz, że ktoś Oskara zamor­do­wał i teraz… twoja kolej? To jakiś non­sens! – wykrzyk­nęła. – Nie, to nie może być prawda. Ktoś sobie z nas po pro­stu robi debilne żarty.

– Ale kto? Po co? – prze­rwał jej Tymon.

– Chyba nikt z naszej paczki – rzu­ciła nie­pew­nie.

Tymon jak gdyby się skur­czył. Spoj­rzał jej ze stra­chem w oczy.

– Fiolka, co ja mam robić? Boję się.

Anka Wiśniew­ska miała zupełną pustkę w gło­wie.

– Musimy to zgło­sić na poli­cję – wypa­liła po chwili.

– Zwa­rio­wa­łaś? Stary mnie zabije, kiedy się dowie, że bez jego wie­dzy posze­dłem do psiarni.

– To ja pójdę – rzu­ciła.

– Nie ma mowy. Co za róż­nica, kto pój­dzie?

– W takim razie powiedz o wszyst­kim ojcu.

Tymon się zawa­hał. Wszy­scy w ich paczce wie­dzieli, że miał fatalne rela­cje ze swoim ojcem, praw­ni­kiem. Kie­dyś Mate­usz powie­dział jej w tajem­nicy, że Tymon boi się swo­jego sta­rego.

– Musisz mu powie­dzieć – nale­gała. – Mogę pójść z tobą.

– Prze­stań, Fiolka! Tylko byś zaszko­dziła.

Chwy­ciła go mocno za ramię.

– Jeśli mu nie powiesz, jutro idę na poli­cję.

– Powiem.

Uści­snęli się na poże­gna­nie.

– Uwa­żaj na sie­bie – szep­nęła mu do ucha.

Uśmiech­nął się blado i poszedł ścieżką mię­dzy blo­kami w kie­runku dom­ków jed­no­ro­dzin­nych na Świ­no­uj­skiej. Anka odpro­wa­dzała go wzro­kiem, dopóki nie znik­nął za zakrę­tem.

Bała się. Strasz­nie się bała.

Rozdział 9

Bożena Wysocka pró­bo­wała oglą­dać wia­do­mo­ści na TVN24, ale tylko patrzyła w ekran na zmie­nia­jące się obrazy. Jej myśli krą­żyły zupeł­nie gdzie indziej. Coraz czę­ściej wra­cały do tam­tej nocy, kiedy wyce­lo­wała pisto­let w głowę śpią­cego męża i naci­snęła spust. Wyobra­żała sobie, co by się stało, gdyby pisto­let był odbez­pie­czony. Huk. Krwawa wyrwa w skroni i szybko powięk­sza­jąca się plama krwi na poduszce. Pro­ku­ra­tor Wysocki umarłby we śnie. Może śnił o swo­jej poli­cjantce. Może śniło mu się, że pie­przą się jak kró­liki w tanim hostelu z poko­jami na godziny. Uśmiech­nęła się na tę myśl i znowu poczuła, jak w pod­brzu­szu robi jej się cie­pło i przy­jem­nie. Cie­kawe, co powie­dzia­łaby ta suka poli­cjantka. „Pro­ku­ra­tor Wysocki zgi­nął we wła­snym łóżku od strzału w głowę. Poli­cja podej­rzewa pora­chunki w świe­cie prze­stęp­czym” – taki mógłby być napis na pasku w TVN24.

– Kocha­nie, muszę wyjść na godzinkę. – Głos męża dobiegł ją z daleka.

Ock­nęła się gwał­tow­nie z roz­my­ślań. Mąż usiadł przy niej, objął ją ramie­niem i poca­ło­wał w poli­czek.

– Wyglą­dasz jakoś dziw­nie – zanie­po­koił się. – Źle się czu­jesz?

W życiu się, kurwa, tak dobrze nie czu­łam – chciała powie­dzieć mu w twarz, ale tylko uśmiech­nęła się blado.

– Ostat­nio jestem jakaś osła­biona – odpo­wie­działa. – Chyba za dużo sie­dzę w domu.

– Może umów się z kole­żan­kami gdzieś na mie­ście – zapro­po­no­wał. – Sły­sza­łem, że Agata Sło­wak i Jolka, narze­czona pro­ku­ra­tora Romań­skiego, co chwilę wycho­dzą na piwo. Nie dzwo­niły do cie­bie?

– Dzwo­niły, odmó­wi­łam. Ale masz rację – dodała zaraz. – Następ­nym razem się z nimi wybiorę. Dobrze mi to zrobi.

– Bar­dzo mądra decy­zja – pochwa­lił ją. – Nie można się cią­gle zaj­mo­wać domem. Jest jesz­cze inny świat.

Świat dzi­wek i takich skur­wieli jak ty, zdra­dza­ją­cych żony – pomy­ślała.

Wysocki cmok­nął ją jesz­cze raz i wyszedł z domu.

Samo­chód stał na pod­jeź­dzie. Wysocki wsiadł do nagrza­nego wnę­trza, uru­cho­mił sil­nik, pocze­kał, aż brama się auto­ma­tycz­nie otwo­rzy, i wyje­chał na drogę. Do parku Bro­chow­skiego doje­chał w trzy minuty. Zapar­ko­wał na skrzy­żo­wa­niu Wia­duk­to­wej i Kon­duk­tor­skiej, obok boiska pił­kar­skiego, i zga­sił sil­nik. Był kilka minut spóź­niony, ale nawet go to cie­szyło. Niech tam­ten tro­chę poczeka, niech wie, kto tu roz­daje karty. Prze­szedł na drugą stronę ulicy i wresz­cie zna­lazł się na miej­scu spo­tka­nia. Żar lejący się z nieba był nie do wytrzy­ma­nia.

Zie­lony labi­rynt powstał w ramach pro­jektu rewi­ta­li­za­cji parku na Bro­cho­wie w latach dzie­więć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku, na tyłach hotelu Bro­chów. Two­rzące labi­rynt graby miały około dwóch metrów wyso­ko­ści i śmiał­ko­wie zapusz­cza­jący się do środka musieli się nie­źle nacho­dzić, zanim udało im się zna­leźć wyj­ście. Wysocki prze­żył taką przy­godę na wła­snej skó­rze, kiedy córki zacią­gnęły go tu na spa­cer. Weszli razem, ale potem dziew­czynki ucie­kły, zosta­wia­jąc go samego. Tra­fie­nie do wyj­ścia zajęło mu dobre kilka minut. Na szczę­ście zasada skrę­ca­nia tylko w prawo świet­nie się tu spraw­dziła. Córki śmiały się z tego dow­cipu kilka mie­sięcy.

Męż­czy­zna już cze­kał. Miał koło pięć­dzie­siątki, ale ubie­rał się na spor­towo, żeby wyglą­dać mło­dziej. Sta­ran­nie przy­strzy­żone włosy zafar­bo­wał na czarno, może by ukryć siwi­znę. Wąsy i hisz­pań­ska bródka dopeł­niały cało­ści. Pew­nie dla­tego tak podo­bał się kobie­tom. Według poli­cyj­nej kar­to­teki, którą Wysocki dokład­nie prze­stu­dio­wał przed spo­tka­niem, facet dawno temu się roz­wiódł, miał dziecko z kobietą, którą też już zdą­żył zosta­wić, a potem był w jesz­cze kilku nie­for­mal­nych związ­kach.

Sta­nęli naprze­ciw sie­bie.

Wysocki wycią­gnął otwartą dłoń i powie­dział krótko:

– Tele­fon.

Jed­nym takim gestem zyskał prze­wagę psy­cho­lo­giczną i wie­dział, że nie straci jej do końca roz­mowy.

– Wyłącz tele­fon.

Facet posłusz­nie wyłą­czył swój smart­fon.

– Pokaż, co masz w kie­sze­niach.

Męż­czy­zna wyjął doku­menty, klu­czyki od auta i papie­rosy.

– Roze­pnij i roz­chyl koszulę.

Wysocki nie patrzył długo. Nie inte­re­so­wała go męska owło­siona pierś, tylko ewen­tu­alny pod­słuch.

– Idziemy – rzu­cił i wszedł do labi­ryntu.

Męż­czy­zna bez słowa poszedł za nim. Doświad­cze­nie zdo­byte dzięki dow­ci­powi córek pozwo­liło Wysoc­kiemu szybko dotrzeć do cen­trum labi­ryntu, o tej porze na szczę­ście cał­kiem pustego.

– Wiesz, dla­czego chcia­łem się z tobą spo­tkać? – zapy­tał bez żad­nych wstę­pów.

– Nie mam poję­cia.

– Ponie­waż jesteś byłym mężem Pau­liny Czerny. Wyświad­czysz mi przy­sługę. – Pro­ku­ra­tor patrzył na tam­tego nie­ru­cho­mym wzro­kiem.

– Jaką? – padło ostrożne pyta­nie.

– Pau­lina ma w domu kom­pro­mi­tu­jące mnie foto­gra­fie. Zdo­bę­dziesz je i mi oddasz. Nie obcho­dzi mnie, jak to zro­bisz.

– Co to za zdję­cia?

– Jestem na nich z dwiema dziew­czy­nami w sytu­acji, powiedzmy… in fla­granti.

Męż­czy­zna poki­wał ze zro­zu­mie­niem głową. Szybko prze­szedł do kon­kre­tów, co bar­dzo Wysoc­kiego ucie­szyło.

– Co będę z tego miał?

– Raczej czego z tego nie będziesz miał.

– Jaśniej, pro­szę.

– Jesteś zadłu­żony po uszy, ściga cię czte­rech komor­ni­ków. Ale to nie jest twoje naj­więk­sze zmar­twie­nie. Wspól­nicy spółki Extres, któ­rej pre­ze­sem byłeś przez ostat­nie dwa lata, zło­żyli zawia­do­mie­nie do pro­ku­ra­tury. Oskar­żają cię o dzia­ła­nie na szkodę spółki i sprze­nie­wie­rze­nie kilku milio­nów zło­tych. Ja pro­wa­dzę to postę­po­wa­nie. Jeśli się nie zgo­dzisz, wsa­dzę cię do wię­zie­nia na co naj­mniej dwa lata. Do tego dołożę zakaz pro­wa­dze­nia dzia­łal­no­ści gospo­dar­czej, a sąd zasą­dzi odszko­do­wa­nie na grube miliony. Będziesz w czar­nej dupie.

– A jeśli się zgo­dzę?

– Mak­sy­mal­nie prze­cią­gnę postę­po­wa­nie. Być może uda się przedaw­nić oskar­że­nie. W naj­gor­szym razie dosta­niesz wyrok w zawia­sach i kil­ka­dzie­siąt tysięcy nawiązki. Wspól­nicy Extresu będą musieli zało­żyć sprawę cywilną o zwrot zde­frau­do­wa­nych pie­nię­dzy. A to potrwa. Sądy są strasz­nie prze­ła­do­wane. Żeby nie było, że chcę cię wyko­rzy­stać, dołożę pięć­dzie­siąt tysięcy gotówką jako zwrot kosz­tów odzy­ska­nia zdjęć. To chyba uczciwa pro­po­zy­cja?

– Bar­dzo ci zależy na tych fot­kach.

– Gówno cię to obcho­dzi! – Wysocki pod­niósł głos. – Wszyst­kie zdję­cia mają tra­fić do mnie, jasne? Nie pró­buj się ze mną kon­tak­to­wać. Nie­długo się ode­zwę.

Pro­ku­ra­tor Wysocki odwró­cił się i ruszył naj­bliż­szą ścieżką poro­śniętą z obu stron wyż­szymi od niego drze­wami.

– Pocze­kaj pięć minut, zanim za mną pój­dziesz – rzu­cił na odchodne. – Lepiej, żeby nikt nas nie widział razem.

Kiedy znik­nął za zie­loną ścianą, usły­szał jesz­cze pełne nie­po­koju pyta­nie:

– Hej! Jak ja, do cho­lery, mam stąd wyjść?!

Wysocki uśmiech­nął się i powie­dział do sie­bie:

– To nie jest twój naj­więk­szy pro­blem.

Rozdział 10

Zdję­cie na nagrobku przed­sta­wiało roze­śmianą ciem­no­włosą dziew­czynę patrzącą pro­sto w obiek­tyw. Jego uko­chana sio­stra. Wciąż nie mógł uwie­rzyć, że minęły już cztery lata. Pew­nej desz­czo­wej nie­dzieli w listo­pa­dzie uszczel­niła okna i szpary w drzwiach watą, zro­biła sobie kawę w eks­pre­sie i usia­dła przy kuchen­nym stole.

„Odkrę­ciła gaz, nie zapu­kał nikt na czas…” – śpie­wał Grze­gorz Mar­kow­ski w Auto­bio­gra­fii. Tak samo było z Kasią.

Ale czy na pewno sama odkrę­ciła kurki?

Na początku miał do sie­bie pre­ten­sje, że nie zauwa­żył, kiedy zaczęło się z nią dziać coś dziw­nego. Przy­ga­sła, zro­biła się apa­tyczna, rza­dziej do niego dzwo­niła, spo­ty­kali się też nie tak czę­sto, jak daw­niej. Jej zacho­wa­nie wytłu­ma­czył sobie zmę­cze­niem pracą i jesienną chan­drą. Póź­niej miał do niej żal. Byli sobie bar­dzo bli­scy, zwie­rzali się z naj­skryt­szych tajem­nic, a ona mu nie powie­działa, że dzieje się coś nie­do­brego.

Przez minione cztery lata jego myśle­nie o ostat­nich chwi­lach Kasi ule­gło dia­me­tral­nej zmia­nie. A jeśli to nie była depre­sja, tylko… strach? Może ktoś ją prze­ra­ził? Może dłoń, która prze­krę­ciła kurki i zamknęła drzwi do kuchni, nie była jej dło­nią?

Pamię­tał wszystko ze szcze­gó­łami, jakby prze­ży­wał to wie­lo­krot­nie. Może zresztą tak było. Śnił kosz­mary, które zawsze zaczy­nały się od momentu, kiedy wcho­dził do pokoju Kasi i sia­dał przy jej biurku.

Pamię­tał jak dziś. Był 29 listo­pada. Od trzech dni padał deszcz ze śnie­giem, tem­pe­ra­tura utrzy­my­wała się w gra­ni­cach zera, niebo pokry­wały ciem­no­szare, cięż­kie chmury. Rodzice zapro­sili go na obiad. Po obie­dzie ojciec poszedł do kuchni, wyjął z lodówki zmro­żoną butelkę wódki i roz­lał do dwóch kie­lisz­ków. Wódka była gęsta jak olej i zimna jak Antark­tyda.

Pół godziny póź­niej mama podała kawę i kar­patkę, a on, trzy­ma­jąc tale­rzyk z cia­stem w jed­nej ręce i szklankę z kawą w dru­giej, ośmie­lony wypi­tym alko­ho­lem, poszedł do pokoju Kasi i usiadł przy jej biurku. Nic tu się nie zmie­niło, nie było nawet dro­binki kurzu. Na obu­do­wie moni­tora kom­pu­te­ro­wego wciąż przy­kle­jone były żółte kar­teczki post-it. Tylko tusz tro­chę wyblakł.

Zadzwo­nić do Joaśki.

W czwar­tek ciu­chy z pralni!

Pro­jekt na pią­tek – deadline!

Zapo­mnieć o tym świ­rze.

Kim był świr?

Upił kawy ze szklanki, wziął do ust kawa­łek kar­patki i się­gnął po papiery leżące na kupce z boku biurka. Prze­glą­dał je machi­nal­nie i nagle zamarł. Póź­niej nie potra­fił sobie wytłu­ma­czyć, dla­czego nie­bie­ska kar­teczka zro­biła na nim takie wra­że­nie.

Zapa­lił lampkę i posta­wił na pły­cie nagrobka.

– Muszę już iść, Kasiu – powie­dział.

Zapa­lił e-papie­rosa i odszedł. Pod jego sto­pami chrzę­ściły kamie­nie, któ­rymi wysy­pana była ścieżka. Po chwili wyszedł na wyas­fal­to­waną główną aleję cmen­ta­rza Oso­bo­wic­kiego, naj­więk­szej nekro­po­lii w mie­ście, i ruszył w kie­runku kaplicy. Minął dobry kwa­drans, zanim zna­lazł się na par­kingu. Jechał wolno do domu, cały czas błą­dząc myślami w prze­szło­ści.

Na nie­bie­skiej kwa­dra­to­wej kartce wyrwa­nej z biu­ro­wego notat­nika w kształ­cie kostki ktoś napi­sał roz­chwia­nymi lite­rami:

Śmier­cior o Tobie pamięta.

Tam­tego wie­czoru tak długo wpa­try­wał się w ten napis, aż wresz­cie wypity alko­hol zwy­cię­żył jego umysł, przy­wo­łu­jąc sen. Potem zapo­mniał na całe trzy mie­siące.

Kar­teczka wpa­dła mu ponow­nie w ręce pod­czas robie­nia porząd­ków. Wła­śnie skoń­czył cykl arty­ku­łów o prze­mocy sek­su­al­nej w rodzi­nie. Część mate­ria­łów wpi­nał do segre­ga­to­rów, ale więk­szość lądo­wała w koszu na śmieci.

Prze­rwał wtedy sprzą­ta­nie i odru­chowo w Google wpi­sał hasło „Śmier­cior”. W ten spo­sób zna­lazł cztery opo­wia­da­nia opu­bli­ko­wane na jakimś nędz­nym blogu lite­rac­kim. Zamiesz­czano tam wszyst­kie śmieci, które przy­sy­łali marzący o Lite­rac­kiej Nagro­dzie Nobla gra­fo­mani. Traf chciał, że pierw­szy tekst, który zna­lazł, nosił tytuł Śmier­cior dotrzy­muje obiet­nic. Prze­czy­tał opo­wia­da­nie i natych­miast sko­ja­rzył treść z praw­dzi­wym zda­rze­niem: we wsi Luto­mierz ojciec zamor­do­wał żonę i dwójkę dzieci, a potem powie­sił się w sto­dole.