To, czego nie widać - Agata Polte - ebook + książka

To, czego nie widać ebook

Agata Polte

4,4

Opis

To, czego nie widać, może boleć najbardziej

Malwina jest zdolną nastolatką w maturalnej klasie. Jej życie wypełnia głównie nauka, zajęcia pozalekcyjne i konkursy. Dziewczyna robi wszystko, by zadowolić wiecznie narzekającą i krytykującą ją matkę, nawet jeśli oznacza to zrezygnowanie ze wszystkiego, co lubi.

I chociaż radzi sobie najlepiej w szkole, w domu nieustannie słyszy jedną rzecz: że jest beznadziejna.

Gdy wydaje się, że nic się nie zmieni, w życiu Malwiny pojawiają się nowe osoby. Poznaje Bartka, chłopaka o sarkastycznym poczuciu humoru, zaprzyjaźnia się z Natalią, która mimo własnej trudnej sytuacji staje się dla niej oparciem. Życie Malwiny nagle, wręcz brutalnie przyspiesza. Czy będzie gotowa zawalczyć o siebie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (106 ocen)
63
29
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nataliawalczok

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
00
Justyna-2017

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka,ale dla młodzieży
00
moniaiania

Dobrze spędzony czas

Książka która porusza naprawdę ciężki temat przemoc psychiczna warto ją przeczytać
00
dag_marka

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka, chociaż porusza bardzo trudny temat :) Warta przeczytania:)
00
Gosiaczek1408

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogłam się oderwać, książka napisana super.
00

Popularność




Agata Polte To, czego nie widać ISBN Copyright © by Agata Polte, 2018All rights reserved Redakcja Witold Kowalczyk Projekt okładki i stron tytułowych Izabella Marcinowska Skład i łamanie Witold Kowalczyk Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Prolog

Głośne rozmowy prowadzone w salonie słyszę nawet w łazience, która jest piętro wyżej. Śmiechy rozchodzą się po całym domu, co jeszcze bardziej mnie irytuje. Zaciskam mocno dłonie na szarej umywalce i spoglądam na swoje odbicie w lustrze.

— Tylko godzina — szepczę, wpatrując się w swoje szare oczy.

Bardzo się staram, by przestało być w nich widać zdenerwowanie i gorycz. Poprawiam kolejny raz brązowe włosy, sięgające do połowy pleców, później prostuję kołnierzyk beżowej marynarki, przygładzam dłonią czarną sukienkę i wzdycham po raz ostatni. Muszę tam wrócić, zanim ktoś zacznie się zastanawiać, dlaczego nie ma mnie tak długo.

Schodząc po schodach, słyszę, że rozmowa przy stole nadal toczy się na ten sam temat — studiów Nikodema i Artura. Mój brat i jego przyjaciel są na tym samym kierunku, studiują medycynę. Nigdy nie mają dość opowiadania bajek na temat swojej nauki, a rodzice nigdy nie mają dość słuchania ich przechwałek.

— O, Malwina. Gdzie zniknęłaś na tak długo? — pyta Artur, gdy mnie widzi, przerywając na chwilę rozmowę.

Nie odpowiadam, a on wcale nie oczekuje odpowiedzi, bo od razu przechodzi do kolejnego tematu. Siadam na swoim miejscu, uparcie nie patrząc na moją matkę, choć ona stara się nawiązać kontakt. Wiem, co miałaby do powiedzenia, więc po co psuć sobie humor jeszcze bardziej?

— Podać ci jeszcze surówkę? — pyta matka, gdy po dwudziestu minutach wszyscy zabierają się do jedzenia wniesionego dopiero co obiadu.

Przyglądam się zawartości swojego talerza, ale nie marszczę brwi. To też by się jej nie spodobało. Nie wiem tylko, co znowu robię nie tak. Przecież nie nałożyłam za dużo ani za mało, chyba wszystko było w porządku. Przenoszę wzrok na twarz matki, a później odwzajemniam jej lekki uśmiech. Uśmiech oceniający. Uśmiech fałszywy. Uśmiech, którego nienawidzę.

— Tak, właśnie miałam poprosić — kłamię gładko, wyciągając dłoń przez stół.

Gdy przechwytuję miskę, idealna pani Czarnecka przenosi spojrzenie z powrotem na mojego ojca.

— Kochanie, dolałbyś mi wina?

Po chwili Artur znów się odzywa — ale, o dziwo, nie mówi o medycynie — i wszyscy włączają się w dyskusję, śmieją z opowiadanych żartów i rozmowa znów zaczyna się toczyć zwykłym rytmem. Skubię jedzenie, nie mając już na nie ochoty, bo przecież nie wypada zostawić niczego na talerzu. To byłoby niedopuszczalne, gdy jesteśmy w gościach.

Po kolejnych trzydziestu minutach męki jestem już pewna, że jest coś, czego nienawidzę bardziej od poniedziałków — to właśnie spotkania z przyjaciółmi rodziców, te wszystkie sztuczne obiadki i kolacje, na które zapraszają nas co najmniej raz w miesiącu. Nie cierpię siedzenia tam i śmiania się, bo inni się śmieją. Mam dość udawania, że interesuję się anegdotkami Bieleckiego z pracy albo lekarskimi dowcipami Artura. Nie mogę znieść tej sztucznej atmosfery, która sprawia, że się duszę.

Kieruję spojrzenie na ojca. Piotr Czarnecki ma czterdzieści pięć lat, przerzedzone już krótkie, jasne włosy i zawsze ubrany jest w jeden ze swoich ciemnych garniturów. Nikt, oczywiście oprócz naszej rodziny, nie widzi go nigdy w niczym innym, tylko w marynarce, spodniach wyprasowanych na kant przez gosposię i wypolerowanych butach. W końcu jako jeden z najlepszych radców prawnych w mieście musi wyglądać elegancko i dobrze się prezentować. Moja matka, Irena Czarnecka, jest szczupłą, wysoką kobietą o mysim kolorze włosów, które cały czas farbuje na brąz. Na twarzy nie ma prawie żadnej zmarszczki, mimo swoich czterdziestu czterech lat. Skoro ma dziesięć salonów kosmetycznych w trzech miastach, nie musi raczej zaprzątać sobie głowy czymś tak przyziemnym, jak oznaki starzenia się. Razem z ojcem tworzą idealnie dobraną parę. Gdy patrzy się na nich z boku, widzi się dwoje ludzi wpatrzonych w siebie jak w najpiękniejsze obrazy. Nikt nigdy nie widział, żeby kłócili się publicznie, nawet gdy pięć lat temu nasza rodzina przeżywała spory kryzys. Zawsze się ze sobą zgadzają, chodzą razem na każde wydarzenie i są przykładem dla wielu osób.

Tak idealna para nie mogła nie mieć równie wspaniałych dzieci. Nikodem, mój brat, studiuje już drugi rok w naszym rodzinnym mieście, Wrocławiu. Nie idzie mu źle, ale nie jest najlepszy na roku, choć sam oczywiście uważa, że tak. Jest wysoki, ma zawsze wzorowo ułożone ciemnoblond włosy i uśmiech, obok którego nie przeszłaby obojętnie żadna dziewczyna, a przynajmniej tak mi zawsze mówi. Ponoć jest bardzo podobny do ojca, gdy ten był w jego wieku. Ja natomiast odziedziczyłam po matce szare oczy i zgrabny nos. Poza tym w niczym nie przypominam żadnego z rodziców, co mi zupełnie nie przeszkadza, im zdaje się również. Nie mam jasnych włosów jak reszta z nich, tylko ciemnobrązowe; nie mam bladej karnacji i nie opalam się jak oni na czerwono, bo moja skóra ma odcień ciepłego beżu. Ale jestem szczupła, wysoka i ładnie wyglądam przy nich na zdjęciach, to wystarcza.

Nikodem opowiada jakiś dowcip, z którego wszyscy się śmieją. Tym razem im wtóruję. Jak mogę tego nie zrobić? Czwórka z siedmiu siedzących przy stole ludzi, podróbka tego, co nazywa się rodziną, jest bardzo śmieszna. Zresztą nie tylko ta czwórka, pozostali również. Bieleccy w końcu nie różnią się niczym od nas.

Gdyby ktoś spojrzał przez szybę salonu, zobaczyłby roześmianych i świetnie bawiących się ludzi. Pewnie sądziłby, że są szczęśliwą rodzinką i świetnymi przyjaciółmi jedzącymi obiad we własnym gronie. Że śmieją się, atmosfera jest jak zawsze wspaniała, a żadne problemy, które nękają innych, ich z pewnością nie dotyczą. Ale ja znam prawdę, dostrzegam ją ponad tym fałszem unoszącym się w powietrzu. Wiem, że to wszystko to gówno prawda, jakaś mrzonka, fikcja stworzona przez Bieleckich i przez moich idealnych rodziców. Widzę wzrok Bieleckiego, który pod stołem pisze kolejnego esemesa z serduszkiem, a jego żona tego nie zauważa, widzę matkę i jej oceniające spojrzenie, gdy spogląda na dom „przyjaciół” i jego ozdoby, oraz brata, którego ostatnim razem, gdy podobno był na zajęciach i podbijał serca profesorów, widziałam wciągającego kokę w łazience.

Czy wiedząc to wszystko, ktoś nazwałby nas idealną rodziną? Wątpliwe. Ale przecież nikt o tym nie wie. Wszyscy sądzą, że jest dobrze, bo przecież nikt się nie skarży. Bo rodzice nie piją, na ciele nie pojawiają się żadne oznaki przemocy, mamy pieniądze… Bo z zewnątrz każdy szczegół dotyczący tej farsy wydaje się wzorcowy. Bo sąsiedzi nigdy nie słyszą krzyków ani żadnych hałasów. Ta rodzina jest przykładna, nic nie może się u nas nie układać.

Wszyscy nam zazdroszczą.

Bo wszystko jest u nas w porządku. Nawet jeśli kolejny dzień z rzędu ojciec wraca po północy, bo jest pracoholikiem i nawet nie zauważa, co się dzieje w domu. Nic złego się nie dzieje. Nawet jeśli matka po raz kolejny powtarza mi, że jestem zerem i niczego w życiu nie potrafię zrobić dobrze. Jest okej. Nawet jeśli boję się wracać do domu po dostaniu kolejnej trói ze sprawdzianu. Wszystko jest w porządku.

Nie ma nadmiaru alkoholu, nikt mnie nie bije, nie krzyczy.

Ale zdaje się, że tylko ja dostrzegam coś jeszcze, to, czego inni nie widzą. Że przecież ta najgorsza przemoc wcale tego nie wymaga. Nie potrzebuje siniaków na ciele ani hałasów. Jest jak niewidoczny z zewnątrz bicz, który chlaszcze psychikę. Powstają na niej pręgi, otarcia, a w końcu dziury, których nie można do końca zaleczyć.

Ale przecież wszystko jest w porządku.

Tego nikt nie widzi i nikt nie musi widzieć.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Rozdział 1

Wskazówki zegara przesuwają się coraz szybciej. Jestem pewna, że to nie tylko wrażenie — naprawdę tak jest. Za każdym razem, gdy spoglądam w górę na zegar, okazuje się, że minutnik jest o wiele dalej, niż powinien. Moje ręce zaczynają drżeć jeszcze bardziej, bo zostaje jedynie piętnaście minut. Jak mam skończyć tyle zadań w zaledwie piętnaście minut?

Rozglądam się po sali, gdzie moi współzawodnicy bazgrzą szybkimi ruchami po swoich arkuszach, a ich koncentracja, wiedza i pewność siebie aż biją po oczach. Czuję kropelki potu zbierające się na czole. Nie mogę sobie pozwolić na zawalenie tak ważnego konkursu. Nie teraz, gdy nie spałam nocami, by ogarnąć cały materiał i jednocześnie nadążyć z bieżącym materiałem. Nie, gdy włożyłam w to tyle wysiłku. Nie, gdy wczorajszego wieczoru matka znowu mi wypomniała, że nigdy niczego nie potrafię zrobić dobrze.

Przymykam oczy, ale tylko na sekundę. Tylko i aż, bo przecież w tej chwili czas nie jest moim sojusznikiem. Zaraz jednak je otwieram, biorę głęboki oddech i wracam do arkusza. Czternaście minut i dwadzieścia zadań. Przecież nieraz już radziłam sobie z presją.

Gdy bije gong oznajmiający zakończenie konkursu, kończę pisać odpowiedź na szesnaste pytanie. Zostały cztery, do których nawet nie zajrzałam, mimo to jestem dumna ze swojego wyniku. Poradziłam sobie, teraz wszystko zależy od tego, jak inni dali sobie radę.

Wychodzę z sali, ściskając swoje trzy długopisy. Wyniki ogłoszą za tydzień, ale ja już mam powód do świętowania — udało mi się. Odniosłam kolejne małe zwycięstwo. Szkoda, że tylko ja o tym wiem i tylko ja mogę się z niego cieszyć. Ale to zawsze coś, przynajmniej przez kilka kolejnych dni nic nie zepsuje mi humoru, bo matka będzie miała urodziny. A to oznacza, że tata będzie wracał z pracy wcześniej, że poświęci jej więcej czasu, a w jego obecności ona nie będzie się mnie tak bardzo czepiać. Będę miała kilka dni spokoju. Mam niemal ochotę odetchnąć z ulgą, gdy to sobie uświadamiam.

Kieruję się do swojej szafki, bo muszę wziąć torbę i zaczekać na kolejne zajęcia. Nie zamierzam wracać na koniec matematyki, więc po prostu przeczekam te kilkanaście minut tutaj. Gdy docieram do swojego boksu, siadam na małej ławeczce w rogu i opieram się plecami o ścianę. Przymykam oczy i pozwalam całemu napięciu, które towarzyszyło mi przed konkursem, powoli opuścić moje ciało. O dziwo, to działa, bo po chwili zaczynam już oddychać normalnie, nie czuję tego stałego ucisku w klatce piersiowej. Jest dobrze. I będzie. Przynajmniej przez kilka następnych dni.

— Ej, laska!

Napięcie niespodziewanie wraca. Otwieram oczy i dostrzegam dwóch chłopaków i dziewczynę, którzy stoją w wejściu do boksu mojej klasy. Nie znam żadnego z nich, no, może tylko z widzenia. Z tego, co się orientuję, dziewczyna ma na imię Natalia i chodzi do równoległej klasy, IIIe, ci dwaj obok niej chyba do technikum, które także znajduje się w budynku szkoły. Raz mieliśmy z nimi łączony wuef, gdy nasza nauczycielka zachorowała. Ale nie przypominam sobie imion chłopaków. Ten blondyn to Adam? Adrian? Andrzej? Nie mam pojęcia. Drugiego w ogóle nie kojarzę.

— Co? — pytam po prostu, nie mając pojęcia, czego mogą ode mnie chcieć.

Natalia, wysoka, szczupła brunetka, uśmiecha się do mnie szeroko i szturcha blondyna, który zaczął otwierać usta. Dziewczyna ma na sobie poszarpane dżinsy, ostatnio coraz więcej moich koleżanek takie nosi. Podobają mi się, ale gdybym nosiła je przy matce, mogłaby dostać zawału, a później wyrzucić mnie z domu. Poza tym Natalia ma na sobie skórzaną kurtkę i buty za kostki, w prawej ręce trzyma paczkę fajek.

— Masz może ognia? — pyta.

— Ja… — waham się chwilę.

Tak się składa, że miałam swoje przygody z papierosami, gdy myślałam, że pomogą mi się odstresować. Od tego czasu noszę zapalniczkę i niedokończoną paczkę w kieszeni plecaka, ale od dawna do nich nie sięgałam. Nie jestem pewna, czy będzie jeszcze działać.

— Mówiłem, że Panna Idealna nie pomoże — mruczy pod nosem brunet, gdy nie odpowiadam.

Wiem, że zamierzał to powiedzieć tak, żebym nie słyszała. Ale słyszę. I wściekam się, bo mam dość tego, że każdy wyśmiewa mnie za to, kim jestem. Przezwiska „prymuska”, „kujonka”, „pupilka nauczycieli” towarzyszą mi od podstawówki i niemal zdążyłam się do nich przyzwyczaić. Ale tym razem jestem zbyt zdenerwowana po tych kilku tygodniach harówki, po wczorajszej awanturze z matką, po weekendowym sztucznym obiadku oraz po konkursie, który pewnie zawaliłam, by kolejny raz dać się tak lekceważyć.

— To po jaką cholerę pytaliście? — warczę niepodobnym do mojego głosem i wstaję.

Podnoszę torbę z podłogi i nie zważając na to, że nie mam odpowiednich książek, bo nie wyjęłam ich jeszcze z szafki, ruszam w stronę tej trójki. Nie wiem, kto jest bardziej zaskoczony moim zachowaniem — oni czy ja. Staję przed Natalią, wyjmuję zapalniczkę z kieszeni plecaka i wciskam jej w dłoń. Później patrzę na bruneta. Muszę zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w oczy.

— Panna Idealna oczekuje zwrotu — dodaję.

Właściwie nie wiem po co, przecież mogą sobie wsadzić gdzieś tę zapalniczkę. Nie jest mi potrzebna. Ale nie dodaję tego, tylko mijam trójkę wagarowiczów, zahaczając ramieniem zszokowanego bruneta. Pewnie bardziej boli to mnie niż jego, ale w tej chwili zupełnie mnie to nie interesuje. Bardzo się koncentruję, żeby się nie potknąć na wysokich obcasach, których nienawidzę, ale butów także nie zdążyłam przez nich zmienić. Później, po tej lekcji, wrócę do szatni i to zrobię.

Rozlega się dzwonek, więc kieruję się w stronę schodów i zaczynam się wspinać na drugie piętro. Polski, wspaniale. I to dwa z rzędu, czy może być lepiej? Zresztą kogo ja oszukuję. Prawie codziennie mam dwa polskie obok siebie. Uroki klasy o profilu społeczno-prawnym. Masa polskiego, mnóstwo historii i trochę wosu, marzenie. Dobrze, że od czasu do czasu jest to przetkane matematyką czy wuefem, bo chybabym oszalała. Nienawidzę historii od dziecka, do polskiego mam awersję od gimnazjum, chociaż w liceum zaczęło się to zmieniać dzięki świetnemu nauczycielowi. Ale matka się upiera, że zostanę prawniczką jak ojciec, i voilà. Przynajmniej udało mi się, a raczej udało się mojemu dziadkowi, wynegocjować zwykłą szkołę publiczną, a nie jedną z prywatnych z internatem, do których chciała mnie posłać. Chociaż nie wiem, czy w internacie nie miałabym więcej spokoju niż w domu.

— O, hej, Malwa! Jak ci poszło? — Uśmiecha się do mnie Kaśka, gdy docieram pod drzwi klasy, gdzie reszta grupy zdążyła już się zebrać.

Odwzajemniam z trudem jej uśmiech. Kaśka jest moją koleżanką od pierwszej liceum, ale tak naprawdę trzymamy się razem ze względu na naszych rodziców, którzy się przyjaźnią i nie wyobrażają sobie, że ich córki mogłyby nie być najlepszymi przyjaciółkami. Właściwie to przeze mnie Kaśka poszła do publicznego liceum, jej rodzice też zamierzali posłać ją do prywatnej szkoły, ale gdy moja matka przegrała z dziadkiem i ojcem, którzy stwierdzili, że jeśli chcę iść akurat do tego liceum, to tak będzie, zaczęła wszem wobec rozpowiadać, że szkoły prywatne są na tak niskim poziomie, że w życiu nie pomyślałaby o tym, by zapłacić choćby grosz za moją edukację tam. Podobno jestem zbyt zdolna, żeby marnować się w takich dziurach, a moja szkoła była w tej chwili numerem jeden w rankingu, jeśli chodziło o Wrocław i okolice. Najwięcej zdanych matur, najwięcej uczniów zdobywających nagrody na olimpiadach i konkursach, jednym słowem cudo, jak twierdzi matka. No i mój ojciec też do niej chodził, więc po przegranej bitwie o moją szkołę zmieniła front i w towarzystwie rozpływa się w zachwytach nad liceum, do którego chodzę. Rodzice Kaśki, którzy prowadzą własne gabinety lekarskie, od razu jej powiedzieli, że też ma złożyć papiery do tej szkoły, a później załatwili wszystko tak, żebyśmy trafiły do jednej klasy. Nie powiem, cieszyłam się, że będę miała choć jedną znajomą osobę, ale prawda jest taka, że z Kaśką różnimy się niemal tak jak dzień i noc. I nie chodzi o wygląd, bo w tym względzie akurat jesteśmy dość podobne — Kaśka też jest wysoka i ma ciemne włosy, tyle że czarne, a nie brązowe.

— Okaże się za jakiś czas — odpieram i staję przy niej.

Pozwala mi zrobić zdjęcie swoich notatek z dwóch matematyk i przyrody, które mnie ominęły, a później gadamy chwilę o zadaniu domowym. Kaśka nie jest uczennicą szóstkową, ale widać, że jej to nie przeszkadza. Woli imprezować, wychodzić ze znajomymi i po prostu się bawić niż siedzieć nad książkami. Zawsze jej zazdrościłam, że może sobie na to pozwolić, a jej rodzice to akceptują. Wiem, że kilka razy dostawała ochrzan za późne powroty czy złe oceny i że miała wiele kar za swoje zachowanie, ale ogólnie nie była pod takim rygorem jak ja. Dlatego też nigdy nie rozumiała, że za każdym razem, gdy pyta, czy pójdę z nią na imprezę do jej chłopaka, muszę odmówić. W drugiej klasie zaczęła się spotykać z innymi ludźmi, przestałyśmy ze sobą tyle rozmawiać i wcale jej się nie dziwię — w końcu ja niemal cały wolny czas spędzam nad książkami, na zajęciach dodatkowych, na wszystkich tych kółkach i nie mam dla niej zbyt wiele czasu. Kto by przy mnie wytrzymał? A więc już od ponad roku widujemy się tylko w szkole, okazjonalnie na urodzinach u niej czy u którejś z koleżanek, siedzimy razem w ławce, ale tak naprawdę niewiele mamy ze sobą wspólnego. Nasi rodzice jednak o tym nie wiedzą i pewnie lepiej, żeby tak zostało.

Rozlega się dzwonek, więc wchodzimy do sali z resztą uczniów. Moja klasa nie jest liczna, dwadzieścia sześć osób, a mimo to zawsze trochę trwa, zanim wszyscy zapakują się do ławek i uciszą na tyle, by można było zacząć. Pan profesor Czarkowski, mężczyzna po sześćdziesiątce ze sporym brzuszkiem i kołem łysiny na głowie, czeka cierpliwie za biurkiem na ciszę. Jak zwykle ma na sobie sprasowaną marynarkę i luźne spodnie, a do tego koszulę w kratę. I chociaż wygląda dość śmiesznie, nikt nigdy nie waży się, nawet po szkole, sobie z niego żartować. Jest chyba jedynym nauczycielem, który ma to coś, co tak trudno jest zdobyć ostatnimi czasy — szacunek uczniów. Wszyscy odnoszą się do niego z respektem, nikt się nie spóźnia na jego lekcje, nie rozmawia szeptem w ostatnich ławkach. U profesora Czarkowskiego coś takiego zapewne uszłoby płazem, bo wyznaje zasadę, że jeśli jego zajęcia kogoś nie interesują, niech robi, co mu się podoba, byle nie wchodzić mu w paradę, mimo to wszyscy zawsze słuchamy go z uwagą. Pewnie dlatego, że potrafi mówić jak nikt inny. Gdy czytamy fragmenty książek i wierszy, jego głos może zahipnotyzować. Gdy omawiamy kolejne epoki, opowiada o nich, jakby sam znał wszystko z własnego doświadczenia. Jest po prostu najlepszym nauczycielem, w dodatku można u niego prowadzić swobodną rozmowę na tematy lekcji, można też z nim pożartować, bo ma świetne poczucie humoru. Dzięki niemu zaczęłam przekonywać się do polskiego, żałuję jedynie, że tak późno trafiłam na niego w swojej szkolnej karierze.

Lekcje mijają dość szybko, zaraz po polskich mam jeszcze historię, na której nauczycielka pyta mnie, jak poszedł konkurs, a później jest tylko wuef. Gdy wracam do domu, nadal jestem lekko zaczerwieniona po wysiłku, bo całą lekcję grałyśmy z dziewczynami w kosza. Otulam się mocniej szalikiem, żeby nie owiał mnie zimny jesienny wiatr i ruszam w kierunku przystanku. Latem zwykle jeżdżę do szkoły rowerem, teraz jednak jest na to zwyczajnie za zimno, poza tym rano musiałabym wstawać wcześniej, a nie podoba mi się wizja jazdy w ciemnościach do szkoły i takich samych powrotów. Nie mogę się doczekać wiosny, która właściwie dopiero co minęła, tak samo jak lato, które było po niej. Nienawidzę jesiennej słoty, nie cierpię krótkich i zimnych dni. A dopiero październik, wspaniale. Pocieszam się jedynie myślą, że jesień, jak szybko przyszła, tak szybko odejdzie, a za nią także zima.

Docieram na przystanek, lekko już trzęsąc się z zimna. Tramwaj oczywiście odjechał dwie minuty temu, więc na następny muszę czekać kolejnych dziesięć. A później jeszcze przesiadka w autobus, ech. Uroki życia w najdalszych zakątkach miasta. Ale mama chciała mieć spokój od Wrocławia, więc cóż, muszę się teraz męczyć. Ona, ojciec i Nikodem mają samochody, więc dla nich to nie problem. Ja natomiast nie mam czasu na kurs prawa jazdy, więc na razie pozostaje mi komunikacja miejska. Od czasu do czasu zabiera mnie tata, gdy sobie przypomina, że powroty sprawiają mi trochę kłopotów.

Mam w uszach słuchawki, więc dopiero po chwili dociera do mnie, że stojąca obok osoba coś mówi. Podnoszę wzrok, wyciągając jednocześnie jedną słuchawkę i zaskoczona patrzę na brunetkę, której dałam dzisiaj zapalniczkę. Nie widziałam nigdy, żeby jeździła z tego przystanku.

— Do mnie mówiłaś? — pytam w końcu, bo wpatruje się we mnie z dziwną miną.

Przewraca oczami.

— Mówiłam, że oddaję — powtarza.

Dopiero teraz dostrzegam, że wyciąga w moją stronę czerwoną zapalniczkę. Prycham.

— Możesz ją sobie zostawić, mnie i tak nie będzie potrzebna.

Patrzy na mnie z uniesionymi brwiami, a później się uśmiecha.

— Jak chcesz. Jestem Natalia tak w ogóle. A ty to…

— Panna Idealna — odpowiadam, zanim jestem w stanie się powstrzymać. Tak, zalazła mi za skórę razem ze swoimi kolegami. — Ale rodzina czasem zwraca się do mnie po prostu Idealna.

Śmieje się i jest to tak zabawny i zaraźliwy dźwięk, że mimowolnie do niej dołączam.

— Chciałam powiedzieć Malwina, ale jeśli wolisz Idealna…

— Wszystko, tylko nie Idealna. — Wzdycham.

Jej uśmiech się poszerza.

— To może Czarna Owca, skoro nie lubisz bycia ideałem?

Ha, zdecydowanie. W końcu jestem czarną owcą w mojej rodzinie, prawda?

— Hej, bez przesady. Po prostu Malwina.

Unosi ręce, jakby chciała pokazać, że się poddaje, a później wkłada je do kieszeni. No tak, w końcu nadal powiewa złem.

— Jeśli chodzi o tamto… — zaczyna z wahaniem.

Tym razem to ja unoszę brwi.

— To przepraszam. Serio… Adrian czasami gada od rzeczy, no ale nie chciał cię jakoś specjalnie urazić.

Prycham. Jakoś specjalnie?

— Po prostu myślał, że nie usłyszę, wiem.

— Nie, nie o to… No dobra, może tak. Ale i tak sorry. To wprawdzie palant, ale jak się go pozna lepiej, to jest okej.

Wzruszam ramionami. W końcu co za różnica, przecież i tak przeszła mi ta pierwsza złość. No i ostatecznie to nie ona zawiniła.

— Jasne. A czemu robisz za jego adwokata?

— Bał się, że jak on spróbuje, to zabijesz go wzrokiem.

— Bez przesady. Nie zrobiłabym tego w miejscu publicznym.

Natalia śmieje się głośniej.

— Niezła jesteś. Nie sądziłam, że takie jak ty mają poczucie humoru.

Spinam się. Znowu zaczynamy, tak?

— Takie jak ja? — mówię chłodno.

— Nie, nie, nie miałam nic złego na myśli, nie spinaj się tak. — Szturcha mnie lekko w ramię. — Po prostu chodzi mi o to, że, no wiesz…

Czekam, aż dokończy swoją myśl, ale odpowiedź jakoś nie nadchodzi. Chwilowa nitka porozumienia, która się między nami zawiązała, właśnie zostaje zerwana. A ja przygniatam ją jeszcze obcasem.

— Mój numer — mówię, nie patrząc już na nią.

Później idę w kierunku podjeżdżającego właśnie tramwaju i nie wiem, czy dziewczyna coś mi odpowiada, bo wsiadam i wszystko zagłusza krzyk małego dziecka siedzącego w wózku i próbującej je uspokoić matki. Kobieta posyła przepraszające spojrzenie pozostałym pasażerom, ale wszyscy z niechęcią odwracają wzrok. Uśmiecham się do niej, puszczam oko do malucha, a potem idę na koniec wagonu z prawą słuchawką z powrotem w uchu. Nie wiem, czy mały dalej krzyczy, bo ja już tego nie słyszę.

Zaczynam mimowolnie myśleć o Natalii. Co ona sobie wyobraża? Najpierw przeprasza mnie za chamskiego kolegę, a potem sama mnie obraża? Gdzie w tym logika? I o co jej w ogóle chodziło, gdy powiedziała, że takie jak ja nie mają poczucia humoru? Znowu o to, że jestem jedną z najlepszych uczennic w szkole? Że nie wagaruję i nie łażę co weekend po imprezach jak ona? Nie mam pojęcia i w sumie cieszę się, że nie dokończyła. Zaczęłabym się przejmować jej słowami jeszcze bardziej, a przecież nie ma czym. Nie znam jej i jeśli dobrze pójdzie, nigdy więcej nie zamienię z nią słowa.

W drodze do domu znowu zaczyna we mnie narastać napięcie. Udało mi się go pozbyć na chwilę między lekcjami, ale teraz przez Natalię wróciło, no i rośnie coraz szybciej, bo jestem coraz bliżej i nie wiem, czy dzisiaj zastanę matkę w dobrym humorze, w złym humorze albo czy ją w ogóle zastanę. Często jeździ po swoich salonach, żeby je „nadzorować”, może i dzisiaj tak będzie? W myślach proszę, żeby to był jeden z takich dni. Chciałabym wrócić do domu, zrelaksować się podczas ciepłej kąpieli i chociaż na chwilę odpocząć od tego wszystkiego. W końcu dzisiaj mam jedyne popołudnie bez dodatkowych zajęć po lekcjach. W poniedziałki i wtorki chodzę po kółku z matematyki na tańce, w czwartki po kółku z historii mam hiszpański, a w piątek po dodatkowych zajęciach z angielskiego — siłownię i basen. Co drugą sobotę chodzę też na trzy godziny pianina na zmianę z gitarą. I właściwie nie lubię ich za bardzo, zwłaszcza pianina, bo nigdy nie będzie ze mnie wirtuoz, ale każde z osobna dałoby się znieść. Tyle że mój plan zajęć zdecydowanie jest przeładowany. Ale moja matka nie wyobraża sobie, że mogłabym z czegoś zrezygnować, przecież Nikodemek dał sobie z tym radę… A ojciec nadal prowadzi tak aktywny tryb życia… Ona nigdy nie miała takich możliwości jak ja, więc nie wie, czemu narzekam. Pomijam to, że Nikodem tak naprawdę co tydzień zmieniał zainteresowania i pod koniec drugiej gimnazjum dogadał się z nauczycielami, że ani on nie mówił rodzicom o opuszczanych lekcjach, ani oni. Wszyscy byli zadowoleni — on, bo miał czas na swoje imprezy i przyjaciół, a nauczyciele, bo mieli wolne, za które ktoś im płacił, i matka, bo chwaliła się wszystkim, jaki to zdolny syn jej się trafił. Nie to co córka. Ze mną niestety nikt nie chciał się dogadać, bo matka co kilka tygodni sprawdza moje postępy.

Przesiadam się w autobus po kilkunastu minutach czekania na przystanku i docieram do domu przed osiemnastą. Głównie dlatego, że w środy mam osiem lekcji, nie musiałam się decydować na żadne zajęcia dodatkowe w ten dzień. Gdyby to zależało ode mnie, codziennie mogłabym mieć osiem lekcji, ale niestety plan ustala dyrektorka.

Wbiegam po schodkach naszego domu i wyciągam klucze. Dom jest duży, biały, ma spory ogródek na tyłach, którym latem zajmuje się ogrodnik, a matka chwali się przed znajomymi. Przylega do niego wielki garaż, w którym mieszczą się dwa samochody, więc Nikodem z reguły parkuje na podjeździe. Teraz nie widzę jego audi, mam więc pewność, że brat jest na zajęciach. Chociaż tyle.

Gdy wchodzę do pomalowanego na beżowo-biało korytarza i nie zauważam na dodatek płaszcza matki, niemal wzdycham z ulgą. A więc przynajmniej dzisiaj mi się udało. Chowam buty do szafki, uważając, żeby przypadkiem nie dotykały leżących obok szpilek matki albo adidasów Nikodema, a później odwieszam kurtkę i szal. W salonie mijam naszą gosposię. Elżbieta ma ponad czterdzieści lat, właściwie bliżej jej do pięćdziesiątki, ale zdecydowanie nie wygląda na swój wiek. Zawsze jest uśmiechnięta, pełna energii, którą nie wiem skąd bierze. Ma ciemne włosy, ścięte bardzo krótko, i ubiera się niemal zawsze w czarne dżinsy i jakąś luźną bluzkę. Wiem, że mieszka gdzieś na Szczepinie, a do nas dojeżdża autobusem albo podwozi ją syn. Oprócz niego ma jeszcze córkę i synka, oboje chodzą do podstawówki. Z tego co się orientuję, mąż odszedł od niej kilka lat temu i teraz sama zajmuje się domem. Podziwiam ją, że znajduje czas na to, na wychowywanie dzieci i jeszcze prawie codziennie, w różnych godzinach, zajmuje się także naszym domem.

Gdy się z nią witam, uśmiecha się do mnie delikatnie i informuje, że dzisiaj na obiad zrobiła moje ulubione warzywa na patelni z kurczakiem oraz upiekła babkę malinową. Posyłam jej całusa i biegnę do kuchni, nie przejmując się przebraniem. Jestem głodna jak wilk. A gdy tylko się najem, wejdę do wanny pełnej ciepłej wody i płynu o zapachu wanilii. Później będę jeszcze musiała odrobić lekcje i nauczyć się słówek na angielski i hiszpański, ale w tej chwili jakoś się tym nie przejmuję. Nie ma matki, nie ma Nikodema, który po zajęciach pewnie i tak pojedzie do Artura, żeby się „uczyć”. Nie ma też ojca, bo pewnie jak zwykle wróci po północy. Jestem tylko ja i Elżbieta, która też zapewne kończy właśnie swoją pracę. I po raz pierwszy od dawna mogę się zrelaksować.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki