Taniec rzeki Corrib - Anna Kupczak - ebook

Taniec rzeki Corrib ebook

Anna Kupczak

0,0

Opis

Teofil wyjechał z Polski w poszukiwaniu własnego miejsca na świecie. Ścieżki przywiodły go na Zieloną Wyspę, gdzie w urokliwym Galway znalazł po latach to, czego szukał. Nadszedł jednak moment, w którym Teo zrozumiał, że niczego nie zdobywa się na wieczność. Kryminalne wydarzenia, w które bezpośrednio zaangażuje się Eilis, pracująca na Gardzie żona Teofila oraz pandemia, krzyżująca wszelkie wcześniejsze plany, odcisną głębokie piętno na życiu mieszkańców miasta nad rzeką Corrib.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 536

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Anna Kupczak

Taniec rzeki Corrib

Projekt okładki, jej opracowanie oraz ilustracje w tekścieMonika Matys

Fotografia w dedykacji:Małgorzata Dyląg

© Anna Kupczak, 2023

Teofil wyjechał z Polski w poszukiwaniu własnego miejsca na świecie. Ścieżki przywiodły go na Zieloną Wyspę, gdzie w urokliwym Galway znalazł po latach to, czego szukał.

Nadszedł jednak moment, w którym Teo zrozumiał, że niczego nie zdobywa się na wieczność. Kryminalne wydarzenia, w które bezpośrednio zaangażuje się Eilis, pracująca na Gardzie żona Teofila oraz pandemia, krzyżująca wszelkie wcześniejsze plany, odcisną głębokie piętno na życiu mieszkańców miasta nad rzeką Corrib.

ISBN 978-83-8351-111-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Pamięci Gertie Cottingham

CZĘŚĆ PIERWSZA: WŚRÓD PRZYJACIÓŁ

Zatoką Galway wypływał z portu wycieczkowiec. Dostojnie, powoli, jakby uśmiechając się w słońcu. Gertie siedziała na krześle wciąż jeszcze w koszuli nocnej i przez okno sypialni podziwiała statek, który w przejrzystym, nasłonecznionym powietrzu zdawał się być na wyciągnięcie dłoni. Wzgórza po drugiej stronie zatoki też były wspaniale widoczne i obraz przedstawiał się wyjątkowo uroczo. W swoim ponad dziewięćdziesięcioletnim życiu, spędzonym w rodzicielskim domu przy wjeździe do latarni morskiej, Gertie mnóstwo razy widziała tak piękne obrazki, wciąż jednak nie potrafiła im się oprzeć. Nie myślała o niczym. Patrzyła z uśmiechem. Choć wszystko już widziała i nic nie potrafiło jej zdziwić, oddawała się chwili, zapominając o rzeczywistości, jak wytrawny jogin podczas ćwiczeń. Niczego nie żałowała, choć życie jej nie rozpieszczało. Teraz, gdy już finiszuje swój ziemski maraton, o nic nie musi się martwić, bo choć bezdzietna i jedyna żyjąca z licznego rodzeństwa (chichotem losu, wszak była z nich najstarsza), miała, także w Galway, dalszą rodzinę, która dbała, aby niczego jej nie brakowało. Wpasowana w swój dom tak doskonale, że nigdzie indziej nie mogłaby funkcjonować, została w nim, zgodnie ze swoim życzeniem. Dzieci siostrzenicy postarały się o opiekunkę, która zamieszkała ze staruszką przed dziesięciu laty, aby ta, bez żadnych trosk, mogła podziwiać skąpane słońcem wycieczkowce wypływające z portu na tle wzgórz po drugiej stronie zatoki…

1

— Kaminsky, na dole ktoś chce zgłosić zaginięcie, przyjmiesz?

Eilis właśnie zmierzała do toalety, bo mały Adam i całe jego wewnątrzmaciczne środowisko dewastowali jej pęcherz, ale nie chciała odmawiać szefowi. Uśmiechnęła się przez lekko skrzywioną grymasem twarz.

— Tak, szefie, już idę.

Terry Nolan zauważył rozterki odbijające się na twarzy swej podkomendnej. Znał je wszystkie. Jego żona trzy razy to przerabiała.

— Możesz się najpierw wysikać, dwie minuty nikogo nie zbawią.

Nolan poszedł, a Eilis spojrzała za nim z wdzięcznością. Zwykle surowy dla podkomendnych, rzadko przejawiał ludzkie uczucia. Na służbie, ma się rozumieć. Podobno zakładając cywilne ciuchy zmieniał się diametralnie i wszyscy — poza Gardą — wprost go uwielbiali. Eilis nie miała teraz czasu na zgłębianie tajemnic podwójnej osobowości szefa; szybko zaliczyła toaletę i poszła odebrać zgłoszenie zaginięcia. Młody mężczyzna, choć wyraźnie poruszony, rzeczowo odpowiadał na pytania, więc uwinęła się szybko. Poczuła jakąś dziwną sympatię do tego człowieka. Wspinając się po schodach do swego wydziału myślała o tym, że po tylu latach pracy w wydziale społecznym wciąż jeszcze nie uodporniła się na ludzką krzywdę, choć podobno jest to nieuniknione.

Usiadła z ulgą przy swoim biurku i włączyła komputer, aby uporządkować przyjęte właśnie zgłoszenie i nadać mu tryb aktywności. Westchnęła. Jakże niewiele zaginionych osób udaje się odnaleźć całych i zdrowych… Trzeba jednak próbować. Ze wszystkich sił.

— Eilis, co masz nowego?

Siedzący przy sąsiednim biurku posterunkowy Frank Murray przeciągnął się lekko, patrząc wnikliwie, czy nie czai się gdzieś sierżant Nolan. Dałby mu przeciąganie się na służbie, oj, dał.

— Kolejne zaginięcie.

— To już trzecie w ciągu roku.

— Czwarte.

— Czwarte? Niamh Heally i Marie Duffy. Trzecie.

— Zapomniałeś o tej Polce, Janinie Marczyk.

— A tak, racja. Kto tym razem?

— Alison Collins.

— Alison Collins? — Spod okna rozległ się kobiecy, ale bardzo niski, głos Emmy Kelly.

— Znasz ją? — Eilis odwróciła się razem z krzesłem, to samo zrobił Frank.

— Tak, mieszka niedaleko mnie. Ona ma dwoje malutkich dzieci!

— Zgadza się.

— Kiedy zaginęła?

— Wczoraj. Poszła do sklepu i nie wróciła do domu. Mąż szukał jej wszędzie, aż wyczerpały mu się pomysły i przyszedł do nas.

— Może potrzebowała trochę oddechu. Dwoje małych dzieci daje czasem popalić. Znajdzie się po kilku dniach, sama przyjdzie, jak skończy jej się kasa. — Frank wrócił do swoich spraw, uznając temat za średnio interesujący.

— Bzdura. Ona te dzieci uwielbia, nie widzi też świata poza swoim mężem. Nie wierzę, że zostawiłaby ich tak bez słowa. Coś się musiało stać. — Emma najwyraźniej przejawiała oznaki zdenerwowania. — Chcę wziąć tę sprawę.

— Tylko tę? Stary się nie zgodzi.

— Dlaczego? Przecież zaginięcia zawsze rozpracowuje się pojedynczo. Ty za chwilę wypadniesz z gry na kilka długich miesięcy, chłopaki robią dwa wcześniejsze zaginięcia.

— Jesteś pewna? Masz do niej zbyt emocjonalne podejście. A kto zajmie się tą Polką? Czy nikt tu nie uważa jej za osobę równie ważną, jak nasze dziewczyny? Ja na pewno nie zdążę tego rozwiązać przed porodem.

Emma uśmiechnęła się pod nosem. Nikt w wydziale nie zapomniał o Janinie Marczyk. Lubili tylko droczyć się z Eilis, która wyszła za mąż za Polaka, ponoć z wielkiej miłości i od tej pory strasznie bierze sobie do serca losy całego polskiego narodu. Westchnęła trochę sztucznie.

— Dobra, wezmę też i tę sprawę, żebyś się nie musiała podczas porodu nią zamartwiać. A znasz mnie na tyle długo, że wiesz, jak działam. Doskonale potrafię schować emocje do kieszeni, kiedy chodzi o pracę.

Cichutko zapiszczał smartfon Eilis i — po odczytaniu wiadomości — promienny uśmiech rozjaśnił jej oblicze.

— Nareszcie! — Aż podniosła ręce nad głowę.

Spojrzeli na nią zdziwieni.

— Teo w końcu odebrał klucze, możemy się wprowadzać choćby dziś.

— Gratulacje! — wykrzyknęli oboje.

— Weźmiesz urlop? — Emma podeszła do biurka Eilis, aby ją uściskać.

— Nie. Mam nadgodziny do wybrania, dwa dni plus weekend powinno wystarczyć. Muszę iść powiedzieć szefowi.

— Nie wpadnie w ekstazę.

— On już wie, że miałam takie plany, czekałam tylko na sfinalizowanie tej transakcji. Strasznie długo przebiegała, baliśmy się już, że Adam zawita na świat, zanim przygotujemy mu pokój.

Eilis ciężko podnosiła się zza biurka. Zapięła guzik niebieskiej koszuli pod poluzowanym krawatem i podciągnęła go pod szyję. Dałby jej Nolan takie lekceważenie munduru, oj, dał. Nawet zaawansowana ciąża w tym przypadku by nie pomogła. Do biura wszedł Paddy Flynn z pudełkiem ciastek i czterema kubkami kawy w rękach. Rzucili się na niego jak wygłodniałe szczeniaki, patrząc jednak na drzwi, czy nie staje w nich nagle Terry Nolan.

— Jakieś postępy? — Frank popił ciastko kawą i spojrzał na kolegę.

Paddy zajmował się sprawą Marie Duffy, osiemnastoletniej maturzystki, rudowłosej piękności, która zaginęła miesiąc wcześniej.

— Rozmawiałem znów z jej chłopakiem. Kręci biedota strasznie, chyba na sumieniu ciążą mu jakieś grzeszki, ale nie sądzę, że ma coś wspólnego z zaginięciem tegorocznej Miss Galway. Jeszcze go przycisnę. Muszę napisać raport, później pójdę znów do jej najlepszej przyjaciółki. Ona również coś owija w bawełnę…

— Frank, jak myślisz, czy Marie też miała ochotę na chwilę wolnego? — Emma z przekąsem zwróciła się do Murray’a, który popadł w zadumę, patrząc na tablicę ze zdjęciami zaginionych.

— Nie, zbyt piękna, aby wpadać w depresję. Szkoda takiej laski.

— Każdego szkoda. — Eilis wzruszyła ramionami i wzięła głęboki oddech. — Idę. Trzymajcie kciuki.

— Co się stało? — Paddy patrzył na zamknięte już za Eilis drzwi z lekką troską we wzroku.

— Teo odebrał wreszcie klucze. Poszła do starego, aby wziąć nadgodziny.

— Biedaczka… Chociaż Nolan nie gnębi ciężarnych. Ponoć jego żona bardzo ciężko przechodziła wszystkie swoje ciąże i tak wbiło mu się to w pamięć, że nawet w pracy ma na niego wpływ.

Pokiwali głowami i wrócili do swoich biurek. Po rozmowie z Eilis stary może chcieć odreagować, lepiej wówczas pilnie pogrążyć się w pracy…

2

Teofil zaparkował przed samym budynkiem Gardy. Mieli zezwolenie. Eilis pracowała tu już od dziesięciu lat, a on sam również spędzał w środku sporo godzin, przyjeżdżając w charakterze tłumacza, gdy podpadł jakiś Polak mający kłopoty z porozumiewaniem się w języku angielskim. Patrzył na dostojny budynek z bloków kamiennych i niebieskie drzwi, w których lada chwila powinna ukazać się jego żona.

Rzucił okiem na zegarek. Jak zwykle, przyjechał sporo przed czasem, postanowił więc zaczerpnąć powietrza w oczekiwaniu na żonę. Wysiadł z auta i przeszedł na drugą stronę ulicy, aby popatrzeć na łabędzie, które uwiły gniazdo blisko drugiego brzegu tego fragmentu rzeki, tuż pod różowym domem, przeglądającym się w wodzie. Jedno z łabędziej pary drzemało w gnieździe, wygrzewając jaja; drugie, kilkadziesiąt metrów dalej, uskuteczniało toaletę na wodzie. Teo nie miał pojęcia, które z nich za chwilę będzie mamą, a które tatą. O tych ptakach wiedział tylko tyle, że łączą się w pary na całe życie i choć podobno nie do końca była to prawda, miał wielki szacunek dla takich zachowań. Jeszcze do niedawna był pewien, że jego samego nigdy nie byłoby stać na takie poświęcenie. Zostawić wszystkie inne kobiety dla jednej? Niemożliwe. Zanudziłby się na śmierć. Nawet w przypadku Eilis, choć czuł do niej coś zupełnie nieznanego dotąd, w głowie mu się nie mieściło, że mógłby z nią spędzić całe życie. Aż nadszedł dzień, po kilku latach wspólnej tułaczki po wynajętych pokojach i mieszkaniach, że zapragnął czegoś nowego. Stabilizacji. Wyśmiewane wcześniej przez niego słowo nabrało innego znaczenia kiedy skończył trzydzieści pięć lat i zrozumiał, że za chwilę życie poleci z górki. Nie spał wtedy całą noc. Kręcił się, wiercił, wstawał, siadał, znów się kładł i tak w kółko. Nad ranem wgapił się w uśpioną twarz Eilis, drobną, okoloną ciemnymi włosami, usianą mnóstwem brązowych piegów, z lekko rozchylonymi ustami. Zauważył maleńkie zmarszczki przy kącikach oczu i zrozumiał, że dla trzydziestodwuletniej kobiety to ostatni dzwonek na urodzenie pierwszego dziecka, jeśli ma się cała ta heca odbyć bez komplikacji. Pomyślał, że musi podjąć jakąś decyzję. Eilis bardzo chciała mieć dzieci. Nie naciskała jednak, czekając cierpliwie, aż Teo sam dojrzeje do tej decyzji. On wcale o tym nie myślał, było mu dobrze z nią i tyle, dzieci nie wykluczał generalnie, ale majaczyły w jego myślach jak odległa przyszłość. Patrząc na te drobne zmarszczki, poczuł się jak ostatni kutas. Decyzja. Teraz, natychmiast. Albo oświadczyny, dziecko i cała otoczka historii powstawania nowej rodziny, albo trzeba puścić tę kobietę wolno, aby mogła nacieszyć się wreszcie wymarzonym macierzyństwem. Wiedział, jak bardzo Eilis go kocha i coś ścisnęło go pod sercem, kiedy pomyślał, że ją odtrąci. Cierpiałaby ogromnie. Ale nie tylko dlatego poczuł ten uścisk w swoim wnętrzu. Nagle zdał sobie sprawę, że gdyby z jakiegoś powodu obudził się rano i nie zobaczył na poduszce obok tej piegowatej, drobnej twarzyczki, świat straciłby cały swój smak. Czy to miłość? Pozostawiwszy pytanie bez odpowiedzi, obudził Eilis i natychmiast się jej oświadczył. Była tak szczęśliwa, że nie zdążyła się zdziwić i nawet nie pomyślała, że powinna dostać w tym momencie pierścionek. Widać taki to już polski zwyczaj, aby nie przejmować się materialnymi drobiazgami. Ślub wzięli dwa tygodnie później; wtedy dostała i pierścionek, i obrączkę. Po uzgodnieniu szczegółów natychmiast poszła do ginekologa usunąć spiralkę; odczekali przepisowy czas gojenia się śluzówki macicy i pośród dzikich uniesień zaciążyli bez żadnych problemów. Zaczęli starania o pożyczkę, aby kupić dom, bo z samych ich oszczędności starczyłoby tylko na jakąś chałupinę daleko od cywilizacji. Chcieli zostać w Galway. Eilis urodziła się tutaj i nawet nie myślała o zmianie miejsca pobytu, a Teofil pokochał to miasto i też nie chciał się z nim rozstawać. Apogeum szczęścia nastąpiło wraz z usłyszanym słowem: “syn”. Nie mieli pojęcia dlaczego; było im wcześniej wszystko jedno, jaką płeć przyniesie na ten świat ich dziecko. Wybrali imiona: Anna i Adam, aby pasowały do nazwiska, a Irlandczycy nie mieli problemu z ich wymawianiem. Teraz jeszcze tylko dom i można starzeć się ludzkim trybem, dość już lekkodusznych zachowań. Stabilizacja.

— Teo!

Odwrócił się na głos żony i ujrzał ją stojącą przy aucie. Od kiedy brzuch odsunął ją znacznie od kierownicy, przestała prowadzić i musiał wszędzie ją wozić. Nie odczuwał jednak dyskomfortu w tej kwestii. Spojrzał z czułością na bardzo wydatne już “opakowanie” swojego potomka i szybko przebiegł ulicę.

— Cześć, skarbie. Mam dla ciebie niespodziankę — pocałował ją na powitanie i wpuścił do auta.

— Jaką niespodziankę? — Sadowiła się jak kokosz, zawsze go to strasznie rozbawiało, więc uśmiechał się pod nosem.

— Łóżko dotarło, stoi w naszej sypialni, możemy już dziś tam nocować. Zabierzemy, co się da, a resztę przewieziemy przez weekend. Dostałaś wolne?

Rozradowana twarz wciąż kokoszącej się Eilis mogła stanowić odpowiedź sama w sobie.

— Tak, stary ciężarne traktuje ulgowo. Cudownie. Nareszcie u siebie. Teo — złapała go za rękę, nim zdążył uruchomić silnik. — Życie jest piękne.

Pokiwał potakująco głową. Wyjeżdżając z terenu Gardy dostrzegł Emmę, machającą mu z uśmiechem. Kiwnął do niej głową i skierował auto w stronę Doughiski. Jeszcze parę dni i zostawią wschodnią dzielnicę na dobre. Wszyscy ich krewni i znajomi mieszkali w centrum lub zachodniej, gdzie i oni teraz osiądą. Tylko Teo czasem będzie musiał podjechać do szpitala na Merlin Park, aby wykonać swą pracę tłumacza. W Galway i okolicy wciąż nie brakowało Polaków, którzy mieli problem z językiem angielskim.

— Fergal pewnie skacze ze szczęścia, że wreszcie pozbył się z garażu naszego królewskiego łoża. Sam je składałeś?

— Z Fergalem. Na wieść, że mam klucze, kazał mi jechać do domu, zorganizował transport i przywiózł je w niecałą godzinę. Wiedział, jak długo czekaliśmy na ten moment. Musimy tylko zabrać pościel, bo brakło mi czasu, aby się tym zająć.

— Od dawna mamy wszystko przygotowane, możemy wrzucić to do auta i cieszyć się gniazdkiem. Resztę rzeczy spakujemy w kilka godzin. Jak dobrze pójdzie, jutro zabierzemy wszystko.

— Ale jesteś niecierpliwa. Jutro Jonatan ma urodziny, zapomniałaś? Musimy pojechać, bo chłopak by nam nie wybaczył. Fergal też nie.

— Prawda. Pokręciły mi się dni tygodnia, myślałam, że jutro jest piątek. Dobrze, że kupiliśmy wcześniej prezent. Będziemy mieli do nich blisko teraz, nawet spacerkiem da się podejść.

— Tam jest spory odcinek kiepskiej dla pieszych drogi, lepiej po niej nie spacerować.

Największa zmora Galway — korki w godzinach szczytu — wydawała im się dzisiaj nie mieć końca, choć sytuacja wyglądała dokładnie tak samo, jak w każdy inny dzień tygodnia. Przejechać z zachodu na wschód było nie lada wyzwaniem. Teo zauważył, że Eilis spina się w sposób nie budzący wątpliwości — jej pęcherz znów głosi bunt przeciw obecności ciała obcego w pobliżu.

— Wytrzymasz? — Spojrzał na nią ze współczuciem. — Mogę zjechać do stacji benzynowej.

— Jedź, wytrzymam. Już niedaleko.

Zmieniła pozycję, dając chwilowe wytchnienie uciskanemu pęcherzowi. Zabrzęczał smartfon w kieszeni Eilis, zwiastując nadchodzącą rozmowę na messengerze i Teofil odczuł wdzięczność dla osoby, kimkolwiek by nie była, która na chwilę przynajmniej oderwie uwagę jego żony od nieszczęsnej fizjologii. Na ekranie ukazała się roześmiana buźka Jeremiego, bratanka Eilis.

— Cześć cioteczko Eilis. Przeprowadziliście się już?

— Cześć, słoneczko. Właśnie jesteśmy w trakcie, jedziemy na Doughiskę po rzeczy. Część tylko dziś zabierzemy, ale nocować już będziemy u siebie.

— Mogę do was przyjść?

— Koniecznie.

— Ale może nie dzisiaj. — Obok buźki chłopczyka ukazała bardzo podobna twarz, tylko nosząca znamiona większej ilości przeżytych lat. — Cześć, siostrzyczko. I szwagrze.

— To kiedy? Bo strasznie jestem ciekaw waszego nowego domu.

— Mówiłem ci już, skarbie, że muszą najpierw się przeprowadzić i jako tako urządzić, wtedy ich odwiedzimy.

— No, dobrze. Zaczekam. Idę na rower. Pa, pa.

— Pa, Jeremi. Daray, mam do ciebie prośbę.

— Zamieniam się w słuch.

— Mógłbyś podjechać jutro na Doughiskę i pomóc Teo pakować rzeczy do auta? Ja nie dam rady, mąż mi się zamęczy. Możesz czy masz jakiś kurs?

— Mam wolne do poniedziałku i chętnie wam pomogę. O której?

— O której, Teo? — Zwróciła się do męża.

— O dziewiątej będzie dobrze?

— Jasne. O dziewiątej. Do jutra — przesłał siostrze buziaczka i dostał w zamian od niej trzy.

Dojeżdżali już i Teo cieszył się, że Eilis przeszła bezboleśnie kolejne ciążowe rozterki ustroju. Pomógł jej wygramolić się z auta i patrzył, jak biegnie po schodach, walczy z kluczem i błyskawicznie znika w łazience. Westchnął. Namęczy się kobiecina porządnie. Ale jeszcze niecałe dwa miesiące i wszelkie niedogodności przejdą do historii. Adam opuści swój azyl i wówczas będzie miał opiekę ich obojga, nie tylko matki, więc biedaczka wreszcie trochę odpocznie.

Nigdy jeszcze niczego nie robili tak szybko, jak obecne pakowanie niezbędnych rzeczy. Skupili się wyłącznie na tej czynności, odkładając inne, jak jedzenie czy picie, na później, kiedy już będą u siebie. Teo biegał po schodach z dziesięć razy, zanim stwierdzili, że wystarczy, resztę zostawiając na jutro. Kto wie, może z pomocą Daray’a przewiozą wszystko w jeden dzień?

W drodze powrotnej ruch uliczny nie był już aż tak dokuczliwy, więc bez przeszkód dotarli na Gleann Dara. Teo sprawnie zaparkował na podjeździe przed domem. Siedzieli przez chwilę, patrząc to na siebie, to na bordowe drzwi i nagle jednocześnie wykrzyknęli:

— Nareszcie!

Teo wysiadł pierwszy, otworzył drzwi domu, pomógł Eilis wysiąść, a kiedy podeszła bliżej, wziął ją na ręce i przeniósł przez próg. Ważyła trochę więcej, niż zwykle, ale Teofil, postawny mężczyzna, nie miał z tą czynnością najmniejszych problemów.

— Co ty wyprawiasz? — Śmiała się Eilis. — Czy to jakiś polski zwyczaj?

— Dokładnie. Przez próg nowego siedliska mąż musi przenieść swą ukochaną za pierwszym razem. Później będziesz już sama przechodzić.

Trzymał ją jeszcze chwilę na rękach, już po wejściu do salonu i pocałował gorąco, zanim postawił na podłodze. Uśmiechnęła się serdecznie, ale zaraz pobiegła do toalety. Teo pomyślał, że tydzień przed porodem w ogóle z muszli nie zejdzie i odczuł ulgę, że mają w domu dwie łazienki i ubikację na dole. I zaraz poczuł się podle. Ona się męczy, a on myśli o własnej wygodzie…

Zanim wniósł ostatni pakunek, stanął na chwilę, obejmując wzrokiem ich nowe siedlisko. Wszystkie domy na tym osiedlu to bliźniaki, lustrzane, jak określał ich wygląd Teo. Budowane przed prawie półwieczem, ale solidne, utrzymane bardzo dobrze. Ten, który kupili, był świeżo wyremontowany, więc niczego, poza sobą i ewentualnie jakimiś meblami, nie musieli do niego dodawać. Miał cztery sypialnie — jedną z łazienką, salon, kuchnię z jadalnią, pomieszczenie gospodarcze i uroczy back yard, czyli ogródek za domem. Podjazd na tyle szeroki, że zmieszczą się na nim dwa auta, jeśli kiedyś kupią drugie tylko dla Eilis. Po przeciwnej stronie lustra mieszkało małżeństwo w średnim wieku; ich dzieci już wyfrunęły z gniazda, więc mieli ciszę sąsiedzką zapewnioną na długie lata. Najbardziej obawiali się bliskości studentów, przerabiali takie sąsiedztwo w jednym z mieszkań, które wynajmowali i już nie chcieliby nigdy do tego wracać. Rozumieli młodych ludzi, sami też lubili imprezować, ale bez przesady. Teo to jeszcze pół biedy, bo i tak niewiele sypiał w nocy, ale Eilis zbyt często szła do pracy niewyspana, zmęczona i zła, a przy jej zawodzie nie było to zbyt pomocne.

Eilis zajęła wannę i moczyła się ponad pół godziny. Teo w tym czasie zdążył pościelić królewskie łoże, wziąć prysznic, zamówić chińszczyznę w restauracyjce przy wjeździe na osiedle, zagotować wodę na herbatę i postać chwilę w ogródku, który teraz był patiem i trawnikiem, otoczonym krzewami róż, właśnie zaczynającymi rozwijać swe pąki. Eilis miała jednak co do niego wiele planów, oczywiście później, kiedy już będzie w stanie zgiąć się wprzód i kucnąć przy grządkach. Teo przelotnie pomyślał, że trzeba kupić podkaszarkę, ale zrzucił tę ideę na mglistą przyszłość. Jest parę ważniejszych sprzętów, które muszą nabyć jak najszybciej, zwłaszcza lodówkę, pralkę, no i — przede wszystkim — wyposażyć pokój Adasia, postawić w salonie jakieś kanapy i wykosztować się na wózek dziecięcy.

Odebrał chińszczyznę i poszedł z nią do łazienki, gdzie Eilis wciąż dawała ulgę zmęczonym członkom. Miał szczery zamiar zjeść z nią kolację w pomieszczeniu, z którego najwyraźniej nie chciała jeszcze wychodzić, ale wyśmiała go lekko. Poszli więc do sypialni, bo tylko tam było na czym usiąść i delektowali się pierwszą kolacją we własnym domu.

Później zrobili jeszcze kilka innych rzeczy po raz pierwszy we własnym domu… Aż wreszcie Eilis zasnęła kamiennym snem, a Teo, ze słuchawkami na uszach, oglądał w smartfonie na żywo mecz NBA, gdzie Los Angeles Lakers podejmowali Toronto Raptors i pojedynek Lebrona Jamesa z Kawhi Leonardem zapowiadał się fascynująco. Od czasu do czasu kładł dłoń na ruszającym się brzuchu swojej żony i cichutko, czule opowiadał synowi o swojej sportowej pasji…

3

U Burke’ów był już Daray z żoną i synkiem, a także Maurizio z Zacharym i Ava O’Brien, siostra Orli Burke. Fergal kręcił się między kuchnią a ogrodem, przenosząc naczynia, napoje i potrawy, bo pogoda niespodziewanie dopisała i postanowili posiedzieć na zewnątrz. Orla wciąż jeszcze pichciła coś w jasnoniebieskiej kuchni; Ava siedziała w salonie i oglądała jakąś operę mydlaną w telewizji, a Maurizio i Zachary grali w piłkę z Jonatanem i Jeremim, równolatkami, choć ten drugi swoje dziewiąte urodziny będzie obchodził dopiero jesienią. Zauważyli Kamińskich po dłuższej chwili i Jonatan natychmiast podbiegł się przywitać, w nadziei na kolejny szałowy prezent urodzinowy. Tuż za nim przydreptał Jeremi, rzucając się na szyję Eilis i całując po kolei oba jej policzki. Patrzył bez zazdrości na szałowy rowerek, wydobywany przez Teo z bagażnika, który wywołał ekstatyczne okrzyki solenizanta, bo dostał prawie taki sam od wujostwa jeszcze na gwiazdkę. Jonatan bardzo wylewnie podziękował za prezent i bez zwłoki rozpoczął jego testowanie na placu przed domem.

— Fantastyczny! O takim właśnie marzyłem! Maureen, chodź, zobacz! — Wołał do wyglądającej z okna swojej sypialni dwunastoletniej siostry. — No, popatrz, jaki fajny!

Maureen zamknęła okno i po chwili wyszła przed dom; pokiwała łaskawie głową nad rowerkiem, bardziej jednak była zainteresowana kolejnym podjeżdżającym autem, bo Shona i Martin Mccarthy przywieźli swoją córeczkę, trzynastoletnią Joan, z którą Maureen była zaprzyjaźniona od wczesnego dzieciństwa i której już nie mogła się doczekać. Chłopaki grali w piłkę i wariowali z męską częścią dorosłych gości, a ona nudziła się śmiertelnie w swoim pokoju. Złapała Joan za rękę i zanim ta zdążyła złożyć życzenia Jonatanowi, pociągnęła ją w stronę ogrodu. Joan w biegu wołała: “wszystkiego najlepszego”, aby błyskawicznie zniknąć po drugiej stronie domu, w altanie ukrytej głęboko w ogrodzie.

Dom Burke’ów, jak większość siedzib w tej części Rahoon, był parterowy, ale rozległy. Miał trzy sypialnie, dwie łazienki, salon, kuchnię z jadalnią, ogromny garaż i jeszcze większy za nim pawilon, obficie oszklony, w którym można byłoby zorganizować przynajmniej trzy pokoje. Częściowo urządzono w nim salon wokół dużego kominka, tylko do siedzenia przy ogniu, a częściowo stanowił graciarnię, bo znosili tu wszystko, co już nie przydawało się w codziennym życiu. Miał też bajeczny ogród, prawie jak park, z wyrośniętymi drzewami, tajnymi przejściami pośród krzewów, szklarnią, altaną i szerokim, rozłożystym trawnikiem, na którym zwykle dzieciaki grały w piłkę. Czasem, jak dziś, dołączali do nich panowie, którzy — przed obżarstwem i opilstwem — zażywali ruchu, aby zrobić miejsce dla nadchodzących kalorii. Na patio stał duży stół z ławami wokół i mniejszy, który otaczało pięć ogrodowych foteli. Był też duży grill, dziś jednak nieczynny, bo przewidywali imprezę w domu.

Eilis poszła do kuchni, tuż za nią wsunęła się Shona i wszystkie trzy zabrały się energicznie za kończenie przygotowań. Orla z wdzięcznością przyjęła pomoc, choć początkowo oponowała słabo, bo też chciała już usiąść z nimi i oddać się przyjemności imprezowania. Ava wciąż siedziała przed telewizorem, a w ogrodzie panowie, już wszyscy, grali z chłopakami w piłkę. Przyglądała im się, siedząca na fotelu ogrodowym, Keira, bratowa Eilis, która sączyła jakiegoś drinka i wodziła wzrokiem za swoim urodziwym mężem.

Uwinęły się szybko. Shona poszła zawołać dziewczynki i Avę, a Orla zapalała świeczki na torcie. Wyszły wszystkie z tym tortem i prawie natychmiast znalazł się przy nich Jonatan. Nie dał się długo prosić. Założył śmieszną czapeczkę z gumką pod brodą, pomyślał chwilę, zdmuchnął wszystkie świeczki na dwóch oddechach, wysłuchał “happy birthday” wyśpiewane lekko fałszywie i natychmiast znów pogonił za piłką. Orla nie dała mu jednak zbyt długo biegać, bo wszyscy siadali do konsumpcji i dzieci też powinny coś zjeść, zanim zaczną w zabawę wplatać opychanie się słodyczami.

Po dwóch godzinach, najedzeni, rozluźnieni alkoholem, porozsiadali się wygodnie i zaczęli dyskusje na wszystkie tematy świata. Nie pił tylko Teo, który generalnie lubił alkohol, zwłaszcza irlandzki, ale nie chciał tracić rozumu, gdy Eilis była już prawie na ostatnich nogach, no i mieli przecież mnóstwo roboty z uwijaniem gniazdka. Eilis nie piła z przyczyn zrozumiałych, a Daray nigdy z alkoholem nie przesadzał, trudno było zobaczyć go pijanego. Reszta dawała upust swobodzie.

— Patrzcie na niego — Fergal wskazał głową przyklejonego do drzewa Daray’a. — Kobieta ci nie wystarczy?

Zarechotali głośno, ale Daray tylko się uśmiechnął. Zawołał swego synka i wskazał mu sąsiednie drzewo.

— Jeremi, czy wiesz, że drzewa żyją tak samo, jak my?

— Eeee, to przecież tylko drzewa!

— Mówię ci, one naprawdę żyją. Przytul się do jednego z nich, obejmij go, przymknij oczy i posłuchaj, może usłyszysz, co do ciebie mówi…

— A ja też mogę? — spytał Jonatan.

— A ja?

— A ja?

Dziewczynki również miały ochotę posłuchać drzewa.

— Naturalnie, drzew jest pod dostatkiem.

Rozstawili się pod drzewami i każdy, wzorem Daray’a, przytulił się do swojego, objął je i przywarł policzkiem do kory, przymykając oczy. Reszta towarzystwa patrzyła przez chwilę w milczeniu.

— Uważajcie na kleszcze! — Fergal znów dał powód innym do śmiechu, ale “drzewni ludzie” nie zwracali na niego uwagi, stojąc tak dłuższą chwilę.

— On wszystkie drzewa tak kocha — Keira gryzła chipsy, patrząc na przedstawienie. — Gdziekolwiek byśmy nie obcowali z naturą, zawsze musi jakiegoś drzewa wysłuchać.

— To jest cudowne — Ava dźwignęła się z ławki. — Ja też chcę spróbować.

Nie zdążyła jednak dołączyć do grupy, bo dzieciakom już się znudziła ta zabawa i puściły swoich nowych przyjaciół.

— Ja nic nie słyszałem. — Jonatan mówił to z pełnym przekonaniem.

— Ani ja. — Wtórowała mu siostra.

— A ja słyszałam — lekko zarumieniła się Joan — jakby szept, ale nie rozumiałam słów.

— Nie trzeba rozumieć. — Od drzewa odkleił się wreszcie i Daray. — Ważne, że się słyszy. A przede wszystkim, chce słuchać. A ty, Jeremi? Słyszałeś coś?

Jeremi niepewnie popatrzył na Jonatana, jakby nie chciał mówić czegoś innego, niż on. Przemógł się jednak.

— Słyszałem taki jakby chrobot i mruczenie.

— To pewnie korniki! — Fergal znów chciał zepsuć zabawę, ale tym razem nie zwracali na niego uwagi.

— Pięknie, zrobiłeś pierwszy krok, tak jak Joan, do nawiązania nowej przyjaźni. Chcecie posłuchać, czego ja dowiedziałem się od tego drzewa?

— Tak, tak! — Zawołali chórem.

— To chodźcie do altanki, tam wam opowiem, tu jest trochę za głośno.

Znikli w obfitej już zieleni, a reszta natychmiast o nich zapomniała, oddając się dalszej konsumpcji. Eilis wyszła do toalety i do Teo przysiadł się Martin Mccarthy.

— Będę miał dla ciebie robotę, taką na dłużej. — Mówił cicho, bo z zasady nie rozmawiali o pracy na imprezach. — Moja firma nawiązała współpracę z podobną firmą w Polsce i wszelka z nimi korespondencja wymaga dwujęzyczności. Potrzebujemy tłumacza. Pisałbyś się na to?

— Owszem, ale nie na etat. Mam własną działalność, więc każde tłumaczenie byłoby osobnym zleceniem.

— I nam to odpowiada. Nie potrzebujemy tłumacza na co dzień, tylko do współpracy z tą polską firmą, więc etat nie wchodzi w grę. Kto wie, może będę miał okazję pojechać do Polski? Pojechałbyś ze mną?

— Na pewno nie w ciągu najbliższego półrocza. A potem możemy pogadać.

— Świetnie. Być może pierwsze zlecenie dostaniesz już w przyszłym tygodniu. Napijesz się ze mną?

— Wybacz, nie dziś. Zadałem sobie abstynencję aż do czasu, w którym Eilis, zdrowa już i silna, da sobie sama radę z Adamem. Teraz mogę jej być potrzebny w każdej chwili.

— Nauczyłeś się tego od Daray’a? On też jest bardzo opiekuńczy — usłyszeli zza pleców głos Keiry.

— Nie — Teo odwrócił się do niej z uśmiechem. — Od własnego ojca. I mam zamiar swego syna też tego nauczyć. A poza tym czyż nie powinno być to normą? Trzeba dwojga ludzi, aby nowe życie zaistniało i oboje powinni mieć taki sam zakres przywilejów i obowiązków względem tegoż właśnie życia, a także względem siebie wzajemnie. To Eilis przez dziewięć miesięcy walczy z własnym ciałem, aby Adam mógł spokojnie się rozwijać, dojrzewać do przyjścia na świat. Nie jestem w stanie przejąć od niej dziecka na połowę ciąży, za to mogę i chcę robić inne rzeczy, które jej żywot ułatwią choć trochę.

— Czy to taki polski zwyczaj? — Zaciekawiła się Orla.

Teo uśmiechnął się pod nosem.

— Niestety, nie. Polscy rycerze, dawni i dzisiejsi, uwielbiają swe wybranki, są bardzo szarmanccy, ale kwestie ciąż, porodów czy pieluch zupełnie ich nie interesują. Trochę to się teraz zmienia, jak choćby moda na wspólne porody, ale nie sądzę, by wielu facetów potrafiło autentycznie wraz ze swoimi kobietami prowadzić i przeżywać ciążę. Poza tym myślę, że im wcześniejsze ojcostwo, im mniej planowane, tym trudniej potencjalnym tatusiom wyrzekać się własnych przyjemności, aby świadomie, dzień po dniu, wprowadzać potomstwo w narodziny i późniejsze życie. U nas nie było żadnych przypadków, niedomówień, zastanowień. Chcieliśmy. I chcemy. Prawda, kochanie? — Zwrócił się do Eilis, która w międzyczasie wróciła z toalety i usiadła koło męża.

— Tak, to prawda. Trafił mi się skarb, nie mąż.

Dzieciaki z piskiem wypadły z krzaków, a tuż za nimi ukazał się Daray, który wreszcie się przysiadł, szukając czegoś do picia. Długie opowieści ze świata drzew wysuszyły mu gardło.

— Mnie też — Maurizio pocałował Zacharego cokolwiek zbyt namiętnie, jak na zwykłe podziękowania czy wyrazy uznania.

— Hej, nie przy dzieciach! — Orla chyba naprawdę lekko się oburzyła.

— Czemu bronisz dzieciom obrazków miłości? — Daray wreszcie zaspokoił pragnienie i usiadł obok Avy.

— Mają jeszcze czas!

— Jonatan, przestań! — Fergal upomniał synka, który z całej siły walił kijem w jakiś zapomniany, dziurawy garnek.

— A pozwalasz im grać? Walczyć z wrogiem? Rozlewać krew?

— To są tylko gry!

— Nie do końca. Dzieci uczą się przez naśladowanie, żadne rozmowy, upomnienia, nakazy i zakazy tego nie zmienią — wtrąciła się Keira. — Jeśli wciąż mają kontakt wyłącznie z przemocą, w końcu stanie się to ich mottem życiowym.

— Ja też myślę, że dzieci powinny od zarania życia widzieć wokół siebie jak najwięcej miłości — Teo mówił to z wielkim przekonaniem.

— Jonatan, mówię ci, przestań! — Fergal powoli tracił cierpliwość.

— To może puścimy im porno, żeby za młodu się uczyły? — Martin wciąż udawał, że nie wlepia gał w Avę, czego nie zauważała tylko Shona.

— Mówimy o miłości, nie o perwersji — Teo pocałował Eilis. — Nie będę czułości dla ukochanej żony ukrywał przed synem. A o seksie porozmawiam z nim, gdy będzie na to gotowy. I nie wyznaczam tu dolnej granicy wieku.

Ava powiodła wzrokiem za oddalającym się wolno od stołu Daray’em, co nie umknęło uwadze Keiry. Popatrzyła też na swego męża, ale ten był zainteresowany wyłącznie dziećmi.

— Jonatan!!! — Fergal wrzasnął tak głośno, że Jonatanowi patyk wyleciał z ręki, Maureen natychmiast uciekła do domu, Joan zaczęła głośno płakać, a Jeremi biegiem schronił się w objęciach nadchodzącego ojca.

Przez chwilę trwała lekka konsternacja, aż wreszcie Maurizio, włoskim zwyczajem, postanowił rozładować napięcie.

— Ale masz płuca, bracie. Mógłbyś bez mikrofonu robić za herolda na Eire Square i jeszcze w naszej knajpie byłoby cię słychać.

Próbowali się roześmiać, ale nie wypadło to zbyt przekonywająco. Joan przestała już płakać, utulona przez matkę, ale Jeremi wciąż tkwił w bezpiecznych objęciach ojca i drżał, nie mogąc zrozumieć, co się stało.

— Porozmawiamy później — Fergal skierował palec w stronę Jonatana. — Do swojego pokoju, natychmiast.

Jonatan bez sekundy zwłoki zniknął w drzwiach, a za nim, z lekkim ociąganiem, poszła Joan. Na dworze już było ciemno, ale nikt na razie nie myślał o końcu imprezy. Daray wziął na ręce Jeremiego i też poszedł do środka, mówiąc mu coś cichutko do uszka.

— Ale ten wasz syn wrażliwy! — Shona zwróciła się do Keiry.

— On po prostu nie zna takich zachowań, dlatego się przestraszył. U nas w domu nigdy nikt nie krzyczy, ani u teściów, ani nawet u Eilis i Teo.

— Ty chyba żartujesz — Zachary zrobił wielkie oczy. — To zwyczajnie jest niemożliwe, żeby nigdy głosu nie podnosić. A kłócicie się szeptem, tak?

— My się wcale nie kłócimy. A różnice zdań wyjaśniamy pod nieobecność Jeremiego.

— Nie wierzę — Fergal już się uspokoił, zalawszy nerwy sporą dawką Bushmillsa. — Każdego, wcześniej czy później, nerwy poniosą.

— Tak, jeśli jest powód — Eilis, podobnie jak jej brat, też zdawała się być uosobieniem spokoju, co zresztą bardzo odpowiadało Teofilowi. — Myślę jednak, że jeśli między dwojgiem ludzi jest uczucie, takich powodów nie ma.

— Och, czasem jakiś codzienny banał może nawet z równowagi wyprowadzić.

— Po co denerwować się banałami? — Teo zainteresował się Eilis głównie dlatego, że nigdy nie widział jej wściekłej. Sam też nie znosił wrzasków i przemocy. — Życia na to szkoda.

— A dla mnie szkoda, że to nie ty u nas gotujesz, tylko twój kuzyn. Kornel, jak się wnerwi, tak koncertowo rzuca patelniami, że strach do kuchni wchodzić w tym momencie.

Maurizio, z włoskim zaśpiewem, wymawiał imię kuzyna Teo bardziej jak “Kornelle”, niż Kornel.

Teo zaśmiał się serdecznie.

— Nie miałbyś ze mnie żadnego pożytku, brak mi serca do sztuki kulinarnej.

— Gotujesz przecież.

— Owszem, ale tylko dla nas. I na tych daniach grosza nie zarobiłbym.

— Nie bądź taki skromny — Ava kierowała się w stronę domu. — Jedliśmy już u ciebie i wszystko było pyszne. Chętnie zapłaciłabym w restauracji za twoje pierogi z mięsem.

— Namów chłopaków, żeby wprowadzili je do menu, Kornel robi jeszcze lepsze.

— Nie wierzę. Mogą być jeszcze lepsze?

— Mogą. Jak myślisz, dlaczego Maurizio wciąż go trzyma, choć Kornel czasem kuchnię demoluje? Ten koleś wszystko potrafi ugotować.

— To prawda — Zachary pokiwał głową. — Zrobił mi kiedyś czulent. Od tego czasu moja mama już go nie gotuje, tylko chce ten od Kornela.

— Eee, przesadzasz!

— Ani trochę.

— A jak mamy w menu cannelloni, mogłoby już nic innego w nim nie być. Ludzie walą drzwiami i oknami. A Kornelle się wścieka, że niepotrzebnie gotował pozostałe dania, choć też przecież są wyśmienite.

Przez okno w jadalni widać było Daray’a, który wciąż tulił do siebie synka i coś mu cierpliwie tłumaczył. Keira zauważyła Avę, siedzącą nieopodal i przyglądającą się tej scenie. Wstała szybko i weszła do środka, aby chwilę później usiąść obok swoich panów, ucałować synka i zaraz potem męża, jakby chciała powiedzieć Avie, że niepotrzebnie ostrzy sobie zęby na Daray’a. Keira nikomu go nie odda. Nigdy i za nic.

Rozmowy zaczynały się robić coraz głośniejsze i trudno już było rozróżnić, kto z kim i o czym rozmawia. Eilis powiedziała coś po cichu do Teo, a za chwilę do Orli. Ta jakby chciała zaprotestować, ale chyba zrozumiała sytuację, bo zrezygnowała. Kamińscy zaczęli się żegnać. Adam najwyraźniej miał dość imprezy, więc trzeba było dostosować się do jego potrzeb.

4

Daray zaniósł uśpionego synka do jego sypialni; zdjął z niego ubranka i otulił kołderką. Pocałował jeszcze na dobranoc w rude włoski, zapalił przytłumioną lampkę nocną i poszedł do salonu, gdzie Keira piła już ziółka, którą to czynność powtarzała każdego wieczoru przed spaniem.

— Połóż się — powiedział, siadając obok niej na kanapie. — Ja jeszcze posiedzę, na wypadek, gdyby Jeremi zerwał się ze snu. Porządnie się dziś wystraszył, chyba pierwszy raz w życiu.

Głos miał cichy, bardzo łagodny, z gatunku tych, które nawet choleryka potrafią wyciszyć. Keira popatrzyła na męża z czułością. Ach, jakimże pięknym był mężczyzną! Bardzo gęste, ciemnorude, falujące włosy, czesane z przedziałkiem na bok, myte i układane każdego dnia, a co za tym idzie, pięknie błyszczące i pachnące. Keira uwielbiała wtulać usta w te włosy, jakby chciała je zjeść lub przynajmniej całować do końca świata. Oczy miał brązowe, szeroko rozstawione i rozbrajający uśmiech na gładko wygolonej twarzy. Nie był zbyt wysoki, ale figurę i postawę miał pokazową, niczym Adonis wyrzeźbiony przez Thorvaldsena. Jasna skóra kontrastowała z ciemnorudymi włosami i brązowymi oczami, przyciągając wzrok, a także budząc bardzo pozytywne odczucia estetyczne. Mogłaby na niego patrzeć bez końca. Miała cichą nadzieję, że dziś odleci w ekstazie jego objęć, ale już wiedziała, że tak się nie stanie. Daray w ogóle tej nocy do łóżka nie przyjdzie, jak kokosz będzie strzegł snu swego syna, gotowy w każdej chwili służyć mu pomocą, gdyby takiej potrzebował. Zostałaby też z Jeremim, ale rano miała dyżur, musiała więc choć trochę się przespać. Służba w ambulansie nie należała do lekkich. Westchnęła więc, zniechęcona trochę i odstawiła kubek po ziółkach. Przysunęła się do męża, objęła dłonią jego gładki policzek i przylgnęła ustami do jego ust. Nie protestował, ale też nie oddawał się tej — przyjemnej skądinąd — czynności z większym zaangażowaniem. Keira już do tego przywykła. Daray nigdy niczego jej nie odmawiał, ale też inicjatywę całkowicie oddawał w ręce żony. Taki już był. Od dnia, w którym to ona jemu się oświadczyła i po raz pierwszy zaznała rozkoszy w adonisowych objęciach, zawsze sama inicjowała ich kontakty intymne. Kiedyś, dawno temu, spytała go o powód takiego stanu rzeczy. Wyglądał dziwnie, jakby nie chciał odpowiadać na to pytanie, ale w końcu wyznał, że samiec nagabujący swoją kobietę jest żałosny, zwłaszcza w sytuacjach, gdy ona nie ma ochoty na żadne zbliżenia. Nie chciał doświadczać odtrącenia, więc postanowił, że ożeni się tylko wówczas, gdy znajdzie kobietę, której taki stan rzeczy nie będzie przeszkadzał. Uwielbiała go za to jeszcze bardziej. Trafił jej się chyba jedyny taki samiec w całym gatunku ludzkim. Szkoda tylko, że praca i w ogóle życie nie pozwalały na tak częste inicjowanie przez nią intymności, jak pragnęłaby każdym swym nerwem. Spojrzała jeszcze raz w lustro łazienkowe, odbijające niesforne blond loczki, chabrowe oczy i usta wydatne, choć wąskie, jakby wciąż złożone do pocałunku. Przelotnie pomyślała o Avie i poczuła ucisk w dole brzucha. A jeśli on… Nie, to niemożliwe. Przecież z takimi poglądami nie będzie biegał za byle kiecką, która ślini się na sam jego widok. Nigdy tego nie robił. Na ułamek sekundy poczuła ulgę, ale zaraz ucisk znów dał o sobie znać. Wystarczy bowiem, żeby ona wyszła z inicjatywą… Nie. Nie, nie, nie! Nie, do diabła. Zazdrość jest obrzydliwa. A Daray należy tylko do niej. I ich cudownego synka. Spać. Spać, nie myśleć. Spać.

Niedziela była równie piękna, co sobota, a w Galway nie zdarzało się to zbyt często. Daray’a ucieszył słoneczny, bezwietrzny dzień. Jak niemal w każdą niedzielę spotykali się z Kamińskimi na obiedzie u rodziców Eilis i Daray’a, mieszkających przy Father Burke Rd, na Claddagh, prawie przy samym oceanie. Będzie można pooddychać słonym powietrzem, Jeremi uwielbia spacery nad brzegiem oceanu. Obaj szykowali się do wyjścia. Po kąpieli i wspólnym goleniu się przed ogromnym łazienkowym lustrem, która to czynność w wykonaniu Jeremiego zawsze rozbawiała Daray’a, ubrali się odświętnie, ufryzowali rude włosy i patrzyli na swe odbicia z zadowoleniem. Gdyby ubrali się jednakowo, ktoś mógłby pomyśleć, że to ta sama osoba, tylko jedna w pomniejszeniu. Jedyna różnica ujawniała się w odcieniu włosów, które u Jeremiego wciąż były jaśniejsze.

— Pójdziemy pieszo? Zobacz, jak jest ładnie.

Callaghanowie młodsi mieszkali w samym centrum, na Woodquay, St. Brendan’s Avenue, gdzie Keira odziedziczyła po dziadkach dom, stary i zniszczony, ale w tej dzielnicy i tak wart majątek. Postanowili go zatrzymać. Po remoncie okazało się, że całkiem wygodnie można w nim mieszkać. Salonik był przytulny, wyposażony gustownie, z kominkiem, który przerobili na elektryczny. Kuchnia duża, z wyjściem na kamienne, nieduże podwórko, które za pomocą ciężkich donic zamienili w mały ogródek. Na górze dwie duże sypialnie, naprawdę duże, więc Jeremi mógł się chwalić największym pokojem wśród swoich rówieśników i łazienka, która, nienaruszona, ze sprzętami sprzed prawie stulecia, tak im się podobała, że dodali tylko lustro na prawie całą ścianę, niczego innego nie zmieniając.

Opuszczali właśnie tę łazienkę i Daray odpowiedział synkowi.

— Nie, skarbie. Wiem, że spacer byłby miły i po drodze moglibyśmy wpaść na lody do wujków, ale mam dziś w planach długi spacer brzegiem oceanu, więc powrót do domu pewnie musiałby się odbyć taksówką.

— Pójdziemy nad ocean? — oczka Jeremiemu pojaśniały. — Ale fajnie! To jedźmy już, bo dziadkowie pewnie czekają. A co z lodami?

— Włoskie od wujków zaczekają, a u babci na pewno znajdą się jakieś inne.

— Szkoda, że mamy nie ma.

— Taka praca, wiesz przecież. Jutro ja pojadę w trasę i nie będę cię widział dwa dni.

— Zawsze tęsknię, gdy tak wyjeżdżasz.

— Ja też, słoneczko. Chodź, daj buziaczka i jedźmy wreszcie.

Dom Callaghanów starszych, Elli i Conroy’a, był duży, przestronny, bardzo zadbany i tonący w zieleni. Ktoś mógłby się zastanawiać, po co dwojgu starszym już ludziom taki duży dom. Był też czas, kiedy Teo nie mógł zrozumieć, dlaczego wraz z Eilis tułają się po wynajętych norach, zamiast zająć jedną z pięciu sypialni z łazienką i mieszkać wygodnie razem z rodzicami. Dopiero po jakimś czasie zrozumiał, że tu ludzie mają inną mentalność, niż w Polsce. Po prostu w Irlandii nie mieszka się w dorosłym życiu z rodzicami. Niemal wszyscy po maturze wylatują z gniazd i — jeśli do nich wracają — to tylko gościnnie lub po śmierci rodziców, w przypadku, gdy wartości odziedziczonego domu nie trzeba dzielić z rodzeństwem. Tu także nie “podrzuca się” dzieci dziadkom. Oni chętnie zajmują się wnukami, ale na własnych zasadach i w odpowiednim dla nich czasie. Callaghanowie stanowią mały wyjątek, bowiem często pilnują Jeremiego, ale mają ku temu dobry powód. Keira i Daray pracują w systemie nieregularnym, a Jeremi jest bardzo nieufny wobec obcych, więc żadna opiekunka nie potrafiła sobie z nim poradzić.

Wjeżdżając w obszerny plac przed domem rodziców Daray zauważył, że Kamińscy już są. Ich auto stało blisko wyjazdu. Odkąd Eilis spodziewała się dziecka, Teo wszędzie tak parkował, na wypadek, gdyby nagle trzeba było jechać do szpitala czy w jakiekolwiek inne miejsce. Objechał ciemnooliwkowe Audi i zaparkował w głębi. Wysiadł z auta i pomógł Jeremiemu wydostać się z fotelika. Dziadkowie, zauważywszy wjeżdżające granatowe BMW syna, wyszli przed dom, aby powitać kolejne pokolenia Callaghanów. Jeremi długo tulił się do babci i odbierał jej serdeczne całusy, a Daray witał się z ojcem.

Eilis krzątała się w kuchni, mama Ella, po wyściskaniu wnuka, dołączyła do niej. Jeremi pobiegł do ogrodu i zajął huśtawkę, a panowie usiedli w salonie i zaczęła się coniedzielna, rodzinna sielanka. Papa Conroy, wciąż rudy jak marchewka, piegowaty, zielonooki, niewysoki mężczyzna po sześćdziesiątce siedział w głębokim fotelu i opowiadał swoim gościom przebieg ostatniego meczu Galway United FC, miejscowej drużyny piłki nożnej. Żaden z nich nie czuł sympatii do futbolu — Teo kochał tylko koszykówkę, Daray w ogóle nie interesował się sportem — ale, jak zwykle, udawali uwagę, cierpliwie wysłuchując obszernego sprawozdania. Mama Ella, wnosząc to kawę, to ciastka, to jeszcze jakieś inne drobiazgi, przerywała mu co chwilę, jakby chciała chłopaków wybawić od tej tortury, ale po jej zniknięciu natychmiast wracał dokładnie w to samo miejsce opowieści. Rytuał powtarzał się w każdą niedzielę. Tak do tego przywykli, że gdyby nagle coś poszło innym torem, nie bardzo wiedzieliby, co ze sobą zrobić. Mama Ella była drobniutka, jak Eilis, miała takie same ciemnobrązowe włosy, ale kolor i rozstaw oczu odziedziczył po niej Daray. Geny potomstwa Callaghanom starszym mocno się wymieszały. Tak naprawdę nikt do nikogo nie był podobny, choć pewne cechy pojedynczo ujawniały się w pokoleniu zstępnym. Także Ryan, najstarsza latorośl Callaghanów, który zginął w wypadku samochodowym piętnaście lat temu, nie przypominał nikogo ze swej najbliższej rodziny. Jego zdjęcie stało zawsze na centralnym miejscu nad kominkiem w dużym salonie. Rzadko o nim rozmawiali, bo do dzisiaj jego wspomnienie wyciskało potoki łez z oczu mamy Elli, ale jego roześmiana, lekko piegowata twarz pod zupełnie łysą czaszką towarzyszyła wszelkim spotkaniom rodzinnym.

— Tatusiu, kiedy pójdziemy nad ocean? — Jeremi skończył jeść lody i przytulił się do Daray’a, zarzucając mu ręce na szyję.

— Jak tylko dziadek skończy relacjonować mecz — uśmiechnął się Daray.

— Już właściwie skończyłem. Idźcie, nie wiadomo jak długo utrzyma się taka pogoda.

— Ktoś ma ochotę iść z nami? — Daray powiódł wzrokiem po najbliższej rodzinie.

— Ja chętnie się przejdę, jeśli Eilis nie będzie miała nic przeciw temu.

— Och, w życiu. Idźcie, pospacerujcie, my z mamą skończymy obiad — pocałowała męża. — A może papa też się przejdzie?

— Papa chętnie się zdrzemnie przed obiadem. Oni mają młode nogi, nie dotrzymam im kroku.

Poszli zatem we trzech. Jeremi pośrodku, trzymając za ręce ojca i wujka, pełen szczęścia i jasnych uśmiechów. Teo był sporo wyższy od Daray’a, więc jedna rączka chłopczyka uniesiona była wyżej, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Daray bardzo lubił szwagra, choć nigdy wcześniej nie przypuszczał, że mógłby tak mocno zaprzyjaźnić się z Polakiem. Nie miał nic przeciwko tej konkretnej nacji, generalnie nie palił się do zawierania znajomości z żadnym innym obcokrajowcem, ale Polacy, w przeciwieństwie do innych, rzadko potrafili asymilować się z irlandzką rzeczywistością. Teo był jednak inny. Mówił po angielsku z irlandzkim akcentem właściwym dla okolic Galway i ktoś niezorientowany zdziwiłby się ogromnie na wieść o prawdziwym pochodzeniu Teofila. Postarał się o irlandzkie obywatelstwo i nie miał zamiaru wracać do Polski. Nikomu nie narzucał ani swojego języka, ani zwyczajów; potrawy proponował, ale zawsze miał przygotowane coś irlandzkiego, na wypadek czyjejś odmowy. Ciężka polska kuchnia nie bardzo wchodziła Irlandczykom. Daray z początku patrzył krzywo na wszelkie bigosy, schabowe, pierogi i inne tego typu trele-morele, ale z czasem się do nich przekonał. Zwłaszcza pokochał barszcz z uszkami, który Teo zawsze serwował w przeddzień świąt zimowych i ten nieszczęsny bigos, który wyglądał jak rzygowiny, śmierdział na kilometr, ale smakował wybornie. No i Eilis była z Teo taka szczęśliwa.

— Teo, jak długo właściwie mieszkasz w Irlandii? — Daray popatrzył za biegnącym po kamieniach synkiem. — Jeremi, skarbie, nie przewróć się, bo sobie coś uszkodzisz na tych kamieniach.

— Będę uważać, tatusiu!

— Szesnaście lat. Przyjechałem zaraz po maturze, aby zarobić na studia, no i tak już zostało. Zakochałem się w tym mieście od pierwszego wejrzenia. Studia skończyłem na odległość, zaocznie, kursując często między krajami. Chcąc mieć papiery na tłumacza musiałem studiować w Polsce. Jego magnificencja szedł mi na rękę z egzaminami, bo nie zawsze mogłem dotrzeć w przewidzianym przez niego czasie.

— Musisz mieć bardzo dobry słuch.

— Tak?

— Nie znam żadnego innego obcokrajowca, który mówiłby po angielsku tak, jak ty.

— Może masz rację. Nie znam się na muzyce, a opanowanie języka, według mnie, to wyłącznie kwestia chciejstwa. Jak wszystko w życiu, zresztą.

— Tak, zgadzam się całkowicie, zawsze tłumaczę to Jeremiemu, kiedy wmawia sobie, że czegoś nie potrafi. Chyba powoli zaczyna rozumieć. Ale opanowanie języka z przyswojeniem akcentu niewiele mają wspólnego. No, spójrz. Maurizio też mówi bardzo dobrze po angielsku, a wystarczy, że gębę otworzy i od razu słychać, że to Włoch.

Teo zaśmiał się pod nosem.

— Włoski język jest bardzo śpiewny, tam praktycznie każde słowo kończy się samogłoską, więc trudno im przystosować się do sztywności słów zakończonych spółgłoskami.

— Jeremi, pójdziemy na Mutton Island?

— Nie dziś. Chcę nazbierać muszelek dla cioci Gertie. Wejdziemy do niej, prawda?

— Oczywiście.

Chłopak dzielnie próbował unikać wody, zbierając muszelki, z różnym jednak skutkiem. Było jeszcze za zimno na bieganie boso, ale Daray niezbyt przejmował się mokrymi stopami synka. Teo powoli przywykał do tego, że tutaj dzieci nie trzyma się w cieplarnianych warunkach. Przekonywał się nawet, bowiem to działało. Irlandzkie wirusy sezonowe on sam zwalczał tygodniami, jeśli już miał nieszczęście jakiś złapać, ale cała znajoma smarkateria kaszlnęła pięć razy, dwa dni obcierała rękawem cieknący nos i już było po przeziębieniu. Postanawiał zacisnąć zęby i pozwolić Eilis tak samo traktować Adasia, ale do końca nie był przekonany, czy temu podoła.

Ciocia Gertie mieszkała na Grattan Road, w narożnym domu, pamiętającym czasy początków zeszłego wieku. Na dole, po przeróbkach, aby ułatwić Gertie żywot, była jej sypialnia z oknem wprost na ocean, salonik, kuchnia i łazienka. Z kuchni wychodziło się na kamienne podwórko, a stamtąd, kolejną bramką, do trójkątnego ogrodu z niskim płotem. Na górze były dwie sypialnie i salonik za przepierzeniem, a na półpiętrze główna łazienka. Pomieszczenia ciasne, ale nie były pozbawione uroku. Dom prosił się o remont, jednak staruszce to nie przeszkadzało. Miała dziewięćdziesiąt dwa lata i mieszkała z zatrudnioną Polką już od jakichś dziesięciu lat. Była to właściwie ciotka mamy Elli, więc dla Jeremiego to już taka ciocia-prababcia, ale chłopczyk uwielbiał staruszkę i w każdą niedzielę chętnie ją odwiedzał. Drzwi otworzyła im Barbara.

— Cześć, Basia. — Teo przywitał ją po polsku.

— Szeszcz Basza. — Próbował powtórzyć Jeremi, czym, jak zwykle, wzbudził śmiech Daray’a.

— Cześć, chłopaki. — Odpowiedziała wszystkim po angielsku. — Napijecie się czegoś czy — jak zwykle — idziecie zaraz na obiad?

— Jak zwykle. — Daray puścił synka, który w mig dopadł siedzącej na fotelu w saloniku cioci Gertie.

— Zobacz, przyniosłem ci muszelki! Patrz, ta różowa, ładna, prawda?

Daray uścisnął ciocię, a Teo, z polską szarmancją, pocałował ją w rękę, czym zawsze wywoływał jej uroczy uśmiech. Rozsiedli się, gdzie kto mógł, a Basia i tak postawiła na stoliku jakieś ciasteczka.

— Osłodźcie sobie choć troszkę żywot przed obiadem. — Uśmiechnęła się i poszła na górę. Zawsze zostawiała swoją podopieczną samą z gośćmi, aby ich nie krępować swoją obecnością.

Jeremi chętnie skorzystał, podczas gdy Gertie oglądała przyniesione przez malca muszelki.

— Ta też jest bajeczna. — Uniosła pod światło złoto-niebieską i przyglądała jej się z zachwytem. — Wszystkie są piękne, dziękuję, Jeremi. A gdzie macie panie?

— Keira ma dyżur, a Eilis pomaga mamie przy obiedzie. Ciężko jej się już chodzi.

— A jak tam sprawuje się wasz mały? Bardzo kopie? — Zwróciła się do Teo.

— Chcesz go zobaczyć? — Teo wydobył smartfona z kieszeni i zaczął w nim czegoś szukać. — Mamy nagranie z ostatniego USG.

— Z czego?

— To takie prześwietlenie ultrasonograficzne.

— Nie boicie się, że wam dziecko napromieniują?

— To jest nieszkodliwe dla dziecka. Zobacz. — Ustawił smartfon przed jej oczami tak, by widziała wyraźnie cały ekran, na którym poruszał się w swojej samotni mały Adaś.

Oczy Gertie zrobiły się jak spodki.

— To naprawdę wasze dziecko? Nie żadna mistyfikacja?

— Naprawdę. Teraz są takie techniki, że możemy obserwować jego rozwój prawie od samego poczęcia. No, prawie prawie.

— Daray, on będzie do ciebie podobny, ma też tak szeroko oczka rozstawione.

— To nie do mnie, tylko do swojej babci.

— Pokaż mi to jeszcze raz!

Teo włączył nagranie od początku.

— Macha rączką do nas. Nie mogę w to uwierzyć. O, to faktycznie chłopak! Naprawdę jakieś cuda. Jeremi, widziałeś swojego kuzyna?

— Widziałem, strasznie śmieszny.

— Ty też tak swego czasu wyglądałeś.

— Eeee…

— Każdy tak wyglądał.

— Przeprowadziliście się już?

— Tak, dzięki Daray’owi wystarczył nam jeden dzień. Jak już będzie na czym usiąść, zabierzemy cię do nas w odwiedziny.

— A gdzie to mieszkacie? Na Gleann Dara?

— Tak.

— Miałam tam kiedyś koleżankę. Podobało mi się u niej.

— Nam też się tam podoba.

— A ja jeszcze nie widziałem! — Jeremi popatrzył na Teo z wyrzutem.

— Synku, tłumaczyłem ci…

— Tak, tak, wiem. Ale mógłbyś mnie tam choć na chwilkę zabrać.

— Dobrze, zabiorę cię w środę, jak wrócę z trasy. Umowa stoi?

— Stoi.

Przybili piątki i zaczęli się zbierać. Gertie lubiła gości, byle za długo nie siedzieli, męczyło ją to. Pewnie zaraz po ich wyjściu zacznie drzemać w fotelu. Na schodach pokazała się Barbara.

— Już idziecie? Chciałam zobaczyć Adasia. — Dodała po polsku.

Teo z uśmiechem jeszcze raz wydobył smartfona. Swoim skarbem mógł się chwalić zawsze, wszędzie i każdemu.

— Rozkoszniak. Pozdrówcie swoje panie i Callaghanów starszych. — Tym razem dodała po angielsku.

— No. Cześć, Basia.

— No. Szeszcz Basza.

— Do zobaczenia.

Do domu dziadków były dosłownie dwa kroki, więc Jeremi puścił się biegiem, już nie patrząc na ojca i wujka. Obiad był gotów. Przekazali wszystkim pozdrowienia od Gertie i Basi, a później usiedli do stołu. Teo z czasem przywykł do jagnięciny, której kiedyś nie znosił, a którą niemal w każdą niedzielę serwowała teściowa. Dobrze doprawiona czosnkiem mogła być uznana za nawet smaczną. Pomyślał przelotnie, że kiedy już wreszcie dorobią się mebli wszelakich, także oni będą pewnie podejmować rodzinę Eilis na obiadach, no, może nie niedzielnych, ale przy różnych innych okazjach. Nie zastanawiał się dotąd, co przy takiej okazji upichcą, ale jednego był pewien: nie jagnięcinę. Callaghanów starszych do polskich potraw na pewno nie przekona, nawet nie będzie próbował. Cóż. Myślenie zacznie się, gdy czas nadejdzie, teraz szkoda na to energii. Popatrzył na bladą Eilis, której przy tym odcieniu twarzy więcej piegów wyskoczyło i postanowił zabrać ją do domu zaraz po skończeniu obiadu. Zrozumieją.

Tak też się stało. Kamińscy odjechali, Jeremi wspiął się do domku na drzewie i coś tam opowiadał jakiemuś wyimaginowanemu przyjacielowi, papa Conroy znów uciął sobie drzemkę, a mama Ella i Daray siedzieli na patio, oddając się rozkoszy czystego, pachnącego świeżością i morską wodą, powietrza.

— Pamiętam, jak strasznie bałem się wejść do tego domku za pierwszym razem. Omal nie zsikałem się ze strachu.

— Miałeś tylko pięć lat. Ale tata był tak dumny ze swego dzieła, że nie chciał słyszeć o tym, aby ci odpuścić. Chyba z pięć razy od tamtego czasu poprawiał ten domek, bo krzywił się w miarę wzrostu drzewa. Jeremi się nie bał, prawda?

— Prawda. Ale tylko dlatego, że ja wszedłem z nim, sam nie zrobiłby tego za żadne skarby świata, nawet dziś, gdyby było to jego pierwsze wejście.

— Czasem mam wrażenie, że za bardzo przywiązujesz go do siebie. Powinieneś dać mu trochę luzu i pozwolić podokazywać.

— Możesz być pewna, że puszczę go w tej samej chwili, w której zobaczę, że jest gotów. Na razie to niemożliwe, jest zbyt wrażliwy. Wiesz, co stało się wczoraj?

— Na urodzinach Jonatana?

— Tak. Jonatan popisywał się przed resztą dzieciaków robiąc niemiłosierny hałas. Fergal zwracał mu uwagę, bezskutecznie, więc wreszcie tak się wydarł, że dzieciaki mało w portki nie popuściły ze strachu. Przez godzinę uspokajałem Jeremiego, nie chciał za żadne skarby świata puścić mojej szyi. Pytał, czy Fergal ich zbije. Zaprzeczyłem i zapragnąłem dowiedzieć się, skąd mu taka myśl przyszła do głowy? Streścił jakąś swoją wcześniejszą rozmowę z Jonatanem, w której usłyszał pytanie, czy ja biję jego i Keirę. Jeremi był tak zdziwiony, że nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Dowiedział się wtedy, po paru mglistych opowieściach, że Fergal często nie szczędzi razów swojej żonie i dzieciom.

— Po pijanemu?

— Nie, on, jak się urżnie, zasypia tam, gdzie siedzi. Jeśli jest to akurat krzesło, zwykle z niego spada i zostaje na podłodze. Alkohol go uspokaja. Robi to na trzeźwo. Niezbyt może często, ale za to bardzo dotkliwie, dlatego dzieci tak się boją wybuchów jego gniewu. Jonatan czasem obrywa od Maureen, zanim ojciec zauważy jego psoty, żeby i one przy okazji nie oberwały, co zwykle ma miejsce. Orla nigdy nic nie mówiła, czemu się zresztą nie dziwię, nikt i tak nie będzie się wtrącał.

Daray westchnął. Bardzo głęboko.

— Jeremi spytał, czy ja też kiedyś zbiję jego i mamę. I dodał, że on umrze, jeśli to zrobię. Długo musiałem go tulić, całować i zapewniać, że nic takiego się nie wydarzy. Zabrałem go do środka, ale od czasu do czasu dochodził nas podniesiony, mocny głos Fergala, na dźwięk którego Jeremi za każdym razem się wzdrygał. Nie puścił mnie. Zasnął w moich objęciach i tak go przywieźliśmy do domu. Na szczęście w nocy już się nie zrywał i chyba o wszystkim zapomniał, bo dziś zachowywał się normalnie.

Mama Ella położyła dłoń na ręce syna.

— I tu zaczyna się dylemat: jajko czy kura. Nie wiadomo, czy Jeremi jest tak wrażliwy, bo wciąż chowasz go przed światem, czy też świat jest zbyt głośny dla Jeremiego i potrzebuje on takiego schowka.

— Nie chowam go przed światem, tylko sam muszę mu go pokazywać. Inaczej nie chce niczego nowego poznawać.

— No a szkoła? Przecież nie ma z nim tam żadnych problemów?

— Nie, szkołę zna od zawsze, tak jak wasz dom, a może nawet lepiej, bo przebywa tam kilka godzin dziennie. Lubi bawić się z dziećmi, nawet beze mnie, ale tylko wówczas, gdy nie czuje żadnego zagrożenia. Uczy się świetnie i bardzo ładnie maluje. Lubi to robić.

— Hmmm… A może powinieneś zaprowadzić go do psychologa?

— Już to zrobiłem. Shona Mccarthy jest psychologiem, więc poprosiłem ją o rzucenie okiem na zachowanie Jeremiego, ktoś obcy nie dotarłby do niego.

— I co?

— Nic. Powiedziała, że to mądry, dobrze ułożony, mały mężczyzna, który przestanie bać się własnego cienia lada dzień po niedzieli, a z wrażliwości oby nigdy nie wyrósł. Potrzebuje miłości i zainteresowania, reszta przyjdzie sama. Kocham go więc i spędzam z nim mnóstwo czasu, nastawiając się na to, co mówiłem na początku, że puszczę go natychmiast po tym, gdy zauważę jego ku temu gotowość.

— Tatusiu, czy ja dzisiaj zostaję na noc u dziadków? — Jeremi zszedł wreszcie z drzewa i znów dorwał się do huśtawki.

— Nie, skarbie. Rano mama zaprowadzi cię do szkoły, a wieczorem, zanim pójdzie na dyżur, przyprowadzi tutaj i odbierze we wtorek ze szkoły.

— A ty?

— Ja wrócę we wtorek w nocy. W środę już będziemy razem.

— I pójdziemy do Teo?

— Obiecałem ci przecież. Zbieraj się, czas wracać do domu, bo z nadmiaru wrażeń zaśniesz mi znowu w aucie, no i ja muszę bardzo wcześnie rano wstać.

Zrobił się mały ruch przy pożegnaniach. Jeremi uściskał dziadka i znów długo tonął w objęciach babci. Wyszli za nimi na ulicę. Machał im na pożegnanie z auta, dopóki nie znikli mu z oczu.

— Tatusiu, bardzo cię kocham.

Daray zobaczył w lusterku wstecznym, że Jeremi jest naprawdę dziś szczęśliwy.

— Ja też cię bardzo kocham, syneczku. Bardzo bardzo. Najbardziej na świecie.

5

Maurizio i Zachary uparli się, że to oni zorganizują Eilis baby shower. Wiadomo było, że w pustym jeszcze domu Kamińskich impreza musiałaby się odbyć na stojąco, więc dziewczyny prześcigały się w chęci podjęcia gości u siebie. Chłopaki jednak wygrali. Tylną część swojej restauracji ustroili okazjonalnie, niebieskim kolorem oznajmiając światu, że w łonie Eilis rozwija się mały człowiek płci męskiej. Przygotowali przekąski i napoje, a Kornel upiekł wielki tort, też niebieski, z literami BOY na górze.

Teo wjechał w zaułek, na który wychodziło się z tylnej części restauracji, bo Quay Street i Shop Street dostępne były tylko dla samochodów dostawczych. Wszedł wraz z Eilis do środka, gdzie wszyscy już czekali i dziewczyny zaraz porwały przyszłą mamę. Teo poszedł do kuchni, w której Kornel i Maurizio szykowali dania dla klientów przedniej części lokalu, a Zach i młody Szkot Rory donosili zamówienia i zabierali gotowe talerze. Przy zlewach kręcił się Lee, koreański kitchen porter, którego Teo zobaczył po raz pierwszy.

— Tylko błagam, nie rozmawiajcie po polsku — Maurizio zwrócił się do kuzynów. — Zostawcie to sobie na inną sposobność.

— Zawsze uważałem i uważam, że totalnym idiotyzmem jest rozmowa dwóch osób jednej nacji w innym, niż ich rodzinny, języku. Ale niech ci będzie. Zakładam, że pogadamy w większym gronie, więc zgoda. — Teo, mimo przytaknięcia, krzywił się lekko.

— Teo — za plecami wyrósł mu Zachary. — Macie zamiar ochrzcić chłopaka czy będziecie mu wyrabiać szerszy światopogląd?

— Ja takich zamiarów nie mam, jestem totalnie areligijny i bardzo cenię szeroki światopogląd, ale jeśli Eilis będzie chciała, dam jej swoją zgodę.

— Dlaczego?

— Dla spokoju jej ducha. Dziecka od tego nie ubędzie.

— A chce bardzo? — Maurizio nieprzyzwoicie oblizywał drewniane mieszadło, zanim podrzucił je Lee do mycia.

— Nie wiem.

— Nie wiesz?

— No, nie wiem. Mamy mnóstwo ważniejszych spraw do obgadania, ten temat jeszcze nie zaistniał.

— Dziecko trzeba ochrzcić — Kornel wrzucił patelnię do zlewu, krzycząc głośno: hot pan!

Lee zalał patelnię zimną wodą i wymył ją dokładnie, odkładając na miejsce.

— A chodzi ona do kościoła? — spytał po angielsku, wtrącając w połowie swojską kurwę.

Zabrzmiało to tak groteskowo, że Teo nie potrafił powstrzymać śmiechu.

— Rechocz sobie, na zdrowie. Myśmy to już wcześniej przerabiali, nie tylko Polakom dziwacznie to brzmi. On tak mówi cały czas. Wszędzie, gdzie dotąd pracował, byli Polacy, no i wyuczyli go znamienicie.

— To jak, chodzi? — Znów to zrobił, wzbudzając kolejną wesołość.

— Nie.

— Czyli nie należy do tych tłumów, które chrzczą swoje bachory?

Teo nie mógł wytrzymać, aż się popłakał ze śmiechu. W życiu nie słyszał i nie widział czegoś tak delirycznie głupiego. Niewysoki, skośnooki Azjata, mówiący po angielsku i na polski sposób wtrącający co kilka słów swojską kurwę. Zaraził śmiechem pozostałych i ogólna wesołość słyszalna była w całej restauracji. Tylko Lee ze stoickim spokojem drążył temat.

— No, nie należy, mam rację?

— Lee, ona po prostu nie chodzi do kościoła, ale chyba była ochrzczona, choć jej rodzice też nie są specjalnie religijni. Skąd mam wiedzieć, co na to mówią kościelne przepisy, jak się tam struktury układają, to nie moja bajka.

— Tu nie trzeba żadnych struktur ani przepisów. Chodzi — należy, Nie chodzi — nie należy. Proste. A skoro nie należy, po co wpychać w to środowisko własne dziecko?

— Ciekawa logika.

— Żyj długo i pomyślnie. — Kornel, wielki, zapalony miłośnik Star Treka, rozstawił palce wolkańskim gestem Spocka.

— Maniak. — Maurizio poklepał go po plecach.

— Naprawdę, nigdy o tym w ten sposób nie myślałem. Ale nie sądzę, by przyjęła się na europejskim gruncie.

— Czemu?

— Wydaje mi się, że tu ogromna rzesza ludzi olewa praktykowanie kościelne, ale dzieci chrzczą, tak na wszelki wypadek, gdyby było jakieś życie z tamtej strony. No i przecież nie można sąsiadom, babciom, dziadkom i innym krewnym i znajomym królika dawać pretekstów do ciągłych swarów i wytykań.

— To dopiero pokrętna filozofia. Bez żadnej logiki.

Kornel natychmiast powtórzył gest i słowa swojego ulubieńca. Najwyraźniej reagował tak zawsze na dźwięk słowa: logika. Prawdziwy maniak, Maurizio ma rację.

— No bo co może interesować ludzi sposób, w jaki żyję? Nikomu nic do tego.

— Taka kulturowość. U was można iść do kogoś, przetrzepać mu wszelkie schowki, wziąć coś nawet bez pytania i każdy się z tym godzi. Dałbym w mordę, gdyby ktoś mnie tak zrobił — Zachary potrząsnął głową, którą okrywał rudy meszek. — Mieszkałem kiedyś z twoim rodakiem. W ogóle z nami nie rozmawiał. Co dzień jednak przyprowadzał na lunch albo kolację tabuny swojaków, którzy robili taki burdel w kuchni i jadalni, że ręce opadały. A kiedy zakazaliśmy mu tych praktyk, radząc, aby sprzątali za sobą bądź poszli gdzie indziej, obraził się śmiertelnie i do tygodnia wyprowadził.