Start w nieskończoność - Anna Kupczak - ebook

Start w nieskończoność ebook

Anna Kupczak

0,0

Opis

Grupa licealistów, dorastających w latach dziewięćdziesiątych, chce przejść z podniesioną głową najtrudniejszy okres życia. W ich paczce znajdują się osoby niewierzące, ale też takie, które są głęboko religijne. Kłócą się i wspierają, razem imprezują i organizują jasełka. Codzienność miesza się z marzeniami, a pierwsze uniesienia uczuciowe z niechcianymi wypadkami losowymi. Młodzież bez smartfonów. Dziś wydaje się to utopią, ale czy ich problemy aż tak bardzo różnią się od młodzieży dzisiejszej?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Anna Kupczak

Start w nieskończoność

Fotografia na okładce własna.

Wydanie pierwsze

Projektant okładkiAnna Kupczak

© Anna Kupczak, 2023

© Anna Kupczak, projekt okładki, 2023

Grupa licealistów, dorastających w latach dziewięćdziesiątych, chce przejść z podniesioną głową najtrudniejszy okres życia. W ich paczce znajdują się osoby niewierzące, ale też takie, które są głęboko religijne. Kłócą się i wspierają, razem imprezują i organizują jasełka. Codzienność miesza się z marzeniami, a pierwsze uniesienia uczuciowe z niechcianymi wypadkami losowymi.

Młodzież bez smartfonów. Dziś wydaje się to utopią, ale czy ich problemy aż tak bardzo różnią się od młodzieży dzisiejszej?

ISBN 978-83-8351-805-3

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

KRZYSIOWI

1

Śniegu nie było zbyt wiele, jednak skrzypiał pod naciskiem butów, kiedy wlokły się, krok za krokiem, zniechęcone i milczące. Zupełnie niespodziewany sprawdzian z bioli całkowicie pozbawił je energii witalnej. Niczym wrzód w najmniej wygodnym miejscu, osadziła się w ich myślach ponura perspektywa poniżania się przed Eugleną Zieloną, aby zechciała przepytać je i poprawić tę — prawie pewną — pałę z klasówy. Marzeną wstrząsnął wewnętrzny dreszcz na myśl, że tak paskudnie zawaliła sprawę. Wcisnęła głębiej ręce w kieszenie kurtki, a brodę zanurzyła w szalik. Plecak ciążył jej nieznośnie i chciała już być w domu. Obawiała się reakcji Edyty, znała dobrze przyjaciółkę i wiedziała, że w złości czy zawiedzeniu nie przebierała w słowach i środkach, aby zaspokoić własną próżność. Wolałaby już dzisiaj nie wdawać się w żadne scysje, i tak będzie o czym rozmyślać podczas wieczornego rachunku sumienia. Ale Edyta nie rozumie takich skrupułów Marzeny i szkoda marzyć, aby dała się zbyć jakimś pseudo argumentem. Wybuchnie i będzie się pieklić przynajmniej do wieczora. Marzena podniosła oczy i spojrzała na ośnieżone drzewa parku, do którego właśnie wchodziły. „Te drzewa są obrzydliwie piękne” — pomyślała. — „Jak na ironię. Puszą się w swej bieli i wyniosłości, jakby chciały zamanifestować swoją absolutną wyższość nad tym wszystkim, co gryzie mi dziś wnętrzności. Żeby tylko Edyta się nie odzywała.” Kątem oka spojrzała na przyjaciółkę i z przerażeniem skonstatowała, że temperatura milczącej złości licealistki dochodzi momentu wrzenia i za chwilę spadnie pokrywka. Nie myliła się. Edyta ze złością przerzuciła worek przez prawe ramię i głośno, bez skrępowania, stwierdziła:

— Psia krew!

Marzena nie reagowała, tylko przyśpieszyła kroku.

— Chyba mnie dzisiaj szlag trafi! — kontynuowała Edyta. — Niech ją pokręci, tę zasmoloną Euglenę, zawsze musi jakiś kretyński numer wykręcić. Rzygać mi się chce…

Marzena zatrzymała się i spojrzała błagalnie na przyjaciółkę.

— Edyta, proszę cię, nie załamuj mnie do reszty. Powiedz spokojnie to, co najważniejsze, a poprzeklinasz sobie w domu. Nie mam nastroju…

Ale to była tylko woda na młyn, Edyta jeszcze bardziej rozjątrzyła własną próżność.

— Mam w nosie twoje błagania, ty nigdy nie masz nastroju. Ona mi zepsuła cały dzień! A tak się cieszyłam na dzisiejszy wieczór, starzy zabierają tyłki i kazałam przyjść Jarkowi — miało być całkiem fajnie… Cholera!

Stek wyzwisk wylądował na głowie Marzeny i sprawił, że dziewczyna odczuła coś w rodzaju szczeliny w troskliwie pielęgnowanej miłości bliźniego. No i — jak zwykle w takich chwilach — nasunęła jej się niemal paradoksalna do sytuacji myśl, a właściwie słowa piosenki: „Takie jest prawo miłości i jego strzeżmy, i miłość wszystkim dokoła ze sobą nieśmy”. W jej świadomości rozpoczęła się błyskawiczna walka między prawem miłości a rzucanym przez Edytę mięsem, przy czym szala zwycięstwa przechylała się raz w jedną, raz w drugą stronę. Marzena rozpaczliwie usiłowała znaleźć jakiś argument, który zatrzymałby wystrzały przeciwnika, ale czuła, że jest zupełnie bezradna. Jednak musiała coś zrobić, bo inaczej Edyta będzie wyzywać do samego domu, a już ludzie w parku zaczynali patrzeć na nie znacząco. Zdecydowała się na lanie dla próżności, w duchu prosząc Boga, aby udało jej się ten atak odeprzeć.

— Posłuchaj, ty moja wiecznie pokrzywdzona niewinności, mam dość twojego użalania się nad sobą i obarczania winą wszystkich dookoła za twoje własne potknięcia i przewrotki. Trzeba było się nauczyć i żadna Euglena, nawet najbardziej zielona, nie zepsułaby ci dzisiaj randki z Jarkiem. Też nie jestem szczęśliwa, ale mam większy żal do siebie, że niemal do rana rozpływałam się nad „Quo vadis”, zamiast kuknąć do bioli i dzisiaj spokojnie spać. I ostatni raz cię proszę: zamknij ten niewyparzony dziób, bo już pomału nawet kosze na śmieci zatykają uszy. Idę do domu. Cześć.

Gdzieś tam w głębi poczuła coś w rodzaju wyrzutów sumienia, że zbyt ostro zareplikowała Edytę, ale jej rozkosznie słodka naiwność została z miejsca rąbnięta w łeb. Edyta ani trochę nie stropiła się słowami Marzeny; wręcz przeciwnie, jej reakcja przeszła wszelkie oczekiwania. Złapała przyjaciółkę za rękę z taką siłą, że ta poczuła ból aż w łopatce i mrużąc z ogromną złością oczy, zbliżyła twarz do jej twarzy.

„Nadchodzi śmierć” — pomyślała Marzena i opuściła z rezygnacją powieki, ale w tym momencie stało się coś bardzo dziwnego: Edyta uwolniła jej rękę i zawołała zupełnie już innym głosem:

— Zobacz!

Marzena otworzyła oczy i spojrzała w kierunku wskazanym przez Edytę. Boczną alejką, od strony miasta, biegła Dorota Nachwałek, starsza siostra piegowatego Wojtka, który chociaż nosił niezbyt miłe przezwisko „Rzygi” — był ogólnie lubiany, bo po mistrzowsku doprowadzał belfrów do całkowitej bezradności. Miał uśmiech trzyletniego bąka i wiecznie przekrzywione, druciane okulary. Potrafił na zawołanie rozszlochać się jak dziecko; a jeśli już nic nie pomagało, robił się blady, symulując mdłości. Przysiad, nauczyciel kultury fizycznej, spróbował tylko raz nie uwierzyć w tę przypadłość — Wojtek, z miną męczennika, zwymiotował na środku sali gimnastycznej, po czym zemdlał i tym samym narobił Przysiadowi niezłej „gimnastyki” psychofizycznej. Dzięki Wojtkowi już nieraz „upiekła” im się jakaś nagła, pisemna kontrola wiadomości i dzisiaj nie mogli odżałować, że Rzygiego nie było w budzie.

Tymczasem Dorota biegła, nie widząc świata, a kiedy zbliżyła się do Marzeny i Edyty, dziewczyny zauważyły, że siostra Wojtka jest spuchnięta od płaczu i mokra od łez. Bez namysłu skierowały się w stronę bocznej alejki, spoglądając z niepokojem na siebie. Nie musiały nic mówić, wiedziały, że obie myślą o tym samym. Wojtek miewa różne wariackie pomysły, nie tylko zanieczyszczanie sal gimnastycznych; zdarza mu się zrobienie czegoś poważnie patologicznego, jak na przykład próba samobójstwa w ósmej klasie, kiedy dostał kosza od Janki Machury. Odkręcił gaz i naprawdę niewiele brakowało, aby uskutecznił swój zamiar. Odtruwali go dosyć długo, ponad miesiąc leżał w szpitalu. Marzenie przeleciało przez myśl, że człowiek raz zaszufladkowany może mieć spore trudności z wyjściem poza pewne schematy myślowe u innych. No, bo niby dlaczego zastanawia się teraz nad tamtą, dawną już historią, skoro Dorota mogła mieć powodów do płaczu co najmniej sto w ciągu doby? I często płakała z bezsilności, bo życie nie głaskało jej po głowie. Trzy lata temu zginęli w wypadku samochodowym rodzice Doroty i Wojtka; dwudziestoletnia wówczas siostra Rzygiego zrezygnowała ze studiów, aby zapewnić czternastoletniemu bratu w miarę normalny dom. Nie było to jednak takie proste — Dorota nie posiadała nawet szczypty tak zwanej zaradności życiowej i ciągle przeżywała więcej porażek niż sukcesów. A już zupełne apogeum bezradności osiągała w bezpośrednich kontaktach z Wojtkiem. W najlepszej wierze próbowała zastąpić mu matkę, ale brat — chociaż wdzięczny za jej poświęcenie — nie pozwalał Dorocie ani na jotę zmienić swoich przekonań i ciągle robił coś, co przyprawiało ją niemal o utratę zmysłów.

Dlatego Dorota, chociaż tak niezgrabnie zagubiona, była w jakiś sposób podziwiana przez wszystkich przyjaciół Rzygiego.

— Cholera, mam złe przeczucia. — Głos Edyty, jakby trochę drżący, wyrwał Marzenę z zadumy nad chropowatym życiem Nachwałków.

Dobiegały już do Doroty, nie zostały jednak dotąd przez nią zauważone. Biegła, szlochając i potykając się ciągle, na przemian rozkładając ręce lub chowając twarz w dłoniach.

— Dorota! — Zawołały jednocześnie.

Brak reakcji. Przestraszone już nie na żarty podbiegły do niej i łapiąc ją z dwóch stron za ramiona, jeszcze raz krzyknęły:

— Dorota!

Spojrzała nieprzytomnie. Poznawszy przyjaciółki brata, ukryła znów twarz w dłoniach i zaszlochała przeraźliwie.

— Dorota, na miłość boską, co się stało? — Edyta potrząsała płaczącą i wyglądała tak, jakby sama za chwilę miała się rozpłakać. — No, wyszlochaj wreszcie z siebie jakieś zrozumiałe słowo. Dorota! Słyszysz? Do-ro-ta!

Nachwałkówna złapała wreszcie oddech i zdołała wyjąkać:

— Wojtek… on… o Boże! On jest w szpitalu… ja chyba zwariuję! Wojtek… podciął sobie żyły… przecież on może umrzeć!

Wycie. Edyta opuściła bezradnie ręce; przy całej swojej elokwencji pozostała niema. Marzenie zbierało się na płacz. „Więc jednak” — pomyślała. — „Ale dlaczego? Panie, przecież to jest niemożliwe, żebyś pozwolił aż tak bezkarnie i rozlegle działać Szatanowi”.

Objęła Dorotę ramieniem i przytuliła ją do siebie.

— Chodź. Tu nic nie wypłaczemy. W domu weźmiesz coś na uspokojenie i porozmawiamy rzeczowo. Musimy coś zrobić, to już recydywa, za chwilę pozostaniemy całkiem bezradne. No, chodź, i nie martw się aż tak bardzo, dzięki Bogu Wojtek żyje i na pewno go uratują.

Poszły w stronę osiedla, odprowadzane ciekawskimi spojrzeniami przechodniów. Kilka kroków w tyle wolno posuwała się Edyta, jakby nie mogła podjąć decyzji: iść z nimi, czy nie?

A tymczasem śnieg, zupełnie przez dziewczyny niezauważony, spadał cicho od paru chwil z nieba, układając się błyszczącymi gwiazdkami na ziemi i wszystkim, co ją zamieszkiwało. Może to miasto okrywało białą pierzynką wszystkie brudy i śmieci jego mieszkańców? Może wszech mroźna Pani Zima stroiła już świat na sylwestrową zabawę? A może sam Pan Bóg wysypał roje świetlistych, mroźnych płatków, aby ochłodzić rozpalone policzki załamanej siostry piegowatego Wojtka…

2

Urbańczykowie właściwie nigdy nie zaznali niedostatku, byli bardzo dobrze sytuowani. Piękny, luksusowo wyposażony dom, dwa samochody, wycieczki zagraniczne… Właściwie głównym ich zmartwieniem była kwestia kupna waluty (gdzie? Za ile? Oby najtaniej) i towarzyskich spotkań, na których przecież trzeba było jak najlepiej się zaprezentować. Inżynier Jan Urbańczyk zawsze wiedział, kiedy jest najlepsza pora do zmiany poglądów i przekonań; potocznie mówiło się o nim, iż „spada jak kot, na cztery łapy”. W poprzedniej epoce bezbłędnie wybierał kukły, którym trzeba było się ukłonić i bezpardonowo pogłębiał fosę między własnym zyskiem a dobrem innych. Później w najodpowiedniejszym momencie rzucił czerwoną legitymacją i niezaczepiany przez nikogo otworzył i rozwijał tak zwaną „prywatną inicjatywę”. Zaczął od jednego butiku; teraz miał ich już niezłą ilość, no i niezłe z nich zyski.

Żona inżyniera, Beata, nigdy nie skalała wypielęgnowanych rąk jakąkolwiek pracą. Zawsze zadbana i elegancka, była wciąż atrakcyjną kobietą, wzbudzając tym zazdrość swoich przyjaciółek. Tak, Beata Urbańczyk bardzo dbała o to, aby stale wyglądać młodziej i piękniej niż inne kobiety.

W sielankowym życiu Urbańczyków była jednak mała zadra, która — choć mała — potrafiła nieraz mocno dokuczyć. Ta nieznośna szpila miała na imię Edyta i była ich jedynym dzieckiem. Rzadko mieli okazję, aby pochwalić się córką; ta niewdzięczna smarkula ciągle robiła im na przekór, nigdy nie mogli znaleźć z nią wspólnego języka. Nie rozumieli tego zupełnie: przecież zawsze miała wszystko, najlepsze zabawki, sprzęt, ciuchy, troskliwą nianię (która zresztą już zmarła — ile to: cztery? pięć lat temu?), a nigdy nie chciała tego docenić. Wiecznie były z nią jakieś problemy. I to jej towarzystwo! Samobójcy, dewotki, psychopaci… Ani jednej normalnej, porządnie zmaterializowanej osoby. Ech! I po co nam to było?!

Wzrastająca w takim domu Edyta przeszła wiele załamań i stresów, zanim ustawiła się na pozycji obronnej i w miarę zobojętniała na swoją sytuację. Zrozumiała, że nigdy nie osiągnie tego, co było przedmiotem jej największej zazdrości w stosunku do koleżanek — przyjaźni z własnymi rodzicami — i postanowiła udowodnić całemu światu (na czele ze sobą), że to ona jest na pozycji uprzywilejowanej i jej należy słuchać. Nie przebierała w środkach. Szybko udało jej się podporządkować koleżanki i nie chciała dopuścić do siebie myśli, że system jej wybicia może kiedyś stać się dla niej cmentarzem nadziei. Trzymała kurczowo własną impertynencję i złośliwość, aż rzeczywiście uwierzyła, że tak jest najlepiej. Nie dbała o sympatię koleżanek; nie zależało jej na niczyich uczuciach. Paliło ją tylko jedno pragnienie — mieć zawsze rację i ostatnie słowo w każdej sprawie. Tak. Właśnie tak: żadnych sprzeciwów. Zabawa tylko wtedy była dobra, kiedy ona się dobrze bawiła. Ludzie czy rzeczy godne zainteresowania, kiedy jej się spodobały. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była w tym wszystkim męcząca i śmieszna; poczucie własnej wielkości przysłaniało każdy fakt, który mógł otworzyć jej oczy i wyprowadzić z błędu. Mama Marzeny Cichowskiej mawiała o niej z nutą pobłażania: „Edytę gnębi mania grandiosa, co jest najlepszym dowodem jej płaskiego wnętrza. Życie ją postawi na nogi”. Tymczasem jednak Edyta nie miała zamiaru trudzić swoich nóg stawaniem na nich. Żyła własną próżnością i pewna siebie nie przypuszczała nawet, że już bardzo niedługo pojawi się ktoś, kto najpierw zrobi sporą rysę na szkle jej egoizmu, a później systematycznie zacznie uderzać, aż dostanie się do prawdziwego wnętrza Edyty.

W kilka dni po wypadku z Wojtkiem, kiedy wiadomo już było, że nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo, Edyta wybrała się do Gośki Stenclik, aby pogadać z nią o Grzegorzu, nowym koledze z klasy, który podobno był Gośki jakimś tam krewnym, kuzynem chyba, czy coś takiego. Grzegorz zrobił na Edycie ogromne wrażenie. Ciemnowłosy, niebieskooki, o regularnych rysach i wspaniałej budowie, prezentował się znakomicie. W dodatku od razu rzucało się w oczy jego zainteresowanie płcią przeciwną, co spodobało się Edycie. Na nią jednak nie zwrócił na razie uwagi i dotknięta tym Urbańczykówna postanowiła zrobić wszystko, aby go usidlić. Grzegorz zainteresował się Marzeną (co jeszcze bardziej ubodło Edytę), a ona — póki co — odbierała wciąż zaniepokojone spojrzenia Jarka. Pocieszała ją jedynie myśl, że Marzena jeszcze do tej pory nie zdążyła zauważyć nowej osoby w klasie. Kwadratowa idiotka!

Rozmyślając o powstałej sytuacji Edyta nawet nie dostrzegła, kiedy znalazła się w klatce schodowej Gośki. Tu jednak gwałtownie rozbudził ją z marzeń doniosły głos tenorowy, który nieco chrapliwie domagał się jakiegoś awansu:

„O, gdybym został wodzem, gdyby sny me się spełniły!

Tylu mężnych wieść do boju na pole chwały!”

Edyta momentalnie zorientowała się, że ów bohater wyje w mieszkaniu Gośki, a jakby na potwierdzenie owego domysłu, już spod samych drzwi tenor — zmieniając nastrój — zacząć w głos wychwalać wdzięki jakiejś dziewicy:

„Boska Aido, niebios posłanko,

Ty barwny kwiecie, co blaskiem lśni!

Marzeń królowo, serca wybranko,

Życie rozkoszą opromień mi.”

Edyta uśmiechnęła się znacząco do siebie samej na myśl o rozkoszy i nacisnęła dzwonek, który — o dziwo! — był nawet słyszalny w tym wrzasku. Głos nieco przycichł i po chwili w drzwiach ukazała się rozczochrana głowa Gośki.

— O, cześć Edyta, wejdź, tylko pomału, postaraj się niczego nie rozdeptać.

— Cześć.

Edyta weszła do mieszkania i zatrzymała się jak wryta w progu pokoju Gośki. Na podłodze leżały porozrzucane jakieś krążki przypominające płyty, tylko grube i ciężkie, a stolik zajęty był przez bardzo stary adapter, na którym z zastraszającą prędkością obracał się jeden z tych krążków, wydając z siebie właśnie owo chrapliwe opiewanie wdzięków niewieścich i osławianie wojny ogólnej. Gośka miała całkiem wniebowziętą minę i Edycie przez moment wydało się, że nic nie wyjdzie dzisiaj z rozmowy o Grzegorzu. Zaklęła w myślach dość szpetnie i po raz prawie już tysięczny skonstatowała, że ta wariatka powinna się leczyć. Przecież można lubić muzykę, jasne, Edyta też w końcu miała sporą taśmotekę, ale do tego stopnia? I w dodatku jaką muzykę! Gośka kochała do szaleństwa szczególnie operę, ale też różnych Mozartów, Bachów, Beethovenów… Koszmar!

— O, rany… skąd wytrzasnęłaś ten archaiczny złom? Brałaś udział w jakiejś wyprawie archeologicznej?

Gośka uśmiechnęła się z podłogi.

— To Bambino, adapter moich rodziców, a płyty kupowali jeszcze dziadkowie. Patrz, ta ma nawet datę — 1928 rok. Masz pojęcie? I zupełnie dobrze gra, już jej słuchałam. To fantazje na temat Trubadura Verdiego.

— A ten, co tak wył przed chwilą?

— Dźwięk jest trochę nieczysty, szmerowy, ale głos ów kiedyś należał do wyższych poziomów w hierarchii operowej. To Wacław Domieniecki. A śpiewał arię Radamesa z Aidy, też Verdiego.

Edyta skrzywiła się z niesmakiem. Gośka była mistrzynią w udzielaniu tego typu informacji i robiła to ze stoickim spokojem, nic nie było w stanie wytrącić jej z równowagi. Żeby dowiedzieć się czegokolwiek Edyta musiała uzbroić się w cierpliwość, więc zrezygnowana usiadła w kącie na fotelu. Wyjęła z torebki paczkę Caro i z miną męczennicy zaciągnęła się dymem.

Gośka tymczasem zmieniła płytę.

— To aria Butterfly z opery Pucciniego — poinformowała zupełnie tym niezainteresowaną Edytę.

— Gośka, czy to prawda, że Grzegorz jest twoim kuzynem?

— Słuchaj, to Natalia Stokowacka. Jaki słodki ma głos! I taki lwowski akcent…

„To rozmowa ślepego z głuchym” — pomyślała Edyta.

— Pytałam cię o Grzegorza.

— Stokowacka śpiewała całe życie w Bytomiu. Wiesz, nie pal za dużo, potem nie mogę spać. Miała inne propozycje, ale pozostała wierna swojej macierzystej scenie. Jakiego Grzegorza? Moja mama ją znała…

— Golińskiego. Tego nowego w klasie.

— Tak. A co się stało?

Edyta pomału traciła cierpliwość.

— Nic, do diabła, pytałam, czy to twój kuzyn. Gośka, błagam cię, zostaw to na chwilę, muszę z tobą pogadać.

— A, Grzegorz. — Gośka wyłączyła adapter i wyraźnie niechętnie poskładała płyty. — Napijesz się coli?

Edyta zacisnęła pięści. „Chyba ją dzisiaj uduszę”.

— Możesz dać, jeśli musisz, ale odpowiedz wreszcie na pytanie.

— Tak, to mój kuzyn.

Gośka przyniosła szklanki i butelki z colą. Wychyliwszy kilka łyków usiadła znowu na podłodze i spojrzała Edycie prosto w oczy.

— To mój najgłupszy kuzyn.

O! Jak siarczysty policzek podziałały te słowa na Edytę.

— Nie odniosłam takiego wrażenia. Wydaje mi się bardzo interesujący i chciałabym poznać go bliżej, a wiesz — uśmiechnęła się zalotnie — mnie nie wypada samej do niego się zwracać. Ty — co innego, znacie się od dziecka.

Gośka zaśmiała się w duchu. „Zdaje się, że mój kuzynek zlekceważył Edytkę, w przeciwieństwie do niej. Dobrali się, jak babcię kocham”.

— Zapewniam cię, że nie ma w nim nic interesującego. Zajmuje się jedynie damskimi tyłkami, raczej ze sporą skutecznością. Rzadko z nim rozmawiam, tylko wtedy, gdy muszę — nasze fluidy wzajemnie się nie znoszą, więc starannie omijamy każdą ewentualność kontaktu. Ale jeśli musisz…

— Musisz, musisz… Nic nie muszę, po prostu chciałam go poznać.

Z oczu Edyty całkiem łatwo wyczytywało się zachwyt nad Grzegorzem i rozbudzona już Gośka uczyniła to bez problemu. Spojrzała z niechęcią na kolejnego papierosa w ustach Edyty, której twarz nagle się rozjaśniła.

— Wiesz, jutro jest dysk w klubie. Chodźmy tam razem, na pewno znajdzie się okazja do spotkania.

Gośka zmarszczyła brwi.

— Przecież jest Adwent.

— Oj, no to co! Coś się nagle zrobiła taka świętoszkowata? Chyba za dużo przebywasz z Marzeną. Daj spokój, jedna stuknięta dewotka wystarczy, nie rób z siebie kretynki!

— Nie rozmawiałam z Marzeną o Adwencie, zresztą co za różnica. Od dziecka mnie nauczono szacunku do pewnych spraw i chcę to robić. A ty masz czasem buzię jak świeżo użytą kloakę, obraziłaś Marzenę, choć wiesz, że tego nie lubię.

— Przecież to prawda, więc gdzie obraza? Nie jest dewotką? Co dzień lata do kościoła, jeździ na jakieś spędy, umartwia się i wszędzie wciska tego swojego Boga. A poza tym na pewno kocha się w jakimś księdzu, bo po co by tak często tam łaziła! Ta kretynka działa mi już na nerwy, wykończy mnie kiedyś tą swoją zasmoloną pseudo dobrocią!

Edyta tak zapamiętała się w swojej złości, że dopiero teraz zauważyła stojącą w progu pokoju Dagmarę, piętnastoletnią siostrę Gośki. Zrobiło jej się zimno. Dagmara była jedyną osobą, z którą Edyta jeszcze nigdy nie wygrała. Całkowicie wolna indywidualistka, wszystkim i wszędzie mówiła prawdę prosto w oczy. Oczytana, rozmiłowana w językach i literaturze, zawsze znalazła przytyk najbardziej adekwatny do sytuacji.

— Calumniare audacter, semper aliquid haeret — wycedziła przez zęby, patrząc zimno na Edytę. Nie znosiła jej i nie mogła zrozumieć, że Gośka, dość przecież inteligentna, przyjaźni się z takim przymułem.

— Co mówisz? — wyjąkała Edyta.

— A, prawda, niektórzy przewyższają sobą tę głupią łacinę.

Dagmara weszła do pokoju.

— Powiedziałam, że możesz śmiało obgadywać nawet najlepszą przyjaciółkę, a nuż coś do niej przylgnie i będzie ubaw?

Zbliżyła się do Edyty.

— Wiesz, całkiem do twarzy twojej głupocie w tej nikotynie.

Nagłym ruchem złapała pełną popielniczkę i wysypała jej zawartość Edycie na głowę. Rozległ się okropny wrzask, potem słowa Dagmary:

— O, a teraz jeszcze lepiej. Co, nie podoba ci się? Dlaczego? Przed chwilą byłaś jeszcze taka zachwycona… Coś ci powiem, tak ad deliberandum: Marzena jest człowiekiem, czego, niestety, nie można powiedzieć o tobie. Nie pozwolę więc, abyś podlewała ją gnojówką.

Gośka patrzyła na Edytę, która bezmyślnie rozmazywała po twarzy łzy zmieszane z popiołem i z ledwością powstrzymywała atak śmiechu. Ostatnim zrywem wysiliła się na surowy ton.

— Dagmara, Edyta jest moim gościem, a ty ją obraziłaś. Powinnaś…

— Wiem, co powinnam. Amici fures temporum, siostrzyczko. Zajmij się lepiej spodniami Adasia i pozwól jej już iść do domu. Tak na siłę ją zatrzymujesz… Bye, darling.

I wyszła. Edyta zerwała się z fotela i chyba po raz pierwszy w życiu wściekłość opanowała ją do tego stopnia, że nie wykrztusiła z siebie ani jednego słowa. Strząsając z włosów resztki niedopałków i popiołu wybiegła z domu, wyobrażając sobie, jak zwymyśla Dagmarę i cały świat, kiedy tylko będzie w stanie się odezwać.

A tymczasem Gośka zanosiła się od śmiechu. Leżała na podłodze i rechotała w głos, aż łzy leciały jej po policzkach. To nie było zbyt przyzwoite, ale gdzieś tam w głębi duszy Gośka już dawno chciała zrobić coś w stylu tej popielniczki, tylko nigdy nie wystarczyło jej odwagi. No i teraz śmiała się tak przeraźliwie, że przyleciała pani Malinowska, sąsiadka zza ściany.

— Proszę się nie martwić — powiedziała jej Dagmara — pogotowie nie będzie potrzebne. Mojej siostrze i tak już nic nie pomoże. — I zamknęła drzwi.

A Gośka po tych słowach dostała nowego ataku i śmiała się długo, długo, długo…

3

— W porządku, na dzisiaj wystarczy.

Rozległ się lekki szum, wszyscy naraz chcieli rozruszać języki po dwugodzinnej próbie, w czasie której właściwie nie kontaktowali się ze sobą; rozmawiali jedynie słowami przedstawienia. Podeszli wszyscy do księdza Andrzeja, aby ustalić termin następnej próby.

— Słuchajcie! — Ksiądz Andrzej podniósł rękę do góry. — Tak ogólnie nie jest źle, ale musimy jeszcze trochę popracować. Chciałbym spotkać się osobno z Aniołem i Pastuszkami, tam jest najwięcej niedociągnięć i problemów. Może tak: we wtorek o dziewiętnastej Pastuszkowie, a w środę, o tej samej porze, znów cała grupa. Wszystkim pasuje?

Pasterski Anioł — wiecznie gdzieś zagoniona Sabina Jachimek, animatorka Marzeny — zrobiła minę cierpiętnika.

— Chyba nie zdążę na dziewiętnastą. Obiecałam paniom charytatywnym pomoc przy rozpakowywaniu rzeczy przynoszonych przez ludzi. Czy musimy we wtorek?

— Musimy. Postaraj się spóźnić jak najmniej, zaczniemy bez ciebie. To tymczasem. Z Bogiem.

Rozchodzili się pomału, jednak kilka osób zostało z księdzem. Marzena zauważyła, że był to krąg najbliższych przyjaciół Wojtka-Rzygiego i z niemałym zdziwieniem stwierdziła też obecność wśród nich Gośki Stenclik, która nie należała do Oazy i nie brała udziału w przedstawieniu. „Skąd się tu wzięła o tej porze?” — zastanawiała się Marzena. Tymczasem Bogdan Trybała, animator Wojtka, zaczął z biegu.

— Nie wiem, co mu się stało. Prędzej spodziewałbym się takich reakcji po sobie samym, niż po nim. Czy ktoś może mi to wytłumaczyć?

— Idę dziś znowu do Doroty — odezwała się cicho Marzena, która zresztą mieszkała najbliżej Nachwałków. — Może wreszcie uda nam się coś ustalić, bo Dorota chciała porozmawiać z Teresą, dziewczyną Wojtka. On sam — póki co — wcale się nie odzywa i nikogo, prócz siostry, do siebie nie dopuszcza. Myśleliśmy, że może ksiądz…

Ksiądz Andrzej pokiwał głową.

— Tak, byłem już w szpitalu, mnie też nie chciał widzieć. I ksiądz Jan próbował… również bez rezultatu. Chyba będziemy musieli jakiś czas zaczekać, cierpliwie próbując przypuszczać szturmu do tej twierdzy.

— Co mu odbiło? Wydawał się raczej normalny, poza budą, ma się rozumieć. Całe szczęście, że Dorota wtedy urwała się z pracy! — Bogdan kiwał głową, w której za nic nie chciał się zmieścić żaden motyw Wojtkowego „wyczynu”.

— Lekarz powiedział, że jeszcze dziesięć minut i nic by mu nie pomogło. Wykrwawił się porządnie, codziennie dopompowują w jego żyły nowe partie płynu-życia, a mimo to poprawa jest znikoma. Najwyraźniej Wojtek całym sobą odrzucił możliwość powrotu do świata. Chodźmy już, robi się późno.

Marzena skierowała kroki w stronę Gośki.

— Cześć. Co tu robisz?

— Wiedziałam, że macie próbę, przyszłam po ciebie. Chciałabym — jeśli pozwolisz — pójść z tobą do Doroty, może będę mogła coś pomóc. Wiesz, Dagmara potrafi wejść nawet do ziarnka grochu, gdyby zaszła taka potrzeba, no i już przyniosła parę sensacyjek. Ale pogadamy u Doroty, dobrze?

— Jasne, cieszę się z twojej obecności, Nachwałkówna też będzie rada. Chodźmy.

Wyszły z kościoła, żegnane wielogłosowym „cześć” i „z Bogiem”. Na placu podszedł do nich ksiądz Andrzej.

— Marzena, powiedz Dorocie, że wpadnę do niej jutro, dziś już nie dam rady, choć chciałbym.

— Dobrze, powiem. Będzie bardzo wdzięczna… Z Bogiem.

— Z Bogiem, dziewczyny.

Na ulicy było prawie pusto. Przytupując nogami pośpieszyły w kierunku osiedla. Marzena myślała o czymś intensywnie, patrząc na Gośkę tak przenikliwie, że ta w końcu nie wytrzymała.

— Czyżby wyrosły mi rogi lub skrzydła? Co mi się tak przyglądasz, chcesz zajrzeć w głąb mego żołądka?

— W głąb żołądka? Nie… ale może rzeczywiście gdzieś głębiej… Słuchaj. Czy ty nigdy nie myślałaś o tym, aby wejść do wspólnoty oazowej? Sama nie wiem, czemu nie spytałam o to wcześniej!

— Nie, nie myślałam, pewnie brakło mi czasu. Wprawdzie słyszę w kościele często o tej grupie, ale do dziś nie wiem, czym właściwie ona jest. Może to i moja wina, że nie zadałam sobie trudu, aby się dowiedzieć. A może nie spotkałam dotąd nikogo, kto chciałby mnie zachęcić? Nigdy nie interesowałam się polityką ani żadnymi organizacjami.

— Faktycznie, jesteś trochę niedoinformowana. Ruch „Światło — Życie” nie jest ani ruchem politycznym, ani organizacją. To ruch czysto religijny, inspirowany przez soborową odnowę. Jestem z nim związana już od trzech lat i nawet przez moment tego nie żałowałam. Dlaczego nie chcesz zaangażować się bardziej w życie Kościoła?

Dochodziły już do parku. Gośka otuliła szyję i potrząsnęła rozczochraną głową.

— Jakoś tak… Zawsze mi się wydawało, że Kościół to sprawa księży, ja mam inne zajęcia. Przecież chodzę regularnie na msze, przystępuję do sakramentów, staram się zachowywać przykazania… Nie jestem jeszcze najgorsza.

— Rzeczywiście, nie jesteś. Ale chyba zbyt asekuracyjnie do tego podchodzisz. Z boku — to najwygodniej. Dlaczego ja? Przecież są inni… No, są. Ale ty jesteś ty i nikt inny. Wiesz, przeczytałam niedawno taki krótki, ale bardzo wymowny wiersz, który mówił coś o podpatrywaniu życia przez dziurkę od klucza. Pasuje niemal do wszystkich, ale do ciebie szczególnie. Stoisz sobie z boku i podpatrujesz. Gośka! Wejdź, drzwi są otwarte — i spróbuj! Nie wymawiaj się brakiem czasu, bo na pewno go znajdziesz. Wystarczy, jak pojedziesz do opery pięć razy w miesiącu, pozostałe spektakle możesz poświęcić dla innej, lepszej sprawy. Pomyśl o tym! Wiesz, mam pomysł: jeśli się zdecydujesz, to zapraszam cię w imieniu wszystkich na dekanalny Dzień Wspólnoty, będziesz miała okazję choć troszkę zobaczyć naszą drogę do Pana.

Gośka już się nie odzywała. Marzena również umilkła i tak, słuchając własnych, skrzypiących na śniegu, kroków, dotarły do bloku, w którym mieszkała Marzena z mamą i Nachwałkowie. Gośka pomyślała, że w tym, co mówiła jej przyjaciółka, jest wiele sensu i postanowiła poważnie zastanowić się nad propozycją. Tymczasem jednak przypomniała sobie Wojtka i z myślą o nim nacisnęła przycisk dzwonka, umieszczonego przy drzwiach Nachwałków.

Dorota otworzyła niemal natychmiast, jakby stała pod drzwiami i czekała na ich przyjście. Minę miała niewyraźną. Bez wstępów oświadczyła:

— Nie widziałam Teresy, podobno gdzieś wyjechała. Ale to wszystko jest jakieś dziwne. Lisikiewiczowa nie patrzyła mi w oczy, starała się za wszelką cenę zbyć mnie zdawkowymi odpowiedziami. Nie wiedziała o Wojtku, ale niezbyt ją poruszyła moja informacja. Nic już nie rozumiem. Przecież oni chodzą ze sobą ponad rok i wszystko układało się tak pomyślnie. Nigdy nie słyszałam żadnej kłótni, czy choćby sprzeczki. — Dorota złapała się za głowę. — Wiecie co, dziewczyny, ja chyba naprawdę zwariuję kiedyś z tym szaleńcem..

Usiadły na fotelach i Marzena natychmiast podciągnęła nogi pod siebie. Robiła to już machinalnie, przyzwyczajona od wielu lat do takiej pozy — jeśli musiała siedzieć w sposób tak zwany przyzwoity, czuła się jak na torturach. Nawet w klasie na krześle siedziała zawsze na jednej nodze, co było przyczyną nieustannych scysji z Henrykiem Ósmym, to znaczy panem Bardowskim, nauczycielem historii.

— Chcecie się czegoś napić? — Dorota stała z czajnikiem w ręku przy otwartej lodówce, jakby nie mogła się zdecydować: gorące czy zimne?

— O, tak! — zawołały jednocześnie i wszystkie trzy parsknęły śmiechem.

Gośka dodała:

— Ale herbaty, jeśli można, zamknij tę lodówkę, na dworze jest wystarczająca ilość zimna.

Dorota postawiła czajnik na gazie i przyszykowała filiżanki.

— Dorota, ja mam chyba niezbyt dobre wiadomości o Teresie. — Gośka jakoś niepewnie mówiła te słowa. — Wiesz, Dagmara już wywąchała sensacyjkę, a ona nigdy nie powtarza niesprawdzonych wiadomości. Usłyszała gdzieś, że Teresa prowadzi podwójne życie, ale nic konkretniejszego. Nie chciała w to uwierzyć i nic nie mówiła; jednak dzisiaj przez autobusową szybę zobaczyła scenkę, która nawet ją pozbawiła na chwilę mowy. Teresa stała na przystanku (na tym samym zatrzymał się autobus Dagmary) i nagle podjechał opel z zachodnią rejestracją. Wysiadł z niego mężczyzna koło czterdziestki, świetnie ubrany i pewny siebie. Teresa podeszła do niego, przylgnęła ustami do jego ust, obejmując go za szyję, a on tulił ją mocno do siebie. Potem wsiedli do auta i odjechali. To wszystko trwało krótką chwilę i zdawało się Dagmarze snem; własnym oczom nie wierzyła. Potem pomyślała, że to może jakiś wujek Teresy; ale szybko przypomniała sobie, że Lisikiewiczowie nie mają żadnej rodziny za granicą, a ten gość naprawdę wyglądał na Niemca. Poza tym, kto wita się z wujkiem, nawet najbardziej lubianym, w taki sposób? Dagmarę ta scena wytrąciła zupełnie z równowagi, bo ona chyba z moich przyjaciół najbardziej lubiła właśnie Teresę i Wojtka.

Dorota już nie była blada; po słowach Gośki zzieleniała i wyglądała tak, jakby zbierało jej się na płacz. Marzena zatrzymała wzrok gdzieś ponad meblościanką i bezwiednie kręciła srebrnym różańcem, który zawsze miała na serdecznym palcu lewej ręki. To wszystko brzmiało jak jakaś tragiczna pomyłka. Marzenie wydało się nagle, że śni i kiedy wreszcie nastąpi przebudzenie, przyjdą radośni — jak zawsze — Teresa z Wojtkiem, rozpraszając wszystkie zmory, które tak bardzo nawarstwiały się od chwili wypadku z Wojtkiem. Jakie to wszystko było skomplikowane!

Nagle Marzena ocknęła się z zadumy i zwróciła oczy na Dorotę.

— Ale my jesteśmy ciemne! Istnieje przecież jedna osoba, która ma szansę nawiązać kontakt z Wojtkiem, mimo, że on nie chce rozmawiać nawet z tobą.

— Tak, pozwala mi się odwiedzać, ale zupełnie nie otwiera ust. Faktycznie! Przecież Wojtek tak bardzo lubi twoją mamę! Może zechciałaby spróbować?

— Już chciała, tylko ja, stara trąba, nie dałam jej iść. Wmówiłam jej, że Wojtek nie chce nikogo widzieć, no i nie poszła. Ale jeszcze nic straconego. Jutro ją tam wyekspediuję, zaraz rano. Zresztą pójdę z nią, nie wysiedziałabym w domu.

Dziewczyny, jakby nieco rozluźnione, zaczęły się żegnać. Dorota obiecała przyjść do Marzeny zaraz po pracy, Gośka zapowiedziała się też do szpitala. Dzień oddał władzę nocy trochę optymistyczniej niż poprzednie, jednak Marzena miała jakieś niejasne przeczucie, że jeszcze niejedna informacja może przyprawić ją o zawrót głowy. Tego wieczoru długo i gorąco modliła się za Wojtka i Teresę, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jakiś złośliwy los porwał piękną, kolorową szatę przyjaźni tej pary i że żaden, nawet najbardziej zdolny tkacz, nie zdoła już jej załatać.

4

Niedziela była piękna; niewiele osób potrafiło oprzeć się jej urokowi. Lekki mróz, słońce i ten oślepiający blask śniegu, skrzypiącego pod nogami, sprawiały, że miasto wypełnione było amatorami zimowych spacerów. Przechadzający się tłumek wchłaniał wychodzących z kościoła, powiększając tym samym swoją objętość.

Marzena wracała do domu z Gośką; towarzyszyła im również Grażynka Chmiel z trzeciej „c”, drobna, delikatna i wątła dziewczyna, którą znały od przedszkola; szedł także z nimi Marek Jaworski z czwartej, czarnooki, wszędobylski chłopak, którego Grażynka kochała każdym skrawkiem swej wrażliwej duszy. Patrzyła w niego jak w tęczę; wszystkie słowa wychodzące z Markowych ust były dla niej wyrocznią. Marzenie czasem wydawało się, że Grażynka — tak wątła i kochająca — żyje tylko dla Marka; gdyby coś ich rozdzieliło, Grażynka gotowa byłaby umrzeć na stojąco. Marzena lubiła ją bardzo; nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek zaistniało między nimi jakieś nieporozumienie. Latem były razem w Istebnej na rekolekcjach; w ciągu tych dwóch tygodni wspólnego przeżywania poszczególnych tajemnic różańcowych ich przyjaźń pogłębiła się jeszcze bardziej. Grażynka — pogodna i cicha — była tak jaskrawym przeciwieństwem wyzywającej i wrzaskliwej Edyty, z którą Marzena siedziała już trzeci rok w tej samej ławce, iż wydawała się bezpieczną przystanią, dającą schronienie burzowym rozbitkom. Nigdy nie podnosiła głosu; jeśli ktoś próbował wciągnąć ją w kłótnię czy awanturę, przepraszała go za jego własną agresywność i zapraszała do pokojowego rozstrzygnięcia sprawy w bardziej sprzyjających okolicznościach. Jej wielkie, niebieskie, zawsze pogodne oczy, spoglądały przy tym z tak rozbrajającą ufnością, że trudno było gniewać się na kogokolwiek w jej obecności. Marzena miała prawie pewność, że właśnie ta pogodna dobroć i spokój były przyczyną, dla której Grażynką zainteresował się Marek. Żadna inna dziewczyna nie potrafiłaby z taką wyrozumiałością traktować ukochanego chłopaka, a Marek potrzebował wyrozumiałości szczególnej. Bywał dosłownie wszędzie i z każdym się przyjaźnił; załatwiał sto spraw dziennie i ciągle wymyślał coś nowego. Był ogólnie lubiany, ale wiele osób czuło do niego żal, bo bardzo często — zagubiony w nawale spraw — zapominał o czymś, co dla drugiej strony było czasem bardzo ważne. Ostatnio podpadł księdzu Andrzejowi, bo notorycznie spóźniał się na próby Jasełek; jak zwykle w takich sprawach i tym razem rozjemcą była Grażynka. Dziewczyny często śmiały się z niej i próbowały ją buntować przeciwko postawie Marka, ale ona zupełnie nic sobie nie robiła z ich reakcji. Tak bardzo kochała Marka, że nie istniała dla niej żadna sprawa, której nie mogłaby mu przebaczyć. Tylko jazgotliwe, wulgarne prześmiewki Edyty raniły ją mocno, bowiem obrażały przede wszystkim Marka. Jednak i jej potrafiła odpowiadać spokojnie, co było zupełnie niezrozumiałe dla Dagmary Stenclik, która w żaden sposób nie mogła zaakceptować napuszonego i głupawego sposobu bycia Edyty.

Po wyjściu z kościoła szli jakiś czas w milczeniu; każde z nich myślało o swoich sprawach. Gośka zastanawiała się, czy w dzisiejszym spektaklu „Cyganerii”, na który wybierała się wieczorem, wystąpi Józef Homik, znakomity tenor, nieśpiewający jednak w Bytomiu zbyt często.

Marzena myślała o wczorajszej wizycie w szpitalu; Wojtek, co prawda, zgodził się na odwiedziny pani Cichowskiej, ale i do niej nie odezwał się wcale, tylko łzy, wielkie jak grochy, spływały po jego policzkach. Mama Marzeny rozpłakała się również i na tym stanęło.

Grażynka, patrząc na Marka, zastanawiała się, co kupi dla niego na Gwiazdkę; a Marek myślał o sylwestrze, który tradycyjnie spędzali u Edyty. Urbańczykowie dysponowali największą ilością miejsca; rodzice zawsze wybywali, a poza tym Edyta obchodziła urodziny pierwszego stycznia i zawsze łączyła obie okazje. Marek zastanawiał się, czy Edyta — ciężko obrażona na Stenclików po incydencie z popielniczką — zaprosi Gośkę, wieloletnią przecież przyjaciółkę; a także myślał o Piotrze Maryńskim, koledze z klasy, który też należał do „towarzystwa”. Piotr preferował „znajomości” z chłopakami i nigdy się z tym nie krył; od jakiegoś miesiąca zupełnie serio zainteresował się maturzystą z budowlanki, Michałem Bąkiem i Marek właśnie zastanawiał się, czy Piotr przyjdzie na imprezę do Edyty sam, czy może w towarzystwie Michała. Myślał też o Edycie, która wyraźnie oscylowała w kierunku Grzegorza i o zaniepokojonym tym faktem Jarku. „Jeśli będą obaj” — przeleciało mu przez głowę — „może być niezła afera”.

— Jak myślicie — powiedział nagle głośno — czy Edyta zaprosi na sylwestra Grzegorza?

— No jasne! — Wykrzyknęła Gośka. — Mówiła mi wczoraj, że bez niego impreza się nie odbędzie. Zagroziła mi nawet, że jeśli go nie przyprowadzę, nie chce mnie znać.

„A zatem już się z Gośką pogodziła! No tak, przecież Grzegorz to jej kuzyn” — Marek otrzymał odpowiedź bez zadawania pytań.

— Czy Grzegorz nie chce przyjść? — zdziwiła się Grażynka.

— Ależ chce, przecież będzie tam Marzena — Gośka znacząco popatrzyła na przyjaciółkę. — Tylko Edyta tego nie dopuszcza do swojej świadomości.

Marzena spojrzała na Gośkę, jakby nagle została wyrwana z głębokiego snu.

— Jaki Grzegorz? Co ty mówisz?

Buchnęli śmiechem. No tak, wszyscy wiedzieli o fascynacji nowego kolegi, tylko sam obiekt zainteresowania pozostał w błogiej nieświadomości.

— Ten „nowy”, Goliński. Krąży wokół ciebie jak satelita, czyżby nie dało się tego zauważyć akurat z twojego punktu widzenia? — Marek nie umiał opanować śmiechu.

— Aaa… — Marzena jakby coś skojarzyła. — Więc o to chodzi… Właśnie dziwiły mnie jego ciągłe interesy z moją skromną osobą.

Teraz Marzena też się roześmiała. I w tym samym momencie zauważyła, że na oblodzonym chodniku gwałtownie rozjeżdżają się jej nogi, tak, że z trudem zdołała utrzymać równowagę.

— Połamię sobie kiedyś ręce i nogi — stwierdziła wśród śmiechów. — I zawsze muszę się zbłaźnić w najmniej odpowiednim momencie.

Kiedy w końcu przestali się śmiać, Gośka nagle wypaliła.

— Wiecie co, moglibyście wybrać się ze mną dzisiaj do opery, trochę kultury z pewnością nie jest w stanie wam zaszkodzić. Grają Cyganerię, to prawdziwa uczta nawet dla najwybredniejszych.

Grażynka i Marek wymienili szybkie spojrzenia.

— Jesteś kochana, fajnie, że o nas pomyślałaś — Grażynka mówiła jakoś podejrzanie szybko. — Zaplanowaliśmy już jednak dzisiejszy wieczór… I wyjątkowo razem — spojrzała z uśmiechem na Marka. — Wybieramy się do mojej ciotki na wideo, udało jej się zdobyć tę najnowszą, podobno, świetną, komedię z Whoopi Goldberg. Może innym razem…

Marzena podniosła brwi, powstrzymując śmiech. Wszyscy — z wyjątkiem Gośki — wiedzieli, że Marek nie znosi muzyki poważnej. Jeśli w jakiś sposób próbował jej słuchać, to tylko z obowiązku i bez efektów. Ale Gośka — w swej niepoprawnej naiwności — wierzyła, że uda jej się wszystkich przekonać do swojego hobby i na ogół nie zauważała cichych prześmiewek przyjaciół.

— A ja skorzystam — nagle zdecydowała się Marzena, która nigdy jeszcze nie była w operze i sama zdziwiła się swoją reakcją.

Gośka była zachwycona.

— Świetnie! Na pewno nie będziesz żałować, zobaczysz, Puccini był absolutnym geniuszem kompozytorskim.

Doszli już do osiedla. W miejscu, gdzie rozchodziły się ich drogi, stanęli na chwilkę.

— Czy Wojtek wyjdzie na święta ze szpitala? — Grażynka zwróciła się z tym pytaniem do Marzeny.

— Nie, lekarz powiedział, że nie ma mowy. Poleży trochę…

— Dorota będzie sama…

— Moja mama już ją nakręciła, przyjdzie do nas, na całe święta. My też jesteśmy tylko we dwie, towarzystwo Doroty sprawi nam radość. Zresztą nawet z Wojtkiem przyszliby na wigilię do nas, umawialiśmy się już dawno.

Marzena tak do końca nie była wcale pewna, czy rzeczywiście będzie radośnie, skoro Dorota bezustannie zamartwia się bratem. Ale postanowiła nie mówić o swoich obawach, niech przynajmniej oni mają spokojne głowy.

— Marek, czy masz już jakieś plany co do dalszej edukacji? Chyba powinieneś się na coś zdecydować, za chwilę masz maturę — Gośka wystrzeliła całkiem bez sensu.

Marek był zaskoczony tym pytaniem. Przez chwilę patrzył na Gośkę jakoś dziwnie, potem przelotnie spojrzał na Grażynkę i już zupełnie spokojnie odpowiedział:

— Tak, jestem już zdecydowany. Chcę zdawać na archeologię, tylko tam będę mógł swobodnie zmieniać miejsca pobytu i poznawać nowych ludzi.

Marek chyba niezbyt dojrzale umotywował swoją decyzję, ale dziewczyny ani trochę nie były zdziwione. To zupełnie w jego stylu — te miejsca i ludzie. A Grażynkę nawet nie potrzebowały pytać o zdanie, wiedziały doskonale, że od tej chwili ona również będzie zafascynowana archeologią.

Rozmawiali jeszcze chwilę o zawodach i powołaniach, komentując — z minami wytrawnych znawców — różne decyzje ich znajomych i przyjaciół.

Marek opowiedział historię swego kuzyna, który mdlał na widok krwi, a mimo to uparł się przy medycynie. Zdał egzaminy, przyjęli go, a po niecałym roku — dokładnie wyczerpanego nerwowo — wyrzucili z uczelni. Janek długo nie mógł dojść do siebie; potem zdecydował się zdawać na prawo. Skończył studia i jest bardzo zadowolony z decyzji — tylko niepotrzebnie, przez własny upór i głupotę, stracił rok i sporo zdrowia.

Marzena i Grażynka wspominały Joannę, którą poznały w Istebnej — miała wspaniałe zdolności plastyczne, a rodzice nie chcieli słyszeć o plastycznych aspiracjach córki. Umyślili sobie wykształcić ją na stomatologa, aby mogła przejąć po ojcu gabinet i kontynuować jego dzieło. A tymczasem Joannę mdliło na samą myśl o tym, że musiałaby całe życie grzebać w czyichś — jak sama mówiła — „zaślinionych pyskach”. Ze łzami w oczach opowiadała, jak ojciec kazał jej przychodzić do gabinetu i próbował oswajać ją ze specyfiką pracy stomatologa, a ona z trudem powstrzymywała odruch wymiotny i łzy, które za nic nie chciały zostać na swoim miejscu. Ojciec stale gniewał się na nią i karał za każde, najmniejsze nawet, wykroczenie przeciw jego woli. Joanna była załamana. Pod koniec rekolekcji stwierdziła, iż nie jest w stanie całkowicie podporządkować się woli ojca. Doszła do wniosku, że skoro Pan Bóg obdarzył ją zdolnościami plastycznymi i wstrętem do stomatologii, to Jego wola jest zupełnie inna, niż wola jej ojca. Postanowiła skończyć liceum, a później — jeśli dalej będą się upierać — zostawić rodziców i wszystko, co się z nimi łączy; wyjechać, pójść do pracy i studiować to, co ją interesowało. „Niech się dzieje wola nieba” — wzdychała za Fredrą, wznosząc oczy tam, skąd miała nadejść oczekiwana wola.

Gośka opowiedziała im o swojej znajomości z Patrycją. Poznały się w operze, na spektaklu „Dziadka do orzechów” („to balet Czajkowskiego, wspaniały” — Gośka musiała coś zachwalić). Patrycja wydała się Gośce bezgranicznie smutna i załamana; a jednocześnie Gośka z podziwem obserwowała tę dziewczynę, która niemal każdym zmysłem chłonęła poszczególne figury, elementy ruchowe i całość choreograficzną poszczególnych spektakli. Zauważyła, że Patrycja przychodziła tylko na spektakle baletowe i trochę ją to dziwiło — taki podział między pokrewnymi przecież rodzajami muzyki. Pewnego wieczoru nie wytrzymała i spytała Patrycję o przyczynę jej dziwnego — skądinąd — zachowania. W odpowiedzi usłyszała coś, na co nie umiała w żaden sposób zareagować. Otóż Patrycja uczyła się w szkole baletowej. Od wczesnego dzieciństwa kochała taniec, nie mogła doczekać się czwartej klasy — wtedy dopiero przyjmują do szkoły baletowej. Egzamin zdała z wyróżnieniem, mówiono o niej, że jest wspaniale zapowiadającą się, małą tancerką. Całe jej życie wykonywało obrót wokół tańca, nic poza nim nie miało znaczenia. Oczyma wyobraźni widziała siebie w roli primabaleriny w najsławniejszych baletach, na najznakomitszych scenach światowych. I nagle — piękny sen się skończył, nastąpiło gwałtowne, ogromnie przykre przebudzenie. W szesnastym roku życia ujawniła się choroba, która zamknęła przed nią wszystkie, wspaniale się zapowiadające, możliwości. To epilepsja. Po pierwszym ataku nie wierzyła, że to koniec, wciąż miała plany i marzenia. Ale wkrótce przyszedł drugi, trzeci i kolejne… Szpital, badania, leczenie i — wyrok: koniec z baletem. Myślała, że tego nie przeżyje. Potem zapadła w odrętwienie i apatię; całymi godzinami leżała na tapczanie, bezmyślnie gapiąc się w sufit. Czasem, w porywach rozpaczy, chciała targnąć się na własne życie; nigdy jednak nie miała dość odwagi, aby posunąć się aż tak daleko. I na tym etapie los zatrzymał jej egzystencję. Gośka spotykała Patrycję przez ponad dwa lata; poznały się lepiej i nawet w pewien sposób zaprzyjaźniły, choć przebywały ze sobą tylko w operze. Czasem pisywały do siebie. Z tonów poszczególnych listów Gośka wnioskowała, że Patrycja uspokoiła się znacznie i zaczęła szukać sensu życia zupełnie gdzie indziej. Potwierdzeniem był ostatni list, w którym „operowa przyjaciółka” poinformowała Gośkę, że wstępuje do zakonu karmelitanek. Od tej pory nie było od niej żadnych wiadomości, ale Gośka — z początku lekko zbulwersowana tą szokującą decyzją Patrycji — była już teraz zupełnie spokojna. Zrozumiała, że sam Bóg prowadził tę dziewczynę do siebie, choć opierała Mu się całą swoją mocą. Jako tancerka mogła nawet nie zauważyć istnienia Boga, więc to, co się stało, było dla niej rozwiązaniem najlepszym. Na szczęście Patrycja w porę zorientowała się w Bożych planach wobec niej i poszła za głosem właściwego powołania.

Rozeszli się w końcu — Gośka umówiona z Marzeną na wyjazd do opery; Marek odprowadzał jeszcze Grażynkę pod dom — mieszkał w starej części miasta, szedł na osiedle tylko z powodu dziewczyny. Kiedy zostali sami, Marek zwrócił się do Grażynki:

— Dlaczego powiedziałaś im, że spędzamy razem wieczór u twojej ciotki? Ja nic o tym nie wiem.

Grażynka lekko się zaczerwieniła.

— Przepraszam, nie chciałam cię urazić. Po prostu widziałam twoją reakcję, miałeś trudności z wybrnięciem z tej sytuacji, myślałam, że będę dla ciebie najlepszym alibi, skoro mówiłam w twoim imieniu. Nie wiem przecież, co naprawdę chcesz robić.

Doszli do bloku Grażynki i Marek wszedł za nią do klatki.

— A ty? Rzeczywiście idziesz na wideo?

— Nie, wolę być w domu. Tak tylko powiedziałam.

— Grażynko… Miałem faktycznie inne plany, ale to nic pilnego. Zmieniłem zamiar. Jeśli pozwolisz, przyjdę do ciebie.

Marek ujął ją za rękę i delikatnie pocałował w serdeczny palec. Fala szczęścia zalała Grażynkę. Uśmiechnęła się ślicznie.

— Marku, oczywiście, że pozwolę. Przyjdź, proszę.

Trochę niepewnie przytuliła się do niego. Poczuła na swojej głowie i plecach te najdroższe w świecie dłonie i pomyślała, że teraz mógłby zatrzymać się czas.

5

Niedzielny obiad Stenclikowie zawsze spożywali w komplecie; w ciągu tygodnia było to absolutnie niemożliwe. Stefan — ojciec rodziny — pracował na kopalni, w systemie trzyzmianowym. Maria — nieduża, rumiana, zawsze uśmiechnięta i ruchliwa mamuśka — była pielęgniarką na oddziale noworodków; pracowała również na zmiany, tylko dwunastogodzinne. Janusz, pierworodny syn Stenclików, studiował elektronikę i przyjeżdżał do domu tylko na weekendy. Gośka z Dagmarą wracały ze szkoły mniej więcej o jednej porze. Najmłodsza latorośl, czteroletni Adaś, był — pod nieobecność mamuśki — głównym obowiązkiem dziewczyn. Odbierały go z przedszkola, karmiły, zajmowały się jego odzieżą i ewentualnym porządkowaniem przeróżnych resoraków, miśków, pistoletów, klocków i tym podobnych akcesoriów. Gorliwie pilnowały, aby nie zdejmował okularów, których zamalowane lewe szkiełko korygowało uciekające w stronę noska oko. Kąpały go, stroiły, czesały — właściwie to traktowały brata bardziej jak lalkę, niż żywe stworzenie. Adaś z pewną przyjemnością poddawał się tym rytuałom; jednak kiedy do domu wracał Janusz, dziewczyny przestawały dla niego istnieć. Z komiczną powagą naśladował ruchy, mimikę i sposób bycia swojego idola; w każdej chwili był gotowy wyczytywać z jego oczu życzenia, bądź polecenia i natychmiast je wykonywać. Janusz nosił Adasia pod pachą i opowiadał mu przeróżne dziwne historie, w które maluch ślepo wierzył; a latem zabierał go na studenckie obozy, gdzie — niemal od pieluch — chłopczyk spełniał rolę żywej maskotki. Adaś przeraźliwie wrzeszczał, jeśli ktoś próbował powiedzieć coś złego na Janusza; Janusz przez cztery dni nie opuszczał szpitala, w którym dwuletniego Adasia leczono na zapalenie opon mózgowych. Kiedy okazało się, że nie będzie żadnych powikłań, Janusz przeleciał przez miasto wydając dzikie okrzyki, po czym w ubraniu wskoczył do fontanny, zachęcając przechodniów do wspaniałej kąpieli. Surowy policjant wymownym ruchem palca wskazał Januszowi kierunek dalszej jego drogi. Szczęśliwy starszy brat wyskoczył z fontanny i ociekając wodą, serdecznie uściskał zupełnie zbaraniałego policjanta. Nie czekając na rozkazy wykrzyczał, że zapłaci potrójną grzywnę lub nawet kolegium, bo nie ma takiej sumy, której mógłby pożałować na życie małego braciszka. Całkowicie zaskoczony policjant opuścił ręce i nawet się roześmiał. Zostawił Janusza koło fontanny i odszedł, wycierając mokrą twarz i kręcąc z niedowierzaniem głową.

Tak, rodzina Stenclików, chociaż niewiele czasu spędzała w komplecie, wypełniona była ciepłem i miłością. Właśnie dobiegał końca niedzielny obiad i Gośka już myślała wyłącznie o czekającym ją wyjeździe do opery. Jeszcze tylko pozmywać naczynia, przebrać się i zaraz pobiegnie po Marzenę; cieszyła ją niezmiernie decyzja przyjaciółki, wierzyła, że Marzena nie będzie jej żałowała. Zbierając ze stołu talerze nuciła pod nosem arię Rudolfa z Cyganerii — Que gelida manina… Ojciec z Januszem, stale rozmawiając o samochodzie, który zamierzali kupić jeszcze przed świętami, usiedli w fotelach i zapalili papierosy; Janusz nonszalancko przełożył nogę przez nogę i jaśniepańskim gestem zaciągnął się dymem. Adaś, śmiesznie trzymając solonego paluszka, dokładnie powielał każdy gest i wyraz twarzy starszego brata. Mama znikła w kuchni; Dagmara już od kilku chwil znajdowała się poza rzeczywistością, zagłębiona po krańce świadomości w kolejnych rozdziałach książki Ja, Klaudiusz Roberta Gravesa. Gośka, patrząc na siostrę, uśmiechnęła się znacząco; mimo wszystko były jednak do siebie podobne. Znała ten stan oderwania od życia bardzo dobrze; kiedy zanurzała się w bajeczne nurty muzyki operowej, zapominała o całym świecie.

Tym razem jednak Gośka nie miała tak do końca racji, bowiem Dagmara, aczkolwiek rzeczywiście pochłonięta niebywałą historią życia rzymskiego cesarza, niezupełnie oderwała się od rzeczywistości. Od kilku dni wszystko w niej wrzało; nie mogła poskromić gwałtownej burzy, która wstrząsała najbardziej tajnymi zakamarkami jej duszy. Nikt nie wiedział o tym, że Dagmara bardzo mocno, lecz jeszcze bardziej beznadziejnie, kochała Wojtka Nachwałka. O, tak, jakaż byłaby to sensacja! Ona, uważana za najbardziej poukładanego i rozsądnego człowieka pod księżycem, uległa — nie wiadomo zresztą, dlaczego — piegom i „szajbie” tego narwańca, który zresztą stale, choć zupełnie nieświadomie, znęcał się nad jej wrażliwą duszą. Dagmara mocno przeżyła próbę samobójstwa Wojtka. Ale do obłędu doprowadzało ją coś innego. To „coś” miało na imię Teresa i do niedawna udawało najbliższą przyjaciółkę jej ukochanego Rzygusia. Na myśl o lubianej przecież dziewczynie Wojtka, ciałem Dagmary wstrząsały dreszcze złości, a duszą targała mieszanina jakichś niezrozumiałych uczuć: nienawiści? przerażenia? niedowierzania? Dagmara nie powiedziała Gośce wszystkiego o Teresie, bo załamana Dorota mogłaby zwariować na wieść o „wyczynach” niedoszłej bratowej. Znów nią wstrząsnęło. Wtedy, gdy jechała pamiętnym autobusem, z którego zobaczyła Teresę i Niemca, siedziała za nią znana w całym mieście Jadźka, zwana Sabriną, o której potocznie mówiło się, iż wybrała sobie sposób zarabiania na życie określany jako niezbyt trudny. Towarzyszyła Jadźce jakaś koleżanka, pewnie z tej samej branży, która również zauważyła scenę z czułym, międzynarodowym pocałunkiem. Zerwała się na równe nogi, ale zgaszona pytającymi spojrzeniami współpasażerów opadła na siedzenie, tłamsząc w ustach siarczyste przekleństwo. Dagmara słyszała, jak strzelają kości silnie zaciskanych, wypielęgnowanych pięści.

— Te, Blandyna, odbiło ci, czy jak? — Inteligentnie zauważyła Jadźka.

Osoba zwana Blandyną, wylała wreszcie z siebie cały wrzątek, który trawił jej wnętrzności.

— Stąd więc jesteś, zakichana, lalkowata zdziro! — Szeptała, sycząc jak żmija i tłamsząc zabójczym spojrzeniem wystrojoną Teresę. — Znalazłam cię wreszcie, ty podła małpo, teraz już mi się nie wywiniesz. Odpłacę ci za wszystkie moje krzywdy, pożałujesz, że matka wydała cię na świat!

Dagmara nie odwracała się, ale była przekonana, że Jadźka już nigdy w życiu nie będzie miała głupszej miny od tej, która właśnie teraz ustroiła jej upudrowane, zniszczone oblicze.

— No, nie gap się tak kretyńsko! — Blandyna szturchnęła Jadźkę. — Przecież opowiadałam ci o tej gówniarze, którą pół roku temu przyprowadziła sama Księżniczka. Kazała nazywać się Dolly i słodko zapewniała, że nigdy nie wejdzie w paradę żadnej z nas. Perfidna żmija! Nikt nie wiedział, skąd jest i gdzie Księżniczka ją dorwała. Ze słodką minką sprzątała nam sprzed nosa najlepszych klientów, a my byłyśmy bezradne, bo od razu dało się zauważyć, że jest pupilką Księżniczki — nie tylko w towarzystwie, ale i w zacisznym sam na sam. A ten Niemiec był przeznaczony dla mnie; z wysłanych mu fotografii wybrał moją, więc przyjeżdżał, aby zabrać mnie tam, do siebie. Stara, nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszyłam! Nareszcie dobrobyt bez poniżania, spać nie mogłam ze szczęścia. A tymczasem zaraz po jego przyjeździe ta zdzira wlazła mu na oczy; potem do łóżka i w efekcie na mnie nawet już nie spojrzał. Teraz ona szykuje się do wyjazdu. Po półrocznej pracy! Siedzę w tej branży już dwanaście lat, rzygać mi się chce, a kiedy prawie miałam w ręce klucz od drzwi klatki, ta przeklęta dziwka sprzątnęła mi go sprzed nosa.

— Ale… czy… — Jadźka jakoś nie bardzo umiała ruszać językiem. Przełknęła głośno ślinę. — Czy aby jesteś… tego… no, pewna, że to ona?

— Co za pytanie! Poznałabym ją nawet w piekle, po stu operacjach plastycznych i zmianie płci. Tak bardzo jej nienawidzę! A ty co, mnie nie wierzysz?

Jadźka poruszyła się niespokojnie i odpięła kołnierzyk bluzki.

— Nnno, tak… tylko ona… ta, jak mówisz, Dolly, jest z obrzydliwie porządnej rodziny, znam ich całe wieki!

Blandyna zarechotała szpetnie, zgaszona jednak natychmiast zgorszonymi spojrzeniami pasażerów.

— Jesteś jeszcze głupsza, niż można było przypuszczać. Z porządnej rodziny! Kretynko, takie są najgorsze. Żebyś wiedziała, co ona potrafiła wyrabiać! Kiedyś jeden taki cwaniaczek, wiesz… — ściszyła zupełnie głos, bo pan siedzący obok znacząco chrząknął i pokręcił głową.

Dagmara nic już więcej nie słyszała, ale to było zupełnie dość. Spocona, z mokrymi od łez policzkami, rozpaczliwie tłumiła wielki żal, który rozsadzał jej duszę. Nie miała zbyt wielkiego doświadczenia życiowego i to, co usłyszała, podziałało na nią jak garnek gnojówki wylany na głowę.. Wiedziała jedno: osoby tego typu, co owa zawiedziona Blandyna, są absolutnie szczere w przypływach rozpaczliwej nienawiści, więc cała ta ohyda musiała być prawdą. Dagmara wyskoczyła z autobusu i szybko pobiegła do domu; na szczęście nikogo nie było, więc mogła wybeczeć się w poduszkę bez niczyich indagacji i w efekcie przymusowych tłumaczeń. Kiedy wróciła Gośka, Dagmara była już zewnętrznie normalna; tylko burza w duszy rozszalała się na dobre. A teraz, podczas lektury Ja, Klaudiusz, posuwała się tak daleko, że zastanawiała się nad tym, który ze sposobów sławnej babki Julii wybrać, aby oczyścić piękny świat z takiej zgnilizny, jaką okazała się miła i wesoła Teresa, uwielbiana przez Wojtka, ogólnie lubiana przez wszystkich Wojtkowych przyjaciół. Nagle Dagmara gwałtownie zamknęła książkę i zerwała się z fotela. Mama spojrzała na nią z niepokojem.

— Coś nie w porządku? Masz, córuchno, jakieś rozgorączkowane spojrzenie, może jesteś chora?

Dagmara uśmiechnęła się z wysiłkiem.

— Nie, mamuśko, wszystko ok. Trochę boli mnie głowa, muszę wyjść na powietrze.

Ubrała się prędko i wybiegła z domu. Nie znosiła śniegu i zimna, ale teraz czuła, że rozpiera ją coś od środka, więc ten przymusowy spacer może okazać się pomocny. Nie zastanawiała się, dokąd pójdzie; wiedziała jedynie, że ostatnią rzeczą, na którą ma ochotę, jest spotkanie kogoś znajomego. Machinalnie skierowała kroki pod szpital; zdawała sobie sprawę, że nie ma szans na zobaczenie Wojtka, ale chciała być jak najbliżej niego, choćby właśnie pod tą bramą, za którą uwięził się dobrowolnie na długie, długie dni. Wojtek… czarodziejski szaleniec, który pojęcia nie miał o jej rozterkach i obecnym bólu, leżał tam gdzieś w środku, taki na wskroś nieszczęśliwy i chory, a ona w żaden sposób nie umiała mu pomóc. Stała pod szpitalem tak długo, aż doszczętnie zmarzła; dopiero wtedy powlokła się do domu.

6

Pokój Grażynki był — jak zawyrokowała Dagmara — bardzo podobny do swej właścicielki. Miły, pogodny, przytulny; dawał poczucie wygody i bezpieczeństwa. Dziewczyny bardzo lubiły przebywać w nim, choć właściwie nie umiałyby sensownie tego umotywować. Po prostu było im tam dobrze; dość spora liczba poduch, poduszek i poduszeczek sprawiała, że nawet na podłodze siedziało się wygodniej, niż na niejednym fotelu. Nastrojowe, różowe światło (pod kolor tapet i zasłon); wyciszona muzyka, płynąca z przemyślnie pochowanych głośników; zawsze obficie serwowane napoje i słodycze; no i przede wszystkim niekończące się pogodne usposobienie gospodyni, przyciągały wszystkich bez wyjątku; nawet niemożliwa Edyta, przebywając u Grażynki, odrobinę uspokajała się i wyciszała. Grażynka bardzo dbała o czystość i estetykę swego gniazdka; miała dobry gust i jakieś niebywałe uwielbienie dla wszystkiego, co urzeka pięknem i polotem.

Teraz, w owo niedzielne popołudnie, stała pośrodku pokoju i po raz nie wiadomo który sprawdzała, czy wszystko jest w porządku. Postronny obserwator mógłby spokojnie powiedzieć, że „błyszczy”, ale Grażynce wciąż wydawało się, iż pokój nie jest dostatecznie dobrze przygotowany na przyjęcie Marka, który będzie gościem o tyle niespodziewanym, co podejmowanym z ogromną radością. Od samego południa Grażynka przez cały czas była w nastroju pod tytułem: „oczekiwanie z drżącym sercem”; zdarzały się momenty, w których Grażynka miała wrażenie, iż czas się zatrzymał, wieczór nigdy nie nadejdzie, a nadzieja na cudowne spotkanie z Markiem okaże się nędzną ułudą, omamiającą ją z perfidią najgorszego wroga. Marek był już u niej kilka razy, ale nigdy sam; zawsze w towarzystwie całej bandy przyjaciół, którzy zresztą często i licznie „najeżdżali” spokojną przystań lubianej przez wszystkich dziewczyny. A dziś… dziś będzie wieczór szczególny, wymarzony, wyczekiwany z utęsknieniem od bardzo wielu dni. Grażynka nie umiałaby określić precyzyjnie, od jak dawna kocha Marka; znali się od podstawówki, ale przyjaźń zaistniała między nimi później, kiedy zaczęli widywać się na spotkaniach oazowych i wszelkiego rodzaju zgromadzeniach całej paczki. Uczucie dojrzewało stopniowo, ale jakby gdzieś poza świadomością Grażynki; kiedy zorientowała się, że Marek jest dla niej najdroższą osobą na ziemi, było już za późno na przemyślenia, refleksje, zastanowienia. Po prostu stała się miłość i w tym momencie Grażynka już nic na to nie mogła poradzić. Buntowała się z początku na taką, w jej mniemaniu, niesprawiedliwość; akurat jego musiała pokochać, tak zupełnie bez sensu… Śliczny, czarnooki, mógł mieć każdą dziewczynę na jedno skinienie palcem, a ona przecież niczym szczególnym nie wyróżniała się wśród grona dziewcząt znanych Markowi, więc ani przez moment nie wierzyła, że mogłaby zdobyć jego wzajemność. Płakała w poduszkę; po cichutku, aby czasem nie usłyszeli rodzice, którzy byli bardzo wrażliwi na wszystkie krzywdy czy niepowodzenia jedynaczki, próbując za wszelką cenę uchronić ją przed każdym złem tego świata. Długo w nocy klęczała, próbując wmówić Panu Bogu, że absolutnie nie ma racji, zsyłając na nią taki krzyż; jęczała i buntowała się, nie chcąc pogodzić się z myślą, że stan taki może trwać długo i być dość uciążliwym. Robiła wszystko, aby zapomnieć o Marku; unikała, go, jak mogła i stale szukała sobie jakiegoś zajęcia, aby mieć jak najmniej wolnego czasu, który sprzyjał tęsknocie i rozjątrzaniu wciąż świeżych ran. Potem zapadła (szczęśliwie na krótko) w rodzaj apatii, uważając się niemal za męczennicę. I wreszcie nadszedł czas, kiedy Grażynka zrozumiała, że daremne są wszelkie wysiłki, których dokonywała, aby zapomnieć o Marku; po prostu kocha go i już, nic nie jest w stanie na to poradzić. Dość trzeźwo sądząc, że nie ma szans na wzajemność, postanowiła po prostu cieszyć się tym, co uda jej się przeżyć: każdym spotkaniem, uśmiechem Marka, jego przyjaznym słowem czy gestem. I tak było. Grażynka nikomu nic nie mówiła o swoich uczuciach (z wyjątkiem Marzeny, ale była przekonana, że przyjaciółka zatrzyma to dla siebie), jednak po pewnym czasie wszyscy domyślili się uczuć Grażynki. Marek również; a co było najdziwniejsze, nie uciekał przed jej uczuciem. Bardzo szybko zorientował się, że nie jest to miłość egoistyczna; odpowiadała mu całkowicie jej wyrozumiałość i absolutna delikatność w każdym względzie. Coraz częściej odprowadzał ją do domu po spotkaniu i sam sobie nieraz się dziwił, że poświęca jej o wiele więcej czasu, niż zamierzał. Niektórzy łączyli ich już w parę, choć w rzeczywistości istniała między nimi tylko przyjaźń; piękna, bo bez sprzeczek i wymówek, radosna i szczera, ale tylko przyjaźń.

Grażynka nie myślała o tym, dlaczego Marek tak nagle zdecydował się na tę — bądź co bądź — randkę, po prostu zachłysnęła się radością, wynikłą z owej decyzji. Przymykała oczy, wspominając południowe chwile przed rozstaniem; wciąż czuła na głowie i plecach ciepłe, delikatne ręce Marka. Coś w rodzaju skurczu przelatywało jej pomiędzy przeponą a żołądkiem na myśl o tym, że mogłaby jeszcze raz dzisiaj znaleźć się w Markowych objęciach. Nie robiła sobie nadziei, jednak te dłonie, które nie mogły się od niej „odlepić”, wciąż podsuwały do podświadomości wizję zapierającą dech w piersiach. Dziwiła się zabójczo przyspieszonej akcji serca i drżeniu rąk, którego w żaden sposób nie była w stanie opanować. Policzki paliły jak ogniem, co doprowadzało ją do szewskiej pasji — zresztą zupełnie niepotrzebnie, bo rumieniec dodawał jej uroku — a zasychające gardło powodowało lekką chrypkę, co już w ogóle zdawało się być nie do zniesienia. Kiedy zauważyła, że wilgotnieją jej dłonie, ogarnęła ją prawie rozpacz. „Zwariuję” kołowało gdzieś po krańcach świadomości. „Na pewno zwariuję. Boże, co mam robić, aby się uspokoić, przecież, jeśli w końcu przyjdzie, gotowa jestem zemdleć”.

Zadzwonił domofon; zerwała się, jak oblana wrzątkiem, ale nogi zupełnie odmówiły posłuszeństwa. Jak za ścianą usłyszała głos mamy:

— Proszę!

Po chwili:

— A, cześć, już otwieram… czemu nie?… Aha… Poczekaj, spytam Mariana.

Grażynka wracała jak z zaświatów. Teraz już lepiej słyszała mamę.

— Marian, przyjechali Sznapkowie. Chcą nas porwać na podwójnego brydża do Czapińskich, co ty na to?

— Świetnie, kapitalny pomysł!

— Za pięć minut będziemy gotowi i schodzimy — dodała w słuchawkę domofonu.

Mama odwiesiła słuchawkę i zajrzała do Grażynki.

— Czy będziecie bardzo zawiedzeni, jeśli dziś nie dotrzymamy wam towarzystwa?

Grażynka uśmiechnęła się, jeszcze odrobinkę dygocząc.

— Ależ nie, jedźcie, należy wam się trochę rozrywki. Chyba sobie sami poradzimy.

— Zróbcie sobie jakąś kolację, bo my wrócimy raczej późno, więc nie musicie na nas czekać — mama kończyła zdanie wchodząc do łazienki.

„Wychodzą” — wystukiwało serce Grażynki. „Wy-cho-dzą” — szalało pod sklepieniem czaszki. „Wy-chodzą…” — znikło pod przymkniętymi powiekami. Kiedy stuknęły zamykane drzwi, Grażynka zerwała się gwałtownie i drżącymi rękami złapała za głowę. „Boże” — majaczyła gorączkowo. — „Boże, to nie tak, Ty wiesz, że nie chcę grzeszyć… Ale to cudownie, że będziemy sami… Nie wiem już, co mówić, o co prosić — tylko uspokój tę moją totalną trzęsiączkę i spraw, niech wieczór będzie bajeczny”.

Przebiegła mieszkanie dookoła i pomyślała, że jeśli Marek nie przyjdzie jeszcze przez piętnaście minut, to zabierze ją karetka, ubraną w kaftan bezpieczeństwa. Włączyła magnetofon — kasetę specjalnie przygotowaną na tę okazję, Silk Road Kitaro. Elektroniczne dźwięki, jakby trochę kosmiczne, odrobinę rozluźniły napięte nerwy. Grażynka wiedziała, że bez względu na wszystko musi zachowywać się całkiem naturalnie i pomału zaczynała odzyskiwać spokój. Odetchnęła głęboko i w tym momencie znów zaćwierkał domofon. Przełknęła ślinę i prawie desperacko podeszła do drzwi.

— Tak? — rzuciła niedbale w słuchawkę.

— Witaj, to ja, Marek.

Niepotrzebnie się przedstawiał, ten głos Grażynka miała z detalami zakodowany w sercu. Nacisnęła guzik i usłyszała brzęczenie elektrycznego zamka; potem skrzyp drzwi i… Odwiesiła słuchawkę, otworzyła drzwi i pozornie spokojnie, z radosnym uśmiechem, witała swojego księcia jak najcudowniejszą chwilę życia.

— Witaj — powtórzył Marek i znów pocałował Grażynkę w serdeczny palec prawej ręki.

Przelotnie pomyślała, że w tym miejscu na ogół nosi się obrączkę i zamarzyła, aby ten dziwny zwyczaj ukochanego był dla nich dobrą wróżbą.

Potem obrazki przesuwały się jak w kalejdoskopie: śmiali się i poważnieli na przemian, rozmawiali o sprawach ważnych i błahych, pili kawę, opychali się słodyczami, dwa razy smażyli jajecznicę, bo za pierwszym razem wybili na patelnię coś niesamowicie cuchnącego — mieli przy tym uciechy co niemiara, zwłaszcza, kiedy licytowali się, kto ma sprzątnąć ten odór z mieszkania. W końcu oboje wzięli patelnię i zrobili porządek; pootwierali okna, a kiedy mróz rozbiegł się po pokojach, udawali wyprawę arktyczną, nakładając na siebie wszystko, co znaleźli w tatowej szafie. Kiedy wreszcie posprzątali po kolacji i usiedli przy herbacie, Grażynka pomyślała, że ta niedziela była najszczęśliwszym dniem w jej życiu. Znów włączyła kasetę z muzyką Kitaro i usiadła koło Marka. Właśnie otwierała usta, aby powiedzieć mu, że ten ich dzisiejszy „seans wideo” był zupełnie niezły, kiedy Marek zrobił coś zupełnie nieoczekiwanego: objął Grażynkę i tak jakoś serdecznie przytulił do siebie. Zapomniała na moment, że żyje na ziemi, a nie w niebie; przykleiła policzek do jego swetra i przymknęła oczy.

— Nie znam nikogo takiego, jak ty — powiedział Marek cicho. — Sam nie wiem, dlaczego do tej pory nie powiedziałem ci tego.

— Kocham cię, Marku — usłyszała własny głos i przeraziły ją te słowa. Za nic na świecie nie chciała tego powiedzieć!

Przytulił ją jeszcze mocniej i pocałował we włosy.

— Chciałbym, abyś była szczęśliwa, zasługujesz na to.

Podniosła głowę i spojrzała w czarną przestrzeń, którą postronni zwali oczami. Marek lekko się uśmiechnął i musnął palcami jej policzek; potem delikatnie pocałował ją w usta.

— Pójdę już — szepnął, tuląc ją znów do siebie.

Siedzieli przez dłuższą chwilę bez ruchu, przytuleni, a Grażynka pomału zaczynała wątpić, że wszystko to dzieje się na jawie.

— Marku… pocałuj mnie jeszcze raz…

Pierwszy w jej życiu, prawdziwy pocałunek. Marek był tak delikatny i czuły, że prawie omdlała w jego objęciach; nie myślała już o niczym, chłonęła wszystkimi zmysłami tę cudowną słodycz Markowych ust i gorąco pragnęła, aby tak już było zawsze.

— Spotkamy się jutro? — Marek próbował wrócić do rzeczywistości.