TakeIT - Jagna Rolska - ebook + książka

TakeIT ebook

Jagna Rolska

4,0

Opis

Brawurowa kontynuacja SeeIT. Czy dla ludzkości jest jeszcze nadzieja?

Rok 2118. Uwolniony przez grupę buntowników cybernetyczny wirus SeeIT rozpętał ogólnoświatowy chaos, a ludzie nagle przejrzeli na oczy i odkryli, że do tej pory żyli w okrutnej iluzji. Jednak dla rewolucjonistów to dopiero pierwszy krok. Jeśli powiedzie się ich kolejna misja, całe pokolenie ślepców odzyska tożsamość i pamięć przodków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (23 oceny)
9
8
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Obserwator

Dobrze spędzony czas

Na początku zdradzę Wam, że ci z Was którzy nie czytali albo czytali dawno temu część pierwszą mają na samym początku krótkie streszczenie pierwszego tomu. Osobiście je ominąłem bo stosunkowo niedawno przypomniałem sobie część pierwszą dzięki abonamentowi w Audiotece. Jednakże takie przypomnienie jest zawsze mile widziane. Sam drugi tom wita nas w miejscu gdzie żegnamy się z naszymi bohaterami w SeeIT jednak myliłby się ten który sądzi, że nie dojdą nowe postacie. Ale nie będę tu zdradzał. Sama powieść jest świetna chociaż cierpi na syndrom drugiego tomu i zamiast akcji oraz próby przywrócenia jako takiej normalności w tym świecie mamy niejako wyciszenie oraz zebranie sił przed ostatecznym rozwiązaniem. Nie znaczy to, że tutaj nic się nie dzieje. Po pierwsze poznajemy początek świata jaki został nam ukazany w SeeIT oraz przeszłość pewnych postaci którzy gdy weszli na scenę to miałem takie "to oni? o cholera", nie chciałbym nic zdradzać. Książka ma te około trzysta sześćdziesiąt stron ...
20
Maksiu83

Całkiem niezła

Kiepski pomysł żeby audiobook i ebook były osobnymi publikacjami
00

Popularność




1

Sara dzieliła z Allie i Monicą niewielki pokój mieszczący się w najdalszym skrzydle klasztoru. Zupełnie jakby mnisi chcieli trzymać kobiety z dala od korytarzy, którymi codziennie chodzili w milczeniu wokół własnych spraw. Dziewczynie to nie przeszkadzało. Lubiła to miejsce. Kładła się na niskim posłaniu wyścielonym szarym wełnianym kocem i godzinami wpatrywała się w ośnieżone szczyty za oknem. Allie przeważnie spędzała czas z profesorem w bibliotece klasztornej albo snuła się jak cień za Maxem. Monica korzystała z ciepłej aury i chodziła na długie spacery w towarzystwie Jordana. Oprócz tego pomagała w kuchni. Sara ze wstydem przyznała w duchu, że sama też powinna się bardziej zaangażować w pomoc gościnnym mnichom. Tylko że to groziło tym, iż wpadnie na Yoshiego. A tego by nie zniosła. Wciąż i wciąż od nowa przeżywała w myślach swój wstyd. Jak to możliwe, że niczego nie wyczuła? I jak mogła odczuwać pożądanie do własnego brata? Zwłaszcza to ostatnie pytanie, które z trudem formułowała nawet w najskrytszych myślach, pozostawało bez odpowiedzi. I jeszcze sprawa jej ojca. Fakt, nigdy się dobrze nie dogadywali, lecz obojętność, jaką okazał przy ich ostatnim spotkaniu, po prostu bolała. Kiedyś Sara o tym nie myślała, ale skoro Words­worth bezwzględnie kazał ścigać własną córkę, to jaki los przypadł w udziale jej matce? Nigdy nie była z nią szczególnie związana. Można powiedzieć, że odkąd Sara podrosła i zaczęła widzieć chory świat wokół siebie, odsunęła się od matki. Dla niej była ona częścią tego wynaturzonego systemu, w którym jej ojciec, matka i paru innych byli katami reszty społeczeństwa. Młoda, prostolinijna dziewczyna nie umiała przyjąć do wiadomości, że świat po prostu taki jest, a ona jest w nim osobą uprzywilejowaną. Bo to właśnie matka próbowa­ła jej wmówić. Wiecznie zajęta ekskluzywnymi zabiegami, wiecznie zatroskana, czy aby na pewno podoba się ojcu, leżała w kolejnych kabinach beautube i tłumaczyła siedzącej u jej stóp córce, jak według niej wygląda rzeczywistość.

Dobre sobie. Kanarek, który całe życie spędził w złotej klatce, próbuje drugiemu kanarkowi wyjaśnić, jak czuje się szybujący po niebie orzeł. W odczuciu Sary mniej więcej do tego sprowadzały się monologi matki. Gdy była mniejsza, to słowa kobiety zwyczajnie ją nużyły, ale potem podrosła i zaczęła lepiej rozumieć swoją i jej rolę w świecie ojca. I zaczęło jej być żal matki. Coraz częściej wychwytywała w jej słowach nutki strachu, a to ostatecznie utwierdziło ją w przekonaniu, że jej ojciec, przewodniczący Wordsworth, jest bezwzględnym tyranem. I z każdym dniem pragnienie ucieczki stawało się coraz silniejsze.

Sara nieraz zastanawiała się, jak by się potoczyły jej losy, gdyby nie pomoc Yoshiego podczas ucieczki z rezydencji ojca. Zapewne skończyłaby tak jak jej matka. Ładna, wypalona z jakichkolwiek emocji lalka popijająca od rana do wieczora szampana w oszronionych kryształowych kieliszkach, opróżnianych jednym haustem i odstawianych z trzaskiem na złote tace noszone przez niezliczonych kelnerów wypełniających wszystkie piętra rezydencji o marmurowych podłogach.

Zamiast tego wplątała się w romans z bratem i została wrogiem publicznym numer jeden, ściganym przez wszystkich funkcjonariuszy Obyczajówki i Geneo na polecenie własnego ojca. Na dodatek mieszkała w ciasnym pokoiku z ciężarną kobietą i małą dziewczynką. Ale choć była rozżalona, to musiała uczciwie przyznać, że nawet jej obecne schronienie na końcu czy też dachu świata – jak mawiał profesor Howard – było bez porównania lepsze od losu, jakiego życzyłby sobie dla niej mający ją w nosie rodzony ojciec. Sara nie wiedziała, co jeszcze przyniesie los. Było raczej pewne, że nie spędzi reszty życia w klasztorze. Co do tego zgadzała się z towarzyszami.

Nie rozmawiali o tym, co począć dalej. Panowała niepisana zasada, że do czasu porodu Moniki wszystko pozostaje bez zmian. Cokolwiek stanie się potem, będzie już potem. Teraz najważniejsze, żeby dziecko urodziło się zdrowe. Minione przeżycia połączyły ich tak silną więzią, że właściwie każdy z grupy przyjaciół czuł się odpowiedzialny za maleństwo mające się pojawić na tym okrutnym świecie.

Sara zerknęła w okno, na ośnieżone szczyty, a potem przenios­ła wzrok niżej, na łąkę usianą mekonopsami. Intensywnie niebieski kolor tych maków himalajskich niesamowicie kontrastował ze szmaragdową trawą w dolinie. Ta z kolei odcinała się od bieli śniegu zalegającego w wyższych partiach gór. Na ich tle doskonale widoczna była również płomiennowłosa Monica. Stała na dywanie niebieskich kwiatów z twarzą zwróconą w stronę słońca. Nawet z tak daleka Sara widziała wypukłość jej brzucha.

Nieopodal biegała Allie. O dziwo, nie było przy niej ani Maxa, ani nieodłącznego towarzysza Moniki, Jordana. Za dziewczynką pędził z rozłożonymi ramionami Yoshi. Wyraźnie tych dwoje bawiło się w berka. Sarę uderzyły jednocześnie dwie myśli. Pierwsza: jak różne musiało się wydawać Allie to życie pośród kwiatów i otwartych przestrzeni od wczesnych lat egzystencji spędzonych w zamknięciu w betonowych podziemiach fabryki Space.corp. Druga skłoniła ją do zastanowienia nad beztroskim zachowaniem Blacka. Wbrew temu, co dotychczas sądziła, były chłopak i jak najbardziej aktualny brat nie zajmował się przeżywaniem rozpaczy w czterech ścianach klasztornej celi. Sara odetchnęła głęboko kilka razy i wstała. Podeszła do okna i jeszcze przez chwilę obserwowała trójkę tak bliskich jej osób. Sielanka sceny była absurdalna w kontekście ich ostatnich przeżyć, ale paradoksalnie dodała dziewczynie otuchy. Jeśli człowiek ma wystarczająco dużo siły, podniesie się po wszystkim. Z tą myślą oraz głębokim przeświadczeniem, że jeszcze nieraz zapłacze ze wstydu, i – co tu dużo mówić – z tęsknoty za Yoshim, Sara wyszła z pokoju, zamykając za sobą cicho drzwi. Energicznym krokiem podążyła w stronę klasztornej kuchni. Uznała, że terapeutyczny seans zmywania garów w zimnej wodzie jest tym, czego właśnie w tej chwili potrzebuje.

Profesor John Howard czuł się w klasztorze jak ryba w wodzie. Nie przeszkadzał mu wycofany styl bycia mnichów ani surowy górski klimat. Po latach ukrywania się w kolejnych mieszkaniach pod przybranym nazwiskiem poczuł, że w końcu żyje. Że skończył się etap ponurej szczurzej egzystencji i czasu, gdy tchórzliwie krył się przed Wordsworthem. Jakby fakt ujawnienia się oraz to, że stanął z dyktatorem twarzą w twarz, zwróciło profesorowi godność. Może nie był już młody, ale przynajmniej czuł się potrzebny tej grupie przypadkowych osób, połączonych ze sobą dramatycznymi przeżyciami. Howard całym sercem życzył wszystkim, żeby los w końcu przyniósł im szczęście i spokój. Szczególnie dzielnej Monice i jej maleństwu, które nosiła pod sercem. Już sam fakt, że kobieta urodzi drugie dziecko, był cudem. Howarda dodatkowo elektryzowało to, że dziecko będzie rodzeństwem Allie – genialnej dziewczynki. Profesor miał nadzieję, że uda mu się pożyć na tyle długo, by dowiedzieć się, czy maleństwo pójdzie w ślady siostry i też będzie obdarzone tak unikatowym mózgiem. Pozostawało jedynie cierpliwie poczekać do rozwiązania. Powinno nastąpić już wkrótce.

Czas oczekiwania profesor spędzał na studiowaniu ksiąg i zasobów klasztornych dysków prawdopodobnie w jedynej bibliotece, jaka istniała na całym świecie. Oszołomiło go bogactwo zgromadzonych tam zbiorów i zaszokował fakt, że żadnego z tekstów źródłowych nie zafałszowała wszechobecna cenzura. Znalazł, między innymi, kopie gazety „New York Times” z czasów na krótko przed swoim urodzeniem, a więc sprzed ponad osiemdziesięciu lat. Profesorowi nic ten tytuł nie mówił. Zresztą, jak mógłby mówić? Prasę papierową, a także korzystanie z papieru w ogóle, całkowicie zdelegalizowano właśnie osiemdziesiąt lat temu, tuż po przejęciu władzy przez Rząd Światowy. Wszystkie wytwórnie papierów, także tych wartościowych, zostały z dnia na dzień zamknięte, a zgromadzone zasoby spłonęły wraz z budynkami. I zapewne razem z pracownikami. Tego ostatniego profesor mógł się jedynie domyślać. Opowiadała mu o tym szeptem babcia, gdy był małym chłopcem. Drastyczne szczegóły z pewnością pominęła. Staruszka była emerytowaną bibliotekarką w czasach, kiedy istniały emerytury i biblioteki. Obydwa słowa oraz ich znaczenie John Howard znał właśnie dzięki niej. Opowiadała mu treść książek, które kiedyś wypożyczała innym dzieciom. Dzięki niej profesor do dziś pielęgnował w pamięci obraz siwej bibliotekarki siedzącej za biurkiem w wielkim pomieszczeniu pełnym drewnianych półek i poustawianych rzędami książek z kolorowymi grzbietami. Z lewej strony sali, jak opowiadała babcia, było wejście do czytelni prasy.

– Dlaczego zniszczyli wszystkie książki i gazety? – zapytał pewnego dnia John. – W czym to wszystko im przeszkadzało?

Babcia była zbyt ostrożna, żeby nazywać rzeczy po imieniu. Nie wymieniała nazwy Rządu Światowego, tylko zawsze mówiła o tych złych „oni”. Miała świadomość, że nadal igra z ogniem, ale serce jej pękało na myśl, że wraz z nią odejdzie w niebyt pamięć o książkach.

– Dlaczego zniszczyli, pytasz? – odparła więc z namysłem. – Wydaje mi się, że chodziło o kontrolę. Da się podejrzeć i ocenzurować, a potem zmienić każdą wiadomość i myśl w sieci. A papier, szczególnie ten podawany sobie ukradkiem, pozostaje poza ich zasięgiem – powiedziała starsza pani i uśmiechnęła się, widząc niezrozumienie malujące się na twarzy chłopca. – John, to przecież oczywiste! Zabierając wolność słowa, zabrali ludziom całą wolność.

Profesor Howard pamiętał tę rozmowę, choć z każdym rokiem inaczej pojmował sens słów. Jedno było pewne. Gdy tylko osiągnął wiek trzydziestu lat oraz pewien status społeczny i sensowne zarobki, pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było napicie się alkoholu w nielegalnym barze. Drugą oczywiście zakup książek na czarnym rynku. Konkretnie czterech książek.

Z tym większą ekscytacją przeglądał numery gazety, której tytułu wcześniej nie znał, a która była kiedyś czymś bardzo ważnym w jego macierzystym Obszarze Ameryka 5. Dzięki mnichom od przeszło miesiąca wczytywał się w nieocenzurowaną wersję wydarzeń poprzedzających przejęcie władzy przez Rząd Światowy. Howard musiał przyznać, że z początku łatwo nie było. Wprawdzie mnisi przyjęli ich dość serdecznie, choć z właściwą sobie powściągliwością, jednak nie mieli zamiaru dopuszczać gości do największych sekretów klasztoru. Przez pierwsze dni pobytu w Tybecie Howard i reszta poruszali się dość swobodnie w korytarzach łączących ich kwatery z kuchnią i wyjściem na dziedziniec, ale podczas próby eksploracji innych pięter byli delikatnie, acz stanowczo wypraszani. Pierwsze lody przełamała Allie. Mnisi mieli wyraźną słabość do tego dziecka, a gdy dowiedzieli się, że jest córką Thomasa, podwoje biblioteki klasztornej stanęły przed nią otworem. Profesor miał z tym nieco więcej problemów. A właściwie jeden problem w osobie mnicha bibliotekarza, który niepodzielnie panował w tym królestwie. Nazywał się Yeshi Gyatso, co profesorowi natychmiast skojarzyło się z Yoshim i na swoje nieszczęście powiedział to na głos. Tybetańczyk, traktujący bardzo poważnie swoje imię, podobnie jak wszyscy jego pobratymcy, wyraźnie się obraził za porównanie. Przez dobry tydzień zapraszał Allie do środka machnięciem dłoni, a równie wymownym uniesieniem ręki odsyłał profesora z kwitkiem. Ten poszperał nieco w zakamarkach zakurzonej pamięci i po raz kolejny powrócił pod bramę biblioteki. Zapukał dwa razy i drzwi nieomal natychmiast się uchyliły.

– Wybacz mi, Oceanie Mądrości, moje poprzednie nieuprzejme słowa. Wynikały z mojej ignorancji – wygłosił uroczyście.

Howard nie był pewien, czy mnich dosłuchał jego przemowy do końca, bo już po informacji, że profesor zna znaczenie jego imienia, twarz rozjaśnił mu pełen zadowolenia uśmiech. Opiekun biblioteki otworzył szerzej drzwi i zaprosił gościa do środka. Od tej pory pracowali we trójkę, próbując pozyskać informacje o Allie. Praca z wertowaniem materiałów i ich interpretacja zajmowała wiele żmudnych godzin, ale byli zadowoleni z postępów.

W wolnych chwilach Yeshi Gyatso pokazywał mu kolejne zasoby biblioteczne. A te były imponujące. Profesor odnalazł w sobie żyłkę poszukiwacza. Studiował stare książki, pliki i gazety w poszukiwaniu prawdy historycznej. Z doświadczenia wiedział, że zasadniczo nie istnieje coś takiego, a historię piszą zwycięzcy, ale zdążył się zorientować, że jeszcze niespełna sto lat temu istniała wolność słowa i prasy. Tę swobodę wypowiedzi i publikacji całkowicie zdławił potem Rząd Światowy. Najlepszym sposobem było czytanie tekstów pisanych przez ludzi o różnych poglądach politycznych i wyciąganie z nich średniej arytmetycznej. Mnich pokazał mu zasób skatalogowanych kopii dziennika „New York Times”, a w nim serię artykułów autorstwa Jany Novakovič. Kobieta miała pióro cięte jak brzytwa i bezkompromisowo rozprawiała się z każdą niesprawiedliwością społeczną, jednocześnie świetnie nakreślając realia epoki.

Nowy Jork, 5 lipca 2028

Wczoraj, podczas obchodów Święta Niepodległości, na Herald Square miał miejsce kolejny zamach terrorystyczny. Kilku zamaskowanych osobników otworzyło ogień do tłumu obserwującego doroczne fajerwerki, organizowane przez Macy’s. Terroryści dobrze wiedzieli, co robią. W rozbłyskach świateł i przy akompaniamencie wybuchów serie wystrzałów z broni automatycznej były praktycznie nie do wychwycenia. Ludzie rażeni pociskami padali na ziemię, a następni, stojący w tłumie za nimi, przez dłuższy czas nie mieli pojęcia, co się dzieje. Najbardziej bulwersujące jest to, że sprawcy spokojnie oddalili się z miejsca zamachu. Prawie wszyscy. Opieszałym stróżom prawa udało się obezwładnić jednego. Ubranego na czarno, jak większość terrorystów na tym świecie. Może poza dwoma detalami. Purpurową koloratką, którą tak dobrze znamy, i białą maską imitującą twarz wykrzywioną w pełnym wściekłości grymasie. Przytrzymany przez policjantów zamachowiec zdołał zerwać maskę z twarzy, a cały świat ujrzał prześladujące normalnych ludzi, i to od dość dawna, oblicze wielebnego Patricka L. z Kościoła Odnowy Świata.

W tym miejscu muszę zaprotestować przeciwko bezsensownemu ukrywaniu nazwisk zbrodniarzy. Oczywiście zrozumiała jest zasada domniemania niewinności, ale jeśli pośród tysięcy świadków i centralnie przed kamerami telewizyjnymi człowiek sam z siebie pokazuje zbrodniczą twarz, to zasłanianie się inicjałem zamiast podawania nazwiska wydaje się kompletnym nieporozumieniem. Zwłaszcza że wielebny L. zdecydowanie planował ujawnienie swoich zamiarów. Ludzie, którzy od lat obserwują jego działania i mają choć odrobinę oleju w głowie, zdają sobie sprawę, że ten człowiek to siewca niezgody, populista i pozbawiony rozumu kaznodzieja. Zdumiewające, że w XXI wieku tak zaściankowo myślący samozwańczy ksiądz potrafi porwać za sobą tłumy. I to tłumy, które z entuzjazmem zareagowały na zdjęcie maski przez wielebnego tuż po dokonaniu zamachu. Jego liczni zwolennicy, którzy przed chwilą krzyczeli przerażeni na widok ofiar, chwilę później tratowali trupy, próbując dostać się jak najbliżej Patricka L. Wielu, brodząc we krwi, wrzeszczało w stronę stróżów prawa, że mają natychmiast puścić świętego człowieka.

Jak to jest w ogóle możliwe? Jak w dobie rozwoju techno­logii, humanitaryzmu i świadomości ekologicznej ludzie mogą tak masowo popierać religijnego terrorystę i samozwańczego guru? Odpowiedź jest niestety jedna i niezmienna od tysięcy pokoleń. Wystarczy odpowiednio głośno krzyczeć populistyczne hasła, a ludzie natychmiast je podchwycą. Wystarczy mówić do nich prostymi słowami, poruszyć struny w ich duszach, nazywając po imieniu ich największe problemy i wyjaskrawić ich lęki. A potem wskazać winnych i podać gotową receptę pozbycia się problemu. Proste i pociągające. Nie musieć robić nic, tylko zawierzyć takiemu kaznodziei Patrickowi L., a wszystkie problemy tego świata rozwiążą się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Wczorajsze zdarzenie jest najlepszym dowodem, jak bardzo skuteczny jest populizm. Ludzie, którzy cudem uniknęli masakry, rzucają się w obronie człowieka, który za tę masakrę odpowiada.

Oburza również nieudolność naszych służb. Policjanci wyraźnie wahali się, jak postąpić, i byli o krok od wypuszczenia fałszywego kaznodziei. On zresztą wykorzystał ich niezdecydowanie i wygłosił krótką płomienną przemowę o konieczności zmian na świecie. O tym, że bez nich nikt nie dostąpi zbawienia. W swoim cynizmie, a może w samouwielbieniu, dramatycznym gestem wskazał na zakrwawione ciała i ogłosił zgromadzonym, że taka była wola pańska, by oczyścić świat z ludzi, którzy zagrażają dziełu odnowy.

Wielebny, trzymany pod ramiona przez dwóch nieudolnych nowojorskich policjantów, stał prosto, z dumnie uniesioną głową. W jego lodowato błękitnych oczach płonął ogień fanatyzmu, a zebrani zaczęli histerycznie skandować jego imię. Jeden z policjantów otarł ukradkiem łzę wzruszenia. Wydarzenie pokazywano we wszystkich stacjach telewizyjnych, dodając do przekazu pur­purowe logo Kościoła Odnowy Świata, czyli znany nam wszystkim równoramienny krzyż otoczony prawoskrętną strzałką. Wielebny uśmiechał się triumfalnie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że właśnie otrzymał medialne rozgrzeszenie w oczach opinii publicznej. Wkrótce zapewne rozpocznie się farsa zwana procesem wielebnego Patricka L. i po raz kolejny jej główny bohater wyjdzie wolny z gmachu sądu.

Czy naprawdę musi się stać coś strasznego, aby ludzie w końcu zrozumieli, że właśnie narodził nam się kolejny Hitler? O nim mówiono, że na początku wystarczyłoby zaledwie siedmiu stróżów prawa, by rozpędzić nacechowaną nienawiścią demonstrację. Z tym że nikt nie reagował, a zbrodniarz rósł w siłę, uwodząc populistycznymi technikami kolejnych ludzi. Finalnie trzeba było milionów ofiar i milionów żołnierzy, by powstrzymać opętanego nienawiścią człowieka oraz jego wyznawców. Czy chcemy, by z powodu naszej bierności wobec Patricka L. historia zatoczyła koło?

Jana Novakovič

Profesor Howard skończył czytać artykuł i zadumał się. Wydarzenia, o których pisała dziennikarka, były odległe raptem o dziewięćdziesiąt lat, a on nigdy w życiu o nich nie słyszał. Jakby historia świata została wykasowana, gdy John był niemowlęciem. I właściwie tak się stało. Profesor czuł, że trafił na sensacyjny zapis końca starego świata. Zrozumiał, że badania nad umysłem Allie to niejedyna ważna praca, jaka jeszcze go w życiu czeka. A im bardziej jego wysiłkom będzie sprzyjał bibliotekarz, tym lepiej. Profesor odwrócił się od monitora i z uśmiechem ukłonił się Yeshiemu Gyatso.

– Napijemy się herbaty, Oceanie Mądrości? – zapytał chytrze i nie bez wysiłku podniósł się z bambusowej maty.

Yoshi siedział na trawie i obserwował Monicę, która plotła błękitny wianek dla córeczki. Allie nie wykazywała typo­wego dla dzieci w jej wieku zniecierpliwienia. Czekała grzecznie, aż kobieta skończy. Siedziała u jej stóp i podpierała brodę rączką. Bez słowa patrzyła na zwinne palce matki, ale jednocześnie była zatopiona we własnych myślach. Yoshi dałby wiele, by móc zrozumieć, co dzieje się w umyśle tej małej. Dziewczynka była przedziwną hybrydą geniuszu i rozbrajającej niewinności. Dorosły umysł i serce dziecka zamknięte w drobnym czarnoskórym ciele.

Gdyby chłopak nie był świadkiem wszystkich zdumiewających wyczynów Allie, z pewnością by w nie nigdy nie uwierzył. Jakim sposobem mały dzieciak umie hakować dowolne systemy Worldwebu? Tego, jak się wydaje, Allie też nie wiedziała. Działała instynktownie i miała spore trudności, żeby wytłumaczyć przyjaciołom mechanizm działania. Wiązki informacji nazywała świetlistymi strunami, a przeszukiwanie zasobów sieci i ich modyfikowanie według własnego widzimisię było dla niej po prostu podróżowaniem. To wszystko stawało się jeszcze dziwniejsze, gdy człowiek sobie uświadamiał, że Allie nie ma interfejsu, a jej jedynym wsparciem w poruszaniu się po sieci był mały zabawkowy miś o imieniu Tom, o którym ostatnio jakby nieco zapomniała.

Yoshi skupił spojrzenie na Monice. Wyglądała kwitnąco i ciąża zdecydowanie jej służyła. Spięte w niedbały kok rude włosy wyglądały zdrowo i lśniły w promieniach wiosennego słońca. Blada skóra zjaśniała jej jeszcze bardziej. W jaskrawym świetle miała wręcz niebieskawy odcień, który niesamowicie kontrastował z jej piegami i wielkimi zielonymi oczami. Twarz Moniki emanowała wewnętrznym światłem i spokojem, który odna­lazła w klasztorze. Black długo szukał słowa oddającego obecny stan ducha kobiety. Ostatecznie uznał, że najlepiej pasuje do niej japońskie słowo komorebi oznaczające światło słoneczne przesączające się przez korony drzew. Chłopak stwierdził w duchu, że cała ta karkołomna wyprawa opłaciła się choćby dlatego, by zobaczyć Monicę-komorebi siedzącą na łące razem z Allie.

– Dziękuję! – powiedziała dziewczynka.

Black zerknął na nią zaskoczony. Czy to możliwe, żeby czytała mu w myślach nawet tutaj? Klasztor był odcięty od przepływu danych Worldwebu i z całą pewnością nie miał systemu obsługującego TOW. W tym miejscu traciły zasięg nawet ich ubrania. W miejscach wyświetlania się reklam migotały szare płaszczyzny. Yoshi był przekonany, że klasztor chroni potężna zapora sieciowa. Czy to możliwe, żeby w takich warunkach Allie nadal była w stanie zaglądać do ich umysłów? Spojrzał na nią. Uśmiechała się do matki i dziękowała jej za wianek, a nie jemu za to, że wraz z innymi przywiózł Monicę do Tybetu. Co on sobie właściwie myślał? Zmitygował się w duchu. Najwyraźniej demonizował nieprzeciętne umiejętności tego dziecka i chyba zbyt łatwo zapominał, że właśnie przede wszystkim Allie była dzieckiem. Małą, śliczną dziewczynką z kilkoma warkoczykami, ubraną w czarny uniform bez powierzchni reklamowych. Ten sam, który kazała wydrukować szafie w mieszkaniu Maxa. W wianku z błękitnych mekonopsów wyglądała jak istota zbyt piękna, by istnieć naprawdę w tym odrażającym świecie.

– Tobie też dziękuję, Yoshi – wyszeptała i położyła paluszek na ustach.

Więc jednak. Allie nie tylko hakowała dowolną sieć, ale też umiała czytać w myślach. Tak po prostu.

Hassan okazał się cichym i niekłopotliwym współlokatorem. Uśmiechał się, był życzliwy, nie mówił zbyt wiele, a przede wszystkim nie zadawał pytań. Jordan starał się odpłacać tym samym. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że zarówno były kierowca Wordswortha, jak i Max doskonale wiedzą, że jest synem generała O’Briana, ale jak dotąd w ich trzyosobowej celi klasztornej nie wywiązała się żadna rozmowa na ten temat.

To zakwaterowanie na początku zirytowało Jordana. Mnisi przydzielili mu celę z Maxem i z dopiero co poznanym Hassanem, a Yoshiego ulokowali z profesorem Howardem, który nie chciał słyszeć o żadnej zamianie. Jordan wiele by dał, żeby w tych pierwszych dniach pobytu w klasztorze mieć przy sobie Yoshiego, swojego wieloletniego towarzysza, ale po dłuższym namyśle uznał, że dla nich obu lepszy będzie obecny układ. Yoshi, skupiony właściwie wyłącznie na swoim nieszczęściu związanym z odzyskaniem ojca i utratą Sary, ciągle był poirytowany i obrażony na cały świat. Jordan, co noc budzący się ze strachu przed własnymi demonami, byłby dla niego jedynie dodatkowym bodźcem do depresji. Tymczasem profesor Howard był tak dalece zaprzątnięty pracą naukową z Allie, że właściwie nie mówił o niczym innym. Zapewne również wieczorami snuł entuzjastyczne monologi, których Yoshi siłą rzeczy wysłuchiwał. I, co zrozumiałe, chłopak był dziewczynką coraz bardziej zaintrygowany. Profesor namówił go, by asystował Allie w czasie, gdy on sam, zbyt zajęty swoimi sprawami w bibliotece, nie mógł tego robić. I Yoshi snuł się z dziewczynką po okolicy, bacznie ją obserwując. Ze zdumieniem spostrzegł, że dzięki temu jego własne problemy zeszły na dalszy plan. Oczywiście, że nie odeszły w zapomnienie ani nie przestały doskwierać, ale dzięki Allie był w stanie zająć się czymś innym niż ponure rozmyślanie.

Z kolei Jordan w towarzystwie Maxa wyraźnie się odprężał. Ten młody mężczyzna był chodzącą pozytywną energią. Jeszcze niedawno pilot, człowiek sukcesu na miarę tych podłych czasów i flagowy produkt medialnej propagandy Rządu Światowego, nad wyraz bezboleśnie rozstał się z kamerami, kwiatami, poukładanym życiem i sportowym autolotem. Pogodnie znosił spartańskie warunki życia w klasztorze, nosił na rękach Allie, która go uwielbiała i właściwie tylko przy nim zachowywała się jak zwyczajne, radosne dziecko. Oprócz tego przejawiał wyraźną słabość do Sary. Może więc lepiej, że został zakwaterowany z Jordanem, z dala od Yoshiego.

W tej całej układance jedynym neutralnym elementem był właśnie Hassan. Jordan go podziwiał, ale i nie do końca mu ufał. Jego historię znali tylko z relacji zainteresowanego. Oczywiście stanął po ich stronie i pomógł uciec z domku letniskowego Wordswortha, opowiedział im także o tym, jak przewodniczący wykorzystał oprogramowanie miażdżące wolę człowieka i kazał mu zamordować własnoręcznie brata. Przyznał przy tym, że przez większość czasu, jaki spędził w rezydencji Wordswortha, jego wola była całkowicie sparaliżowana. W jaki sposób więc się uwolnił i odzyskał możliwość decydowania o sobie? Na te pytania Hassan nie odpowiadał i przeważnie zmieniał temat.

Profesor Howard doskonale znał metody Wordswortha i przypuszczał, że Hassan może ma szczere intencje, ale nikt nie zagwarantuje, że nie ma wgranego jakiegoś wirusa szpiegującego. Na pewno nie był w stanie wysyłać żadnych danych, bo nie pozwalała na to zapora sieciowa klasztoru, nie zmieniało to jednak faktu, że Hassan mógł być zaprogramowany na zbieranie informacji. Stanowiłby rodzaj polisy ubezpieczeniowej Wordswortha.

To wszystko sprawiało, że Jordan był zadowolony z faktu, że nie mieszka z Yoshim, ma na oku Hassana i może spędzać czas z zawsze zadowolonym Maxem. Z Yoshim oczywiście się widywał, ale nigdy nie rozmawiali o poważnych sprawach. Siadali obok siebie w jadalni, w której obowiązywała klauzula milczenia, i niespiesznie spożywali prawdziwe jedzenie składające się z warzyw, sera i ze zbóż, a nie z proteinowych papek. Jordan zawsze szukał wzrokiem Moniki. Wyglądała pięknie i zupełnie nie przypominała chudej, wymizerowanej i zgaszonej istoty, którą poznał kiedyś w mieszkaniu na zapleczu pubu Mary Sue. Jeśli tylko mu się udawało, kończył posiłek równo z Monicą i wychodził za nią na korytarz. Zazwyczaj uśmiechała się do niego promiennie i zawsze była w doskonałym humorze. Tak reagują na diametralną odmianę losu ludzie, kiedy odzyskują poczucie bezpieczeństwa i radość życia po okresie kompletnego upodlenia. Monica nie opowiadała zbyt wiele, ale Jordan doskonale wiedział, jak traktuje się w Obszarze Ameryka 5 robotników przymusowych. Już sam fakt, że jeszcze niedawno nie miała kontaktu z Allie, groziła jej śmierć i na co dzień po prostu przymierała głodem, stanowił dostateczne wyjaśnienie, dlaczego życie w klasztorze było dla niej cudowniejsze niż najpiękniejszy sen. A każdy, kto się do tej zmiany przyczynił, był dla kobiety rycerzem na białym koniu. Jordanowi na niej zależało, ale nie zamierzał żerować na jej wdzięczności. Absolutnie nie chciał, żeby pomyliła wdzięczność z miłością, co mógłby cynicznie wykorzystać. Po tym wszystkim nie zasługiwała na coś podobnego. Poza tym miała Allie i dziecko, które wkrótce powinno przyjść na świat, a także żywiła z pewnością nadzieję, że Thomas, ojciec obydwojga, odnajdzie się w cudowny sposób. Przecież sama zwykła mawiać, że w jej życiu zdarzyło się tyle cudów, iż kolejne są tylko kwestią czasu. To był oczywiście żart, okraszony perlistym śmiechem, ale Jordan uważał, że w głębi serca Monica wierzy w cudowny powrót partnera.

Były pilot wahadłowca, Max White, nudził się. Nudził się o wiele bardziej, niż byłby skłonny przyznać. Szanował mnichów, respektował obyczaje panujące w klasztorze, ale spokojne życie, monotonna dieta i codzienne, obowiązkowe medytacje doprowadzały go do szału. A im bardziej pozornie się wyciszał, tym mocniej buzowała w nim chęć do działania. Nie tego się spodziewał, gdy rzucił na szalę swój los i ruszył w świat z grupą buntowników, którzy zupełnie zawładnęli jego życiem, a każdy w inny sposób. Do Moniki żywił ogromną tkliwość, szanował profesora i Jordana, współczuł Hassanowi i Yoshiemu, uwielbiał Allie i chyba kochał Sarę. Gdy się nad tym zastanawiał, zdawało mu się, że zakochał się w niej już w chwili, gdy pierwszy raz podeszła do niego w kosmodromie. A potem był ten lot wahadłowcem, wspólne czuwanie w fotelu pilota. Nawet teraz Max był w stanie przywołać z pamięci każdy gest i słowo z tamtych chwil.

Sara była dzielną, niezwykle odważną osobą, szlachetną i skłonną podjąć ryzyko, by uratować obce dziecko. To właściwie jej Allie zawdzięczała życie. Profesor Howard też. A Sara z kolei wydawała się nieświadoma, że wokół niej są ludzie, którzy bez wahania poszliby za nią w ogień. Odcięła się od wszystkich, omiatała ich nieobecnym wzrokiem i z determinacją godną lepszej sprawy trwała w swoim cierpieniu.

Max nawet nie próbował do niej dotrzeć. Stale czuł na plecach uważny wzrok Yoshiego i uznał, że lepiej nie pchać palca między drzwi. Zresztą wkrótce znalazł sobie ważniejsze zajęcie. Profesor Howard poprosił go o rozmowę. I to, co mu objaśnił, przyprawiło byłego pilota o zawrót głowy.

– Jak wiesz, wraz z moim nowym przyjacielem o wdzięcznym imieniu Yeshi Gyatso zgłębiamy tajniki fascynującego umysłu Allie – rozpoczął uroczystym tonem, a Max zdumiał się w duchu, dlaczego właśnie z nim profesor rozmawia na ten temat. Czy nie powinien skierować tych słów do Moniki? Ale profesor mówił dalej: – Od początku najbardziej zależało nam na wyjaśnieniu, w jaki sposób mózg dziewczynki jest w stanie współpracować z maszynami. Oczywiście powiesz, że wszyscy ludzie w jakiś sposób to robią, ale dzieje się tak wyłącznie dzięki wspomaganiu interfejsu, który przetwarza impulsy nerwowe w jednostki informatyczne o mocy zależnej od parametrów danego urządzenia. Zapewniam, że interfejs biedaka z fabryki nie jest tym samym urządzeniem co wzbogacony o technologię TOW wszczep nadrodowca.

Zamilkł na chwilę, najwyraźniej zastanawiając się, jak w miarę przystępnie przedstawić kwestię rozmówcy. Wreszcie podjął:

– U Allie, w gruncie rzeczy, proces odbywa się podobnie, jednak różnica polega na tym, że jej mózg zupełnie samodzielnie przetwarza impuls nerwowy w jednostki informatyczne, i to o mocy wyrażonej w yottabajtach, a więc znacznie przewyższającej nasze możliwości obliczeniowe. Co więcej, wczoraj odkryłem, że nasza dziewuszka potrafi równie zgrabnie odwracać ten proces, to znaczy intensyfikować lub zmniejszać wielkości przepływu impulsów, a zapewne również wytworzyć impuls o niebywałej sile. Oczywiście to ostatnie wymaga spełnienia pewnych szczególnych warunków.

– Proszę wybaczyć, profesorze, ale nie jestem pewien, co to ma ze mną wspólnego – bąknął Max, który niewiele z tego rozumiał.

– Mój drogi, wybacz staremu nudziarzowi pseudonaukowy żargon – odparł Howard. – I tak starałem się go ograniczyć. Generalnie chodzi o to, że przez mózg Allie przepływają gigantyczne ilości informacji. Jest czymś w rodzaju biomaszyny, jakiej z całą pewnością nie umiałaby zbudować żadna fabryka. Ta technologia zdecydowanie przekracza możliwości Geneo, a system TOW jest przy niej dziecinną igraszką. Rzecz w tym, że nie wiemy, na ile mózg Allie jest w stanie kontrolować przepływ informacji. Obawiam się o to dziecko i, prawdę mówiąc, o los nas wszystkich. A mówiąc o wszystkich, nie mam na myśli tylko naszej grupki, lecz całą ludzkość żyjącą na Ziemi i na Arkach.

– Nie bardzo rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć…

– Ja sam nie do końca to wszystko pojmuję, ale wychodzi na to, że Allie posiada zdolność wytworzenia impulsu w sieci. Impulsu o mocy przeliczeniowej porównywalnej do kilkuset ładunków jądrowych. Nie mam zielonego pojęcia, jak dalece to kochane dziecko kontroluje swoje umiejętności…

– Powiedział pan, że ona nie potrzebuje interfejsu, ale przecież ma tego swojego małego miśka. Sam pan mówił, że to on pełni funkcję przekaźnika dla Allie – zaprotestował Max.

– Mówiłem i nadal to podtrzymuję, tylko widzisz, tutaj, w klasztorze, prymitywna konstrukcja miśka w żaden sposób nie jest w stanie obejść zapór sieciowych. A jednak Allie umie korzystać z tych nielicznych pasm, które docierają do biblioteki. W jaki sposób?

– Tego nie wiem. Może znalazła jakieś obejście?

– Właśnie, Max. Z tym że nawet o tym nie wie, iż misiek jej w tym nie pomógł. Zrobiła to sama, wyłącznie za pomocą swojego wyjątkowego mózgu. Misiek w tym wypadku wyłącznie dodaje jej pewności siebie. I tu dochodzimy do sedna naszej pogawędki, czyli aspektu psychologicznego tej sprawy. Allie, choć jej umysł jest przedziwną hybrydą komputera i mózgu, przede wszystkim pozostaje wciąż człowiekiem. Pełnym emocji i jak to z nami bywa, nieprzewidywalnym w reakcjach.

Nas się nie da obliczyć. Przy ludzkiej naturze nie działają żadne informatyczne reguły. Allie jest tylko dzieckiem. Bardzo grzecznym, ale przerażająco łatwym do zmanipulowania. Wystarczy, że jej umiejętności zechciałby wykorzystać dorosły o nieczystych intencjach. I co wtedy?

– Stanie się śmiercionośną bronią – odparł Max.

– No właśnie. Wielu rzeczy jeszcze o tym dziecku nie wiem, ale już tylko to wystarczy, żeby się o nią martwić.

– Dlaczego mi pan to wszystko mówi?

– Zapewne sam zauważyłeś, że Allie darzy cię szczególną sympatią.

– Z wzajemnością – powiedział z uśmiechem pilot.

– Co znacznie upraszcza sprawę i być może wpłynie na twoją decyzję, kiedy wysłuchasz mojej prośby.

– Jakiej prośby?

– Otocz tę małą szczególną, niemal ojcowską opieką. Wiem, że proszę o wiele, ale to bardzo ważne. W dużym uproszczeniu mówiąc, wsparcie kochającego człowieka pozwoli Allie pozostać dobrym dzieckiem.

– A złe dziecko stanowi odpowiednik bomby z natychmiastowym zapłonem, która za pomocą sieci rozwali wszystko w okolicy – dopowiedział Max.

– Rozwali, i to z mocą około dwustu megaton, według mojej skromnej opinii – odparł z ciężkim westchnieniem Howard.

2

Vika Novakovič najbardziej na całym świecie nie znosiła bezsensownego marnowania czasu. Przy jej energicznym usposobieniu każda stracona minuta wydawała się nieomal fizyczną torturą. A teraz stała w długiej kolejce autolotów i zgrzytała ze złości zębami. Co jakiś czas przeczesywała dłonią krótkie rude włosy.

Od czasu, gdy wirus SeeIT zainfekował ludziom interfejsy, praktycznie wszędzie panowały chaos oraz irytująca dezorganizacja. Osiedle, na którym mieszkała Vika, nie stanowiło oczywiście wyjątku. Jeszcze do niedawna był to po prostu zaprojektowany na planie kwadratu rozległy, strzeżony kwartał, otoczony niezbyt wysokim parkanem. Nie zbudowano wyższego, jako że nad bezpieczeństwem czuwała odpowiednia aplikacja o nazwie Wersal, która wyświetlała intruzom iluzję wysokiego muru. Kobieta jeszcze do niedawna nie znała nazwy tej aplikacji, a nawet nie była świadoma jej istnienia. Także to się zmieniło przez wirus.

Vika doskonale pamiętała chwilę, w której piracki program opanował jej interfejs. Stała w prywatnym ogrodzie otaczającym jej willę i z przyjemnością wpatrywała się w refleksy błękitnego światła, odbijanego przez drobne fale wody w basenie. Chwilę później interfejs wyświetlił jej czarną planszę. Zdezorientowana kobieta zamrugała, ale nieprzenikniona ciemność nie ustąpiła. Zamiast tego pojawiły się czerwone litery układające się w tekst: „Mark Quince ma zaszczyt przedstawić Państwu aplikację SeeIT. Udanego nowego życia!”.

Litery zniknęły, kobieta ponownie zamrugała i z ulgą stwierdziła, że odzyskała wzrok. Z tą różnicą, że świat wokół zmienił się nie do poznania. Marmurowy taras zniknął, a zamiast niego pojawiła się brzydka betonowa płaszczyzna. Basen wyłożony błękitnymi kafelkami był teraz plastikową szarą niecką. Jedynie ogród wyglądał tak jak zwykle. Posadzone jej troskliwą ręką kwiaty i krzewy nadal bujnie kwitły pod parkanem. Samego parkanu, dotąd zapewniającego prywatność, w ogóle już nie było. Vika bez najmniejszego wysiłku mogła zajrzeć na podwórza swoich sąsiadów. Odwróciła się i z niepokojem spojrzała na dom. Miał ten sam kształt co zawsze, ale zamiast eleganckiej białej fasady ujrzała niewykończony, surowy budynek z malutkimi oknami.

Okazało się, że właściwie wszystko, co do tej pory znała, przez SeeIT zmieniło się na gorsze. Twórca aplikacji załączył plik tekstowy. Vika weszła do domu, usiadła w fotelu, który okazał się żółty i tandetnie krzykliwy. Kobieta sapnęła ze złością, starając się nie skupiać na żalu za wytwornym, obitym niebieskim pluszem meblem. Po uruchomieniu pliku tekstowego wyświetlił się komunikat.

Drogi Użytkowniku aplikacji SeeIT!

Z pewnością jesteś poruszony tym, co właśnie zobaczyłeś dzięki programowi, zapewne już nazwanemu przez skorumpowane media „groźnym wirusem”. Nie irytuj się! To nie ja sprawiłem, że Twój świat się zmienił. Od dawna Rząd Światowy fałszował rzeczywistość, instalując ludziom aplikację Wersal 01, a potem kolejne jego wersje. Tenże rząd uznał, że grzebiąc w osobistym interfejsie, nakaże Ci, co masz widzieć. Ja jedynie ściągnąłem zasłonę z Twoich oczu. Co zrobisz z faktami, które pomogłem Ci zobaczyć, jest Twoją sprawą. Choć ja osobiście ostro bym się wkurzył…

Pozdrawiam

Twój Mark Quince

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Jolanta Rososińska

 

Projekt okładki i stron tytułowych: Agnieszka Zawadka

Zdjęcia wykorzystane na I stronie okładki: © LightField Studios/Shutterstock

Zdjęcie autorki: archiwum prywatne

 

Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m. 3

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-67341-66-0