Tajemnice Malinowego Wzgórza - Iwona Mejza - ebook + książka
NOWOŚĆ

Tajemnice Malinowego Wzgórza ebook

Mejza Iwona

4,1

81 osób interesuje się tą książką

Opis

Ekscentryczna babcia Eleonora, ugodowy tata Stanisław, temperamentna mama Alicja i prawie były mąż Mateusz – zwariowana rodzina Małgorzaty nie ułatwia jej życia. Kobieta właśnie została wyrzucona z pracy, a niespodziewanie odziedziczony spadek wcale nie ratuje jej sytuacji. Rodzina tajemniczego wuja Ferdynanda Omelnickiego dostaje w spuściźnie dwór, jednak warunkiem jego prawnego otrzymania jest wspólnie mieszkanie całej rodziny przez rok na Malinowym Wzgórzu.

 

Mimo rodzinnych zawirowań życie na Malinowym Wzgórzu toczy się swoim rytmem. Wpadający znienacka sąsiedzi, zadomowione zwierzaki oraz uciążliwy konserwator zabytków czują się w dworze jak u siebie. Nowym mieszkańcom nie pomagają również notorycznie wpraszający się goście, szczególnie jeden walczący o serce Małgosi…

 

Czy rodzina Milewskich pokocha dwór na Malinowym Wzgórzu?

 

Kim jest podążający jak cień za rodziną mężczyzna?

 

Dlaczego Ferdynand Omelnicki nie poznał nigdy rodziny?

 

 

 

Tajemnice Malinowego Wzgórza  to zabawna opowieść o tym, że skomplikowane na pozór relacje rodzinne przy odrobinie wsparcia mogą zmienić się w prawdziwą więź.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (25 ocen)
11
8
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

"Tajemnice Malinowego Wzgórza" Iwona Mejza/ recenzja patronacka Los ma to do siebie, że rzadko kiedy przygotowuje nas na znaczące zmiany w naszym życiu. Najczęściej nastają one niespodziewanie, a my sami nie jesteśmy gotowi na to, by je przyjąć. I chociaż często marzymy o tym, aby w naszej codzienności wydarzyło się coś, co ją odmieni i być może nada jej zupełnie inny kierunek, to w momencie, kiedy, ku naszemu zaskoczeniu marzenia te nabierają realnych kształtów, wówczas w nas samych rodzi się wiele niepewności, a na usta ciśnie się pytanie „I co będzie dalej”? Przed takimi i wieloma innymi rozmyśleniami wspólnie ze swoją najbliższą rodziną stanie główna bohaterka najnowszej książki Iwona Mejza - autorka i jej książki„Tajemnice malinowego wzgórza”, o której z przyjemnością opowiem teraz kilka słów. Małgorzata, bo to o niej mowa właśnie straciła pracę. Postanawia nie dzielić się tą informacją z najbliższymi. W momencie, kiedy my czytelnicy przystępujemy do lektury powieści, a tym samy...
10
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

świetna zabawa....
00
AgiZar813

Nie oderwiesz się od lektury

Na dobry wieczór- rewelacyjna, obyczajowa historia Małgorzata to młoda mężatka, której mąż wyprowadził się do innego mężczyzny. Przyjaciółka knuje przeciwko niej (chociaż tego nie wie), spektakularnie traci pracę, ma na karku babcię i rodziców oraz zakochanego w niej kolegę z pracy (tego też nie wie). Do tego dochodzi niespodziewanie wiadomość, że odziedziczyła dworek na Malinowym Wzgórzu. Jest tylko jeden warunek- cała rodzina ma mieszkać tam wspólnie przez rok. Czy Gosia ma szansę na miłość? Może zaufać prawie byłemu mężowi, którego podejrzewa o romans z przyjacielem? Jak wierzyć w jego uczucia, gdy nie ma chwili spokoju, a życie uprzykrza nie tylko mecenas od testamentu, ale także konserwator zabytków? Ciepła, rodzinna historia, która mówi, co jest w życiu ważne i poakzuje, że rodzina jest najważniejsza. Poczucie humoru, które przewija się już od pierwszych stron oraz lekki język sprawiają, że książkę czyta się jednym tchem.
00
magdala36

Dobrze spędzony czas

Trzypokoleniowa rodzina Omelnickich dowiaduje się dowiaduje się o spadku, który zostawił brat, wuj, wujeczny dziadek w jednym. Warunkiem jest mieszkanie przez rok w Miasteczku, na tytułowym Malinowym Wzgórzu. Autorka umie kreować cudowne, idylliczne miasteczka, ciekawe rodziny w których historię wplecione są tajemnice, i oczywiście wspaniałe nestorki rodów. W fabule niedopowiedzenie goni niedopowiedzenie, a z nich tylko nieporozumienia. Ale dzięki temu fabuła jest emocjonująca. Lekka, barwna, zabawna historia, idealna na wiosenny czas.
00
olkakolka19

Dobrze spędzony czas

Ciepła, ciekawa, prosi się o kontynuację
00

Popularność




Redakcja: Katarzyna Zioła-Zemczak

Korekta: Katarzyna Barcik

Skład: Mariusz Kurkowski

Konwersja do ePub i mobi: mBooks. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Portret autorki: Ewa Pajdzik-Mętel

Redaktorka prowadząca: Angelika Ogrocka

Wydanie I © Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2024

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8274-405-7

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

Postaci:

Eleonora Milewska ‒ babcia Małgorzaty, siostra Ferdynanda Omelnickiego, kobieta dysponująca czasem i energią, pewna, że sprosta wyzwaniu pozostawionemu przez brata.

Stanisław Milewski ‒ emerytowany nauczyciel. Syn Eleonory Milewskiej, osobnik ugodowy i nastawiony przyjaźnie do ludzkości, a nawet do własnej rodziny.

Alicja Milewska ‒ żona Stanisława, synowa Eleonory, matka Małgorzaty, kobieta uparta i bojowa, najczęściej w stosunku do własnej teściowej. Podatna na wdzięki płci przeciwnej, lubi tam i ówdzie rzucić powłóczystym spojrzeniem.

Małgorzata Brzozowska ‒ córka Stanisława i Alicji, jedyna wnuczka Eleonory. Realizująca swoje ambicje zawodowe jako pracownica firmy świadczącej usługi sprzątania, dozoru, nadzoru, czyli wszystkiego, co potrzebne klientowi. Jeszcze mężatka, zamierza rozwieść się z mężem. Jedna rozmowa sprawia, że Małgorzata, chcąc nie chcąc, musi zastanowić się, co dalej.

Mateusz Brzozowski ‒ jeszcze mąż Małgorzaty, projektant wnętrz i początkujący pisarz. Jakiś czas temu powiedział o jedno zdanie za dużo i chociaż chciałby cofnąć czas, to wie, że nieuchronnie zbliża się moment ostatecznej decyzji.

Ferdynand Omelnicki ‒ dużo starszy brat Eleonory Milewskiej, wujeczny dziadek Małgosi, postać w rodzinie mityczna, znana jedynie z opowieści. Skoro nie może zmienić decyzji, które kiedyś sam podjął, postanawia zrobić wszystko, by tajemnice rodzinne wyszły na jaw i przyniosły odpowiedzi na wiele pytań. Nawet tych niezadanych. Idealista i romantyk.

Gertruda Omelnicka ‒ matka Ferdynanda i Eleonory, osoba tak zwanej starej daty, której kłamstwo tak weszło w krew, że nie była w stanie wyznać prawdy. Jej szczęście, że od lat na tamtym świecie, bo żal i zawód rodziny nie dałby jej spać po nocach.

Gerwazy Omelnicki ‒ mąż Gertrudy, człowiek waleczny, ale mający swoje ciemne strony. Nie bez skazy, z gatunku tych, co to drzazgę w oku bliźniego wypatrzą z kilometra, ale belki we własnym nie zauważą. Zmarł tak wiele lat temu, że prawie popadł w zapomnienie. Do czasu.

Józef Milewski ‒ mąż Eleonory, mężczyzna z gatunku tych, co to był i się zmył. Podobno od lat nie żyje, tak twierdzi Eleonora, ale nie chce ujawnić, skąd ta wiedza. Łatwiej być wdową niż porzuconą kobietą, a w dowód osobisty żadna z sąsiadek jej nie zagląda.

Dr Konstanty Skalski ‒ radca prawny, prowadzący renomowaną kancelarię prawną w Miasteczku. Wykonawca ostatniej woli Ferdynanda Omelnickiego. Syn Hipolita Skalskiego, najlepszego przyjaciela Ferdynanda, człowiek akuratny i rzeczowy, któremu można zaufać i powierzyć sekrety. Niestety, także on ma swoje słabe strony.

Robert Walicki ‒ sekretarz i przyboczny Konstantego Skalskiego, człowiek do zadań specjalnych. Przystojny, w typie komandosa sił specjalnych, zwraca na siebie uwagę kobiet w różnym wieku. Nieczuły na propozycje.

Katarzyna Rusłocka ‒ starsza pani, mieszkająca w pobliżu dworu na Malinowym Wzgórzu, od lat związana z rodziną Omelnickich, właścicielka uroczej jamniczki Misi.

Artur Zemła ‒ przyjaciel Mateusza Brzozowskiego z tego samego podwórka oraz studiów. Pełen dobrych chęci, którymi piekło jest wybrukowane. Gdy się zakocha, to już na zawsze. Niekoniecznie w odpowiedniej osobie.

Marcelina Jaworska ‒ przyjaciółka Małgorzaty Brzozowskiej, od miesięcy namawiająca ją do rozwodu z mężem. Wytrwała uczestniczka mocno zakrapianych alkoholem imprez. Bez zadatków na anioła. Ale z Małgorzatą przyjaźnią się od czasów licealnych, więc Małgosia uważa, że za fasadą wyrachowanej kobiety kryje się wrażliwa, szukająca zrozumienia i miłości Marcela.

Radosław Winnicki ‒ kolega z pracy Małgorzaty Brzozowskiej, informatyk, dusza człowiek, w dworze na Malinowym Wzgórzu odzyskujący spokój i pogodę ducha.

Joanna Górka ‒ koleżanka z pracy Małgorzaty Brzozowskiej, sympatyczna i raczej dobrze wszystkim życząca, ale najlepiej sobie. Wielbicielka Ferdynanda Wspaniałego.

Patryk Janus ‒ dyrektor zarządzający w firmie, w której pracują Małgosia, Radek i Joasia. Wyjątkowo nieprzyjemny typ i do tego babiarz. Ma swoje na sumieniu.

Tomasz Łączny ‒ upierdliwy konserwator zabytków, sprawujący nadzór nad remontem prowadzonym we dworze na Malinowym Wzgórzu. Niski, pod pięćdziesiątkę, czeka na miłość życia oraz szansę od losu, pozwalającą spełnić konserwatorskie marzenia.

Zofia Stanecka ‒ kobieta o dobrym sercu, która zrobi wszystko, by pomóc potrzebującym, chociaż sama pomocy potrzebuje.

Doktor Jabłoński ‒ lekarz starej daty, mający na względzie dobro pacjenta i umiejący trzymać język za zębami.

Dwór na Malinowym Wzgórzu ‒ malowniczo położona posiadłość, wymagająca gruntownego remontu, tak żeby mogła nadawać się do zamieszkania w całości, a nie tylko w wyznaczonych pokojach. Remont wymaga czasu i pieniędzy oraz dzięki nadzorowi Tomasza Łącznego, świętej cierpliwości.

Wstęp

Wysiadając na lotnisku Lima Jorge Chavez, wiedział, że nie powinien tu wracać. Lot zniósł doskonale, bo zawsze lubił latać i nie bał się wysokości, nawet teraz, gdy dobijał setki i powinien siedzieć w domu, a nie włóczyć się po świecie. Fizycznie czuł się jak na swoje lata całkiem znośnie, ale psychicznie… Peru było jego drugą ojczyzną, a przez wiele lat prawdziwym domem. Tu znalazł swoje miejsce na ziemi. A jednak tęsknił, tęsknił aż do bólu. Dlatego gdy tylko miał sposobność, wracał do Polski, do swojego pierwszego domu, tego, do którego wraca się tuż przed śmiercią. I właśnie w tym momencie, witając się z peruwiańską ziemią, poczuł pewność, że do tego domu nie wróci. Obok niego zatrzymał się tragarz, młody chłopak o rozbieganym spojrzeniu, czujnie obserwujący staruszka. Tacy staruszkowie nie mają refleksu, łatwo ich okraść. Są bezradni i łatwowierni. Teraz też mógł przyspieszyć kroku i oddalić się z tą piękną walizką z prawdziwej skóry. Chyba z krokodyla? A może skóra była sztuczna, a bogactwo pozorne i nie ma co ryzykować wpadki? Młody Jose zawsze kalkulował za i przeciw, nerwowo oblizując wargi.

Starszy pan ruszył przed siebie, w kierunku postoju taksówek, ale nie było to żadną ekstrawagancją. Skoro przyleciał ze świata, to musiał jakoś dostać się do centrum Limy. Mężczyzna zdjął z głowy kapelusz, powachlował nim, żeby się nieco ochłodzić, i westchnął rozdzierająco, żałośnie. Skoro już wrócił, to nie ma innego wyjścia, musi jak najlepiej wykorzystać czas, jaki mu pozostał do końca.

Żałował, że dziesięć lat temu, tuż przed wyjazdem, sprzedał swoje mieszkanie, nie musiałby teraz zatrzymywać się w hotelu. Z drugiej strony… gdyby jednak przeczucia go nie myliły, hotel był dużo lepszym rozwiązaniem niż nawet najprzytulniejsze mieszkanie.

Wygodnie usadowił się w taksówce, tragarz załadował walizkę do bagażnika i szybko się oddalił, tak jakby bał się, że mężczyzna zauważy swoją pomyłkę i odbierze mu dolary. Prawdziwe, amerykańskie! To był dla niego dobry dzień.

Starszy pan tak pogrążył się w rozmyślaniach, że nie zauważył, kiedy dojechali na miejsce.

Niech już tak będzie, skoro musi. Swoje przeżył i chociaż chciałby więcej, to przyjmie wszystko to, co przyniesie mu los.

Przystanął przy schodach, ścisnął kurczowo poręcz drętwiejącą ręką. Ktoś go przytrzymał… Zaczerpnął powietrza i nieco chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. Wszystko to, co teraz chciał zrobić, powinien zrealizować dziesięć lat temu, a może i wcześniej. Nie bać się, nie rozmyślać nadmiernie, nie kalkulować. Wskoczyć do basenu zwanego rodziną, z trampoliny na główkę, nie patrząc, czy wody jest pełno, czy tylko na dnie.

Przed pierwszą gwiazdką ‒ dwór na Malinowym Wzgórzu

A jednak udało się!

Nawet ona nie wierzyła, że to, co rozbite, uda się posklejać w taki sposób, by każdy uszczerbek kojarzył się raczej ze szlachetną sztuką kintsugi, połyskując scalającym naczynie złotem, a nie z nadszarpniętymi zębem czasu skorupami, przeznaczonymi do wyrzucenia. Dzisiaj, pełna emocji, rozgorączkowana wewnętrznie, ale na zewnątrz spokojna, czekała na moment, gdy przy suto zastawionym stole zasiądą członkowie rodziny, bliscy i przyjaciele. Symbolicznie będzie też on, wędrowiec, na którego, zgodnie z polską tradycją, czeka miejsce przy stole i talerz z opłatkiem. Wierzyła, że w tym szczególnym momencie poczuje jego bliskość i wsparcie. Wszak wszystko, co wydarzyło się do tej pory, miało początek w jego pomyśle, który zgodnie uznali za szalony.

I na tyle ciekawy, by przystać na warunki umowy.

Eleonora Milewska posłała porozumiewawcze spojrzenie bratu, który, założyłaby się, puścił do niej oko.

Omamy mam z przemęczenia, portrety nie mrugają! ‒ pomyślała, krzywiąc się z niesmakiem, a potem przeniosła spojrzenie na środek salonu, którego centrum zajmował potężny stół, już rozłożony i nakryty śnieżnobiałym obrusem. W platerowanych herbowych sztućcach odbijało się światło kryształowych żyrandoli, a ustawiona pomiędzy oknami trzymetrowa jodła roztaczała subtelny aromat, jednoznacznie kojarzący się ze świętami Bożego Narodzenia. Przepięknie ustrojona, przypominała damę wybierającą się na bal.

Eleonora Milewska poczuła, że łaskocze ją w nosie, i zanim zdążyła się powstrzymać, kichnęła rozgłośnie. Zdeprymowana, sięgnęła po ozdobioną misternym haftem chusteczkę z batystu i wysiąkała nos. Tylko tego brakowało, żeby się rozchorowała!

Nie teraz, gdy wszystkie, albo prawie wszystkie elementy rodzinnej układanki, wskoczyły na swoje miejsce i mogli po prostu żyć i cieszyć się każdym dniem.

Jakież to proste, wręcz oczywiste.

Radość z życia.

Jakże trudne do stosowania w praktyce.

Pokręciła głową, tak jakby chciała odepchnąć napływającą falę wspomnień. Już bez tej goryczy zawodu, tak dojmującej, gdy się okazuje, że ktoś bliski, najbliższy, zawiódł nasze zaufanie.

Starsza kobieta przytrzymała się poręczy krzesła, duch matki musnął jej dłoń, na serdecznym palcu błys­nął pierścionek z szafirowym oczkiem otoczonym drobnymi, przezroczystymi szkiełkami.

„Twój tata kupił mi go od Żyda, gdy urodził się Ferdynand. Na lepszy nie miał pieniędzy, bo bieda u nas była” ‒ drążący głos matki usprawiedliwiał kochanego męża, ojca, którego nie dane było Eleonorze poznać. Dopiero po latach dowiedziała się dlaczego.

Eleonora spojrzała na swoją dłoń, nieco drążącą, ze skórą pokrytą starczymi plamami i kolejny raz zachwyciła się urodą wartego fortunę szafirowego oczka okolonego diamencikami.

Nadal nie znała odpowiedzi na wszystkie pytania i zapewne tak już zostanie.

‒ Babciu, wszystko w porządku?!

Młoda kobieta podbiegła do staruszki i chwyciła ją pod ramię, by ta nie upadła. Na chwilę usiadły obie przy stole i zapatrzyły się przed siebie, by uspokoić rozdygotane serca. Ostatnie miesiące, ze szczególnym uwzględnieniem czasu przedświątecznego, nie należały do łatwych. Rodzinne tajemnice wychodziły na jaw, jedna po drugiej, aż Małgorzata Brzozowska zaczynała się bać tego, co przyniesie im kolejny rok, bo była pewna, że ten jeszcze trwający, dwa tysiące osiemnasty, nie wyczerpał wszystkich możliwości. Ale na razie przed nimi wspólna wigilia, przy jednym stole.

Czas spokoju i wybaczenia.

Odprowadziła babcię do jej sypialni, zasunęła story w przytulnym pokoju, okryła staruszkę puchatym kocem i obiecała wrócić za godzinę.

Tak, ona wszystkiego dopilnuje, niech się babcia nie martwi ‒ uspokajała starszą panią i siebie. Pocieszała się, że nie jest sama, nigdy nie była. Miała nadzieję, że nigdy nie będzie sama, że kolejne lata przyniosą więcej dobrych niż złych dni.

Przez uchylone drzwi wejściowe docierał do niej gwar roześmianych głosów, wnętrza dworu na Malinowym Wzgórzu budziły się do życia. Zatrąbił klakson samochodu, przez otwarte z rozmachem dębowe drzwi wtargnęło zimne powietrze, płatki śniegu zawirowały, wpadając do przestronnego wnętrza. I pomyśleć, że niewiele brakowało, aby te wszystkie minione dni się nie wydarzyły. Żeby nie wydarzyło się to, co przed nimi.

Zdawała sobie sprawę, że byłaby to jej wina. Jej upartego trzymania się raz podjętych, nieprzemyślanych decyzji. Bo przecież Małgorzata Brzozowska, córka Stanisława Milewskiego i Alicji z Janików Milewskiej, wnuczka Eleonory Milewskiej nigdy się nie myli, a jeżeli się myli, to nie przyznaje się do pomyłki.

To też musiało się zmienić. Każdy może się pomylić, nawet ona, i nie jest słabością przyznanie się, że nie każda decyzja została podjęta w sposób właściwy.

Kilka miesięcy wcześniej

Rozdział pierwszy, w którym Małgorzata usiłuje w końcu odpocząć, ale nie ma czasu, bo na jaw wychodzi to, co babcia Eleonora chciała ukryć przed wzrokiem niepowołanych.

Puszczona z kranu pełnym strumieniem woda szumiała jednostajnie, wypełniając wannę wonną pianą, a ja w końcu zamierzałam zrealizować plany na wieczór. Co prawda w skromnym zakresie, jak to ja, bo zamiast wyjechać do pobliskiego SPA i spędzać upojne chwile w jacuzzi albo odprężać się oblana od stóp do głów czekoladową mazią, postanowiłam po prostu wziąć kąpiel relaksacyjną. Do wanny hojną ręką wlałam pół butelki wegańskiego płynu do kąpieli o łagodzącym napięcia i stresy zapachu bergamotki. To, że akurat był to płyn przeznaczony dla wegan, dowiedziałam się, czytając informacje zamieszczone na opakowaniu. Przez minutę czułam wyrzuty sumienia, że zdarza mi się zjeść plasterek szynki, o jajkach na twardo nie wspominając. Powinnam bardziej zwracać uwagę na to, co jem, i po prostu zmienić przyzwyczajenia. Nie wiem, czy to do końca prawda, ale niedawno przeczytałam, że zmiana przyzwyczajeń trwa średnio sześćdziesiąt sześć dni, i ponoć człowiek jest w stanie przystosować się do wszystkiego!

Oczywiście, o wiele łatwiej przyzwyczaić się do mieszkania w domu z basenem niż z wygódką w podwórku, ale średnia to średnia. Żeby podkręcić nastrój, we wnęce nad wanną ustawiłam dwie płonące równym ogniem świece, a dla rozluźnienia spiętego stresem ciała, wyjęłam z lodówki butelkę białego wina, półwytrawnego. Jeszcze tylko kieliszek, bo nie chciałam pić prosto z butelki, i już mogłam przystąpić do uskuteczniania relaksu. W łazience aż kręciło w nosie od natężenia zapachów, ale nie zamierzałam się poddawać. Zostawiłam uchylone do przedpokoju drzwi i szybko zrzuciłam z siebie ciuchy, na twarz nałożyłam maseczkę, zapewniającą natychmiastowe odmłodzenie o minimum dziesięć lat i prawie zrelaksowana zanurzyłam się w orzeźwiającej pianie.

W przypływie dobrego humoru pacnęłam dłonią w chmurkę piany i dmuchnęłam w nią. Przypomniałam sobie czasy dzieciństwa, gdy razem z tatą specjalizowaliśmy się w wytwarzaniu tęczowych baniek z mydlin… Zero trosk, maksimum zabawy. Ostatnia kąpiel w pianie, z Matim… Zaraz potem…

Przygryzłam wargi, nie zamierzałam wracać do tego, co było. Chciałam odpocząć i dobrze się bawić. W końcu! Coś mi się od życia należało!

Marcelina ostatnio non stop opowiadała o bergamotce dobrej na wszystko i teraz, na własnej skórze czułam, że przyjaciółka miała rację. Odgoniłam przykre myśli i przymknęłam oczy, rozkoszując się ciszą. Sąsiad spod szóstki dzisiaj nie wiercił, a emerytka z mieszkania nade mną nie ćwiczyła latynoskich rytmów w szpilkach. Jamnik od Eryckich też jakimś cudem zamilkł, może wyprowadził ich na spacer.

Czułam się bosko!

Nie otwierając oczu, sięgnęłam ręką w kierunku kieliszka z winem, namacałam i chwyciłam za nóżkę.

Upiłam łyk, rozkoszując się smakiem, ale nie było mi dane długie delektowanie się napojem bogów, gdyż niebiańską ciszę przerwał skoczny rytm oberka.

Po charakterystycznym dźwięku domyśliłam się, że to ojciec się do mnie dobija.

Zamarłam z kieliszkiem w połowie drogi do ust. Telefon wył narastająco, piana otaczała mnie chłodem, wino stawało się coraz cieplejsze.

Nie wytrzymałam, bo chyba nikt by nie wytrzymał.

Dla kurażu pociągnęłam drugi łyk ulubionego napoju, a potem odstawiłam bezpiecznie kieliszek na parapet wnęki nad wanną. Jeszcze tego brakowało, żebym potem musiała wybierać odłamki szkła z wonnej piany. Wstałam. Tęczowe bańki delikatnie pękały, spływając po mojej rozgrzanej skórze. Za chwilę miało się to zmienić, czułam, jak owiewa mnie chłodne powietrze. Sięgnęłam po ręcznik kąpielowy i otuliłam się nim. Boso, zostawiając za sobą mokre ślady stóp, pobiegłam do pokoju, poszukać telefonu.

Leżał porzucony obok filiżanki dawno wystygłej kawy.

Zdyszana, jak po przebiegnięciu maratonu, odebrałam połączenie, podziwiając w duchu cierpliwość tatusia. Ja na jego miejscu już bym się z dziesięć razy rozłączyła.

Łapiąc oddech, wydyszałam w słuchawkę nieśmiertelne:

‒ Co się stało?!

Spodziewałam się, że ojciec nonszalanckim tonem, tradycyjnie odpowie: „A co się miało stać? Dzwonię i tyle”, ale nie tym razem.

To był telefon alarmowy.

Zamiast wylegiwać się w wannie, popijając przepyszny muskat z Frontignan, musiałam do sucha wytrzeć zziębnięte ciało, zmyć maseczkę, spuścić wodę z wanny, żegnając się z upojnie pachnącą bergamotką, narzucić na siebie cokolwiek i wziąć udział w specjalnym zebraniu rodzinnym. W duchu pogratulowałam ojcu wyczucia czasu. Jeszcze dziesięć minut, a musiałabym wzywać taksówkę. Wyczyściłam porządnie zęby, wysuszyłam, byle jak, bez kręcenia, lepiące się do skroni włosy i gnana ciekawością, bo rodzic nie chciał zdradzić, jaką konkretnie awarię rodzinną ma na myśli, wsiadłam w samochód. Starając się przestrzegać przepisów prawa o ruchu drogowym, skierowałam się w stronę mieszkania rodziców.

*

‒ Po raz któryś z kolei pytam, czy możesz łaskawie nam wytłumaczyć zaistniałą sytuację? Tak w całości, a nie tylko ogólnikami? Nie po to Staś ściągnął Małgosię, żebyś nadal udawała, że ta sprawa cię nie obchodzi.

Babcia Eleonora westchnęła ostentacyjnie i sięgnęła po chusteczkę higieniczną do ustawionego na stole pudełka. Zauważyłam też sporo białych kulek pomiętych, a nawet porwanych na strzępy. To było niepokojące.

W głosie mojej rodzonej matki słychać było zdenerwowanie podszyte znużeniem. Ale skoro to samo pytanie zadawała kolejny raz, to nie powinnam się dziwić. Jak na razie nie miałam pojęcia, o co chodzi, ale dla byle drobiazgu tata nie podnosiłby alarmu. Mama ostentacyjnie wachlowała się kawałkiem papieru, który z daleka przypominał kopertę, w jakiej przesyłaliśmy kiedyś kartki, a nawet listy.

Kto teraz listy pisze? Chyba tylko starsze osoby, bo młodzi w dobie przekazu cyfrowego, korzystania z komunikatorów, mediów społecznościowych i już nieco trącących myszką maili raczej nie. Oczywiście, ja potrafiłam napisać normalny list, nawet odręcznie, gdyby zaszła potrzeba, ale od lat takowa nie zaistniała.

Babcia Eleonora z wystudiowaną obojętnością śledziła lot koperty pokonującej trasę od ręki synowej na brzeg stołu.

Mogłam tylko przypuszczać, co babcia czuje, na zewnątrz, jak zawsze, udawała, że nic jej nie rusza. Miała w tym wieloletnią wprawę. I ona, i moja matka tolerowały się i unikały bezpośrednich spięć, by nie burzyć wypracowanego spokoju Stasia, który nadal był ukochanym synem babci Eleonory, ukochanym mężem Alicji oraz bardzo kochanym moim tatkiem jedynym.

Dopiero co zdążyłam wejść w progi rodzinnego domu i teraz z uwagą śledziłam rozgrywkę pomiędzy babcią a mamą. Ojciec stał przy barku i po kolei wyjmował z niego butelki, zastanawiając się, którą przeznaczyć do rodzinnej konsumpcji. Mamrotał przy tym pod nosem o życiu w kłamstwie i totalnej nieodpowiedzialności. Było to dość niewyraźne mamrotanie, ale w głosie zazwyczaj spokojnego taty można było usłyszeć rozgoryczenie.

W końcu tatko zdecydował się na bezpretensjonalny gin z tonikiem. Przeniósł butelkę na komodę, nie pytając zgromadzonych w pokoju domowników o alkoholowe zachcianki, nalał, a potem, nadal zachowując milczenie, podał pękate szklanki mamie i babci. Nie czekając na propozycję, oderwałam plecy od framugi drzwi i szybko podeszłam do komody. Zdecydowanym ruchem sięgnęłam po butelkę i chlupnęłam z rozmachem alkoholowym dobrem, dolewając dla oka kapkę toniku.

Nieszczęście wisiało w powietrzu.

‒ Nie pij, jesteś samochodem ‒ upomniał mnie markotnie tata i sam wypił.

‒ Nie jestem samochodem, tylko człowiekiem ‒ zażartowałam smętnie i nalałam sobie kolejną porcję. Tata podstawił swoją szklaneczkę, zatem chlupnęłam mu zdrowo. ‒ Poza tym, wprawdzie nie mam pojęcia, co jest grane, ale czuję, że bez większej porcji alkoholu się nie obędzie. Wrócę do mieszkania taksówką, a po samochód przyjadę jutro ‒ uspokoiłam go.

Po chwili namysłu oderwałam lewe biodro od komody, której kant wpijał mi się boleśnie w ciało, i ruszyłam w kierunku kuchni. Tego się nie spodziewałam! Odkąd pamiętam, zawsze panował tam wręcz przesadny porządek. Zaraz po zjedzeniu czegokolwiek naczynia wędrowały do zmywarki, a wieczorem babcia Eleonora, mieszkająca z rodzicami, hurtowo je prała. Blaty i stół zawsze lśniły czystością, bez jednego okruszka, a każda kropla wody była od razu wycierana.

Nie dzisiaj.

Dzisiaj kuchnia wyglądała jak po przejściu huraganu ‒ w zlewie piętrzyły się naczynia, a stół zastawiony był licznymi kubkami zawierającymi resztki kawy i herbaty. Wywnioskowałam, że przez dom musiało przejść coś na kształt tsunami i trochę trwało, zanim szanowna rodzina zdecydowała się mnie zawiadomić o zaistniałych problemach.

Jakich?

Nie miałam pojęcia, ale przypuszczałam, że za chwilę wszystko się wyjaśni.

Z dolnej szafki wyjęłam kubek ze stali nierdzewnej i zapełniłam go kostkami lodu wyjętymi z zamrażarki. Ciepły alkohol jest niezdrowy i niesmaczny. Kubek okręciłam ręcznikiem kuchennym i przygotowana do dłuższej debaty wróciłam do pokoju. Gdy byłam w kuchni, dobiegały do mnie wzajemne powarkiwania, ale gdy pojawiłam się w drzwiach, rodzina zgodnie ucichła, wykrzywiając twarze w sztucznym jak miód z marketu uśmiechu.

Też się uśmiechnęłam, a co mi szkodzi!

Podeszłam do komody, zlokalizowałam wzrokiem szklankę z ginem. Dolałam toniku, a z kubełka dołożyłam lodu.

Ciszę przerwała mamusia:

‒ Ja też chcę, po ciepłym mi niedobrze ‒ zamarudziła.

‒ Właśnie, właśnie, jakoś tak piję i mi nie smakuje ‒ stwierdziła babcia, patrząc oskarżycielsko na ojca. ‒ Mogłeś sam pomyśleć!

Do taty na szczęście nie dotarło.

Siedział w swoim ulubionym fotelu telewizyjnym, blady, ze spojrzeniem wbitym w przestrzeń, która kończyła się na pomalowanej na żółto ścianie. Farba, pierwotnie wściekle żółta, na szczęście z biegiem lat wyblakła, a ściany prosiły się o nowy kolor. Nigdy więcej żółtego. Następnym razem pomalujemy na biało, albo położymy tapetę w jakiś miły dla oka wzór ‒ postanowiłam, wbijając wzrok w ojca. Zaniepokoiłam się. Wyglądał, jakby się zapadł w sobie. Takie zachowanie było niepodobne do mojego zazwyczaj pogodnego taty. Nie zastanawiając się dłużej, podeszłam do niego i wrzuciłam mu do szklanki trzy kostki lodu. Dobrze, że przy okazji wyboru odpowiedniego alkoholu wyjął z barku także szczypce do lodu i nie musiałam ich szukać.

‒ A ja?

‒ I ja?

‒ Chwila, mogłyście same sobie nałożyć! ‒ zwróciłam im uwagę, ale żeby nie przedłużać stanu napięcia, obdzieliłam towarzystwo kostkami lodu i usiadłam przy stole naprzeciw babci i mamy. Tatę miałam obok siebie. Trójramienna lampa rzucała ciepłe światło na biały obrus, a ja widziałam zmieszanie na czerstwym obliczu mojej nieprzewidywalnej babci.

Mama nadal była wściekła.

‒ Może mnie ktoś łaskawie wprowadzi w sprawę? ‒ zaproponowałam, cedząc słowa. ‒ Tata napomknął tylko, że jest sytuacja awaryjna, ale jak widzę, wszyscy jesteście w miarę zdrowi i w formie. A skoro tak, to napiję się i spadam!

Usypiającą ciszę zburzyło przeciągłe westchnienie babci Eleonory, która poprawiła się na krześle i w geście zakłopotania potarła sobie czubek nosa. Wywnioskowałam z tego, że nie jest dobrze.

Mama kilkoma łykami osuszyła szklankę i postawiła ją z hukiem na stole.

Tata wzdrygnął się jak wyrwany ze snu i mało przytomnie zamrugał powiekami. Pociągnął nosem, jakby chciał zahamować katar, i też wlał w siebie resztę alkoholu.

Zanim usłyszę wyjaśnienie tego całego zamieszania, zostaniemy nałogowymi alkoholikami i sąsiadki będą mówiły: „Pani, ale to kiedyś porządna rodzina była!”.

Napełniłam szklanki ponownie i rozdałam.

‒ Jestem wam winna wyjaśnienie – wychrypiała babcia, sygnalizując, że dalsze picie jest dla niej niewskazane.

‒ I to jak cholera!

‒ Nie przeklinaj, twoi rodzice się w grobie przewracają!

‒ Niech mama mnie tatusiem i mamusią nie straszy! ‒ Zjeżyła się moja mama i usadowiła przodem do teściowej. Wiedziałam, że długo nie wytrzyma, bo zaraz zacznie ją boleć kręgosłup.

‒ Bardzo was proszę, moje drogie…

Ojciec jęknął z uczuciem, skupiając na sobie rozdrażnione spojrzenia swoich mniej lub bardziej kochanych kobiet.

‒ A ty się nie wtrącaj!

‒ Właśnie!

‒ Babciu, a ten list to w jakiej sprawie? Ma związek z naszym zebraniem czy znalazł się tutaj przypadkiem? ‒ wtrąciłam delikatnie. Już widziałam, że mama otwiera usta, ale w miarę szybko się zreflektowała i je zamknęła, zaciskając w kreseczkę.

Auć! Cisza trwała.

‒ Okej, w takim razie po kolei. Co się stało? Ktoś umarł? ‒ zadałam pytanie na chybił trafił.

‒ Żebyś wiedziała, że umarł! Wiem, wiem, powinnam wam powiedzieć lata temu, ale nie było okazji. Poza tym nie spodziewałam się, że ten łapserdak wywinie taki numer!

‒ Kto babciu!?

‒ Mój brat, Ferdynand! ‒ wyszeptała skrzekliwie babcia, krzywiąc się z niesmakiem.

‒ Ależ on nie żyje!

‒ Dopiero teraz, przedtem był jak najbardziej żywy! Zabrałaś mi dzieciństwo, mogłem mieć wujka, prawdziwego, a nie same ciotki! Zero wzorców, cud, że udało mi się wyjść na ludzi! ‒ Tata dał upust goryczy zawodu.

‒ Nie przesadzaj, miałeś dobre wzorce, nie to co ja, rodzice całymi dniami w pracy, a ja z kluczem do mieszkania na szyi, lekcje odrabiane w świetlicy… ‒ pocieszyła go mama.

‒ A skąd masz pewność, że Ferdynand stanowiłby odpowiedni wzorzec mężczyzny dla małego chłopca? Przynajmniej miałam pewność, że nie będzie cię ciągał do jaskini rozpusty i sprowadzał na manowce. Wcale nie żałuję, że tak wyszło i gdyby nie ona ‒ tu babcia Eleonora rzuciła mordercze spojrzenie w kierunku synowej ‒ o niczym byście się nie dowiedzieli. A tak pokwitowała, otworzyła i przeczytała! Cudzej korespondencji się nie czyta!

‒ Jakiej cudzej? Jak byk było napisane, adresat: „Państwo Milewscy, Eleonora, Alicja i Stanisław”, adres się zgadzał… ‒ Mamusia zachłysnęła się z oburzenia. Nikt nie lubi być posądzonym o nadmierną ciekawość.

‒ Jakiej jaskini rozpusty!? Zawsze mówiłaś, że był naukowcem ‒ zdziwił się tata.

‒ A skąd mam wiedzieć, czy się przypadkiem nie stoczył?! Mnie się nie spowiadał! – wybrnęła z refleksem babcia.

Przypomniałam sobie wszystko, co wiedziałam o bracie babci Eleonory, Ferdynandzie Omelnickim, czyli, jak kiedyś uzgodniliśmy, moim dziadku wujecznym, zwanym w skrócie wujkiem. Nie było tego wiele. Wprawdzie pozostały po nim zdjęcia z dzieciństwa, na których prezentował się niczym pucułowaty barokowy aniołek, z loczkiem opadającym filuternie na czoło, oraz jedna fotografia z czasów studenckich, która pokazywała wysokiego, szczupłego młodzieńca o nawiedzonym spojrzeniu i bujnej blond czuprynie, ale tak naprawdę, prawie nikt wuja nie pamiętał. Nikt, oprócz babci Eleonory, która, powołując się na wspomnienia matki, a mojej prababci Judyty Omelnickiej, wykorzystywała sytuację i przy okazji rodzinnych spędów przywoływała anegdoty z życia swego dużo starszego brata, kreując go na wyjątkowego dziwaka. Wyjątkowego nawet jak na naszą rodzinę. Z opowieści babci Eleonory wynikało, że owe dziwactwa doprowadziły wuja Ferdynanda do zupełnego szaleństwa, a w konsekwencji do śmierci! Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że wuj, z zawodu i ponoć powołania chemik, eksperymentował z truciznami, specjalizując się w wysoce toksycznych alkaloidach, to naprawdę miał szczęście, że dożył trzydziestki. Tak twierdziła babcia…

Pochyliłam się nad stołem i nie czekając na reakcję bliskich, przysunęłam kopertę do siebie.

Była ładna, wykonana z lekko kremowego papieru z bladozielonym obramowaniem. Po lewej stronie od góry wydrukowano dane nadawcy: Kancelaria Prawna dr Konstanty Skalski.

Koperta została rozcięta tępym nożem, jej brzegi strzępiły się mało estetycznie, widać było, że przy otwieraniu przeważyła niecierpliwość mamusi. Sięgnęłam do środka i wyjęłam z niej arkusik eleganckiego firmowego papieru listowego i wizytówkę.

Szanowni Państwo,

uprzejmie informuję o śmierci Państwa krewnego Ferdynanda Omelnickiego, który pół roku temu zmarł w Peru. Ponieważ procedura sprowadzenia prochów dopiero się zakończyła, informuję, że ostatnie pożegnanie świętej pamięci Ferdynanda Omelnickiego odbędzie się w dniu… o godzinie 14:00 na cmentarzu parafialnym w Miasteczku. Po ceremonii pogrzebowej zapraszam Państwa do Kancelarii w celu odczytania ostatniej woli Ferdynanda Omelnickiego. Brak Państwa obecności na ceremonii pożegnania, zgodnie ze wskazaniami testatora, będzie świadczył o braku zainteresowania spadkiem, a co za tym idzie, innych warunkach jego rozporządzenia. Jednakże testator, co pragnę zaznaczyć, miał nadzieję na rodzinne pożegnanie. Zaznaczam, że aby zostały spełnione warunki testatora, obowiązkowe jest stawiennictwo wszystkich osób ujętych w testamencie. Pozwolę je sobie wymienić: Szanowna Pani Eleonora Magdalena Milewska, Szanowna Pani Alicja Dorota Milewska, Szanowny Pan Stanisław Milewski i córka Alicji i Stanisława Małgorzata z Milewskich Brzozowska oraz jej mąż Mateusz Brzozowski. Jest to warunek bezwzględny do odczytania ostatniej woli testatora.

Łączę wyrazy uszanowania

dr nauk prawnych Konstanty Skalski

Ledwo doczytałam do końca, bo głos mi zadrżał. Już wiedziałam, skąd te wszystkie ceregiele!

‒ Po moim trupie! Nigdy w życiu, nie chcę go na oczy widzieć! ‒ wykrzyknęłam chrapliwie, hamując napływające do oczu łzy. Myślałam, że się uduszę. Przez chwilę łapałam powietrze, zanim byłam w stanie cokolwiek powiedzieć. Zabić to mało! Wujeczny dziadek Ferdynand już nie żył i, jak przypuszczałam, miał gdzieś moje wkurzenie na jego idiotyczne rozporządzenia.

‒ Nie ma takiej opcji żebym do niego zadzwoniła, prosiła o cokolwiek. Nigdy! Przenigdy! ‒ wysyczałam ostatkiem tchu.

Mama spojrzała na mnie zatroskana i westchnęła z uczuciem.

‒ Ja wiem, że on cię skrzywdził, ale pomyśl, może ten spadek jest wart tego, żebyś się przełamała. Przecież nie wzięliście rozwodu, nie macie nawet formalnej separacji.

‒ To żaden argument, sprzedałabyś mnie za miskę gruszek! ‒ warknęłam wściekła, czując, że wracają mi siły.

‒ Nie za miskę, tylko za czapkę! ‒ wyrwała się babcia.

‒ Nie przesadzaj, dziecko, mama nigdy nie była interesowna, bo gdyby była, to by za gołodupca nie wyszła, a u nas w domu wprawdzie biedy nie było, ale nigdy się nie przelewało… więc rozumiesz… ‒ wyszemrał ze swojego fotela tata.

‒ Mnie bardziej zastanawia, dlaczego dopiero teraz dowiadujemy się, że twój brat żył przez te wszystkie lata i to do tego w jakimś Peru. Mamo, możesz to jakoś wyjaśnić?!

‒ Mamo, mamo! Tak wyszło po prostu. Czepiasz się szczegółów!

Babcia Eleonora Magdalena ‒ swoją drogą, dopiero teraz dowiedziałam się o istnieniu drugiego imienia tak babci, jak i mamy ‒ wierciła się na do tej pory wygodnym krześle, jakby swędziała ją tylna część ciała.

‒ To były takie czasy, Ferdynand wyjechał z Polski na rok przed wojną, nie jestem pewna, ale około czerwca, lipca trzydziestego ósmego. Tak przynajmniej mówiła mamusia. Miał dziewiętnaście lat i chciał się uczyć we Francji, marzyła mu się Sorbona. I tutaj powiedziałam wam prawdę, mój brat był bardzo zdolnym chemikiem, z zacięciem naukowym. Podobno już w dzieciństwie przeprowadzał eksperymenty. Miał przed sobą wielką karierę. Ale wybuchła wojna, a Ferdynand nigdy nie należał do tych, którzy czekają z założonymi rękami, dlatego zaciągnął się do wojska. Ponoć walczył w Normandii, docierały do nas informacje, że żyje, a potem nastała długa, długa cisza. ‒ Babcia Eleonora westchnęła i otarła czającą się w kąciku oka łzę. ‒ Jak wiecie z historii, w kraju, po wojnie, zaczęła się nagonka na tych, co walczyli nie po tej stronie co trzeba. Baliśmy się, że jeżeli wróci, to trafi do więzienia albo przed pluton egzekucyjny. Moja mama, nie wiedząc, co naprawdę dzieje się z jej synem, zaczęła rozpowiadać, że Ferdynand nie żyje. Tak na wszelki wypadek, zwłaszcza że odwiedzali ją przedstawiciele pewnych służb i była przekonana, że w ten sposób ratuje życie syna. O ile żyje. Próbowała nawiązać z nim kontakt, ale prywatnymi kanałami, a o takie było trudno. Nie można było ufać obcym ludziom. Niektórzy próbowali przez Czerwony Krzyż, ale ja nic o takich staraniach nie wiem. A ja, cóż… byłam ostatnim dzieckiem, późnym, nigdy nie poznałam Ferdynanda, urodziłam się w roku jego wyjazdu, jak mam nadzieję pamiętacie, i tyle wiedziałam, co mama mi opowiedziała. Nie miałam pojęcia, że żyje, a mama wpoiła mi przekonanie, że dla niego i dla nas będzie bezpieczniej, jeżeli nie będziemy go szukać. I tak wyszło. On też nie szukał z nami kontaktu przez te wszystkie lata. Dlaczego do nas nie wrócił, gdy było już spokojnie i mógłby się ujawnić, nie mam pojęcia. Naprawdę nie wiem, co o tej sprawie sądzić. Mogłam wam więcej powiedzieć, ale co by to dało?

‒ Więc snułaś te wyssane z palca opowieści o utalentowanym wujku, który nagle odszedł z tego świata? ‒ upewnił się tata.

Babcia Eleonora skinęła głową. Przygarbione ramiona i smutno skrzywione usta świadczyły, że żałuje, iż tak potoczyło się ich życie.

‒ To się w głowie nie mieści, żeby obcy człowiek wywierał na mnie presję. Fakt, powinnam złożyć papiery rozwodowe, zaraz gdy Mateusz wyskoczył z tymi wątpliwościami i się wyprowadził, ale sama nie wiem, dlaczego do tego nie doszło ‒ skonstatowałam zdziwiona.

Ochłonęłam już nieco i postanowiłam powściągnąć emocje. Do tej pory nie zdążyłam podzielić się z rodziną informacją, że sama wystawiłam walizki Mateusza za próg mieszkania. Gdyby nie to, nie wiem, jak by się to wszystko potoczyło, ale życie i praca nauczyły mnie podejmowania szybkich decyzji. Mógł się nie zgodzić.

‒ A po co miałaś się spieszyć? Ludzie różne rzeczy robią, to, że się wyprowadził, to nie ostateczność. Twój dziadek nie takie numery mi wykręcał!

‒ Nie zamierzam się z nim kontaktować, to jest poza dyskusją! ‒ oznajmiłam stanowczo, na wszelki wypadek, gdyby rodzina nalegała. Bo że będzie nalegała, tego byłam pewna. A ja zdążyłam wykasować numer telefonu Mateusza, na początku, żeby mnie nie kusiło zadzwonić. Wymieniłam zamki w drzwiach i mogłam udawać, że nie ma mnie w mieszkaniu, gdy przychodził i grzecznie dzwonił domofonem. Do czasu, oczywiście! A ja nie zamierzałam słuchać jego kłamstw, a w najlepszym razie mętnych wyjaśnień!

‒ Ale, ale… ‒ Odwróciłam się w stronę babci i wycelowałam w jej kierunku palec wskazujący.

‒ Ciekawe skąd, nie wiem, dziadek, wujek, może pozostanę jednak przy wujku, wiedział, że wyszłam za mąż? Skąd wiedział, że masz, babciu, syna, a ten syn ma żonę? Podobno nie utrzymywaliście kontaktów, a ty nie wiedziałaś, że żyje. Chyba że my o czymś nie wiemy? Tak jak o dziadku mało co wiemy! ‒ Spojrzałam na babcię podejrzliwie.

‒ Nie konfabuluj, dziecko. O dziadku nie ma co mówić. Był i się zmył. A co do Ferdynanda, skoro mówię, że się z nim nigdy nie widziałam i nie kontaktowałam, to możesz mi wierzyć. Dla mnie od lat był martwy. Z tego, co zawsze powtarzała moja mamusia, świeć panie nad jej duszą, to Ferdynand był dziwakiem, miał temperament naukowca.

‒ Ale na wojnę poszedł ‒ przypomniała mama, nieco zaróżowiona z emocji i od alkoholu.

‒ Oczywiście, że poszedł. To był jego patriotyczny obowiązek. Teraz patriotyzm sprowadza się do wkładania koszulek z symbolem Polski Walczącej, albo, co żenujące, gatek czy skarpetek! Ale to nie o taki patriotyzm chodzi. Oni wtedy ryzykowali własnym życiem! I jeżeli mu się udało i przetrwał, to miał po prostu piekielne szczęście! I mimo wszystko, bardzo cieszę się, że udało mu się przeżyć! ‒ zaperzyła się babcia.

Zobaczyłam, że sięga do kieszeni blezera, którym się otuliła, i wyjmuje z niej nieco zmiętą chusteczkę higieniczną, żeby otrzeć łzy. Sama też się wzruszyłam, nie wspominając, że jest mi bliskie spojrzenie babci na współczesną wersję patriotyzmu.

‒ Babciu, to się wujkowi chwali, ale dlaczego mam robić coś, na co nie mam najmniejszej ochoty? Nie widziałam tego zdrajcy od pół roku i niech tak zostanie! ‒ oświadczyłam, starając się, żeby mój głos brzmiał stanowczo.

‒ A ja nie rozumiem, do czego będzie potrzebny twój prawie były mąż. Przecież my żyjemy, a tak po prawdzie to dziedziczy babcia, bo jest najbliższą krewną, i gdyby nawet, to oddamy sprawę do sądu i wygramy! Chociaż w sumie… Mateusz był bardzo miły. Szkoda, że się rozstaliście.

Mama machinalnie sięgnęła po drinka i skrzywiła się z rozczarowaniem na widok pustej szklanki.

‒ Dolej mi, dziecko ‒ poprosiła.

‒ Jak już ustalimy, że nie obchodzi nas żaden spadek, będziesz mogła pić do woli. ‒ Miałam ochotę wyjść na zewnątrz z kieliszkiem w ręku i powoli popijając gorzkawy alkohol, spoglądać w niebo i szukać gwiazd. Kiedyś tak robiłam, przytulona do boku Mateusza. Jak on mi mógł to zrobić, do cholery! ‒ W ostatnim momencie powstrzymałam napływające do oczu łzy.

‒ A mnie obchodzi ‒ odezwał się drżącym głosem do tej pory milczący tata. Chyba poczuł się już nieco lepiej. Przygładził włosy, wstał z fotela i podszedł do stołu. Postawił szklankę i powolnym ruchem odsunął ciężkie krzesło. Widziałam, że każdy ruch stanowi dla niego wysiłek, i zrobiło mi się głupio. Zanim zdążyłam się odezwać, tata uśmiechnął się blado i wyznał:

‒ Wstyd się przyznać, ale ja jestem bardzo ciekawy, jaki to spadek. Tyle się nasłuchałem o wuju wynalazcy, człowieku nietuzinkowym, że chciałbym sprawdzić, czy chociaż jedno słowo o nim było prawdą. Bo może wszystko od początku do końca było fałszem? Może nigdy nie był cudownym dzieckiem chemii, nie studiował na Sorbonie, nie zaciągnął się do wojska? Może jego testament cokolwiek wyjaśni? A ty ‒ tata zwrócił się do mnie ‒ dostajesz szansę, żeby sprawdzić, co słychać u Mateusza i zdecydować, co dalej. Zasłonisz się ostatnią wolą wuja z Peru, pobudzisz ciekawość, a potem spokojnie wystąpisz o rozwód.

Tata był kochany, ale też okropnie naiwny.

‒ A jeżeli Mateusz przyjedzie razem z tym, tym… ‒ zająknęłam się. Poczułam, że czerwienię się jak burak.

‒ Że przyjedzie z tym swoim przyjacielem? Postaw sprawę jasno, zaproszenie dotyczy tylko jego.

‒ Łatwo ci mówić!

‒ Przecież to nie koniec świata, trudno, chłopak się pomylił z orientacją, może myślał, że mu przejdzie.

Moja mama zawsze lubiła swojego zięcia. I z wzajemnością.

‒ Co mu przejdzie? Orientacja seksualna?! Weź przestań! ‒ parsknęłam rozzłoszczona. Zrobiło mi się sucho w gardle i najchętniej napiłabym się herbaty, ale jeśli teraz czegoś nie postanowimy, to już nigdy.

‒ Jak ty się odzywasz do matki? ‒ zwróciła mi uwagę babcia Eleonora. W sumie słusznie, to nie wina mojej mamy, że Mateusz rok po ślubie stwierdził, że musi sobie wszystko przemyśleć, ponieważ czuje, że nasze małżeństwo jest pomyłką. Nie tak to sobie wyobrażał. I tak z dnia na dzień, wyprowadził się do niejakiego Zemły, o którym wiedziałam tylko tyle, że jest właścicielem pracowni architektonicznej i dobrym znajomym Matiego. Pod względem zawodowym dobrali się z Mateuszem idealnie, mój prawie były mąż ukończył politechnikę, z pasji i zamiłowania projektował wnętrza, a w wolnych chwilach aspirował do roli pisarza, zamykając się na długie godziny w swoim pokoju. Nie wiem, czy był to pretekst, czy wzywała go wena. Z tego, co się orientowałam, Mateusz na razie nie wydał swojej pierwszej bestsellerowej powieści. Chyba że użył pseudonimu.

Co ja mam zrobić?

Znałam moją rodzinę i wiedziałam, nie ustąpią i nie ma to nic wspólnego z pazernością. Wszystko to wina rozbudzonej ciekawości. Może to nie będzie takie straszne, jeden telefon, sucho i beznamiętnie. Wujek sobie zażyczył i trudno.

Czułam, że mięknę.

Wyprostowałam zgarbione plecy i wciągnęłam powietrze do nosa. Wdech, wydech, zachowaj spokój. Przyjedzie, wyjedzie, a potem zobaczymy się w sądzie. Przecież nie mam do niego numeru telefonu…

‒ Nie mam do niego numeru telefonu. Wykasowałam ‒ powiedziałam sucho do wpatrzonej we mnie reszty rodziny.

Tata przeczesał resztki włosów, a babcia podrapała się po nosie.

‒ Dobrze, wasze na wierzchu, rozumiem, że wy nadal macie namiary na Matiego. Zamiast solidarnie zerwać kontakty… ‒ wycedziłam przez zaciśnięte zęby. ‒ Które ma ten numer?

Nie musiałam powtarzać, ojciec usłużnie wysupłał swój telefon z kieszeni swetra i mi podał. Aparat był nagrzany i pachniał wodą kolońską taty. Spojrzałam na wyświetlacz. Dochodziła dwudziesta pierwsza, to jeszcze młoda godzina. Wstałam od stołu i odprowadzana ich współczującymi spojrzeniami udałam się do kuchni jak cielę na rzeź, żeby wykonać misję.

*

Szum spuszczanej w łazience wody zagłuszył ostatnie słowa Mateusza, ale i tak nasza krótka rozmowa dobieg­ła końca. Byłam zdziwiona ciepłem jego głosu i życzliwością.

Żaden problem, przyjadę, przeliteruj adres, poprosił. Zapisał datę. Jeżeli nie stanie się nic nieprzewidzianego, mogłam być pewna, że dotrzyma słowa. Przez chwilę stałam w kuchni, przyciskając rozgrzany telefon do piersi. Jeszcze czułam, jak tłucze mi serce, jak chce wylecieć prawie w kosmos. Nie było już powrotu do tego, co nas łączyło, ale nie przypuszczałam, że aż tak mi go brakowało. Małgorzato, jeżeli się pomyliłaś, to popełniłaś horrendalny błąd ‒ powiedziałam do siebie w duchu.

‒ I jak tam, dogadaliście się?

Tata wyszedł z łazienki, wycierając jeszcze mokre dłonie w puchaty ręcznik. Wyglądał dużo lepiej niż jeszcze godzinę temu, blade policzki nabrały rumieńców, a zmarszczki na czole wydawały się mniej głębokie. Oddałam mu telefon i odpowiedziałam powściągliwie:

‒ Owszem, zadeklarował, że na pewno przyjedzie.

‒ Pamiętaj, córeczko, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło ‒ pocieszył mnie tata. Jak zawsze wierzył, że wszystko, co się dzieje, jest po coś. Tylko nie zawsze wiadomo po co. Skinęłam głową twierdząco i wróciłam do kuchni, żeby nastawić wodę na herbatę. Potwornie chciało mi się pić, a i jakieś kanapki by się przydały.

Rozdział drugi Wszystko ma swój czas, tylko nie wiadomo, kiedy on nadejdzie.

Odłożył telefon na kuchenny stół i odetchnął głęboko. Jakże się bał tej rozmowy, jak bardzo jej pragnął! Czekał, by znowu ją usłyszeć. Byłoby mu milej, gdyby jej głos przybrał cieplejszy ton, ale i tak czuł się przez moment absolutnie szczęśliwy i pewny, że jeszcze wszystko przed nimi. I być może tak właśnie było. Chciał wierzyć, że nie wszystko stracone. Być może był głupi, że nie poprosił o pomoc teścia, albo, jeszcze lepiej, teściowej, z którą się znakomicie dogadywał, ale nie miał pojęcia, co o ich rozstaniu powiedziała rodzicom Małgosia. Wystarczyła jedna rozmowa z teściem, człowiekiem na wskroś dobrym i uczciwym, by wyczuć, że jednak lepiej będzie przeczekać. Czekał już pół roku, a miesiąc temu odpuścił i zmienił trasę biegania, by nie mijać ich wspólnego mieszkania, by nie wypatrywać sylwetki żony za firanką. Jedyne, czego się dowiedział, to to, że Gosia jest sama, z nikim się nie spotyka i właściwie tylko pracuje. Tak twierdził teść, a jemu wypadało wierzyć. Marcelina mówiła co innego, ale od dawna wiedział, że nie powinien jej ufać. Nie rozumiał, dlaczego Małgosia się z nią zadaje, może rzeczywiście przyjaźń od czasów liceum była ważniejsza?

A teraz ten telefon, jakby dostał gwiazdkę z nieba…

Mężczyzna uśmiechnął się do siebie i westchnął rozgłośnie.

‒ Co tak wzdychasz? Siedzisz w ciemnościach, jakby nam prąd odcięli!

W kuchennych drzwiach stanął młody, przystojny mężczyzna trzymający w jednej ręce torbę z zakupami, w drugiej jakieś wiechcie. Postawił zakupy na podłodze i namacał włącznik. Wnętrze zalało ciepłe światło nowoczesnej lampy wiszącej prawie nad środkiem dużego stołu. Kuchnia w domu Artura Zemły była, obok pracowni, najważniejszym pomieszczeniem. Właściciel nie oszczędzał na wyposażeniu prosto i ze smakiem umeblowanego wnętrza. Mateusz na początku czuł się tu nieco obco, ale z czasem przyzwyczaił się do ponadczasowego chromu i równie ponadczasowej bieli. Nie lubił gotować, za to Artur najchętniej całe życie spędziłby w kuchni. Jak to mówią: przeciwieństwa się przyciągają. Nie w takim znaczeniu, o jakie posądziła go żona, wywrzaskując przez telefon, że mógł się wcześniej zorientować, że woli facetów… To była ich ostatnia rozmowa, bez szansy na wytłumaczenie, że nie woli, bo i Artur też raczej gustuje w płci przeciwnej. Mieli, oczywiście, przyjaciół gejów, ale w ich nieco artystycznym środowisku było to normalne. Mieszkali w jednym domu, bo na trzystu metrach kwadratowych może mieszkać więcej niż jedna osoba. Pracowali razem, dzielili pracownię, prowadzili wspólne projekty. Kumplowali się od czasu studiów i gdy żona wystawiła Mateuszowi walizki przed drzwi, po prostu nie zastanawiał się, co dalej, tylko zadzwonił do kumpla z prośbą o przenocowanie. Myślał, że najdalej po tygodniu wróci do domu i wszystko im się ułoży, jak innym. Do dzisiaj żałował, że powiedział o kilka zdań za dużo, ale z Gosią trudno się rozmawiało. Najlepiej było, gdy jej potakiwał i we wszystkim się zgadzał. I nigdy nie miał własnego zdania. Jak fajtłapa, a nie prawdziwy facet…

I jeszcze żeby czuł się z tym bardzo źle, ale nie, najbardziej uwierało go, że ważniejsza jest praca, że cały czas wszystko Gosia podporządkuje swoim zobowiązaniom, ale przecież były wolne niedziele, czasem soboty. Wiedli dobre, wspólne życie, tylko na początku popełnili błąd i nie uzgodnili, jak ono ma wyglądać.

‒ Coś ty taki, jakbyś gwiazdkę z nieba dostał?

Artur Zemła zmierzył kumpla rozbawionym spojrzeniem. Energicznie wykładał z torby zakupione produkty, czując narastający głód. Przez ostatnie miesiące obaj prowadzili przykładne życie prawie starych kawalerów i nagle poczuł, że już czas to zmienić. Muszą się ruszyć z miejsca. On powinien, tego był pewny.

‒ Ale, że co? Skąd wiesz?

‒ Nie jąkaj się tak. Przecież widzę, jaki jesteś rozmaślony. Spojrzenie za mgłą, patrzysz, jakbyś ducha zobaczył… wnioskuję, że w końcu udało ci się porozmawiać z lubą Małgorzatą?

Parsknął śmiechem na widok wyrazu twarzy kolegi.

‒ Uwierz mi, to widać. Jeżeli możesz, to zdradź mi, z czym dzwoniła, bo nadal wnioskuję, że nie z żądaniem rozwodu.

‒ Minąłeś się z powołaniem, zrobiłbyś karierę jako wróż Arturo. ‒ Mateusz roześmiał się serdecznie. Napięcie, jakie odczuwał w czasie rozmowy, już z niego zeszło i czuł, że wraca spokój. Przy drzwiach coś leżało, wstał i podszedł, żeby to podnieść.

‒ A skąd ty masz ten wiecheć? ‒ zwrócił się do przyjaciela, który w tym czasie sprawnie zajął się przygotowaniem kolacji.

Ten na chwilę przerwał siekanie świeżej pietruszki i spojrzał zdziwiony.

‒ Nie mam pojęcia, leżało pod drzwiami, to podniosłem. Na moje oko, to jakiś dziwny bukiet, ale może masz wielbicielkę, albo wielbiciela? ‒ Mrugnął porozumiewawczo.

‒ Tak ja, jak i ty, to twój dom, to i wielbiciel pewnie twój ‒ zripostował celnie Mateusz. Wziął wiecheć do ręki, zamierzając go wyrzucić, i dopiero wtedy zauważył przyczepioną do łodyżki zwiędłej róży karteczkę, taką, jaką przypina się do prezentów świątecznych. Otworzył ją i przeczytał na głos:

‒ Gośka zdradza cię z Radkiem, ona cię nie kocha. A to co? Przed chwilą z nią rozmawiałem i przecież…

‒ Ej, wyluzuj, pewnie masz cichą wielbicielkę. Kwiaty podetnij, bo róże nie są winne, że komuś odbija.

Artur Zemła nie bawił się w półsłówka. Znał Mateusza prawie jak siebie i życzył mu jak sobie, wszystkiego najlepszego, a nawet dobrego. I żeby w końcu się pogodzili z Gosią, bo chociaż kochał go jak brata, to jednak czuł, że pora wracać do bardziej rozrywkowego życia, a obecność dość zasadniczego przyjaciela trochę go peszyła.

‒ Jest dobrze. Dodaj trochę cukru, nie kopiastą łyżkę, tak trochę, zobaczymy, czy wrócą do życia. A teraz dawaj, bo umieram z ciekawości. Ta twoja Gosia nie zadzwoniłaby bez powodu. Tak wnioskuję z tego, co o niej opowiadałeś, bo aż żal, że nie mieliśmy okazji się poznać ‒ wyjaśnił, widząc zdziwienie na twarzy kumpla.

Rzeczywiście, jakoś zawsze im się drogi rozchodziły i chociaż mieli wspólne grono znajomych, to nie wszyscy do niego należeli. Z bardzo różnych powodów. Mateusz odkaszlnął i pokrótce zrelacjonował Arturowi, o czym rozmawiali.

‒ Wujek w Peru i spadek! Wygrałeś los na loterii, nie zmarnuj tego, chłopie. ‒ Familiarnie poklepał przyjaciela po plecach i pogwizdując, wrócił do przygotowywania kolacji.