Oświęcim Praga. Czas miłości i nadziei - Iwona Mejza, Tomasz Klimczak, Mirosław Ganobis - ebook + audiobook

Oświęcim Praga. Czas miłości i nadziei ebook i audiobook

Mejza Iwona, Tomasz Klimczak, Mirosław Ganobis

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pasja, rajdy samochodowe, miłość i wielkie nadzieje…

Kiedy pod koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku rozpoczęto w Polsce produkcję samochodów Oświęcim Praga, nikt nie przypuszczał, jakim ogromnym powodzeniem będą się one cieszyć. Piękne nadwozie, dobra jakość, szybkość pobudzały wyobraźnię i zachęcały do ich nabywania.

Oświęcim Praga by nie powstała, gdyby nie grupa pasjonatów – niezwykłych ludzi wierzących w swoje marzenia. To o nich jest ta powieść.

Iwona Mejza – autorka komedii kryminalnych „Wszystkie grzechy nieboszczyka” „Wyszedł z domu i nie wrócił”  oraz „Przepis na zbrodnię”, współautorka antologii „Kryminalna 13”. Współtwórczyni projektów propagujących historię rodzinnego miasta. Autorka scenariusza literackiej gry miejskiej „Kryminalne zagadki Oświęcimia – Tajemnica Hotelu Herz”.  Z przekonania optymistka, dla której szklanka jest zawsze do połowy pełna, z zamiłowania ogrodniczka, przesadzi, dosadzi, przekopie. Uważa, że praca w ogrodzie sprzyja obmyślaniu fabuł kolejnych powieści. Prowadzi blog: www.inkella.blogspot.com

Tomasz Klimczak – dziennikarz radiowy i telewizyjny. Realizator filmowy, animator kultury i miłośnik historii, wspólnie z Mirosławem Ganobisem współprodukował filmy „Oświęcim – Auschwitz na styku dwóch światów” i „Oświęcim Praga”. Współpracuje z Uniwersytetem Jagiellońskim, prowadząc zajęcia na kierunku Public Relations. Na swoim koncie ma również dwa tomiki wierszy „Serce Judasza” i „Wniebowstąpienia?”.

Mirosław Ganobis – miłośnik i propagator historii Oświęcimia, kolekcjoner i twórca prywatnego muzeum poświęconego historii miasta, współproducent filmów „Oświęcim – Auschwitz na styku dwóch światów”, „Oświęcimski kartel rybny” oraz „Oświęcim Praga”. Należy do pokolenia Polaków znających okres II wojny światowej jedynie z opowiadań świadków historii  i lektury książek. Jeszcze bardziej odległa w czasie jest dla niego historia Oświęcimia sprzed 1939 roku. Mimo to przedwojenny klimat miasta i jego duchowość jest mu bliższa  niż czasy, w jakich żyje obecnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 21 min

Lektor: Iwona Mejza, Tomasz Klimczak, Mirosław Ganobis

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

 

Jesień tego roku była równie piękna i ciepła jak tamte, zapamiętane z dzieciństwa. Wtedy mała Kasia zbierała ciepłe w dotyku, błyszczące brązową skórką kasztany wśród szeleszczących liści zaścielających chodniki. Z pełnymi kieszeniami kasztanowego dobra wracała do domu i siadając przy kuchennym stole, przy świetle lampy naftowej, tworzyła z nich ludziki na drewnianych nogach dla młodszego rodzeństwa, tak by mieli czym bawić się w długie, zimowe wieczory. Zbierała też suche liście, piękne jak malowane, każdy inny, i tworzyła z nich bukiety. Pamiętała, że ojciec kazał wyrzucać, jak mawiał, „to pełne robactwa świństwo”, nie widząc powodu do zachwytu nad jej kompozycjami. Mama też była przeciwna, dopiero panna Basia Kotlarzówna, osoba o równie artystycznych zamiłowaniach, przekonała ją, że córkę ma zdolną i z wyobraźnią, więc warto wspierać, nie sekować.

Starsza kobieta westchnęła na wspomnienie tamtych dni. Było ciężko, wszystkiego brakowało, ale kochali się i szanowali. A teraz… no nic.

Przełożyła z prawej ręki do lewej siatkę z zakupami. Wprawdzie dla siebie potrzebowała niewiele, ale bezpański kot, którego przygarnęła pod swój dach dwa lata temu, okazał się nie lada łasuchem. Pod koniec tygodnia kupowała dla niego trochę mięsa na targu, a i ulubione kocie chrupki już się kończyły, więc musiała zajrzeć do sklepu zoologicznego. Dla siebie wybrała zupę grzybową z podgrzybkami i borowikami. Lubiła mrożonki, oszczędzały jej czas i fatygę. Do zakupów dołożyła pół bochenka małego chleba chłopskiego, kawałek ciasta, kostkę masła, twaróg i śmietanę. Jeszcze jogurt i płatki owsiane. Pamiętała, jak buzia się jej wykrzywiała przy jedzeniu gotowanej na wodzie mdłej owsianki, a ojciec czyszcząc talerz do dna, przypominał, że owsianka jest zdrowa i dzięki niej będzie odporna i silniejsza. Na samo wspomnienie tamtego zapachu poczuła mdłości. Ale owsianka z jogurtem albo z pożywnym muesli jej smakowała i w niczym nie przypominała tamtej przedwojennej brei.

Już nie musiała zmuszać się do niczego. Jak co roku z pomocą wnuka zagospodarowała ogród warzywny. Owoce też obrodziły, było zatrzęsienie malin, truskawek, borówek amerykańskich. A ona mroziła, zaprawiała i cieszyła się, że rosną zapasy na kolejną zimę.

Dreptała powoli w kierunku domu, który pozostał jej po świętej pamięci mężu Aleksandrze Dobrowolskim. Niewielki, usytuowany przy ulicy Ignacego Krasickiego, dawniej imienia Romana Mayzla, niezapomnianego burmistrza Oświęcimia, którego pamiętała jak przez mgłę, był dla niej miejscem wspomnień, schronieniem i bezpieczną przystanią. Od kilku lat dźwigała dziewiąty krzyżyk na karku, ale nie zamierzała panu Bogu wyznaczać limitów i pytać, kiedy ją do siebie zabierze. Zamierzała żyć tyle, ile jej tam na górze zostało przeznaczone. I nigdy się nie poddawać. Dlatego zaopiekowała się kotem, chociaż ludzie na ulicy kręcili głowami, że jest za stara, żeby zwierzakowi dać schronienie.

Na pomaganie innym nigdy nie jest się za starym, odpowiadała drżącym z oburzenia głosem. Nie można bożego stworzenia pozostawić samemu, bo nie przeżyje, argumentowała, zaciskając suche wargi, żeby się nie rozpłakać. Po jakimś czasie ludzie przywykli, a nawet zdarzało się, że ktoś zapytał, jak daje sobie radę albo czy coś dopomóc. Tak… ludzie tutaj nie byli najgorsi. Zauważali, że jest, jeszcze żyje.

Ciekawe, czy zauważyliby, gdyby umarła.

Tak się zamyśliła, że nawet nie wiedziała, kiedy dotarła do własnej furtki. Sięgnęła do starej, ale dobrej jakości skórzanej torebki i odpięła zatrzask, chwilę pogmerała w środku i z uczuciem ulgi wyjęła pęk kluczy. Wśród nich był duży klucz do bramki, pamiętającej lata czterdzieste ubiegłego wieku, roboty jej ojca. Jan Kozaczek był ślusarzem, samoukiem, złotą rączką. Czego by się nie chwycił, potrafił zrobić, tak jak bramkę prowadzącą do domu córki. Misterna kratka opleciona kutymi liśćmi, a na samym środku smukły dzban pełen kwiatów, powleczony zieloną łuszczącą się farbą, ale pamiętała, jak lśnił w słońcu wypolerowanym metalem.

Weszła do środka i zamknęła bramkę na klucz. Jeszcze tylko musiała pokonać piętnaście kroków pokrytym brązowozłotymi liśćmi chodnikiem, otworzyć dwa zamki w drzwiach wejściowych i w końcu mogła odpocząć. Przygiąć ramiona, zetrzeć z twarzy pogodny uśmiech, pozwolić sobie na zmęczenie. Za chwilę rozpakuje zakupy, nakarmi kota, który już okręcał się wokół jej kolan, a potem kawa, ciasto i prasówka. W piątki zawsze kupowała „Gazetę Krakowską” z dodatkiem dla Małopolski Zachodniej. Z telewizji wiedziała, co dzieje się na świecie, z gazety lokalnej dowiadywała się o wydarzeniach ze swojego oświęcimskiego podwórka.

Godzinę później delektowała się filiżanką kawy z dodatkiem mleka i przepyszną szarlotką kupioną w Ptysiu. Obok talerzyka położyła gazetę i okulary. Przez kuchenne okno wdzierały się do wnętrza promienie słońca, odbijając swój blask od szkieł.

– Ależ razi dzisiaj! – mruknęła do siebie Katarzyna Dobrowolska, osłaniając oczy dłonią i zerkając z ciekawością na pierwszą stronę „Gazety Krakowskiej”. Sięgnęła po okulary do czytania i skupiła wzrok na tytułowej stronie, ale zamiast wyraźnych postaci widziała jakieś kolorowe cienie. Zirytowana dopiła kawę i dokończyła szarlotkę, zgarniając widelczykiem okruszki ciasta. Po czym, powstrzymując stęknięcie, przytrzymała się prawą ręką stołu i z wysiłkiem podniosła z krzesła.

Kuchnia usytuowana od strony południowej była pomysłem świętej pamięci Aleksandra, ale on zawsze najlepiej czuł się w cieple. Latem, gotując obiady dla całej rodziny, pomstowała na pomysł męża. Teraz też skrzywiła się z dezaprobatą i z gazetą w dłoni przeniosła się do sypialni. Wygodnie umościła się w pamiętającym lata sześćdziesiąte fotelu, popularnie zwanym uszakiem, i rozłożyła gazetę na ławie. Po chwili jej uwagę przyciągnął krótki artykuł poświęcony filmowcom z Oświęcimia, którzy wybrali się aż do Pragi czeskiej, żeby nakręcić sceny do filmu o Pradze. Ale nie tej czeskiej, tylko tej oświęcimskiej. O Oświęcim Pradze, pięknej Europejce podbijającej polski rynek, montowanej w Oświęcimiu na licencji koncernu Českomoravská-Kolben-Daněk w Pradze. Przypomniała sobie, jak ojciec opowiadał, że z czasem coraz mniej części sprowadzano z Czechosłowacji, wprowadzając te produkowane w krajowych zakładach. Doskonale pamiętała tętniący życiem zakład, wielorodzinny dom, w którym przez jakiś czas mieszkali, i kolegów ojca z pracy. Czas, gdy wydawało się, że nic nie będzie w stanie zburzyć zdobytej z takim trudem stabilizacji.

Jak bardzo były to złudne nadzieje, mieli przekonać się niebawem.

Ale na razie… na razie dzieliła radość rodziców, którzy z nadzieją czekali, aż w niedawno zamkniętej z powodu upadłości Fabryce Maszyn i Urządzeń Rolniczych Potęga w Brzezince zostanie otwarta nowa fabryka. A z nią przyjdzie nadzieja na lepsze jutro i spłatę długów.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

w którym zapada decyzja o powstaniu pierwszej w Polsce fabryki samochodów montowanych z części czechosłowackiej Pragi – jesień 1928 roku

Mijało właśnie dziesięć lat od momentu odzyskania przez Polskę niepodległości. Dziesięć ciężkich lat, pracy od podstaw, tworzenia nowych struktur i scalania społeczeństwa podzielonego zaborami. Karol Roger hrabia Raczyński doskonale zdawał sobie sprawę, że to początek długiej drogi, a największe wyzwania gospodarcze dopiero przed Polakami. Hrabia Raczyński pochodził z rodziny, która mogłaby skupić się na korzystaniu z przyjemności życia, na czerpaniu z zasobów zgromadzonych przez lata. Mógł przeżyć życie jako członek socjety, warstwy uprzywilejowanej, mógł poprzestać na braniu. Mógł.

Na szczęście nie musiał.

Zawsze aktywny, szukał nowych wyzwań, by nie zmarnować ani chwili. W tym roku skończył pięćdziesiąt lat i zdawał sobie sprawę, że większą część życia ma już za sobą. Przeżył je uczciwie, zgodnie z normami etycznymi, w jakich został wychowany przez ojca i zastępującą mu zmarłą w dzieciństwie matkę Różę Potocką. Z oddaniem gospodarował w swoich dobrach w Złotym Potoku, inwestując w park i hodowlę pstrągów. Zarządzał powiększającym się majątkiem i dbał, aby zatrudnieni przez niego robotnicy zarabiali na godne życie. Naturalną koleją rzeczy była jego przynależność do różnego rodzaju organizacji i stowarzyszeń. Zasiadał też w Radzie Zarządzającej Polskiego Towarzystwa Asekuracyjnego i Reasekuracyjnego S.A., przekonany o dużej wadze ubezpieczeń i ich działaniu ochronnym dla wykupujących polisy.

Pamiętał też o przyjemnościach. Był miłośnikiem automobili. To dzięki jego działaniom w Polsce rozwijał się sport motorowy. Z roku na rok zwiększała się sprzedaż samochodów, chociaż i tak była niewielka w stosunku do innych rynków europejskich, nie wspominając o amerykańskim. Ale ważne, że coraz więcej osób było zainteresowanych posiadaniem własnego auta.

Własny automobil… Kiedyż to było? Roger Raczyński przymrużył oczy i zaczął mruczeć pod nosem, przypominając sobie minione lata. Tak, to by się zgadzało. Ćwierć wieku minęło od pierwszego rajdu, w którym miał okazję brać udział. Sławetny rajd dookoła Belgii w samochodzie De Dion-Bouton. Tak się zapalił do automobilizmu, że już sześć lat później zabrał się wraz z innymi miłośnikami tego raczkującego sportu do zakładania Towarzystwa Automobilistów Królestwa Polskiego i oczywiście wszedł do jego zarządu. To były wspaniałe czasy.

Na twarzy Raczyńskiego pojawił się uśmiech rozmarzenia. Wszystko wtedy działo się szybko – małżeństwo ze Stefanią, narodziny synów, starty w rajdach. Był młody i nie było celu, którego nie mógłby osiągnąć.

Zanim w tysiąc dziewięćset czternastym roku wybuchła Wielka Wojna, zdążył jeszcze wziąć udział w majowym rajdzie dookoła Królestwa Polskiego jako jego komandor. Po zakończeniu wojny i odzyskaniu niepodległości przez ojczyznę nie zapomniał o swoich ukochanych rajdach i nadal działał w kontynuującym tradycje Towarzystwa Automobilistów Królestwa Polskiego – Automobilklubie Polski, dofinansowując z własnych środków jego działalność. A impreza sprzed roku, gdy przewodniczył pierwszemu Ogólnopolskiemu Zjazdowi Automobilistów w Warszawie, była nadal świeżym wspomnieniem. Oby więcej takich przedsięwzięć.

Od kilku miesięcy kiełkował w nim pomysł, w którym chciał połączyć miłość do aut z zarabianiem pieniędzy. Nowe wyzwanie wymagało niestety sporych nakładów finansowych, ale wydawało się, że zainwestowane środki mają szansę zwrócić się w miarę szybko. Zwłaszcza że zyskał niespodziewanych sprzymierzeńców dla swego pomysłu, a telefon od Artura Potockiego, kolegi z Klubu Automobilowego, sprawił, że wyzwanie stało się realne i mógł wcielić je w życie. Miał kolejnego wspólnika.

Umówili się na osobiste spotkanie w zeszłym tygodniu, aby omówić wszystkie szczegóły projektu. Artur Potocki sygnalizował, że ma dla niego sensacyjne wieści, a decyzje trzeba będzie podejmować od razu. To oznaczało tylko jedno.

Stojąc przy otwartym na oścież oknie, Karol Roger Raczyński wdychał lepkie jeszcze od rozrzedzającej się mgły powietrze, rozkoszując się aromatem jesieni. Wspomnieniem wczorajszego ogniska i nasiąkniętych wilgocią liści, podpieńków wychylających pomarańczowe kapelusze spomiędzy trawy i spływającej ogniem po gardle kontuszówki od Jakuba Haberfelda przywiezionej niedawno z Oświęcimia.

Fabryka w Oświęcimiu? Czy to był dobry pomysł? Wszystko powinno rozstrzygnąć się dzisiaj, za kilka godzin.

Najpierw poranne ablucje, potem czas na posiłek. Potocki zapowiedział swój przyjazd około południa, więc pozostało jeszcze kilka godzin na przygotowanie spotkania. Potem, gdy zapadną decyzje, na nic więcej nie będzie miał czasu. Aż poczuł dreszcz ekscytacji na myśl o czekającym ich wyzwaniu.

Nie, to nieprawda, na starty w rajdach zawsze znajdzie czas. Zwłaszcza gdy będzie startował w samochodzie z własnej fabryki.

***

Wyjechał w drogę wczesnym rankiem, tak by dotrzeć punktualnie na umówioną godzinę. Po drodze ruch był niewielki, więc mógł rozwinąć szybkość do zawrotnych siedemdziesięciu kilometrów na godzinę bez obawy, że wjedzie w furmankę zaprzężoną w zabiedzoną chabetę. Starał się trzymać głównej drogi, nigdy nie lubił podróżowania opłotkami. Mgły opadły, zza chmur wyszło słońce i zaczęło mocniej przygrzewać. Pęd samochodu sprawiał mu przyjemność i dawał poczucie absolutnej wolności. Uwielbiał szybkość, uwielbiał życie na pełnych obrotach, tę adrenalinę, jaką dawał mu udział w wyścigach samochodów. Był rajdowcem z krwi i kości, tak jakby urodził się z kierownicą w rękach. Szybko podejmował decyzje, szybko kochał i szybko żył. A najbardziej kochał automobile. Teraz miało zrealizować się jedno z jego marzeń – produkcja samochodu dla wszystkich. Jadąc do Rogera Raczyńskiego, miał już za sobą wstępne rozpoznanie i świadomość, że nie są jedynymi, którzy chcieliby produkować albo, co prostsze, montować samochody w Polsce.

Ale najpierw należało zrobić pierwszy krok i do całego przedsięwzięcia przekonać kolejnego wspólnika. Tak aby uzbierać jak największy kapitał. Działać, działać jak najszybciej, z rozmachem, wejść na rynek, tak żeby wszyscy usłyszeli o samochodzie Potockiego, Raczyńskiego i spółki.

Wziął zakręt, samochodem zabujało, omal nie wypadł z drogi, szybko go opanował i skupił się na prowadzeniu. Na fetowanie sukcesu jeszcze przyjdzie pora.

***

– Kawa, koniak i cygara to wyborne połączenie.

– Trudno się z tobą nie zgodzić, chociaż ja dodałbym do tego zestawu szampan – stwierdził lekko Artur Potocki, przybierając swobodniejszą pozę na czas poobiedniego relaksu, z dala od uczestniczących w obiedzie dam. Skryli się w gabinecie gospodarza domu, tej świątyni dumania i poobiednich drzemek, wyposażonym we wszystkie dające komfort wypoczynku wygody. Można było usiąść przy okrągłym stoliku używanym najczęściej przy okazji spotkań karcianych albo położyć się swobodnie na skórzanej sofie. W gabinecie unosił się zapach palonych przez Raczyńskiego trynidadów.

Było mu nieco zbyt ciepło, więc rozpiął dwa górne guziki koszuli, oparł się łokciem o blat stolika, w dłoni trzymając kieliszek z aromatycznym koniakiem. Wpatrywał się w niego w zamyśleniu, jakby chciał zobaczyć w nim przyszłość. Zdał Raczyńskiemu relację z przeprowadzonych rozmów, a teraz cierpliwie czekał na podsumowanie.

Ten chwilę wcześniej wstał i wyprostowany zaczął krążyć wokół stołu, zastanawiając się od czego zacząć. W końcu odchrząknął kilka razy, przystanął i wypił kilka łyków letniej już kawy. Sięgnął po cygaro, przesunął je pomiędzy palcami i odłożył. Wszystko w nim dygotało z podekscytowania, ale usilnie starał się nie okazać nadmiernego podniecenia. To świadczyłoby o brakach w wychowaniu. W końcu opanował oddech i usiadł na krześle usytuowanym po przeciwnej stronie stolika. Zaczerpnął powietrza i poczuł, jak schodzi z niego napięcie.

– Zanim sięgniemy po szampana, chciałbym podsumować nasze ustalenia. Żeby nie przedłużać, proponuję krótkie résumé, a jutro w obecności notariusza przeniesiemy wszystkie dzisiejsze ustalenia na papier. Czy szanowny kolega się zgadza? – Roger hrabia Raczyński pozwolił sobie na nieco żartobliwy ton, zadowolony z efektów rozmowy.

– Myślę, że to najlepsze, co w tej sytuacji możemy zrobić. Czas pokaże, czy będziemy w stanie wyprodukować automobil pod własną marką. Widzimy, co dzieje się na naszym rynku motoryzacyjnym. Jak wiadomo, na razie mamy na rynku CWS-T1 skonstruowany przez inżyniera Tadeusza Tańskiego na podwoziu zagranicznym. Dopiero rok temu Państwowe Zakłady Inżynierii zaczęły produkcję ściśle polskiego pojazdu pod kierownictwem inżyniera Władysława Mrajskiego, ale to są ogromne nakłady i mogą nie sprostać kosztom produkcji. Zwłaszcza że zagraniczne firmy otwierają u nas swoje montownie. My też moglibyśmy nie unieść ogromu wydatków. Jak ci mówiłem, strona czechosłowacka jest skłonna szybko wejść z nami we współpracę, a to oznacza ogromną oszczędność czasu i pieniędzy. Zamiast czekać na projekty inżynierów, zaczynać wszystko od początku, mamy gotowe modele, znaną markę do wprowadzenia na nasz rynek i niebagatelną szansę, by zrobić coś dobrego dla kraju. A kiedyś… – Hrabia Potocki popił nieco koniaku, delektując się jego smakiem. Tak, to był na pewno dobry wybór.

Karol Roger Raczyński zerknął w spisane notatki i dopisał kolejny punkt. Musieli działać szybko i z rozmachem. Po chwili zaczął referować:

– Tak jak wcześniej ustaliliśmy, w ostatnich tygodniach szukałem dogodnej lokalizacji dla naszego przedsięwzięcia i jestem przekonany, że Brzezinka koło Oświęcimia, wieś stanowiąca praktycznie część miasta, będzie najlepszym wyborem. Owszem, musimy wybudować kilka hal, potrzebne będą inwestycje, ale na miejscu mamy do dyspozycji od zaraz budynek po Fabryce Maszyn, Narzędzi i Sprzętów Rolniczych Potęga – Oświęcim, która niedawno została zamknięta. Właściciele nie poradzili sobie z wahaniami gospodarki. A ta lokalizacja ma tradycję, bo jak dowiedziałem się, rozmawiając z ludźmi na miejscu, jeszcze w czasie zaborów działała tam Pierwsza Galicyjska Fabryka Śrub, Maszyn i Nakrętek.

– Kryzys dotyka wielu przedsiębiorców, nie możemy o tym zapominać. Gazety codziennie informują o bankructwach firm, które do tej pory opierały się problemom. Nie jestem do końca pewien, czy w czasie tak wielkich zmian i zachwiania gospodarki możemy inwestować w rozwój motoryzacji. Ale jakby nie spojrzeć, motoryzacja będzie się rozwijała, tak jak dzieje się na świecie. U nas liczba samochodów nadal mizerna, nie to co w Ameryce. A i stan naszych dróg pozostawia wiele do życzenia. Niemniej byłbym ostrożny… krach może dotknąć każdego – rzekł Potocki, nagle zgaszony.

– Ale nas nie dotknie! – uspokoił go z mocą Roger Raczyński. – Mamy pieniądze, a samochody to pożądany towar. Odrobina reklamy i na brak zainteresowania na pewno nie będziemy narzekać. Uwierz mi!

– Wierzę. Wiem, że masz duże doświadczenie, inaczej nie ryzykowałbym kapitału. Chociaż ty też wiesz, że są sprawy nieprzewidywalne. W każdej chwili może przyjść załamanie gospodarki i krach na rynku.

– Nie bądź pesymistą. Wszyscy czekają na nasze samochody, zobaczysz, chętni będą ustawiali się w kolejce, zwłaszcza gdy zrobimy przedstawicielstwa fabryki w większych miastach, tak żeby dotrzeć do jak największej liczby odbiorców. Trzeba znaleźć odpowiednią osobę na stanowisko dyrektora. Kogoś, kto na miejscu przypilnuje, żeby fabryka pracowała jak w zegarku. Oczywiście najpierw musimy wynegocjować warunki zakupu terenu i zabudowań. To podstawa naszych działań.

– Jesteś pewny, że ta lokalizacja się nam sprawdzi? – zaniepokoił się Potocki. – Może poszukamy bliżej granicy? Skoro mamy współpracować z naszymi południowymi sąsiadami…

– Sprawdzałem, w tym momencie to najlepsze miejsce dla ulokowania fabryki. Spójrz – Roger Raczyński niecierpliwym ruchem sięgnął po leżącą na stole mapę. Wyszukał na niej niewielki punkt symbolizujący miejscowość – tutaj mamy Oświęcim, Brzezinka to prawie część miasta, a do tego usytuowana w pobliżu dworca kolejowego. A pamiętajmy, jak ważna jest kwestia transportu, jaka to oszczędność, gdy w pobliżu kursują pociągi, zwłaszcza te towarowe. Można dobudować bocznicę. A stacja w Oświęcimiu jest znana od wielu lat. Z tego, co wyczytałem, została zbudowana w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku i od początku stanowiła doskonałe połączenie z Wiedniem. Zapewne sam z niego korzystałeś, tylko nie zwróciłeś uwagi na to niewielkie miasteczko. Taka stacja kolejowa stanowi o potencjale gospodarczym okolicy. Poza tym Oświęcim to miejsce znane na mapie gospodarczej kraju. Chociażby doskonałe wódki i likiery z fabryki Jakuba Haberfelda, przywiozłem sobie kilka butelek. Obecny właściciel, Alfons Haberfeld, opowiadał mi, że w czasie wojny fabryka produkowała Kaizerschutze, czyli wódkę Cesarski Strzelec, stanowiącą wyposażenie każdego żołnierza. Bardzo przyjemny człowiek i zamożny. W Brzezince ulokowano także fabrykę papy oraz fabrykę konserw. To zaledwie nikła część rozwijającego się w Oświęcimiu, Brzezince i okolicy przemysłu. Oni wszyscy wiedzą, że dobry interes potrzebuje dobrego transportu, i dlatego spokojnie umieszczają firmy w Oświęcimiu. Zapewniam cię, że lepszego miejsca nie znajdziemy.

– A pracownicy? Podkupisz tych od Haberfelda? – zapytał lekko kpiąco Potocki.

– Nie wykluczałbym, ale myślę, że nie będzie takiej potrzeby. Skoro zakładamy, że na początku przynajmniej będziemy montować samochody ze sprowadzonych od Czechosłowaków części, to wystarczy przyuczenie ludzi do wykonywanych czynności, a sam wiesz, że chętnych do pracy nie brakuje. Poza tym zakładam, że najpierw na miejsce przyjadą przedstawiciele koncernu z Pragi. Podzielą się z nami swoim doświadczeniem i na pewno przywiozą ze sobą specjalistów, którzy pomogą w uruchomieniu naszej wspólnej fabryki. To będzie wielkie przedsięwzięcie, znane w całej Polsce, a może nawet poza jej granicami – Raczyński uśmiechnął się do swoich myśli.

– Mówisz jak wizjoner. – Artur Potocki spojrzał z podziwem na pochłoniętego relacją kolegę. Ten nie przerywając, kontynuował swoją tyradę.

– Prawnicy zajmą się stroną formalną przedsięwzięcia. A nas czeka spotkanie z dyrekcją koncernu Českomoravská-Kolben-Daněk w Pradze. A wcześniej z właścicielami terenu po fabryce. Nie mamy czasu do stracenia, zwłaszcza że ostatnio czytałem w którejś z gazet, iż fabryka Forda z Ameryki poważnie zastanawia się nad produkcją własnych samochodów w Polsce. Musimy ich wyprzedzić! – W głosie hrabiego Raczyńskiego słychać było entuzjazm. Twarz mu się zaczerwieniła od nadmiaru procentów, a z całej sylwetki biła energia i chęć do podjęcia nowego wyzwania.

– Wierzę, że wybrałeś jak najlepiej, zresztą jak dobrze pamiętam, ty się w sprawach gospodarczych nie mylisz. Niech więc będzie, masz we mnie wspólnika. – Potocki wstał i podał rękę Raczyńskiemu.

– To jest odpowiednia chwila, by spróbować przedniego szampana.

Odgłos wystrzału korka od szampana zakłócił panującą ciszę, w salonie rozszedł się charakterystyczny aromat szlachetnego trunku.

– Za powodzenie naszego przedsięwzięcia, niech cała odrodzona Polska jeździ samochodami z naszej fabryki – wzniósł toast Karol Roger hrabia Raczyński.

Zawtórował mu hrabia Potocki, któremu udzielił się nastrój Raczyńskiego.

– Za rok o tej porze po samochody z naszej fabryki będą ustawiały się kolejki. Każdy będzie chciał zasiąść za kierownicą naszej Pragi.

– Pragi? A może Oświęcim Pragi dla odróżnienia od czechosłowackiego wozu? – zasugerował Raczyński.

– Oświęcim Praga, Praga Oświęcim… – Potocki przez chwilę powtarzał kombinację nazwy, smakując ją jak foie gras na języku. – W sumie brzmi nieźle, chociaż w nawiązaniu do doskonałego połączenia kolejowego można by sądzić, że obrazuje trasę przejazdu. Taki żart – rzekł uspokajająco do unoszącego brwi w niemym zdumieniu Raczyńskiego.

– Żart? Może i żart, ale brzmi całkiem, całkiem. Polskie miasto w nazwie świadczyłoby o naszym zaangażowaniu we współpracę. Myślę, że taką propozycję możemy przedstawić. Wszystko układa się doskonale! Produkcja, samochody, piękne kobiety i dobre alkohole. Najchętniej już wziąłbym udział w rajdzie, poczuł ten dreszcz współzawodnictwa.

– Jeśli o tym mowa, to co powiesz na to, żebyśmy za jakiś czas, gdy już pierwsze nasze samochody wyjadą na polskie drogi, startowali Oświęcim Pragami w zjeździe gwiaździstym do Monte Carlo? Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem ogromu przedsięwzięcia, jakim było zorganizowanie w tym roku po raz pierwszy punktu startowego zjazdu gwiaździstego w Warszawie. Żal tylko, że Wilhelm i Jan Ripperowie nie zameldowali się na mecie. Ale może osiągną sukces w przyszłym roku. A my z nimi. Nie wątpię, że to początek naszego uczestnictwa w rajdach Monte Carlo. – Artur Potocki był podekscytowany startami w ukochanych rajdach.

– Owszem, masz rację. Może uda nam się i tam zdobyć sławę. To byłaby przyjemność przeczytać we wszystkich ogólnopolskich, a może i europejskich gazetach, że samochody z Oświęcimia kierowane przez Raczyńskiego i Potockiego et cetera triumfowały na mecie Rajdu Monte Carlo. I za to teraz wznoszę toast! – Roger Raczyński spojrzał roziskrzonym wzrokiem na wspólnika. Dla takich chwil warto ryzykować, warto żyć.

Zwłaszcza że ich decyzja miała zmienić życie wielu osób. Jedną z nich był Jan Kozaczek, ojciec Kasi.

ROZDZIAŁ DRUGI

w którym poznajemy rodzinę i kolegów Jana Kozaczka, ubogiego samouka, ślusarza i złotą rączkę, aktualnie bez stałego zatrudnienia – jesień 1928 roku

Rodzina była dla niego najważniejsza, a jednak tego ponurego jesiennego dnia, gdy ołowiane chmury na niebie nie przepuszczały ani odrobiny słońca, Jan Kozaczek wolałby iść przez życie samotnie. Bez tego dręczącego go poczucia odpowiedzialności za byt swoich najbliższych. Mierzył się z przeciwnościami losu i od lat nie czuł się wygrany. Przegrywał nie tylko swoje życie. Dzisiaj udało mu się zarobić na chleb, ale o zapłaceniu zaległych rachunków nie było mowy. W mieszkaniu panowała wilgoć, dzieci chorowały, a lekarz już nie mógł przychodzić za darmo, chociaż od wielu miesięcy litował się nad biedą Kozaczków. Ale też jak wszyscy musiał z czegoś żyć. Leki dla dzieci również kosztowały. Najbardziej obawiał się choroby, od kilku dni czuł się coraz gorzej, a dzisiaj jego ciałem wstrząsały dreszcze. Po ciepłych dniach pięknej, złocącej się słońcem i obdarzającej ciepłem spracowane kości jesieni przyszła jej zła siostra – jesień dżdżysta, zasnuwająca szarugami puste ogrody, budząca lęk. Przynosząca mrok i zapowiedź ciężkiej do przeżycia zimy. Bał się, bał się, że nie sprosta, że kryzys, który zabrał mu nawet dorywcze zajęcia, zabierze mu wszystko. Został mu jeszcze rower, wspomnienie czasów, gdy pracował przy budowie mostu na Sole i czuł się docenionym i dobrze opłaconym pracownikiem. Za każdym razem przejeżdżając przez most, czuł dumę na myśl, że przyczynił się swoją pracą do jego powstania. Właśnie mijały cztery lata od oddania do użytku tego cudu nowoczesnej techniki, zaprojektowanego przez inżyniera Adama Machniewicza. Gdyby nie rower, byłoby mu jeszcze ciężej, bo droga do Włosienicy i okolicznych wsi zajęłaby mu pieszo ze dwie godziny i zabrała resztę energii, tak potrzebnej przy szukaniu pracy. Zwłaszcza że przestał jej już szukać w fabrykach i zakładach położonych na terenie Oświęcimia. Tam ciągle zwalniali pracowników, tłumacząc, że kryzys nikogo nie oszczędza. Zrezygnowany zaczął oferować swoje usługi w domach wyglądających na zamieszkane przez bardziej zamożnych ludzi. Chodził od bramy do bramy i pytał, czy nie ma dla niego pracy. Potrafił dużo, a żadnej roboty nie uważał za hańbiącą. Rąbał drewno, naprawiał ogrodzenia i dachy, zrzucał węgiel i kopał grządki. Za parę groszy, bochenek chleba czy mąkę na chleb. Czasami ktoś ubił świniaka i zapłacił miską podrobów albo mlekiem z porannego udoju. Tak, praca na wsi była dobrym wyborem, pozwalała przeżyć. Wegetować na skraju ubóstwa, ale jednak z nadzieją na lepszy czas. Chociaż coraz częściej wątpił, czy taki czas nadejdzie.

Już z daleka słyszał podniesiony głos sąsiada odgrażającego się komuś pijackim, niewybrednym językiem. Wtórował mu podniesiony głos drugiego mężczyzny i piskliwy, dziecięcy przybierający obronne tony. Nacisnął mocniej pedały i rozpędzony wjechał na podwórko przy zabudowaniach mieszkalnych. Tak jak przypuszczał, na ławce przed domem rozsiedli się tutejsi pijaczkowie raczący się piwem. Też sobie nie odmawiał, ale jednak potrzeby rodziny zawsze uważał za ważniejsze, a ci… ledwo się powstrzymał, żeby nie splunąć z pogardą. Rozochoceni, zaczepiali bawiące się dzieciaki, które przerwały uganianie się za zwichrowanym kołem leżącym od początku roku przy domu. Stasiu i Piotruś pocieszali zapłakaną Kasię, udając, że nie słyszą podpitych wrzasków.

– A tutaj co się wyprawia? – Jan Kozaczek nie zamierzał hamować gniewu. – Co wam dzieciska przeszkadzają? Że się bawią? To i dobrze, pobiegają trochę, powietrzem pooddychają. A wy co tak stoicie? Albo się bawicie, albo do domu, maminego fartucha się trzymać! – huknął rozeźlony. Dzieci gapiły się na niego zdezorientowane zachowaniem zazwyczaj spokojnego ojca.

– Wracamy do domu.

Kasia, najmłodsza z rodzeństwa, najszybciej domyśliła się, że tata chce zostać sam z sąsiadami.

– No już, nic tu po nas. – Pociągnęła brata za rękę. – Za chwilę będzie obiad, mama i tak nas zawoła. Nie stój jak kołek! – fuknęła z całą siłą czteroletniego doświadczenia.

Kasia znała wszystkie miny taty i chociaż się go nie obawiała, była przecież jego ulubienicą, to pamiętała, żeby w takich sytuacjach ustępować mu z drogi. Drugi z braci – Stasiu, bardziej rezolutny, wszedł sam do sieni, nie oglądając się na rodzeństwo. Dzieciaki od sąsiadów znikły z podwórka, a o ich niedawnej obecności przypominał jedynie tupot obutych w rozlatujące się trzewiki stóp, rozlegający się w ciemnej sionce. Na piętro prowadziły betonowe schody zabezpieczone metalową poręczą. Wewnątrz sieni śmierdziało starymi sikami, brudem i kiszoną kapustą. Piotruś ze Stasiem nagle przypomnieli sobie, że mama kazała im opiekować się młodszą siostrą i ustawili się po jej bokach, tak by mogła z nimi bezpiecznie dojść do mieszkania. Z podwórza słychać było podniesiony głos ojca tłumaczącego bełkoczącym sąsiadom, że już znikąd nie ma nadziei, ale wódka i piwo też nie pomagają. No może na chwilę, żeby zapomnieć.

– Żeby zapomnieć, ale picie nic nie daje, tylko pieniądze uciekają, wódką rodziny nie wyżywisz – klarował Kozaczek kiwającemu się na ławce sąsiadowi. Oparł się o kierownicę roweru i tak pochylony odpoczywał.

– Niby prawda, panie sąsiad… – Mężczyzna czknął rozgłośnie. – Ale co ci będę mówił, na chwilę lżej, a roboty i tak nie ma. Zresztą po co praca? Pójdę do księdza, dostanę grosz albo i dwa, u sióstr zupę wyproszę, jakoś się przeżyje. To po łyku, kolego, bo dzieciska jak dzieciska, co one winne, aniołki śliczne – rozczulił się, przechodząc do łzawego podziwiania urody dzieciaków od Kozaczków.

Co też było prawdą, bo i Kozaczek, i jego żona do brzydkich nie należeli, więc można się spodziewać, że z nich dzieciska urodziwe wyjdą. Zwłaszcza Kasieńka ukochana, chociaż najstarsza Anulka też niczego sobie dziewuszka, oby dobrego męża znalazła – zdążył pomyśleć Kozaczek, automatycznie łapiąc za pchaną mu w dłoń butelkę.

– Napij się, sąsiad, nie myśl za dużo, zaraz życie łatwiejsze będzie!

Na taki argument nie było innej odpowiedzi, jak tylko nabranie pełnego haustu piwa i łapczywe przełykanie spływającego po gardle alkoholu. Kozaczek poczuł, że ustępuje z niego zmęczenie całego dnia, za drugim i trzecim łykiem był już całkiem zadowolony.

– A skąd to dzisiaj takie święto? – zapytał, spoglądając na nalepkę na ciemnej butelce.

– Od Buholza na kreskę dostałem. Ten to ma zrozumienie dla ludzkiego pragnienia. Oddam, jak będę miał. Jeszcze łyknij sobie, sąsiad – zachęcił podpity mężczyzna.

– Dobre! – Kozaczek odetchnął głęboko i przetarł grzbietem dłoni białe od piany usta. – Taki dzisiaj ciężki dzień, że nie idzie żyć, człowiek ma wszystkiego dosyć. Żeby jeszcze robota była, jakakolwiek, a codziennie tułam się od chałupy do chałupy, żeby zarobić grosza – poskarżył się jękliwie. Czuł się śpiący i najchętniej przyłożyłby głowę do poduszki, ale przecież nie na tej twardej ławie.

– Tatulku, mamusia prosi na obiad. Już gotowy.

Tuż obok ławki rozległ się cichy głos Ani. Dziewczynka smutno popatrywała na kiwającego się w towarzystwie sąsiadów ojca.

– Mówisz, dziecko, że obiad? Te obierki nazywasz obiadem? – zabełkotał.

– Co też tatko mówi? – obruszyła się Ania. Przez okryte cienkim sweterkiem plecy przebiegł dreszcz. Oby tylko znowu się nie przeziębiła. Nabrała powietrza w płuca i dobitnie wyjaśniła: – Mama nasmażyła placków ziemniaczanych na smalcu i zupa jest!

– Ciekawość skąd, skoro wczoraj nie było.

– Ciocia Basia się podzieliła – szepnęła dziewczynka i dygając, poprosiła: – Tatko pójdzie, bo zimne niedobre, a wszyscy na tatkę czekają.

– No… jak trza, to trza, idź sąsiad, zimne niedobre! – parsknął śmiechem nieodzywający się wcześniej Maciej Kalina. – A o robotę pytaj w starej fabryce, słyszałem, że mają tam otwierać fabrykę samochodów czy cóś takiego – beknął rozgłośnie.

– Fabrykę samochodów? U nas, w Oświęcimiu? Na takim zadupiu, gdzie psy dupami szczekają? – zadrwił napojony buholzowym piwem sąsiad. – Fabryki to się we wielkim świecie buduje, u nas wszystko się zamyka. Ot, jak dopiero co Potęgę zamkli.

– Właśnie o tę fabrykę chodzi. W jej miejscu ma być nowa, robotników będą szukali, takich, co to już umieją co zrobić. Takich jak ty. – Kalina pokazał brodą w stronę Kozaczka. – Może rzeczywiście ci się, sąsiad, poszczęści? Dla takich dziatek warto. – Nagle rozczulił się, usiłując pogłaskać speszoną Anię po jasnych warkoczach. – Pilnuj, dziecko, taty, żeby roboty szukał, szkoda was na zmarnowanie.

– Mówisz, że w Potędze będzie fabryka samochodów? – Kozaczek chwiejnie podniósł się z ławki. Nie wypił dużo, ale zmęczenie spotęgowało działanie alkoholu. – To popytam, popytam. Ciekawe kiedy będą otwierali. Nie wiesz, sąsiad? – Szturchnął w ramię przysypiającego Macieja.

– Nie wiem, w tym roku to już nie, ale w przyszłym. Tak, na pewno w przyszłym roku – stwierdził z ulgą w głosie Kalina i wrócił do drzemki.

– Skoro tak, to musisz pytać i czekać – poradził mu sąsiad tak szczodrze dzielący się piwem od Buholza. – Ja tam już do roboty niezdatny, ale ty to co innego. Pilnuj tego. A teraz na obiad, moja to już dawno ugotowała i teraz pewnie za męża pijaka zdrowaśki odmawia. Myśli, że się od tych jej litanii zmienię. A niedoczekanie. – Pociągnął nosem i zataczając się, zaczął wspinać się po stromych schodach na piętro. Za nim podążył Kozaczek, a pochód zamykała Ania Kozaczkówna.

Tata był dobrym człowiekiem, nie bił ich, a mamę w rękę całował i Ania nigdy nie widziała, żeby się na nią zamachnął, tak jak nieraz sąsiedzi na swoje żony. Gdyby miał dobrą pracę, ich życie wyglądałoby inaczej. Codziennie jedliby dobry obiad i mieli na zeszyty do szkoły. I na płaszczyk dla niej, bo chociaż mama starała się i nicowała swoje ubrania na ubrania dla dzieci, to jednak nie była w stanie uszyć Ani takiego płaszcza, o jakim dziewczynka marzyła. Z kołnierzykiem z futerka i z mufką zamiast rękawiczek z jednym palcem.

– Aniu, chodź, dziecko, co ty się tak wleczesz, jakbyś głodna nie była? – Pytanie ojca wyrwało ją z marzeń.

– Już, już, nie chciałam przeszkadzać – wyszeptała pod nosem.

Ojciec przystanął przy drzwiach, nacisnął klamkę i przez chwilę stał, jakby zastanawiał się, czy ma wejść do mieszkania.

– Przeszkadzać? Moje własne dziecko? Co ty wygadujesz? Pamiętaj – spojrzał na nią z dziwną powagą w oczach – wy mi nigdy nie będziecie przeszkadzać. A o tej nowej fabryce na razie nie mów mamie, bo to jeszcze nie wiadomo, czy naprawdę będzie.

Ania posłusznie skinęła głową, dziwiąc się, skąd tata taki nagle poważny się zrobił. Praca w fabryce. Nie, to byłoby za piękne w ich sytuacji.

ROZDZIAŁ TRZECI

czyli o zimie 1928/1929 i sile przetrwania

Ta zima miała się zapisać w pamięci ludzi i pozostawić po sobie wspomnienie wielu ofiar mrozów. Zapasy opału topniały w piorunującym tempie, a chleb bez okrasy nie dawał poczucia sytości w pustych żołądkach. Piece dymiły opalane wilgotnym drewnem przynoszonym znad Soły. Jan Kozaczek całe dni spędzał na poszukiwaniu pracy, aż w styczniu mu się poszczęściło i zaczął stróżowanie w dawnych zabudowaniach zamkowych. Pamiętał, że jeszcze za czasów Karola Kasznego odrestaurowano wieżę piastowską i zamek, podwyższając go o jedną kondygnację i zmieniając kształt dachu. A teraz przyszła kolej na dalsze prace budowlane związane z połączeniem w jedno wieży zamkowej i reszty zabudowań. Prace ruszyły, a magistrat uznał, że ktoś powinien nocami pilnować zgromadzonych w budynku materiałów potrzebnych do budowy. Najpierw na teren zamku zaglądali żandarmi, ale każdorazowo wymagało to otwierania bramy i wejścia pod górę, więc narzekaniom nie było końca. Postanowiono, że najlepiej będzie zatrudnić kogoś do stróżowania i powierzono te obowiązki Mikołajowi Kozaczkowi pamiętającemu czasy, gdy w zabudowaniach zamkowych był urząd pocztowy. Staruszek znał cały teren jak własną kieszeń, niestety pod koniec grudnia zmogło go zapalenie płuc i wiadomo było, że do pracy nie wróci.

Jan Kozaczek żałował wuja, bo brat ojca niemający własnej rodziny zawsze był im życzliwy, ale też i cieszył się w cichości ducha, że może go zastąpić. Największym wrogiem była mroźna zima i brak ogrzewania w pomieszczeniu przeznaczonym do stróżowania. Ale Kozaczek postanowił, że przetrwa, zwłaszcza że o nowej fabryce na razie było cicho.

Noc przechodziła powoli w dzień, pod podeszwami kamaszy skrzypiał zmrożony śnieg. Stary kożuch i baranica chroniły go przed dojmującym zimnem. Do przyjścia kalendarzowej wiosny pozostał jeszcze ponad miesiąc, ale nic nie zapowiadało ustąpienia panujących od trzech miesięcy mrozów. Latarnia przy zamku zamrugała i zgasła. Za godzinę na miejscu mieli pojawić się robotnicy zatrudnieni do prac wewnątrz budynku. Jan już wtedy będzie u siebie w mieszkaniu, pod nagrzaną na kaflowym piecu pierzyną, najedzony i ogrzany, tak by przetrzymać kolejną noc.

Wokół panowała cisza, miasto zaczynało dopiero budzić się do życia. Za kilka godzin wąskie uliczki zaludnią się, a w sklepowym gwarze będą mieszały się polski z jidysz. Było to naturalne zjawisko w miasteczku zamieszkanym przez obydwie nacje. Starano się, aby wszyscy żyli w zgodzie, pomagając sobie nawzajem. Wielki udział w takim nastawieniu do braci w wierze mieli nie tylko radni miejscy na czele z bardzo szanowanym za swe zasługi dla miasta burmistrzem Romanem Mayzlem, ale także proboszcz tutejszej parafii ksiądz Jan Skarbek i rabin Eliasz Bombach. Zgoda buduje, niezgoda rujnuje, obaj powtarzali do znudzenia, swoją postawą dając przykład parafianom obu wyznań.

Jeszcze i to…

Kozaczek biedził się z otworzeniem przymarzniętej bramy odgradzającej wejście na teren zamku od ulicy. Pokasływał sucho, zasłaniając usta kudłatym kołnierzem śmierdzącym starym baranem. Na czerwonych policzkach zamarzały mu lecące z oczu łzy, a w nosie śpiki. W końcu uporał się z zamknięciem bramy i ledwo trzymając się na nogach, skierował w prawo, w stronę mostu. Za pół godziny, z pomocą Bożą, powinien dotrzeć do domu. Zdrzemnie się przez dwie, trzy godziny, a potem wybierze się do proboszcza Skarbka. Obiecał mu już jakiś czas temu, że zajmie się drobnymi naprawami w kościele, by podziękować za wsparcie w ciężkich chwilach. Na księdza Skarbka zawsze można było liczyć w potrzebie, to i odwdzięczyć się należało.

Stukot końskich kopyt przywołał go do rzeczywistości, na most wjeżdżał wóz wypełniony węglem. Kozaczek przyspieszył kroku, by znaleźć się jak najbliżej wozu, i przez zaciśnięte gardło wychrypiał:

– Szczęść Boże, do dworca jedziecie?

– Ano. – Okutany wełnianym kocem mężczyzna skinął głową twierdząco.

– A mógłbym się z wami zabrać?

– Ano właźcie – pozwolił.

Kozaczek, nie czekając, wdrapał się na kozła i usiadł obok woźnicy, starając się zająć jak najmniej miejsca. Jeszcze są dobrzy ludzie na tym świecie, pomyślał z wdzięcznością.

***

Po srogiej zimie przyszła długo wyczekiwana wiosna, a z nią nadzieja na poprawę sytuacji. Spod topniejącego śniegu zaczęły wyglądać przebiśniegi, a w przydomowych ogrodach pojawił się ruch. Jan Kozaczek nadal stróżował na terenie zamku, ale doszły do niego słuchy, że niedługo nie będzie już potrzebny. Martwił się tym bardzo, zapadł w sobie, poszarzały na twarzy ze zgryzoty. Zapłata za stróżowanie tylko w niewielkiej części pokrywała potrzeby rodziny, ale z pomocą dobrych ludzi udawało im się przeżyć. Teraz i to miało się skończyć. O fabryce samochodów na razie cicho było i Kozaczek obawiał się, że dał się omamić plotce powtórzonej przez sąsiada. Nawet w marcu wybrał się do Brzezinki, żeby na własne oczy sprawdzić, czy cokolwiek dzieje się na terenie dawnej Fabryki Maszyn i Narzędzi Rolniczych Potęga, ale wokół panowała cisza przerywana jedynie szczekaniem okolicznych burków marznących w swych byle jakich budach.

Zamiast oddawać się mrzonkom, powinien jak najszybciej wyruszyć w obchód po okolicznych wsiach i tak jak w zeszłym roku szukać tam pracy zapewniającej jakie takie utrzymanie, postanowił.

Wracając, wstąpił na dworzec kolejowy. Nawet tam panował dziwny spokój, tak jakby stacja Oświęcim, a tak naprawdę Brzezinka z racji lokalizacji z nagła przestała przyjmować tysiące podróżnych szukających lepszego życia. Przypomniał sobie, że już lata temu, przed wybuchem Wielkiej Wojny, lubił przychodzić w to miejsce i obserwować tłumy podróżnych wylewających się z pociągów stojących przy peronach. Czasami ze wzruszeniem oglądał powitania ojców, synów i mężów wracających z podróży za chlebem. Częściej patrzył na odjazdy, gdy zaopatrzeni w bilety na statek pochodzące ze znanej w całej Galicji Agencji Zofii Biesiadeckiej wyruszali za ocean. Jechali koleją do Hamburga lub Bremy, a stamtąd statkami dalej – do Nowego Jorku lub Buenos Aires. Dlaczego wtedy nie ruszył z nimi? Swoje w wojsku odsłużył, więc według zasad obowiązujących na terenach królestwa Lodomerii i Galicji podległych najjaśniejszemu cesarzowi Austro-Węgier Franciszkowi Józefowi mógł szukać lepszego jutra poza cesarstwem. Dzisiaj nie miałby nawet na bilet.

Teraz z rodziną taki wyjazd nie był możliwy, a pozostawienie najbliższych w Oświęcimiu na pewną zgubę nie wchodziło w grę. Zmęczony przysiadł na chwilę na jednej z ławek przed dworcem. Lekki, przynoszący powiew ciepła wiatr rozwiewał strony leżącej na ławce gazety. Widocznie ktoś ją tutaj pozostawił. Zaciekawiony Kozaczek sięgnął po płachtę i pobieżnie przejrzał tytuły. Na samym dole strony drobnymi literami widniało ogłoszenie o pracy dla roznosicieli gazet na terenie Oświęcimia, Kęt i mniejszych miasteczek. Może to była kolejna szansa na zarobek?

Postanowił, że jak najszybciej zgłosi się do przedstawicielstwa gazety. Podniesiony na duchu wstał energiczniej, pełen zapału i nadziei na nową pracę.

***

– Tatko, to może ja bym spróbował? – Dotychczas milczący dziesięcioletni Stasiu spojrzał błagalnie na ojca.

Płomień lampy naftowej nie dawał zbyt wiele światła, a w powietrzu unosiła się duszna woń oblepiającego ściany grzyba, smalcu i nafty. W pobliżu światła siedziała żona Jana Kozaczka – sterana zgryzotami twarz zachowała ładny owal, a spojrzenie szaroniebieskich tęczówek nadal emanowało ciepłem i czułością. Martwiła się o byt swojej rodziny, zajęta łataniem poszarpanych przez chłopców spodni. Teraz podniosła głowę znad umiejętnie cerowanej dziury na kolanie i delikatnie skinęła głową.

– Skoro w gazecie chcą zatrudnić chłopców w wieku naszego Stasia, a on aż się rwie do pomocy, to niech spróbuje. Jeżeli się nie nada, to mu podziękują, ale jeżeli go przyjmą, to pomoże i grosz dodatkowy przybędzie.

Mężczyzna spojrzał na żonę z wyrzutem, ale ta już pochyliła się nad robotą. Mały Staś wiercił się na taborecie, czekając niecierpliwie na decyzję głowy rodziny. Wreszcie Kozaczek odkaszlnął, a tak go w piersi zabolało, że aż się za serce złapał i przez chwilę dyszał, posapując ciężko.

– Niech ci i będzie, ale żebym nie słyszał, że nauka cierpi na twojej robocie. I uważaj na obcych, nikomu nie ufaj. Jutro zaraz po szkole możesz do nich podejść i dopytać, ale… – nie dokończył, bo uradowany Stasiu podskoczył z rumorem, budząc najmłodszą siostrzyczkę, która przestraszona zaniosła się płaczem.

– Ot i po robocie – sarknęła Kozaczkowa, odkładając na bok spodnie z umieszczonym pod cerowanym rozdarciem grzybkiem. Wstała i podeszła do łkającej córeczki. Pochyliła się i delikatnie podniosła dziecko, przytulając do piersi. W kuchni zapanowała cisza przerywana łapczywym ssaniem.

ROZDZIAŁ CZWARTY

w którym zapadają decyzje mające wpływ na losy oświęcimskiej społeczności – wiosna/lato 1929 roku

Wiosenne słońce jasną smugą wpadło do gabinetu burmistrza Romana Mayzla, zatrzymując się na wskazówkach szafkowego zegara. W tym samym momencie rozległo się energiczne pukanie do drzwi.

Burmistrz podniósł wzrok znad studiowanego przez ostatnią godzinę projektu nowego zarządzenia dotyczącego zachowania czystości wokół budynków mieszkalnych i zmarszczył krzaczaste brwi. Panna Jadwiga ostatnio coraz częściej zamiast przy własnym biurku przesiadywała w pokoju zajmowanym przez referenta Sławkowskiego. Czyżby młodzi mieli się ku sobie? Burmistrz, powstrzymując irytację, wstał i podszedł do drzwi. Uchylił je, tak by zobaczyć, kto się do niego dobija. Do sekretariatu już wchodziła raźnym krokiem nieco zaróżowiona panna Jadwiga Malewska.

– Panie burmistrzu, za pół godziny ma pan spotkanie w fabryce Potęgi – przypomniała mu i dodała: – Ponieważ szofer pana burmistrza musiał jechać z samochodem do mechanika, zamówiłam taksówkę. Proszę usiąść, niech pan zaczeka. – Wskazała kierowcy twarde krzesło usytuowane przy drzwiach wejściowych.

Burmistrz Roman Mayzel wycofał się do gabinetu. Rzeczywiście, jeszcze z samego rana przy pierwszej kawie panna Jadwiga skrupulatnie przypomniała mu o umówionym tydzień wcześniej spotkaniu z przedsiębiorcami pragnącymi zainwestować środki i otworzyć w Oświęcimiu Brzezince nową fabrykę. Plany tej fabryki dopiero wczoraj przeglądał na swoim biurku, ale był przekonany, że spotkanie odbędzie się w przyszłym tygodniu. Ale cóż się dziwić, burmistrzowanie w takim mieście jak Oświęcim do łatwych nie należało – wprawdzie przynosiło mu wiele satysfakcji i dawało pewność, że jego życie nie pójdzie na marne, ale wymagało także stałej koncentracji.

Przypomniał sobie dzień, w którym po raz pierwszy stanął na oświęcimskim rynku i zapatrzył się w figurę świętego Jana Nepomucena strzegącą miasta. Stare kamieniczki, cień stuletnich lip, majowe słońce jak dzisiaj. Przyjechał na dwa lata, żeby odbyć obowiązkową praktykę farmaceutyczną w aptece u Antoniego Polaszka, a został na całe życie. Jeszcze dzisiaj ogarniało go wzruszenie na wspomnienie dnia, w którym otrzymał obywatelstwo Oświęcimia. Usamodzielnił się, założył własną drogerię w kamienicy obok ratusza. Poznał Marię, córkę szanowanego oświęcimskiego notariusza Goryczki, i z nią postanowił założyć rodzinę. Był społecznikiem i burmistrzem miasta został nie dla zaszczytów i pensji, ale dla działania na rzecz mieszkańców. Z rozrzewnieniem wspominał rozmowy z brygadierem Piłsudskim, który odwiedził przygraniczne miasteczko w lutym tysiąc dziewięćset piętnastego roku. Po walkach pod Krzywopłotami i Laskami żołnierze dowodzeni przez brygadiera zostali skierowani na odpoczynek do Kęt. Okazja do odwiedzin Oświęcimia przyszła sama, a on zadbał, żeby brygadier i jego żołnierze zostali odpowiednio przyjęci. Młodszy był, miał więcej sił, chociaż chęci i zapału nadal mu nie brakowało. Tylko serce coraz częściej przypominało, że nie jest niezniszczalny.

– Panie burmistrzu… – panna Jadwiga wsunęła swoją płową główkę do gabinetu.

– Tak, tak, już jedziemy – zreflektował się.