79,00 zł
Po ośmiu latach od premiery ostatniej swojej książki Dan Brown, najsłynniejszy autor thrillerów, powraca z niesamowitą powieścią – emocjonującą, pełną zwrotów akcji, prowokującą do myślenia. Robert Langdon, szanowany profesor symboliki, udaje się do Pragi, aby wziąć udział w przełomowym wykładzie swojej partnerki, Katherine Solomon, wybitnej noetyczki. Naukowczyni zamierza opublikować kontrowersyjną książkę poświęconą zaskakującym odkryciom na temat natury ludzkiej świadomości, które mogą wstrząsnąć fundamentami wielowiekowych przekonań. Brutalne morderstwo sprawia, że podróż mocno się komplikuje, a Katherine nagle znika wraz z rękopisem. Langdon znajduje się na celowniku potężnej organizacji i jest ścigany przez przerażającego napastnika powiązanego z najstarszą praską mitologią. Gdy akcja przenosi się do Londynu i Nowego Jorku, bohater rozpaczliwie poszukuje Katherine… i odpowiedzi. W porywającym wyścigu przez dwa światy – futurystycznej nauki i mistycznej tradycji – odkrywa szokującą prawdę o tajnym projekcie, który na zawsze zmieni nasze postrzeganie ludzkiego umysłu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 822
Rok wydania: 2025
The Secret of Secrets
Copyright © 2025 by Dan Brown
Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2025 for the Polish translation by Paweł Cichawa
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: HenryDyrektor artystyczny: Richard OgleMapa na wyklejce: © Jeffrey L. Ward
Zdjęcia na okładce: © ShutterstockAdaptacja okładki: Piotr PucherZdjęcie autora: © Ben Flythe
Redakcja: Mariusz Kulan
Korekta: Jolanta Olejniczak-Kulan, Izabela Sieranc, Iwona Wyrwisz
Ilustracje: s. 291: © richard/Adobe Stock, s. 475 © lalithherath/Adobe Stock, s. 540: © Elvira Astahova/Adobe Stock
ISBN: 978-83-68542-11-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, e-mail: [email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2025
Mojemu redaktorowi i najlepszemu przyjacielowi Jasonowi Kaufmanowi,bez którego pisanie powieści byłoby prawie niemożliwe…i znacznie mniej zabawne
Tego dnia, w którym nauka zacznie badać zjawiska niefizyczne, osiągnie większy postęp w ciągu jednej dekady niż we wszystkich poprzednich wiekach swojego istnienia.
Nikola Tesla
Wszystkie dzieła sztuki, artefakty, symbole i dokumenty wspomniane w tej książce są prawdziwe.
Wszystkie eksperymenty, technologie i badania naukowe, o których mowa, odpowiadają rzeczywistości.
Wszystkie wspomniane instytucje i agencje istnieją naprawdę.
Chyba umarłam – pomyślała kobieta.
Unosiła się wysoko nad starym miastem. Pod nią na morzu migotliwych świateł lśniły wieże katedry Świętego Wita. Oczami, jeśli jeszcze miała oczy, przebiegła w dół wzgórza zamkowego łagodnie opadającego do labiryntu krętych uliczek w samym sercu czeskiej stolicy, którą zasypała warstwa świeżego śniegu.
Praga.
Zdezorientowana kobieta próbowała zrozumieć, co się z nią dzieje.
Jestem neurolożką – uspokajała się. Potrafię zachować trzeźwy umysł.
To drugie, jak uznała po namyśle, było jednak wątpliwe.
Pewne było za to jedno: doktor Brigita Gessner unosiła się nad swoją rodzinną Pragą. Ale bez ciała. Nie czuła, że ma jakiś kształt czy wagę. Cała reszta, czyli ta prawdziwa ona – jej istota i świadomość – funkcjonowała jak dotychczas, tyle że powoli szybowała w powietrzu ku Wełtawie.
Ze swojej niedawnej przeszłości zachowała tylko mgliste wspomnienie bólu fizycznego, ale teraz jej ciało składało się wyłącznie z powietrza, przez które sunęło. Nigdy wcześniej Brigita Gessner nie doświadczyła czegoś podobnego. Wbrew wszystkiemu, co podpowiadał jej intelekt, znajdowała tylko jedno wytłumaczenie.
Umarłam. To życie po życiu.
Tę możliwość odrzuciła jako absurdalną, jak tylko o niej pomyślała.
Życie po życiu to zbiorowe urojenie… wytwór wyobraźni, który powstał po to, żeby nasze prawdziwe życie uczynić trochę bardziej znośnym.
Jako lekarka Gessner dobrze poznała śmierć, jej ostateczny charakter. Na studiach medycznych podczas sekcji mózgu ludzkiego zrozumiała, że wszystkie atrybuty, które stanowią o naszym istnieniu – nadzieje, obawy, marzenia, wspomnienia – to tylko związki chemiczne zawieszone w mózgu dzięki ładunkom elektrycznym. Śmierć odcina zasilanie i wszystkie te związki zamieniają się w pozbawioną jakichkolwiek treści kałużę, a proces ten zaciera ostatni ślad osoby, którą zmarły kiedyś był.
Śmierć to śmierć.
I koniec.
A przecież teraz, unosząc się nad symetrycznymi ogrodami pałacu Wallensteina, Gessner czuła się jak najbardziej żywa. Widziała płatki śniegu opadające wokół niej – czy raczej przez nią? – choć, o dziwo, nie było jej zimno. Miała wrażenie, że jej umysł uniósł się w powietrze z całym swoim intelektem i nienaruszonymi myślami.
Mój mózg funkcjonuje – powiedziała sobie. Czyli muszę być żywa.
Potrafiła dojść tylko do jednego wniosku: przeżywa właśnie coś, co literatura medyczna określa mianem eksterioryzacji – doświadczenia poza ciałem, czyli halucynacji, która występuje, gdy pacjenta z krytycznymi obrażeniami poddaje się reanimacji po jego śmierci klinicznej.
Eksterioryzacja niemal zawsze przedstawiana jest w ten sam sposób, jako wrażenie, że umysł oddziela się od ciała, by ulecieć w górę i unosić się nad nim bez żadnej formy. Ale doświadczenie poza ciałem, choć pacjentowi wydaje się rzeczywiste, jest tylko urojeniem wywołanym przez niedotlenienie mózgu, czasem potęgowanym przez stosowane w salach zabiegowych anestetyki takie jak ketamina.
Te widoki to halucynacje – zapewniała się Gessner, patrząc w dół na ciemny łuk skradającej się przez miasto Wełtawy. Ale jeśli doświadczam eksterioryzacji, to jestem w trakcie umierania.
Zaskoczona swoim spokojem, próbowała sobie przypomnieć, co się z nią stało.
Jestem zdrową, czterdziestodwuletnią kobietą… Dlaczego miałabym umrzeć?
Niczym oślepiający blask w świadomości Gessner pojawiło się wspomnienie. W tej jednej chwili zdała sobie sprawę, gdzie znajduje się teraz jej ciało i, co jeszcze bardziej przerażające, jak jest traktowane.
Leżała na plecach przymocowana pasami do maszyny, którą sama skonstruowała. Nad nią stało jakieś monstrum. Przypominało człowieka pierwotnego i wyglądało, jakby dopiero co wypełzło z ziemi. Jego twarz oraz bezwłosą czaszkę pokrywała gruba warstwa brudnej gliny, popękana i porowata jak powierzchnia Księżyca, na jego czole zaś widniały trzy koślawo wyryte litery w jakimś starożytnym języku. Za tą ziemistą skorupą widać było tylko pełne nienawiści oczy.
– Dlaczego to robisz? – krzyknęła Gessner w panice. – Kim jesteś? – Czym jesteś?
– Jestem jej opiekunem – odpowiedziało monstrum głuchym głosem z nieznacznym słowiańskim akcentem. – Ufała ci, a ty ją zdradziłaś.
– Kto taki?! – zapytała Gessner.
Monstrum podało imię i Gessner poczuła ukłucie paniki. Jakim cudem się dowiedziała, co zrobiłam?
Gessner poczuła, jak jej ręce przygniata lodowaty ciężar, i zdała sobie sprawę, że monstrum uruchomiło maszynę. Chwilę później w jednym punkcie jej przedramienia pojawił się nieznośny ból i piął się do barku wzdłuż żyły pośrodkowej łokcia, głęboko wbijając pazury w jej ciało.
– Proszę, przestań – jęknęła.
– Powiedz mi wszystko – zażądało monstrum, gdy straszliwe pieczenie dotarło do pachy.
– Powiem! – rozpaczliwie zgodziła się Gessner i monstrum wstrzymało działanie maszyny, przerywając ból na wysokości ramienia, ale intensywne pieczenie pozostało.
Owładnięta panicznym strachem Gessner mówiła najszybciej, jak się da przez zaciśnięte zęby, gorączkowo zdradzając tajemnice, których przysięgała strzec. Jej odpowiedzi na kolejne pytania stopniowo ujawniały prawdę o tym, co wraz ze współpracownikami stworzyła głęboko pod miastem Praga.
Monstrum patrzyło na nią zza glinianej maski. W jego oczach Gessner widziała skupienie i… nienawiść.
– Stworzyłaś podziemny świat grozy – wyszeptało. – Zasłużyłaś na śmierć. – Po tych słowach monstrum ponownie uruchomiło maszynę i ruszyło w stronę drzwi.
– Nie! – krzyknęła, gdy ból powrócił i zaczął się przemieszczać od barku do klatki piersiowej. – Proszę, nie odchodź… To mnie zabije!
– Owszem – odpowiedziało monstrum przez ramię. – Ale śmierć to nie jest koniec. Umierałem wiele razy.
Zaraz potem monstrum się ulotniło i Gessner znów szybowała w powietrzu. Próbowała coś krzyknąć, błagać o łaskę, ale jej głos utonął w ogłuszającym trzasku pioruna, gdy niebo nad nią jakby się otwierało. Poczuła, jak chwyta ją nieznana siła, jakby odwrotność grawitacji, i ciągnie do góry.
Przez całe lata doktor Brigita Gessner szydziła z pacjentów, gdy opowiadali o powrotach znad krawędzi śmierci. Teraz odmawiała żarliwą modlitwę, żeby dane jej było dołączyć do nielicznego grona tych dusz, które balansowały na skraju nicości i patrzyły już w otchłań, ale jakimś sposobem zdołały znad niej powrócić.
Nie mogę umrzeć. Muszę ostrzec innych!
Wiedziała jednak, że jest za późno.
Życie się skończyło.
Robert Langdon budził się spokojnie, z przyjemnością rozpoznając delikatne dźwięki budzika w smartfonie na stoliku nocnym. Poranek Griega był raczej banalnym wyborem, ale Langdon zawsze uważał, że te cztery minuty muzyki klasycznej to najlepszy początek dnia. Gdy narastało brzmienie instrumentów dętych drewnianych, rozkoszował się chwilą niepewności, nie mogąc sobie przypomnieć, gdzie właściwie jest.
No tak – uświadomił sobie w końcu i się uśmiechnął. Miasto stu wież.
W półmroku patrzył na wielkie łukowe okno, które miało po bokach dużą edwardiańską komodę i alabastrową lampę. Pluszowy, ręcznie tkany dywan wciąż pokrywały płatki róż dyskretnie rozsypane przez obsługę hotelową poprzedniego wieczoru.
Langdon przyjechał do Pragi trzy dni wcześniej i tak jak podczas poprzednich wizyt zamieszkał w Hotelu Four Seasons. Gdy menedżer nalegał na podniesienie standardu rezerwacji i zaproponował pobyt w kilkupokojowym apartamencie Royal Suite, Langdon się zastanawiał, czy to nagroda za jego wierność tej sieci hoteli, czy raczej uznanie dla pozycji kobiety, z którą podróżował.
– Wyjątkowych gości pragniemy uhonorować wyjątkowym miejscem – przekonywał menedżer.
Apartament obejmował trzy sypialnie z przyległymi łazienkami, salon z fortepianem i jadalnię. Na parapecie wykuszowego okna stał okazały bukiet czerwonych, białych i niebieskich tulipanów przysłany na powitanie przez ambasadę amerykańską. W garderobie na Langdona czekały kapcie z wełny drapanej ozdobione inicjałami „RL”. Coś mi mówi, że nie chodzi o Ralpha Laurena – pomyślał zaskoczony taką personalizacją.
Teraz, gdy delektował się tym luksusem w takt ulubionej muzyki, poczuł delikatne dotknięcie.
– Robert – szepnął łagodny głos.
Odwrócił się i na jej widok przyśpieszył mu puls. Uśmiechała się do niego. Dymnoszare oczy jeszcze się nie rozbudziły, a długie ciemne włosy rozsypywały się wokół jej ramion.
– Dzień dobry, moja piękna – odpowiedział.
Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po policzku. Nad jej nadgarstkiem wciąż unosił się zapach Balade Sauvage. Langdon podziwiał elegancję jej rysów. Była od niego cztery lata starsza, a ilekroć ją widział, wydawała mu się bardziej olśniewająca – pogłębiające się od śmiechu zmarszczki mimiczne, delikatne kosmyki siwizny na ciemnych włosach, wesołe oczy, no i zniewalający intelekt.
Langdon poznał tę wyjątkową kobietę na początku swojej kariery w Princeton. Gdy zaczynał studia, ona była młodą profesorką. Zadurzył się w niej wtedy, ale ona albo tego nie zauważyła, albo nie chciała zauważyć, i od tamtej pory łączyła ich wyłącznie platoniczna relacja na pograniczu flirtu. Utrzymywali kontakt nawet po tym, jak jej kariera naukowa w zawrotnym tempie się rozwinęła, a Langdon został znanym profesorem.
Wszystko ma swój czas – uświadomił sobie Langdon, wciąż nie mogąc się nadziwić, jak szybko zauroczyli się sobą podczas tej nieplanowanej podróży służbowej.
BrzmieniePoranka narastało, powolnym crescendo przechodząc w pełną orkiestrację tematu. Zdecydowanym ruchem przyciągnął ją do siebie. Wtuliła się w jego pierś.
– Dobrze spałaś? – wyszeptał. – Nie dręczyły cię już złe sny?
Przecząco poruszyła głową i westchnęła.
– Tak mi wstyd. To było okropne!
Wcześniej w nocy obudził ją przerażająco realistyczny koszmar i Langdon musiał ją uspokajać prawie przez godzinę, zanim znów zasnęła. Zapewniał ją, że niezwykła intensywność tej wizji to skutek wypitego niedługo przed pójściem do łóżka absyntu, który zresztą jego zdaniem powinien mieć na etykiecie ostrzeżenie „Popularny w czasach belle époque ze względu na właściwości halucynogenne”.
– Zostań ze mną – kusiła, obejmując go mocniej. – Ten jeden raz możesz sobie podarować pływanie.
– Nie, jeśli chcesz, żebym zachował wyrzeźbioną sylwetkę młodego mężczyzny – odrzekł, podnosząc się z krzywym uśmiechem. Każdego ranka Langdon biegł trzy kilometry do basenu Strahov na poranny trening.
– Jest jeszcze ciemno – naciskała. – Nie możesz popływać na miejscu?
– W basenie hotelowym?
– Dlaczego nie? Woda to woda.
– Jest za mały. Dwa ruchy ręką i kończę.
– To mocno dwuznaczne, Robercie, ale będę dla ciebie wspaniałomyślna.
Uśmiechnął się.
– Zabawna dziewczyna. Pośpij jeszcze trochę, wrócę na śniadanie.
Zrobiła nadąsaną minę, rzuciła w niego poduszką i odwróciła się tyłem.
Włożył przydziałowy dres pracowników Harvardu i ruszył do wyjścia, rezygnując z ciasnej kabiny prywatnej windy na rzecz schodów.
Na parterze szybkim krokiem pokonał łącznik prowadzący z barokowego budynku nad brzegiem rzeki do głównego holu Four Seasons, po drodze mijając elegancką tablicę ogłoszeń PRASKIE WYDARZENIA, na której umieszczono kilka oprawionych plakatów informujących o zaplanowanych na ten tydzień koncertach, wycieczkach i wykładach.
Wydrukowany na błyszczącym papierze anons na samym środku wywołał uśmiech na jego twarzy.
Uniwersytet Karola w ramach cyklu wykładów
gości na Zamku Praskim
międzynarodowej sławy
specjalistkę w dziedzinie noetyki
dr Katherine Solomon
– Dzień dobry, moja piękna – szepnął, podziwiając zdjęcie portretowe kobiety, którą przed chwilą pocałował na pożegnanie.
Na wykładzie Katherine dla części słuchaczy nie wystarczyło miejsc siedzących, co stanowiło spory wyczyn, bo wykład odbył się w legendarnej Sali Władysławowskiej Zamku Praskiego, przepastnej komnacie ze słynnym sklepieniem o zapętlonych żebrach, w której w czasach renesansu rycerze na koniach w pełnym rynsztunku walczyli podczas turniejów.
Cykl wykładów na Zamku Praskim należał do najbardziej prestiżowych w Europie, dlatego przyciągał wybitnych wykładowców i entuzjastyczną publiczność z całego świata. Wczorajszy wieczór nie był wyjątkiem i pełna sala zareagowała gorącym aplauzem, gdy przedstawiono Katherine.
– Dziękuję państwu – powiedziała, podchodząc do pulpitu pewnym, spokojnym krokiem. Miała na sobie biały kaszmirowy sweter i szyte na miarę spodnie, które leżały na niej idealnie. – Pozwolę sobie zacząć od odpowiedzi na pytanie, które słyszę niemal codziennie. – Uśmiechnęła się szeroko i wyjęła mikrofon z uchwytu na stojaku. – Czym, do diabła, jest ta noetyka?!
Przez salę przetoczyła się fala śmiechu, gdy słuchacze się rozsiedli.
– Najprościej rzecz ujmując, nauki noetyczne zajmują się badaniami nad ludzką świadomością – zaczęła Katherine. – Wbrew powszechnemu przekonaniu badanie świadomości człowieka nie jest nauką nową. Wręcz przeciwnie, to najstarsza nauka na świecie. Od zarania dziejów próbowaliśmy rozwikłać zagadki ludzkiego umysłu, stawialiśmy pytania o naturę świadomości i naturę duszy. Przez wiele wieków patrzyliśmy na te problemy przez pryzmat religii.
Katherine zeszła z podium i ruszyła w stronę pierwszych rzędów publiczności.
– A skoro mowa o religii, szanowni państwo, to nie mogłabym nie wspomnieć, że na sali jest z nami dzisiaj wybitny badacz symboli religijnych profesor Robert Langdon.
Langdon usłyszał podekscytowane szepty. Co ona wyprawia, do cholery?
– Panie profesorze, mam nadzieję, że zechce pan służyć nam przez chwilę swoją wiedzą.
Wstał z miejsca i dyskretnie rzucił jej spojrzenie zapowiadające, że nie puści jej tego płazem.
– Zastanawiam się, co pan uznałby za najpowszechniejszy symbol religijny na świecie.
Odpowiedź na to pytanie była prosta. Albo więc Katherine czytała artykuł Langdona na ten temat, albo czekało ją głębokie rozczarowanie.
Langdon przejął mikrofon i odwrócił się przodem do morza zaciekawionych twarzy, słabo oświetlonych żyrandolami wiszącymi na starych żelaznych łańcuchach.
– Dobry wieczór – powiedział i jego głęboki baryton zadudnił w głośnikach. – Dziękuję doktor Solomon za wezwanie mnie do odpowiedzi bez uprzedzenia.
Publiczność zareagowała oklaskami.
– Dobrze więc – podjął po chwili. – Czy ktoś zgadnie, co jest najczęściej występującym symbolem religijnym na świecie?
Podniosło się kilkanaście rąk.
– Doskonale – kontynuował Langdon. – Ktoś ma na myśli inny symbol niż krucyfiks?
Wszystkie ręce opadły.
Langdon zachichotał.
– To prawda, że krucyfiks jest powszechny, ale to symbol wyłącznie chrześcijański. Istnieje jednak pewien uniwersalny symbol, który występuje w dziełach sztuki stworzonych przez każdą religię w historii świata.
Słuchacze wymienili zaintrygowane spojrzenia.
– Widzieliście go państwo wiele razy – zachęcał ich Langdon. – Może na przykład na stelach Ra-Horachtego?
Zrobił pauzę.
– A na buddyjskiej szkatułce Kaniszki? Albo na wizerunku Chrystusa Pantokratora?
Cisza. Puste spojrzenia.
O masz – pomyślał Langdon. Same ścisłe umysły.
– Pojawia się też na setkach najbardziej znanych dzieł renesansowych, w tym drugiej Madonnie wśród skał Leonarda da Vinci, Zwiastowaniu Fra Angelica, Opłakiwaniu Chrystusa Giotta, Kuszeniu Chrystusa Tycjana i na niezliczonych przedstawieniach Madonny z Dzieciątkiem…
Wciąż nic.
– Symbolem tym jest aureola – powiedział.
Katherine się uśmiechnęła, najwyraźniej oczekując właśnie takiej odpowiedzi.
– Aureola to krąg światła pojawiający się nad głową istot oświeconych – kontynuował Langdon. – W chrześcijaństwie unosi się nad głowami Jezusa, Maryi i świętych, jeśli jednak cofniemy się bardziej, znajdziemy ją nad głową staroegipskiego boga Ra, a w religiach Wschodu nimb umieszczano nad Buddą i bóstwami hinduizmu.
– Wspaniale, dziękuję, panie profesorze – powiedziała Katherine, sięgając po mikrofon, ale Langdon zignorował ten gest i odskoczył z figlarnym uśmiechem.
Chociaż tak mógł jej odpłacić. Nigdy nie zadawaj pytania historykowi, jeśli nie zależy ci na wyczerpującej odpowiedzi.
– Powinienem jeszcze dodać – kontynuował przy akompaniamencie rozbawionych śmiechów publiczności – że aureole mają najróżniejsze kształty, rozmiary i rozmaicie są przedstawiane w dziełach sztuki. Niektóre mają formę pełnych złotych dysków, inne są przezroczyste, a bywają nawet kwadratowe. W starych żydowskich księgach znajdujemy wzmiankę, że głowę Mojżesza otacza hila, co po hebrajsku znaczy „aureola” albo „blask”. Istnieje też specjalna grupa aureol emitujących promienie światła przedstawiane jako lśniące kolce rozchodzące się od nich na zewnątrz we wszystkich kierunkach.
Langdon odwrócił się do Katherine i posłał jej chytry uśmiech.
– Zapewne doktor Solomon wie, jak nazywamy ten konkretny rodzaj aureoli?
– To korona promienista znana też jako korona światła – odpowiedziała bez chwili wahania.
Ktoś tu odrobił pracę domową. Langdon podniósł mikrofon do ust.
– Tak, korona promienista to szczególny symbol. Na przestrzeni wieków zdobiła głowy Horusa, Heliosa, Ptolemeusza, Cezara, a nawet Kolosa Rodyjskiego.
Porozumiewawczo uśmiechnął się do publiczności.
– Mało kto zdaje sobie z tego sprawę, ale tak się składa, że obiektem najczęściej fotografowanym w Nowym Jorku jest właśnie korona promienista.
Nawet Katherine zrobiła zakłopotaną minę.
– Nikt nie zgadnie? – zapytał. – Nikt z was nie fotografował nigdy korony promienistej, która unosi się prawie sto metrów nad portem nowojorskim? – Langdon czekał, aż na widowni rozległy się pomruki.
– Statua Wolności – krzyknął ktoś.
– No właśnie! – przytaknął Langdon. – Statua Wolności ma na głowie koronę promienistą, starożytną aureolę. Symbolu od wieków używaliśmy do oznaczania osób wyjątkowych, którym przypisywano boskie oświecenie… albo zaawansowany stan świadomości.
Katherine promieniała, gdy Langdon oddawał jej mikrofon.
– Dziękuję ci bardzo – szepnęła do niego, zanim ucichł aplauz publiczności.
Potem wróciła do pulpitu.
– Jak powiedział przed chwilą profesor Langdon, ludzie zastanawiają się nad świadomością od bardzo dawna. Ale nawet w naszych czasach, kiedy dysponujemy zaawansowanymi technikami badawczymi, mamy problem z jej definiowaniem. Prawdę powiedziawszy, wielu naukowców boi się nawet dyskutować o świadomości. – Katherine się rozejrzała i dokończyła szeptem: – Boją się wręcz wymawiać to słowo.
Wśród publiczności rozległy się pojedyncze śmiechy.
Katherine zwróciła się do kobiety w okularach z pierwszego rzędu.
– Jak pani zdefiniowałaby świadomość?
Kobieta zastanawiała się przez chwilę.
– Chyba jako wiedzę, że się istnieje.
– Doskonale – pochwaliła Katherine. – A skąd ta wiedza pochodzi?
– Zgaduję, że z mojego mózgu. Powiedziałabym, że jestem taka, a nie inna, dzięki moim myślom, przekonaniom i poglądom oraz moim wyobrażeniom.
– Bardzo dobrze powiedziane. – Katherine znów zwracała się do całej sali. – Czy więc możemy zacząć od tego, że wszyscy się zgodzimy co do podstaw? Świadomość jest tworzona przez nasz mózg, dlatego mieści się w naszych głowach.
Nastąpiło powszechne potakiwanie głową.
– Doskonale – kontynuowała Katherine. – Właśnie się zgodziliśmy na obowiązujący obecnie model świadomości. – Zamilkła na chwilę i ciężko westchnęła. – Problem w tym, że ten jest całkowicie błędny. Świadomość nie jest tworzona przez nasz mózg. Co więcej, nie mieści się nawet w naszej głowie.
Zapadła pełna zdumienia cisza.
Przerwała ją kobieta w okularach z pierwszego rzędu:
– No dobrze, skoro moja świadomość nie jest zlokalizowana w mojej głowie, to gdzie się mieści?
– Cieszę się z tego pytania – odrzekła Katherine, uśmiechając się do tłumu słuchaczy. – Proszę usiąść wygodnie, drodzy państwo. Czeka nas dzisiaj niezła jazda.
Zupełnie jak gwiazda rocka – pomyślał Langdon, gdy zmierzał do holu Four Seasons, wciąż mając w uszach echa owacji na stojąco, którą zgotowała jej publiczność. Wykład był istnym majstersztykiem, a po jego zakończeniu zaszokowani słuchacze domagali się więcej. Gdy ktoś zapytał o jej obecną pracę, Katherine ujawniła, że właśnie wprowdziła ostatnie poprawki do książki, którą ma nadzieję przedefiniować obecny paradygmat świadomości.
Chociaż Langdon pośredniczył w rozmowach Katherine z wydawnictwem, sam nie czytał jeszcze manuskryptu. To, co ujawniła mu na temat treści, zaciekawiło go i wzmogło pragnienie przeczytania lektury, wyczuwał jednak, że największe rewelacje zachowała dla siebie. Gdy mowa o niespodziankach, Katherine Solomon nigdy nie zawodzi.
W progu holu Langdon nagle sobie przypomniał, że tego ranka o ósmej Katherine miała się spotkać z doktor Brigitą Gessner, wybitną czeską specjalistką w dziedzinie neuronauki, która osobiście zaprosiła ją do wygłoszenia wykładu w ramach tego prestiżowego cyklu. To był naprawdę miły gest z jej strony, ale podczas towarzyskiego wieczoru, który on i Katherine spędzili z nią po wykładzie, Brigita okazała się nieznośna, dlatego Langdon miał teraz nadzieję, że Katherine zaśpi i zamiast z nią spotka się z nim na śniadaniu.
Otrząsnął się z tych myśli i ruszył w kierunku wyjścia, po drodze napawając się zapachem ekstrawaganckich bukietów róż zawsze witających gości. Jednak widok, który zastał, był o wiele mniej zachęcający.
Dwóch ubranych w czarne mundury policjantów z determinacją kroczyło przez środek holu, prowadząc na smyczy dwa owczarki niemieckie. Psy miały na sobie kamizelki kuloodporne z napisem POLICIE i obwąchiwały otoczenie, wyraźnie czegoś szukając.
To nie wygląda dobrze – pomyślał Langdon i podszedł do recepcji.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– Na Boga, panie Langdon, oczywiście, że tak! – Nienagannie ubrany menedżer omal nie dygnął, gdy wybiegł z zaplecza, żeby go przywitać. – Wszystko doskonale, panie profesorze. Drobny incydent zeszłej nocy, ale to fałszywy alarm – zapewniał, lekceważąco kręcąc głową. – To z ostrożności, na wszelki wypadek. Jak pan wie, bezpieczeństwo jest najwyższym priorytetem w Hotelu Four Seasons Prague.
Langdon spojrzał na policjantów.
– Drobny incydent? Ci dwaj raczej nie wyglądają na zajmujących się drobiazgami.
– Udaje się pan na pływalnię? – Menedżer zmienił temat. – Życzy pan sobie samochód?
– Nie, dziękuję – odpowiedział Langdon, ruszając do drzwi. – Przebiegnę się. Lubię świeże powietrze.
– Ale pada śnieg!
Langdon, przyzwyczajony do ostrych zim w Nowej Anglii, spojrzał na drobne płatki muskające chodnik, po czym uśmiechnął się do menedżera.
– Jeśli nie wrócę za godzinę, niech mnie odkopie jeden z tych psów.
Golem kuśtykał przez śnieg. Skraj jego długiej, czarnej peleryny ciągnął się w błotnistej mazi, która pokrywała ulicę Kaprovą. Niewidoczne spod peleryny buty na masywnych koturnach zrobiły się tak ciężkie, że Golem ledwie podnosił nogi. Gruba warstwa gliny na czaszce i twarzy sprawiała, że zimne powietrze stawało się jeszcze bardziej przejmujące.
Muszę się dostać do domu.
Nadchodzi Eter.
Bojąc się, że Eter może lada moment przejąć nad nim kontrolę, Golem sięgnął do kieszeni i ścisnął w dłoni mały metalowy pręt, z którym się nie rozstawał. Podniósł go do głowy i przycisnął do czubka czaszki, po czym okrężnymi ruchami masował zaschniętą glinę.
Jeszcze nie teraz – zaklinał, zamykając oczy.
Eter się rozproszył, przynajmniej na razie, i Golem wsunął metalowy pręt z powrotem do kieszeni, po czym ruszył naprzód.
Jeszcze kilka przecznic i będę mógł się uwolnić.
Tego mrocznego poranka na staromiejskim rynku – znanym w Pradze jako Staromák – nie było nikogo oprócz pary turystów, którzy z karmelowymi ciastkami w ręku oglądali słynny średniowieczny zegar. Co godzinę stary czasomierz prezentuje spacer apostołów, których mechanizm zegara ukazuje po kolei jako chwiejne postaci w dwóch oknach nad główną tarczą.
Krążą tak bez celu od piętnastego wieku – pomyślał Golem – i wciąż przyciągają baranów, którzy chcą na to patrzeć.
Gdy Golem mijał parę turystów, obydwoje spojrzeli na niego, tłumiąc okrzyk zdumienia. Zdążył się przyzwyczaić do takich reakcji obcych ludzi. Przypominały mu, że ma swoje fizyczne wcielenie, choć nie pozwalało ono zobaczyć, kim jest naprawdę.
Jestem Golemem.
Nie pochodzę z tego świata.
Czasem Golem odnosił wrażenie, że nic go nie ogranicza, jakby miał ulecieć w przestrzeń. Odczuwał przyjemność, gdy skrywał swoją ziemską postać pod fałdami ciężkich szat. Waga peleryny i butów na koturnach prowokowała grawitację, trzymając go na ziemi. Pokryta gliną głowa i kaptur zamieniały go w przerażające dziwadło nawet w Pradze, gdzie kostiumy na ulicach nikogo nie zaskakiwały.
Ale tym, co naprawdę przyciągało wzrok w wyglądzie Golema, było prastare trzyliterowe słowo wyryte nożem malarskim w glinie na jego czole.
Pisane od prawej do lewej trzy hebrajskie litery – alef, mem i tav – czytane jako „emet”.
Prawda.
Golem przyniósł do Pragi prawdę. I prawdę ujawniła mu doktor Gessner przed kilkudziesięcioma minutami, szczegółowo opisując wszystkie okrucieństwa, których ona i jej partnerzy dopuścili się głęboko pod powierzchnią tego miasta. Ich przestępstwa były odrażające, a mimo to bledły w porównaniu z tym, co planowali zrobić w najbliższej przyszłości.
Zniszczę to wszystko – poprzysiągł sobie w duchu. Obrócę w ruinę.
Wyobraził sobie, jak mroczne dzieło tych ludzi kończy jako dymiąca dziura w ziemi. Chociaż ogrom tego zadania był przytłaczający, Golem nie wątpił, że mu podoła. Doktor Gessner wyjawiła mu wszystko, co chciał wiedzieć.
Muszę działać szybko. Okno możliwości otworzyło się na bardzo krótki czas – powiedział sobie. Plan działania krystalizował się już w jego głowie.
Golem, skierowawszy się na południowy wschód, oddalał się od rynku. Znalazł wąską alejkę wijącą się aż do miejsca, w którym mieszkał. Starówka była labiryntem uliczek i pasaży znanych z bujnego życia nocnego i wyjątkowych lokali: Týnská literární kavárna dla pisarzy i intelektualistów, AnonymouS Bar dla hakerów i poszukiwaczy spisków, czy wreszcie Hemingway Bar dla wyrafinowanych światowców i znawców koktajli. No i oczywiście otwarte do późnej nocy Sex Machines Museum, do którego ciągnęły prawdziwe tłumy.
Przemierzając ten labirynt, Golem nie myślał już o cierpieniach, które zadał doktor Brigicie Gessner, ani o szokujących informacjach, które od niej wydobył. Myślał tylko o jednej osobie.
Bo o niej myślał zawsze.
Jestem jej opiekunem i obrońcą.
Ona i ja jesteśmy jak dwie cząsteczki splecione ze sobą na zawsze.
Jego jedynym celem na tym świecie było ją chronić, chociaż ona nie miała pojęcia o jego istnieniu. Jego służba dla niej mimo to była zaszczytem. Dźwiganie ciężaru innych ludzi to najszlachetniejsze z powołań, a pełnienie tej misji anonimowo i bez oczekiwania na pochwały czy nagrody to prawdziwie bezinteresowna miłość.
Anioł stróż może przybyć w różnej postaci.
Ona była zbyt ufna, dlatego nieświadomie pozwoliła się wciągnąć w świat mrocznych eksperymentów naukowych. Nie widziała krążących wokół niej rekinów. Golem właśnie zabił jednego z nich. W wodzie rozeszła się krew. Potężne siły wkrótce ją zwęszą i wypłyną na powierzchnię, żeby sprawdzić, co się wydarzyło. Żeby zapewnić bezpieczeństwo swojemu przedsięwzięciu.
Nie zdążycie – pomyślał. Podziemny świat okropności niebawem się zawali pod ciężarem własnych grzechów. Padnie ofiarą własnego geniuszu.
Na krętych uliczkach Golem znów poczuł, że zbiera się Eter. Ponownie potarł metalowym prętem o czubek głowy.
Już niedługo – obiecał.
***
W Londynie Amerykanin nazwiskiem Finch czyścił szkła swoich okularów Cartier Panthère, chodząc od ściany do ściany po luksusowym gabinecie. Jego niecierpliwość przerodziła się w głęboką obawę.
Gdzie jest Gessner, do cholery? Dlaczego nie mogę się z nią skontaktować?
Wiedział, że poprzedniego wieczoru czeska naukowczyni wysłuchała na Zamku Praskim wykładu Katherine Solomon, bo zaraz po nim wysłała Finchowi alarmującą wiadomość o treści książki, którą Solomon zamierzała opublikować. To nie była dobra informacja. Resztę Gessner obiecała przekazać telefonicznie.
Ale do tej pory się nie odezwała, a już prawie świtało.
Raz po raz wysyłał jej SMS-y i próbował się dodzwonić, ale bez rezultatu.
Minęło sześć godzin. Gessner jest pedantyczna i skrupulatna, to do niej całkiem niepodobne.
Na szczyty kariery zawodowej Finch wspiął się dzięki swojej intuicji, dlatego dobrze wiedział, że nie wolno jej ignorować. Niestety teraz intuicja podpowiadała mu, że w Pradze coś wymknęło się spod kontroli – i to w bardzo niebezpieczny sposób.
Zimowe powietrze było rześkie i ożywcze. Langdon biegł wzdłuż ulicy Křižovnickiej, a jego długie kroki zostawiały samotne odciski stóp na cienkiej warstwie śniegu pokrywającej chodnik.
Praga zawsze wydawała mu się zaczarowana. Jak chwila zatrzymana w czasie. Historyczna stolica Czech ucierpiała znacznie mniej niż inne europejskie miasta podczas II wojny światowej, olśniewająca panorama miasta wciąż więc zachwycała oryginalną zabudową – unikalną kombinacją doskonale zachowanych zabytków architektury romańskiej, gotyckiej, barokowej, art nouveau i neoklasycyzmu.
Czeskie określenie stověžatá dosłownie znaczy „stuwieżowa”, choć faktycznie wież i iglic w Pradze jest blisko pięćset. Latem przy różnych okazjach władze miasta kierują na nie reflektory, oblewając je morzem zielonych świateł. Zapierający dech w piersiach efekt ponoć zainspirował hollywoodzkich twórców Czarnoksiężnika z Krainy Oz, gdy projektowali wygląd Szmaragdowego Miasta, które tak jak Praga miało oferować magiczne możliwości.
Przemierzając ulicę Platnéřską, Langdon odnosił wrażenie, jakby biegł po kartach historii. Po lewej stronie miał olbrzymią fasadę Klementinum, dwuhektarowego kompleksu obejmującego wieżę widokową wykorzystywaną przez astronomów Tychona Brahe i Johannesa Keplera oraz olbrzymią bibliotekę barokową z ponad dwudziestoma tysiącami woluminów literatury teologicznej. Ta biblioteka była ulubionym miejscem Langdona w Pradze, a może nawet w całej Europie. Razem z Katherine odwiedził wczoraj najnowszą zorganizowaną tam ekspozycję.
Teraz, gdy skręcił w prawo za Kościołem Świętego Franciszka z Asyżu, bezpośrednio nad sobą dostrzegł oświetlone bursztynowym blaskiem praskich latarni gazowych wejście na jeden z najsłynniejszych symboli miasta. Most Karola, przez wielu uznawany za najbardziej romantyczny na świecie, powstał z czeskiego piaskowca. Obie jego strony ozdobiono posągami chrześcijańskich świętych. Konstrukcję, która rozciąga się przez z górą pół kilometra nad spokojną Wełtawą, na obydwu brzegach chronią wieże. Dawniej wiódł tędy strategicznie ważny szlak handlowy między wschodem a zachodem Europy.
Langdon przebiegł przez łuk bramy we wschodniej wieży, by po drugiej stronie zobaczyć nienaruszony dywan z białego puchu. Most był otwarty dla ruchu pieszego, ale profesor nie dostrzegł na nim ani jednego odcisku stopy.
Poza mną nie ma nikogo na Moście Karola – pomyślał Langdon. Życiowa chwila. Kiedyś w Luwrze znalazł się sam na sam z portretem Mony Lisy, ale tamte okoliczności były znacznie mniej przyjemne.
Langdon wydłużył krok i ruszył naprzód w swoim zwykłym tempie. Zanim dotarł do przeciwległego brzegu, biegł już bez żadnego wysiłku. Po prawej, oświetlony na ciemnym tle nieba, lśnił najbardziej ukochany klejnot Pragi.
Zamek Praski.
Największy kompleks zamkowy na świecie rozciąga się na ponad pół kilometra od zachodniej bramy do wschodniego krańca na powierzchni niemal siedemdziesięciu trzech tysięcy metrów kwadratowych. Zewnętrzne mury okalają sześć różnych ogrodów, cztery oddzielne pałace i cztery chrześcijańskie kościoły, w tym wspaniałą Katedrę Świętego Wita, w której przechowywane są klejnoty koronacyjne Czech razem z koroną Świętego Wacława, uwielbianego władcy uwiecznionego w popularnej kolędzie bożonarodzeniowej.
Przekraczając bramę w południowej wieży Mostu Karola, Langdon z uśmiechem pomyślał, jak doszło do tego, co się wydarzyło w zamku poprzedniego wieczoru.
Katherine potrafi być uparta.
– Przyjedź na mój wykład, Robercie – zaproponowała mu dwa tygodnie wcześniej, gdy zadzwoniła, by namówić go na podróż do Pragi. – Doskonale się składa, bo akurat będziesz miał ferie zimowe. Wyjazd na mój koszt.
Zastanawiał się nad jej żartobliwym tonem. Od dawna łączył ich platoniczny flirt. Ta znajomość opierała się na wzajemnym szacunku. Gotów był zaryzykować i przyjąć jej niespodziewaną propozycję.
– Kusi mnie, Katherine. Praga jest magiczna, ale…
– Pozwól, że powiem to wprost – przerwała mu w pół zdania. – Potrzebuję osoby towarzyszącej. Uff, powiedziałam to! Muszę przygruchać sobie faceta na mój własny wykład.
Langdon wybuchnął śmiechem.
– Więc to dlatego dzwonisz? Światowej sławy specjalistka szuka mężczyzny do towarzystwa?
– Atrakcyjnego dodatku, Robercie. Na galową kolację ze sponsorami. Następnego dnia mam wykład w jakiejś słynnej sali na zamku w Pradze.
– Nie mów, że w Sali Władysławowskiej!
– Tak, właśnie tam.
Langdon był pod wrażeniem. Wiedział, że wykłady organizowane raz na kwartał przez Uniwersytet Karola w Sali Władysławowskiej należą do najbardziej prestiżowych, ale najwyraźniej były bardziej snobistyczne, niż przypuszczał.
– Jesteś pewna, że na galowej kolacji chcesz dodatku w postaci znawcy symboli?
– Prosiłam Clooneya, ale akurat oddał smoking do pralni.
Langdon jęknął.
– Czy wszyscy noetycy są tak upierdliwi?
– Tylko ci najlepsi – odparowała. – Uznam to za twoją zgodę.
Jak wiele się zmieniło przez te dwa tygodnie – rozmyślał Langdon, gdy dotarł do drugiego krańca Mostu Karola, wciąż z uśmiechem na ustach. Praga ponad wszelką wątpliwość dowiodła, że jest miastem magicznym… katalizatorem pradawnych mocy. Coś się tutaj wydarzyło…
Langdon był pewien, że nigdy nie zapomni pierwszego dnia, który spędził z Katherine w tym mistycznym miejscu. Zagubili się w labiryncie brukowanych uliczek, razem uciekali przed zamgloną mżawką, skryli się w łukowej bramie Pałacu Kinskich na rynku staromiejskim i tam, zdyszani w cieniu wieży zegarowej, pocałowali się pierwszy raz, a ten pocałunek przyszedł im zaskakująco łatwo po tak długich latach przyjaźni.
Czy sprawiła to Praga, magia chwili, czy jakaś niewidzialna ręka, Langdon nie miał pojęcia, ale ten pierwszy pocałunek rozpalił między nimi niespodziewaną alchemię, która nasilała się z każdym dniem.
***
Po drugiej stronie rzeki Golem pokonał ostatni zakręt i za rogiem zmęczonym krokiem dotarł do budynku, w którym mieszkał. Otworzył zamek drzwi wejściowych i wkroczył do skromnego holu.
W korytarzu było ciemno, ale wolał nie zapalać światła. Zamiast tego przemknął przez wąskie przejście do ukrytych schodów i wspiął się na nie po omacku, przyklejony do poręczy. Obolałe nogi protestowały przy każdym stopniu, odetchnął więc z ulgą, gdy w końcu stanął przed drzwiami swojego mieszkania. Starannie wytarł buty, przekręcił klucz w zamku i wszedł do środka.
Mieszkanie tonęło w ciemności.
Dokładnie tak, jak je urządziłem.
Ściany i sufity pokrywała czarna farba, a okno zniknęło za ciężką kotarą. Pokryte zmatowiałym lakierem podłogi nie odbijały żadnego światła. We wnętrzach prawie nie było mebli.
Golem dotknął przełącznika na ścianie i w całym mieszkaniu zapłonęło dwanaście czarnych lamp, rzucając przytłumione fioletowe światło. Jego dom wyglądał tak, jakby należał do innego świata. Ulotna luminescencja natychmiast odprężyła Golema. Poruszanie się po tym wnętrzu dawało mu wrażenie dryfowania w przepastnej pustce, unoszenia się między jednym połyskującym obiektem a drugim.
Brak widzialnego światła tworzył środowisko neutralne czasowo, atemporalny świat, w którym cielesna powłoka Golema uwalniała się od sygnałów cyklu dobowego. Obowiązki wymagały od niego gotowości o różnych porach. Ciemność pozwalała mu uwolnić biorytm od wpływu konwencjonalnego czasu. Przewidywalność była luksusem dostępnym dla prostszych dusz. Nieprzygniecionych wielkim ciężarem.
Muszę jej służyć o różnych porach, czasem za dnia, a czasem w środku nocy.
Pokonując upiorny mrok, przeszedł do garderoby, gdzie zdjął pelerynę i buty. Naga od szyi w dół skóra jaśniała w czarnym świetle, ale Golem nie chciał na nią patrzeć. W jego sanktuarium nie było luster oprócz jednego kieszonkowego, przed którym pokrywał twarz gliną.
Widok własnej fizyczności zawsze go niepokoił.
To ciało nie jest moje.
Ja tylko się w nim objawiłem.
Golem przeszedł boso do łazienki. Odkręcił wodę i wszedł w strumień prysznica. Kiedy zeskrobał łuszczącą się na głowie glinę, zamknął oczy i uniósł twarz ku ciepłym kroplom. Czuł oczyszczającą moc, gdy woda rozpuszczała zaschniętą skorupę, zamieniając ją w ciemne strugi spływające w dół ciała i potem do kanalizacji.
Gdy zyskał pewność, że pozbył się wszelkich śladów swojej wieczornej działalności, wyszedł spod prysznica i osuszył się ręcznikiem.
Eter zbierał się silniej, tym razem jednak Golem nie sięgnął po metalowy pręt.
Już czas.
Wciąż nago przeszedł przez mrok do swojej świątyni, specjalnego pokoju, w którym przyjmował ten dar.
W absolutnej ciemności zbliżył się do leżącego na podłodze w centrum pokoju konopnego materaca i z szacunkiem ułożył się na plecach pośrodku niego.
Potem zablokował zgryz silikonowym kneblem, który nie pozwalał zamknąć ust, i czekał, aż się uwolni Eter.
Tutaj też jestem dzisiaj pierwszy – pomyślał, gdy dobiegł na miejsce: pracownik dopiero otwierał budynek. Langdon nie potrafiłby wskazać wielu przykładów bardziej wyrafinowanego luksusu niż posiadanie całego dwudziestopięciometrowego basenu tylko dla siebie. Odnalazł wynajętą szafkę, wskoczył w kąpielówki Speedo, wziął szybki prysznic, sięgnął po okulary pływackie Vanquisher i ruszył w stronę wody.
Lampy fluorescencyjne pod sufitem dopiero się rozgrzewały i w hali panował półmrok. Langdon stanął z palcami u nóg na krawędzi basenu i patrzył na gładką taflę, która wyglądała jak olbrzymie czarne lustro.
Świątynia Ateny – pomyślał, przypominając sobie, jak antyczni Grecy uprawiali katoptromancję, czyli wpatrywali się w gładkie tafle, żeby dostrzec swoją przyszłość. Wyobraził sobie Katherine śpiącą w hotelowym pokoju i zadał sobie pytanie, czy przypadkiem jego przyszłością nie jest właśnie ona. Dla zatwardziałego kawalera ta myśl była i niepokojąca, i ekscytująca zarazem.
Opuścił okulary na oczy, wziął głęboki wdech, odbił się i przeciął ciemną taflę. Pod wodą sunął przez dwie sekundy, potem przepłynął dziesięć metrów motylkiem i przeszedł do kraula.
Skupiając się na oddechu, Langdon popadł w quasi-medytacyjny stan, który zawsze ogarniał go podczas pływania. Jego umięśniona sylwetka rozluźniała się, a ciało stawało się opływowe i smukłe. Pruł naprzód w imponującym tempie jak na mężczyznę po pięćdziesiątce.
Zazwyczaj pływanie całkowicie opróżniało umysł Langdona, tego ranka jednak nawet po czterech długościach basenu głowę miał pełną myśli o fascynujących momentach wczorajszego wykładu Katherine.
„Świadomość nie jest tworzona przez nasz mózg. Co więcej, nie mieści się nawet w naszej głowie”.
Tymi słowami wzbudziła ciekawość wszystkich obecnych, ale Langdon wiedział, że ten wykład ledwie musnął tematy, które poruszała w swojej książce.
Twierdzi, że odkryła coś niesamowitego.
Swoje odkrycie – cokolwiek to było – Katherine utrzymywała w tajemnicy. Nie powiedziała o nim jeszcze nikomu, nawet Langdonowi, choć w ostatnich dniach kilka razy dawała mu do zrozumienia, że badania opisane w jej książce doprowadziły do szokującego przełomu. Po wysłuchaniu wczorajszego wykładu rosło w nim przekonanie, że to będzie lektura z potencjałem, by wstrząsnąć światem.
Nie unika kontrowersji. Z przyjemnością patrzył, jak Katherine wytrąca z równowagi konserwatystów zebranych na widowni.
– Od wielu lat w nauce przewijają się fałszywe modele – przypomniała, a jej pewny głos odbijał się echem w Sali Władysławowskiej. – Płaska ziemia, geocentryzm, stały stan wszechświata to wszystko teorie, które kiedyś traktowano poważnie i uznawano za prawdziwe. Na szczęście nasze systemy przekonań ewoluują, napotkawszy odpowiednio dużo niewyjaśnionych niekonsekwencji.
Po tych słowach sięgnęła po pilota i ekran za jej plecami ożył, by wyświetlić średniowieczny model astronomiczny, w którym Ziemia stanowiła centrum układu.
– Przez kilka wieków model geocentryczny pozostawał niepodważalny, z czasem jednak astronomowie zauważyli ruch planet niezgodny z tym modelem. Anomalie stały się tak liczne i rażące, że… – znów kliknęła – …że stworzyliśmy inny model. – Teraz na ekranie wyświetlał się współczesny obraz Układu Słonecznego ze Słońcem pośrodku. – Ten nowy model wyjaśnił zaobserwowane anomalie i heliocentryzm stał się nową rzeczywistością.
Sala oczekiwała w ciszy, co będzie dalej.
– Swego czasu teza o kulistym kształcie Ziemi też była wyśmiewana – podjęła Katherine – a nawet uznawana za herezję. Bo przecież czy nie wylałyby się oceany, gdyby Ziemia była okrągła? Czy wielu z nas nie chodziłoby do góry nogami? Ale stopniowo, krok po kroku, zaczęliśmy poznawać zjawiska, które nie pasowały do modelu płaskiej Ziemi, choćby zakrzywiony cień podczas zaćmienia Księżyca, widok odpływających statków na horyzoncie znikających od dołu do góry, no i oczywiście opłynięcie Ziemi przez Magellana. – Uśmiechnęła się. – Ojej, trzeba pomyśleć o nowym modelu.
Słuchacze potakiwali z rozbawieniem.
– Szanowni państwo – teraz głos Katherine brzmiał złowieszczo – jestem przekonana, że podobna ewolucja nastąpi w obszarze ludzkiej świadomości. Już niebawem zmieni się to, jak rozumiemy funkcjonowanie naszego mózgu i naturę ludzkiej świadomości, czy wręcz jak pojmujemy otaczającą nas rzeczywistość.
Nie ma to jak mierzyć wysoko – pomyślał Langdon.
– Tak jak wszystkie inne przestarzałe poglądy – kontynuowała Katherine – akceptowany obecnie model ludzkiej świadomości zostanie podmyty przez narastającą falę zjawisk, których zwyczajnie nie potrafi wyjaśnić. Zjawiska te są pieczołowicie dokumentowane w laboratoriach noetycznych, a ludzie znają je od wieków, ale tradycjonalistyczna nauka wciąż nie chce ich dostrzec, czy wręcz otwarcie je kwestionuje. Są więc lekceważone jako przypadek albo obserwacja odstająca i w najlepszym razie trafiają do kategorii o protekcjonalnej nazwie „zjawiska paranormalne”, a ich badań za prawdziwą naukę się nie uznaje.
Te słowa wywołały kilka pomruków w ostatnich rzędach, ale Katherine kontynuowała niezrażona:
– Wszyscy państwo dobrze znacie owe paranormalne zjawiska. Kto nie słyszał o postrzeganiu pozazmysłowym, prekognicji, telepatii, jasnowidzeniu czy eksterioryzacji nazywanej potocznie doświadczeniem poza ciałem. Te rzekomo paranormalne zjawiska są najzupełniej normalne. Występują na co dzień nie tylko w naukowych laboratoriach podczas pieczołowicie przeprowadzanych eksperymentów, lecz także w prawdziwym świecie wokół nas.
W sali zapanowała zupełna cisza.
– Nie chodzi więc o to, czy te zjawiska są autentyczne – stwierdziła Katherine – bo zostały potwierdzone naukowo. Pytanie brzmi, dlaczego tak wielu z nas wciąż nie chce ich dostrzec.
Kliknęła przycisk na pilocie i na ekranie za jej plecami pojawił się kolejny obraz.
Siatka Hermana. Langdon rozpoznał dobrze znaną iluzję optyczną. Wydaje się, że ciemne plamki pojawiają się i znikają w zależności od miejsca, na którym skupi się wzrok.
Publiczność zaczęła dostrzegać iluzję i tłumionymi okrzykami dawała wyraz zaskoczeniu.
– Pokazuję to państwu z prostego powodu, żeby przypomnieć nam wszystkim, że ludzką percepcję zaburza ślepa plamka – wyjaśniła Katherine. – Czasem tak nas absorbuje patrzenie w złą stronę, że nie widzimy tego, co mamy tuż przed oczami.
***
Poranne niebo wciąż było czarne jak smoła, gdy Langdon wyszedł z basenu i wyruszył w drogę powrotną. Trzydziestominutowa medytacja podczas pływania wyciszyła go i uspokoiła, a samotny spacer do hotelu z każdym krokiem zajmował wyższe miejsce na liście ulubionych czynności dnia. Gdy Langdon zbliżał się do rzeki, cyfrowy zegar na punkcie informacji turystycznej wskazywał szóstą pięćdziesiąt dwa.
Mnóstwo czasu – powiedział Langdon do siebie. Wciąż miał nadzieję, że wskoczy do łóżka z Katherine i przekona ją, żeby odwołała umówione na ósmą spotkanie z Brigitą Gessner. Czeszka wręcz narzucała się z propozycją wizyty w swoim laboratorium, a Katherine była zbyt uprzejma, żeby jej odmówić.
Przy wejściu na Most Karola Langdon zauważył na śniegu ślady zostawione przez inne ranne ptaszki. Po prawej miał Wieżę Judyty, jedyny zachowany ślad romańskiego mostu, który stał w tym miejscu wcześniej. W oddali Langdon widział nowszą, czternastowieczną wieżę mostową, na której kiedyś umieszczano nadziane na włócznie głowy buntowników jako przestrogę dla każdego, kto chciałby kwestionować władzę Habsburgów.
Legenda głosi, że przechodnie wciąż mogą tam usłyszeć przejmujące ludzkie jęki.
Czeska nazwa „Praha” pochodzi od rzeczownika „prah”, czyli „próg”, i Langdon miał wrażenie, że jakiś próg przekracza, ilekroć tu przyjeżdżał. Przez wieki to magiczne miasto było przesiąknięte mistycyzmem i spirytyzmem. Nawet współczesne przewodniki turystyczne twierdzą, że jego ponadnaturalna aura jest wyczuwalna dla wszystkich, którzy się na nią otworzą.
Prawdopodobnie ja do nich nie należę – uświadomił sobie Langdon, chociaż musiał przyznać sam przed sobą, że tego ranka Most Karola wydawał się wręcz nieziemski, gdy opadające płatki śniegu tworzyły widmowe nimby wokół gazowych latarni.
Przez wieki Praga była ważnym punktem na mapie europejskiego okultyzmu. To tutaj król Rudolf II potajemnie praktykował transmutację w swoim podziemnym Speculum Alchemiae. Jasnowidze John Dee i Edward Kelley przyjeżdżali tutaj, żeby przepowiadać przyszłość, wywoływać duchy i rozmawiać z aniołami. Także w Pradze urodził się i pracował tajemniczy żydowski pisarz Franz Kafka, tworząc między innymi mrocznie surrealistyczną Przemianę.
Idąc przez most, Langdon spojrzał na widoczny w oddali Hotel Four Seasons. Budynek przycupnął nad samą rzeką tak blisko, że głębokie wody Wełtawy obmywały jego podmurówkę. W oknach ich apartamentu, dwa poziomy nad lśniącą taflą wody, wciąż było ciemno.
Katherine jeszcze śpi – pomyślał i wcale go to nie zdziwiło. W nocy obudził ją koszmar, przez który długo nie mogła zasnąć.
Mniej więcej w jednej trzeciej długości olbrzymiego mostu Langdon minął posąg Świętego Jana Nepomucena. Zamordowali go dokładnie w tym miejscu – pomyślał i przebiegł go zimny dreszcz. Duchowny nie wykonał woli króla, który domagał się od niego złamania tajemnicy spowiedzi, bo chciał poznać sekrety królowej, monarcha rozkazał go więc torturować i zrzucić do rzeki.
Z tych rozmyślań wyrwał Langdona niezwykły widok. Mniej więcej w połowie długości mostu zauważył zbliżającą się kobietę w czerni. Zapewne wracała z jakiegoś balu kostiumowego, bo miała dziwaczne nakrycie głowy, rodzaj tiary z sześcioma smukłymi szpikulcami wyrastającymi bezpośrednio z czaszki. Skierowane na zewnątrz metalowe pręty okalały jej głowę niczym czarna…
Langdon poczuł zimny dreszcz. Czyżby korona promienista?
Co za dziwny zbieg okoliczności, że akurat tego ranka na jego drodze stanęła kobieta w koronie promienistej. Dziwny i niepokojący. Zaraz jednak Langdon przypomniał sobie, że imprezy w makabrycznych kostiumach są w Pradze na porządku dziennym.
Ale kilka kroków dalej sytuacja stała się jeszcze dziwniejsza. Kobieta w promienistej koronie wydawała się pogrążona w transie. Wyglądała jak upiór i szła, wpatrując się gdzieś daleko przed siebie.
Langdon stanął jak wryty.
Nie… to niemożliwe!
Kobieta ściskała w ręku srebrną włócznię.
Jakby przyszła wprost z koszmarnego snu Katherine…
Langdon nie mógł oderwać oczu od ostrza i zaczął się zastanawiać, czy może teraz jemu coś się śni. Gdy kobieta się z nim zrównała, zdał sobie sprawę, że stanął w miejscu, jakby ten osobliwy widok przyprawił go o paraliż. Wyrwał się z tego otępienia i głośno zawołał kobietę, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę:
– Przepraszam panią…
Nawet nie zwolniła, jakby wcale go nie usłyszała.
– Halo! – krzyknął Langdon, wciąż nie mogąc się ruszyć z miejsca. Kobieta tylko przemknęła obok niego jak zjawa, niczym ślepy duch przesuwany po moście przez niewidzialną siłę.
Langdon odwrócił się i ruszył za nią, tym razem jednak zatrzymał go powiew zgnilizny.
Za zjawą ciągnął się charakterystyczny odór, którego nie sposób pomylić z czymkolwiek innym.
Zapach śmierci.
Langdon zareagował na niego natychmiast – strachem.
Mój Boże, nie… Katherine!
Pod wpływem impulsu odwrócił się i popędził w stronę hotelu, gorączkowo wyszarpując telefon z kieszeni. W pełnym biegu przystawił komórkę do ust i krzyknął:
– Hej, Siri, połącz mnie ze sto dwanaście!
Zanim operator odebrał połączenie, Langdon zdążył zbiec z mostu w ulicę Křižovnicką.
– Numer alarmowy – powiedział głos w słuchawce. – W czym mogę pomóc?
– Four Seasons – krzyknął Langdon, po czym skręcił w lewo i biegł wzdłuż mrocznej ulicy w stronę hotelu. – Musicie ewakuować budynek. Natychmiast!
– Jak się pan nazywa?
– Robert Langdon. Jestem…
Z bramy przed nim wyjechała taksówka. Langdon uderzył w boczne drzwi auta i telefon wypadł mu z ręki na zaśnieżony chodnik. Profesor podniósł aparat i biegł dalej, ale połączenie zostało przerwane. Nie przejął się, bo hotel był tuż przed nim.
Zdyszany wpadł do holu. Zauważył menedżera i wrzasnął do niego na cały głos:
– Wszyscy muszą wyjść z budynku!
Policjantów już nie było, kilkoro gości ze zdumieniem oderwało się od swojej porannej kawy.
– Grozi nam niebezpieczeństwo! – znów krzyknął do menedżera Langdon. – Uciekajcie stąd!
Menedżer zrobił przerażoną minę.
– Co się dzieje, panie profesorze?
Ale Langdon już biegł do skrzynki alarmu pożarowego.
Bez wahania zbił szybkę i pociągnął za dźwignię.
Natychmiast rozległ się dzwonek.
Langdon wypadł z holu jak oszalały i sprintem pokonał długi łącznik do skrzydła, w którym mieścił się ich apartament. Nawet nie pomyślał o windzie, tylko pobiegł prosto na górę, błyskawicznie wspinając się po schodach prowadzących do prywatnego holu. Otworzył drzwi i już od progu krzyczał jak oszalały w ciemność za nimi.
– Katherine, wstawaj! Twój sen się… – Włączył górne światło i ruszył do sypialni. Łóżko było puste. Gdzie ona jest? Przeszedł do łazienki. Nic. Zdesperowany przeszukał resztę apartamentu. Nie ma jej tutaj?
W tym momencie dzwon na wieży pobliskiego kościoła odezwał się żałobnie. Jego dźwięk wzbudził w Langdonie obezwładniający strach. Coś mu mówiło, że nie zdąży wybiec z hotelu na czas. Ze strachu o życie, działając na adrenalinie, podbiegł do wykuszowego okna i spojrzał w dół na głębokie wody Wełtawy.
Rzeka była spokojna, ciemna tafla rozciągała się bezpośrednio pod nim.
Dzwon odezwał się jeszcze głośniej.
Langdon chciał się skupić, ale nie miał w głowie ani jednej myśli. Zawładnął nim najsilniejszy z ludzkich instynktów – wola przetrwania.
Nie wahając się ani chwili, otworzył okno i wszedł na parapet. Podmuch zimnego powietrza i mokry śnieg nie ugasiły jego paniki.
Nie masz innego wyjścia.
Wyprostował się na krawędzi.
Potem zaczerpnął powietrza do płuc i rzucił się w ciemność za oknem.
Robert Langdon ciężko dyszał.
Lodowata woda w Wełtawie była tak wielkim szokiem dla jego organizmu, że cały zdrętwiał. Z trudem utrzymywał się na powierzchni, bo ciężar mokrych ubrań i butów ciągnął go na dno.
Katherine…
Spojrzał w górę na okno apartamentu, z którego wyskoczył. Eksplozja, której się obawiał, nie nastąpiła. Hotel Four Seasons stał na swoim miejscu w stanie raczej nienaruszonym.
W ostrym świetle sygnałów alarmowych widział gości opuszczających obiekt przez boczne wyjście i gromadzących się na szerokim tarasie nad pomostem cumowniczym, który wcinał się w rzekę.
Walcząc z nurtem, Langdon nagle zdał sobie sprawę, że woda porywa go w dół Wełtawy. Pomost przy hotelu był jego jedyną szansą, żeby wyjść na brzeg po tej stronie Mostu Karola.
Robiąc wszystko, żeby nie wpaść w panikę, spróbował dotrzeć do niego kraulem, ale z trudem podnosił ramiona. Nasiąknięta wodą bluza unieruchamiała go niczym kotwica. Chłód zdążył już zaburzyć układ krążenia i Langdon czuł pierwsze oznaki hipotermii, zapowiadał ją ból ściskający nadgarstki i kostki.
Płyń, Robercie, płyń!
Zaczął płynąć żabką, choć szło mu to równie niemrawo. Walczył z nurtem, próbując dotrzeć do pomostu przy hotelu. Spojrzał w dół rzeki i ze strachem pomyślał, że może go porwać niewielki wodospad tworzący się tuż za Mostem Karola, chociaż wiedział, że prawdopodobnie straciłby przytomność i poszedł pod wodę, zanim by się to stało.
Płyń, do cholery!
Wytrenowane ruchy ramion przepychały go przez wodę, a w jego umyśle jaśniał obraz upiornej kobiety na moście. Sama promienista czarna aureola mogła jeszcze być przypadkiem, ale włócznia? I zapach śmierci?
Niemożliwe.
I niewytłumaczalne.
Przez chwilę Langdon zastanawiał się, czy to wszystko nie jest koszmarnym snem, który teraz prześladuje go tak, jak wcześniej dręczył Katherine. Nie. Przenikliwy ziąb i oszalałe bicie serca przekonały go, że to jawa. Każdy, kto wpadł pod lód na stawie, może potwierdzić, że początek ostrej hipotermii wywołuje specyficzną sekwencję odczuć: szok, panikę, refleksję i w końcu akceptację.
Muszę wykorzystać panikę – powiedział sobie. Żeby płynąć energiczniej.
Langdon przecinał nurt, rozpaczliwie zmierzając w kierunku hotelu. Próbował ignorować nasilający się ból, choć z każdym ruchem było to trudniejsze. Jednak coraz głośniej słyszał rozbrzmiewający w hotelu alarm. Bliżej. Od zimnej wody szczypały go oczy i miał wrażenie, że widzi coraz gorzej.
Pomost faktycznie był już blisko: czarna plama oświetlona reflektorami alarmowymi. Langdon usilnie podążał ku niemu, zdobywając się na ostatni wysiłek. Gdy natrafił ręką na twarde drewno, jego zdrętwiałe palce ledwie miały siłę zacisnąć się na jego krawędzi. Uczepił się pomostu i dobrnął do małej metalowej drabinki opadającej do wody. Resztką sił podciągnął się i bezwładnie opadł na deski, chlapiąc wodą ściekającą z nasiąkniętych ubrań.
Przez chwilę leżał nieruchomo, drżąc z zimna i wyczerpania, wiedział jednak, że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło.
Zamarznę, jeśli tu zostanę. Muszę się rozgrzać. Natychmiast.
Podniósł się na kolana i spojrzał w górę. Taras całkiem się już zapełnił gośćmi. Wielu stało na zimnie tylko w szlafrokach. Odwrócił głowę i spojrzał za siebie na Most Karola, który wyglądał jak na pocztówce: światło gazowych lamp lśniło ciepłym blaskiem wśród płatków śniegu.
Widziałem, co widziałem.
Na drewnianym podeście zadudniły czyjeś kroki.
– Panie Langdon! – krzyczał menedżer hotelu, biegnąc ku niemu z oszalałym wzrokiem. Poślizgnął się na ośnieżonych deskach, gdy zatrzymał się zbyt raptownie. – Nic panu nie jest? Co w ogóle się wydarzyło?
Langdon ledwie mówił.
– Myślałem… że jest…
– Pożar?
Drżąc z zimna, Langdon przecząco poruszył głową.
– Nie…
– Więc dlaczego uruchomił pan alarm? – Zazwyczaj uprzejmy głos menedżera kipiał złością.
– Myślałem, że coś nam grozi.
– Ale co?!
Langdon próbował usiąść na piętach, ale kosztowało go to zbyt wiele wysiłku. Dudniło mu w głowie. Czuł, że hipotermia zaczyna z nim wygrywać.
Hotelowy ochroniarz zbiegł na pomost i dołączył do nich. Muskularny mężczyzna dosłownie postawił Langdona na nogach, chwytając go pod pachami i unosząc. Langdon nie był pewien, czy tamten mu pomaga, czy go obezwładnia.
– Dlaczego włączył pan alarm? – ponownie zapytał menedżer.
– Przepraszam – odpowiedział Langdon, szczękając zębami. – Byłem zdezorientowany.
– Z powodu policjantów w holu? Mówiłem panu przecież, że to nic takiego! – Menedżer ledwo nad sobą panował. – Muszę wiedzieć, czy goście mogą bezpiecznie wrócić do pokojów.
Ludzie wciąż się tłoczyli przy bocznym wyjściu awaryjnym. Langdon wyobrażał sobie, co się dzieje przed głównym wejściem. Nie mogę mu tego powiedzieć. Uzna, że oszalałem.
– Profesorze Langdon! – Mężczyzna już nie ukrywał irytacji. – Proszę odpowiedzieć. Czterysta osób stoi na śniegu. Czy budynek jest bezpieczny? Tak czy nie? Czy goście mogą wrócić do pokojów?
Langdon znów miał przed oczami kobietę w czarnej promienistej koronie. Zobaczył srebrną włócznię i przypomniał sobie zgniły zapach śmierci. Musi być jakieś wytłumaczenie, Robercie! Świat tak nie działa. Weź się w garść!
Po dłuższej chwili skinął głową.
– Tak… Uważam, że hotel jest bezpieczny. Bardzo przepraszam. Jak mówiłem, byłem zdez…
– Vypněte alarm! – krzyknął menedżer do ochroniarza, a ten natychmiast puścił Langdona. Profesor niepewnie zachwiał się na nogach.
Ochroniarz wyjął krótkofalówkę i wydał kilka szorstkich poleceń. Menedżer wybrał jakiś numer w swoim telefonie komórkowym.
W ciągu kilku sekund alarm ucichł, rozległy się za to syreny nadjeżdżających radiowozów i karetek. Menedżer zamknął oczy, wziął głęboki wdech, po czym powoli wypuścił powietrze między wydętymi wargami. Potem otworzył oczy i spokojnie strzepnął płatki śniegu ze swojej ciemnej marynarki.
– Profesorze Langdon – wyszeptał przez zaciśnięte zęby. – Muszę przyjąć funkcjonariuszy. Mój ochroniarz odprowadzi pana do pańskiego apartamentu. Proszę nigdzie nie wychodzić. Funkcjonariusz będzie chciał z panem porozmawiać.
Langdon skinął głową.
Menedżer odszedł szybkim krokiem, ochroniarz zaś przeprowadził Langdona przez wejście dla personelu do tylnych schodów. Buty profesora pluskały przy każdym kroku, gdy z pomocą swojego towarzysza wspinał się na piętro. Apartament wyglądał tak, jak Langdon go zostawił: otwarte drzwi i zapalone światła.
– Zůstaňte tady – polecił ochroniarz.
Langdon nie znał czeskiego, ale mowa ciała mężczyzny była całkowicie jasna. Profesor potwierdził skinieniem głowy i wszedł do apartamentu, zamykając za sobą drzwi.
Okno wykuszowe, przez które wyskoczył, wciąż było otwarte, przez co powitalny bukiet już zaczynał więdnąć z zimna. Czerwone, białe i niebieskie tulipany przysłała dla Katherine ambasador, żeby uczcić nadchodzący wykład. Zapewne dlatego dobrała kwiaty w kolorach flag amerykańskiej i czeskiej.
Zamknął okno z ponurym skojarzeniem, że praktykowanie defenestracji, czyli wyrzucania ludzi przez okno, wywołało zarówno wojny husyckie, jak i wojnę trzydziestoletnią. Na szczęście okno apartamentu znajdowało się znacznie niżej niż to na wieży Zamku Praskiego i chociaż Langdon narobił sporo zamieszania, to raczej wątpił, żeby jego zachowanie mogło zapoczątkować jakąkolwiek wojnę.
Muszę porozmawiać z Katherine i powiedzieć jej, co widziałem.
Nie przypominał sobie, żeby cokolwiek wcześniej zdezorientowało go tak bardzo jak incydent na Moście Karola. Przypuszczał, że mimo otwartości na zjawiska paranormalne Katherine też nie będzie potrafiła tego wyjaśnić.
W nadziei, że wysłała mu SMS, sięgnął do kieszeni wciąż kapiących spodni po telefon, ale już go tam nie było. Prawdopodobnie leżał gdzieś na dnie Wełtawy.
Kolejna fala zimna wstrząsnęła nim, gdy pośpiesznie przeszedł do sypialni, w której znajdował się telefon stacjonarny. Ale gdy sięgnął po słuchawkę, zobaczył na stoliku odręczną notkę.
Panika sprawiła, że nie zauważył jej wcześniej.
R.
Postanowiłam, że na spotkanie w laboratorium dr Gessner pójdę piechotą. Nie możesz być jedynym, który dziś rano jest aktywny fizycznie.
Wrócę przed dziesiątą. Nie wypij mojego smoothie :)
K.
Langdon odetchnął.
Katherine jest bezpieczna. To właśnie chciałem wiedzieć.
Uspokojony tą wiadomością poszedł prosto pod prysznic: odkręcił wodę i wszedł w ciepły strumień, nie zdjąwszy ubrań.
Eter przeminął i Golem leżał nago na macie konopnej.
Kulminację tej podróży, jak zawsze, stanowiła fala euforii i towarzyszące jej przemożne poczucie łączności ze wszystkimi bytami. Eter przeżywało się zawsze jak niezwiązany z seksem orgazm, to była szczytowa fala mistycznej rozkoszy otwierająca wrota, za którymi rzeczywistość widać taką, jaka jest naprawdę.
Tego rodzaju mistyczne podróże są zwykle dyskredytowane jako urojenia, ale ci, którzy widzieli Prawdę, nie mieli czasu ani ochoty na małostkowość. Moderniści wciąż nie potrafili zaakceptować jej takiej, jaką starożytni rozumieli intuicyjnie: ludzkie ciało to zaledwie tymczasowe naczynie, w którym człowiek gromadzi ziemskie doświadczenia.
Golem wyjął z ust perforowany knebel, podniósł się i przez chwilę stał samotnie w swojej świątyni. W ciemności podszedł do ściany naprzeciwko drzwi i uklęknął na poduszce przed sanktuarium, które tam stworzył.
Po omacku znalazł pudełko, potarł zapałką o draskę i zapalił świece wotywne, które umieścił na stoliku wśród suszonych kwiatów.
Migocący płomień rósł, z ciemności wyłaniała się fotografia na ścianie.
Uśmiechnął się z miłością do kobiecej twarzy.
Nie znasz mnie, ale jestem tutaj, żeby cię zbawić ode złego.
Zagrażały jej potężne siły ciemności o ogromnych możliwościach, a ona była wobec nich bardziej bezbronna niż kiedykolwiek wcześniej.
Bo znalazła miłość.
W każdym razie tak jej się wydaje.
Golemowi niedobrze się robiło na myśl, że ta, którą chroni, miałaby oddać swoje ciało komuś, kto na to nie zasługuje.
On cię nie rozumie tak dobrze jak ja.
Nikt cię tak nie rozumie.
Czasem, gdy leżała w łóżku przytulona do swojego nowego kochanka tutaj w Pradze, Golem pozwalał sobie patrzeć. Jako gość w jej umyśle, milczący obserwator, który tak bardzo chciał krzyknąć jej do ucha: „On nie jest tym, na kogo wygląda!”.
Ale się nie odzywał. Pozostawał milczącą myślą w mroku.
Ona nie może się dowiedzieć, że tu jestem.
Największy wydawca książek na świecie, Penguin Random House, co roku publikuje prawie dwadzieścia tysięcy tytułów, osiągając roczny dochód brutto na poziomie pięciu miliardów dolarów. Jego amerykańska siedziba mieści się na Broadwayu w środkowym Manhattanie, gdzie zajmuje dwadzieścia cztery piętra lśniącego szarego wieżowca znanego jako Random House Tower.
W nocy pomieszczenia wydawnictwa były puste. O północy nawet ekipy sprzątające skończyły już pracę, ale w narożnym gabinecie na dwudziestej trzeciej kondygnacji paliła się jedna lampa.
Redaktor Jonas Faukman był raczej sową niż skowronkiem. Mimo pięćdziesięciu pięciu lat tryskał energią nastolatka, codziennie biegał w Central Parku, a do pracy wkładał jeansy i sneakersy.
Faukman uwielbiał niczym niezmąconą ciszę tych późnych godzin. Z komplikacjami wątków i zawiłościami prozy lubił się zmagać w samotności, zapisując całe strony szczegółowych uwag dla swoich autorów. Teraz jednak biurko było czyste, bo postanowił poświęcić noc na coś, co lubił najbardziej na świecie: zamierzał czytać manuskrypt dopiero co złożony przez debiutującą pisarkę.
Potencjał do odkrycia.
Większość tytułów pojawia się i znika bez śladu, ale kilku wybranym udaje się zawładnąć umysłami czytelników i te stają się bestsellerami. Faukman wiązał duże nadzieje z tekstem, do którego właśnie zasiadał. Czekał na niego od kilku miesięcy. Odważne rozważania na temat świadomości ludzkiej wyszły spod ręki doktor Katherine Solomon, wybitnej badaczki poznania noetycznego.
Nieco ponad rok temu bliski znajomy Faukmana Robert Langdon przywiózł Katherine do Nowego Jorku, żeby przy lunchu porozmawiać o jej pomyśle na książkę. Prezentacja kobiety była wręcz oszałamiająca. W swojej karierze Faukman nie spotkał się z ciekawszą propozycją tekstu niebeletrystycznego. Potrzebował zaledwie kilku dni, żeby zgarnąć ofertę z rynku, proponując doktor Solomon lukratywną umowę wydawniczą.
Przez ostatnie dwanaście miesięcy Katherine pracowała w całkowitej tajemnicy, a tego popołudnia zadzwoniła z Pragi, aby go poinformować, że wprowadziła do tekstu ostatnie poprawki i wysyła mu całość do przeczytania. Zapewne to Langdon ją przekonał, że pora skończyć z tymi poprawkami i zapoznać się z opinią redaktora, ale cokolwiek było katalizatorem tej decyzji, jedno Faukman wiedział na pewno: jeśli manuskrypt Katherine Solomon okaże się choć w połowie tak fascynujący jak prezentacja sprzed roku, to tę książkę będzie mógł zaliczyć do najważniejszych przedsięwzięć w swojej karierze.
Pouczająca, zdumiewająca, uniwersalna w swoim przesłaniu.
Dążenie do zrozumienia ludzkiej świadomości i ludzkiego poznania szybko stawało się nowym Świętym Graalem świata nauki. Faukman wyczuwał, że Katherine Solomon mogła zostać pionierką poszukiwań w tej dziedzinie. Jeśli jej teoria okaże się słuszna, to będzie znaczyło, że ludzki umysł jest czymś zupełnie innym, niż wszyscy sobie wyobrażali. Nowa prawda całkowicie odmieniłaby postrzeganie człowieczeństwa, życia, a nawet śmierci.
Zastanawiał się, czy właśnie przyszło mu redagować dzieło, które pewnego dnia urośnie do rangi tych zmieniających paradygmat myślenia o świecie tak jak O pochodzeniu gatunków czy Krótka historia czasu.
Przyhamuj, Jonasie! – napomniał się w duchu. Jeszcze nawet nie widziałeś tekstu.
Głośne pukanie do drzwi wyrwało go z tych rozmyślań. Obrócił się na krześle zaskoczony wizytą w środku nocy.
– Pan Faukman? – W drzwiach stał młody, nieznajomy mężczyzna.
– Tak, z kim mam przyjemność?
– Przepraszam, że pana wystraszyłem – odrzekł młody człowiek, podnosząc laminowany identyfikator pracownika wydawnictwa. – Jestem Alex Conan z działu zabezpieczenia danych. Pracuję głównie w nocy, kiedy maleje ruch w sieci firmowej.
Bujna blond czupryna i T-shirt z logo pizzerii Papagayo sprawiały, że chłopak wyglądał raczej jak surfer niż pracownik techniczny.
– Jak mogę ci pomóc, Alex?
– Och, to zapewne fałszywy alarm, ale nasz system właśnie oflagował jedną akcesję danych.
Akcesję do danych, jeśli już – pomyślał Faukman i po raz kolejny zadał sobie pytanie, kiedy świat w końcu zrozumie, że akcesja jest do czegoś, a nie czegoś.
– Jestem pewien, że to nic takiego – kontynuował informatyk. – Zmartwiłem się, bo niezweryfikowany użytkownik zdarza się u nas bardzo rzadko. Jednak skoro widzę, że jest pan na miejscu przy swoim komputerze, to chyba wszystko w porządku. To pewnie jakaś usterka na pańskim koncie.
– Ale ja nie jestem zalogowany – powiedział Faukman, wskazując na monitor. – Nawet nie włączyłem jeszcze komputera.
Oczy Alexa lekko się rozszerzyły.
– Aha…
Faukman wyczuł jego niepokój.
– Czy ktoś inny korzysta z mojego konta?
– Nie, nie – zaprzeczył informatyk. – W każdym razie już nie. Ktokolwiek to był, szybko się wylogował, ale to musiał być ktoś, kto ogarnia temat, bo mamy zapory sieciowe klasy wojsko…
– Zaraz – przerwał mu Faukman. – Do czego dokładnie ten ktoś miał dostęp? – Odwrócił się na krześle twarzą do biurka i włączył komputer. Na tym cholernym serwerze jest całe moje zawodowe życie!
– Ktoś zhakował jeden z katalogów w pańskim ZSPW.
Faukman zamarł. Nie taką odpowiedź chciałem usłyszeć.
ZSPW, czyli zabezpieczone środowisko pracy wirtualnej, pojawiło się w wydawnictwie stosunkowo niedawno. Wzrost liczby pirackich wydań ukradzionych manuskryptów sprawił, że część redaktorów zaczęła namawiać najbardziej poczytnych autorów, żeby pracowali wyłącznie na serwerach Penguin Random House, ponieważ zapewniają one dodatkową warstwę ochronną. W rezultacie najcenniejsze teksty były tworzone, redagowane i zapisywane za firewallem na szyfrowanym serwerze w Random House Tower redundantnie dublowanym na zapasowym serwerze w Marylandzie. I nigdzie indziej.
Poprosiłem Katherine Solomon, żeby korzystała z ZSPW – pomyślał Faukman z niepokojem.
Uznawszy, że propozycja Katherine to potencjalny bestseller, Faukman przekonał ją, że powinna ściśle stosować się do procedur bezpieczeństwa. Zgodziła się chętnie, wręcz spodobał jej się pomysł, żeby z dowolnego miejsca na świecie logować się do pracy nad tekstem, w dodatku ze świadomością, że wszystkie materiały znajdują się w jednym miejscu i są automatycznie zapisywane wraz z kopią zapasową.
