Szyfr jednorożca - Krzysztof Mroziewicz - ebook + książka

Szyfr jednorożca ebook

Krzysztof Mroziewicz

0,0
18,14 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zbrodnie w świecie kryminału zdarzają się niemal codziennie. Lecz takie, które gruntownie odkryją przed czytelnikiem meandry dyplomacji – „sztuki i szkoły unikania konfliktów”, zdarzają się równie często, co tytułowy jednorożec.

Napakowane erudycją migawki z życia (nie)codziennego ambasady i jej przyległości, podlane klimatem kojarzącym się z klasyką kryminału noir. Do sprawdzenia!

Katarzyna Kunda

Krzysztof Mroziewicz zawodu pisarskiego uczył się wiele lat z wielkim powodzeniem terminując w dziennikarstwie, co owocowało kilkoma książkami reportażowymi mającymi cechy prawdziwej literatury. Jest pisarzem poważnym: jego napisane w ostatnich latach książki na tematy społeczne, polityczne, filozoficzne są w niedzisiejszy sposób głębokie i mądre. I oto ten poważny pisarz zrzucił akademicką togę i napisał powieść kryminalną. Wykorzystał realia, które zna z autopsji, wplótł w nie frapującą fabułę i potoczystą, piękną polszczyzną opowiedział nam historię pasjonującą. O czym? Nie streszcza się powieści kryminalnych. Trzeba je czytać.

Marek Wawrzkiewicz

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 221

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Seria KRYMINAŁY I SENSACJE
Redaktor prowadzący Szymon Gumienik
Redaktor techniczny Mirosław Głodkowski
Korekta Zespół
Projekt okładki Mirosław Głodkowski
© Copyright by Marszałek Development & Press © Copyright by Krzysztof Mroziewicz
Toruń 2021
ISBN 978-83-66624-24-5
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Żadna jej część nie może być reprodukowana jakimkolwiek sposobem – mechanicznie, elektronicznie, drogą fotokopii itp. – bez pisemnego zezwolenia wydawcy. Jeśli cytujesz fragmenty tej książki, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło
Marszałek Development & Press ul. Lubicka 44, 87-100 Toruń tel. 56 664 22 35 e-mail:[email protected], www.marszalek.com.pl
Wydawnictwo prowadzi sprzedaż wysyłkową: tel. 56 664 22 35, e-mail:[email protected]

Joasi

Motto:

Cóż to za zasrana rzecz być attaché

Czesław Miłosz

Tata

Nadszedł pierwszy dzień monsunu. W taką porę każde stworzenie ma nadzieję, że temperatura spadnie poniżej ciepłoty jego ciała.

Ciężarówka marki Tata wjechała na most od strony „Pragi”, czyli Ghaziabadu. Ona też oddycha – poprzez filtr powietrza. Druga Tata wjeżdżała od strony pola kremacyjnego nad Świętą Rzeką. Tam już się nie oddycha. Obydwie Taty były pomalowane na pstro. Obwieszono je lampkami. Most pochodził z czasów cesarzowej Wiktorii i był dziurawy. Mostem szedł As – konsul. Postawny mężczyzna, czarnowłosy, z wąsami. W Turcji uchodził za Turka, w Iraku za Araba. Ciężarówki zbliżały się do Asa niepewnymi ruchami, gdyż w każdej za kierownicą siedział szofer, który nażuł się gandźi. Kierowcy byli bliźniakami.

Rodzice chcieli oddać ich w dzieciństwie do cyrku. As myślał o swoim nowym romansie, jeszcze nieskonsumowanym, a kierowcy o tym, że każdy z nich dostanie za chwilę parę tysięcy rupii, co wystarczy na utrzymanie rodziny i połowy wioski przez kilka lat. Zleceniodawca wolał, żeby pieniądze i tajemnica zostały w jednej rodzinie.

Nadciągała granatowa chmura. Ruch na moście był jak zwykle gęsty i różnorodny. Ciężarówki wyładowane pod chmury, riksze rowerowe ze służącymi, skutery z dziećmi stojącymi z przodu albo siedzącymi na kolanach żony z psem na kole zapasowym. I rowery z pasażerami na ramie. Konsul ubrany był tak, jak gdyby maszerował na kort. Kiedy zobaczył ciężarówkę metr od siebie, druga była metr od niego z tyłu. Żadnego pisku hamulców, żadnych zgrzytów. Brzgthwratszagrcht. Ciężarówki zetknęły się zderzakami. Między nimi zawisło na zderzaku ciało mężczyzny w tenisowym stroju. Wóz, który najechał Asa z przodu, cofnął się, żeby ten co uderzył z tyłu, mógł dokończyć masakry. Rozległ się pisk dzieci. Do wypadku drogowego w Azji Południowej nikt nie biegnie, nikt nie przyjeżdża, żadna policja ani karetka szpitalna. Ten kto przeżył, musi sobie radzić sam. Trzeba przyjść na posterunek i tam zameldować o zdarzeniu. A policjant zanotuje the case. Do szpitala należy dojść o własnych siłach. Tu pod kołami leżał dopiero co zmiażdżony cudzoziemiec. Lepiej nie czekać na rozwój wydarzeń, bo świadek łatwo może stać się sprawcą z powodu braku innych, prawdziwych winnych, którzy już uciekli.

– A ćaća – rozległo się tu i ówdzie. Co miało znaczyć „no tak, no tak”.

Zderzak umazany był świeżą krwią. Jakiś sadhu w szafranowej opończy wyjął z jej fałdów komórkę i dokądś dzwonił. Może do gazety, od której dostawał parę groszy za wiadomość. Święci dorabiają na boku. Ciężarówki, sprawczynie wypadku, zaczęły się wycofywać. Nic im nie groziło ze strony przechodniów, a tych na moście nie brakowało. Ciężarówki przejechały obcego. Pewnie Anglika, a zatem szpiega. Gdyby miały pod kołami krowę, stałyby już w płomieniach.

Samochód ciężarowy marki Tata produkowany jest w Bombaju, a części na całym subkontynencie. Tata przyjechał do Indii z Iranu, czyli Persji, nieco ponad sto lat temu. Przybrał nazwisko oznaczające instrument strunowy, na którym gra się kabłąkowatym smyczkiem. Nie miał nic. Pod koniec życia był jednym z najbogatszych mężczyzn na świecie. Ciężarówki wedle projektu z zeszłego wieku znajdują nabywców bez przerwy. Silniki dopasował do oleju palmowego.

Ciało konsula wiszące na stykających się zderzakach nie przypadłyby sępom do smaku, nawet gdyby był parsem. Z powodu whisky i ginu.

Wypadek drogowy – a najczęściej uczestniczą w nim ciężarówki Taty – musi rozpłynąć się w powietrzu. Obowiązuje w zasadzie ruch lewostronny. Picie alkoholu w trakcie jazdy jest ani zakazane, ani dozwolone. Na drodze nie ma żadnej kontroli. Jeżeli stoją jakieś posterunki, to są to punkty celne na granicach między stanami. Jeśli ciężarówka (oczywiście Taty) leży do góry kołami a dokoła rozsypane są pomarańcze, zbiera je ten, kto tam się wtedy znalazł.

Kiedy poszkodowanym jest cudzoziemiec, zajmuje się nim konsulat jego kraju. Tu poszkodowanym był sam konsul. Zajął się nim monsun.

Film wstecz

Tego dnia konsul wypił na śniadanie szklaneczkę whisky miejscowej produkcji ambassador. Była lekko słodkawa. Wszedł do gabinetu na półpiętrze willi i zrzucił z biurka stertę papierów. Robił tak każdego dnia. Jak było coś ważnego, to wróci. W sąsiedniej willi doktor Ewa ubierała się przed lustrem od zera. Tak było każdego ranka. Dziś konsul wsiadł do auta marki fiat padmini, robionego w taki sposób, aby rozsypywało się po przejechaniu dokładnie 100 tysięcy kilometrów. Dojechał do Zielonego Fortu, który zawdzięczał nazwę utlenionym dachom z miedzi. Parking był wypełniony po brzegi. Napis głosił „House is full”. Konsul oddał auto parkingowemu. Dla konsula zawsze było miejsce. Wsiadł w rikszę bosonogiego, trzydziestoletniego starca. Kazał się wieźć nad rzekę. Zbliżało się południe.

Konsul myślał o tym, co działo się wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu, miesiąc temu i rok temu. Myślał do tyłu, obrazami. Dziś było tak: szklanka ambassadora, doktor Ewa przed lustrem. Wczoraj: pisanie szyfrogramu o tym, że zbliża się czas próby jądrowej. Konspekt tekstu o terroryzmach Wschodu. Przedwczoraj zadzwonił do niego Kudłaty. Przyjdź na kort. Dwa dni temu – rozmowa ze Starym na temat konfliktu zbrojnego w górach. Trzy dni temu wizyta w kabarecie i noc z Tajką. Rok temu – przyjazd do Azji Południowej. Przypomniał sobie tablicę za szafą, wyglądającą jak stół montażowy w reżyserce telewizyjnej. W ambasadzie miał pokój w strefie zamkniętej. I tam była owa tablica. Nie lubił z niej korzystać. Obrzydliwe to. Teraz w filmie wstecz nadeszła kolej na lata, o których nie mógł myśleć. Były okryte tajemnicą. Wcześniej szkoła średnia bez większych przygód. Wreszcie początek drogi, na którą wstąpił, żeby uciec na zawsze ze wsi i pracy dziecka na roli w gospodarstwie ojczyma, gdzie był parobkiem. I teraz wszystko mieszało mu się w pamięci i przybrało postać rozmazanego szkicu, do którego zderzaki Taty dopisały zgrzyt i brzghlkrrrh miażdżonego ciała. To tak wyglą?... – pomyś... z ża...

Architektura legendy

Zyndram mieszkał na osiedlu zaprojektowanym przez klasyka, profesora Białobrzeskiego, światowej sławy ucznia Oscara Niemeyera. Architekt budował na trzech piętrach wyobraźni: jedno było mikroprzestrzenią. Obejmowało dom i ogród. Drugie było mezoprzestrzenią, czyli obszarem obejmującym dom, ogród i drogę do szosy. Trzecia była makroprzestrzenią, czyli całym światem. Ludzie mieszkali nie w domach, a w przestrzeniach. Życie miało toczyć się na galeriach, schodach, dachach, w piwnicach, sklepach, windach, klatkach schodowych.

Lecz nie w łazienkach, łóżkach, toaletach i garderobach. Urządzenia z mikroprzestrzeni potrzebne były jako coś na kształt ubrania. Od płaszczy różniły się tym, że prochowiec narzucany na siebie jako odzienie architektoniczne okrywał makroprzestrzeń od wewnątrz. Architektura okrywała życie. Galeriami oplótł profesor każdy dom, dzięki czemu mieszkanie było na parterze, niezależnie od tego, na którym znajdowało się piętrze. Klatki jako filary znajdowały się na zewnątrz galerii. W klatkach śmierdziało moczem psim, kocim, dziecięcym i pijackim. Ściany zrobiono z czegoś, co nie tłumiło hałasów. Słychać było nie tylko razy, ale też stęknięcia, beknięcia, dźwięki kloaczne i każde słowo dobiegające od sąsiadów. Odgłosy pronatalne przed północą również. Ambasada także była pomnikiem architektury. Korpus mieszkalny pomyślano jako latający talerz, który stoi na sześciu nogach. Podczas trzęsienia ziemi wszystko kołysało się ruchem wahadła. W lecie patelnia będąca dachem nagrzewała się do czerwoności. W zimie nie można tego dogrzać. Plus dziesięć stopni grudniowej temperatury sprawia, że mieszkańcy ulic umierają z zimna. As musiał nauczyć się swojego nazwiska i nowego życiorysu. Nie wiemy jak brzmiało jego prawdziwe. I wiemy tylko trochę, co robił w prawdziwym życiu. Zwykle bierze się datę urodzenia z grobu noworodka na wiejskim cmentarzu.

Przypisuje mu się uczestnictwo w wydarzeniach, w których mógł brać udział jako osoba autentyczna. Żeby nadawać się do tego fachu, trzeba mieć umiejętności oddzielenia siebie od osoby, którą się gra. To coś między teatrem a schizofrenią.

Pożar

Był asem w swojej branży. Noc przed poranną masakrą przebywał w świecie Kamasutry. Włączył film przed północą. Piękny profil kobiecy i dick stojący w napięciu jak strzała w naciągniętej cięciwie przykuły jego uwagę i zaostrzyły apetyt. Oczy kobiety zwracającej wzrok do kamery zapowiadały rozkosz a usta – pragnienie. Zaczynał się pocałunek. Kiedy kadr i kolory są doskonałe, kończy się pornografia.

W Azji Południowej mamy, to znaczy mają, czas kołowy. Wczoraj znaczy jutro i na odwrót. Niebo ołowiane bez jednej chmurki. Srebrne słońce. Niebieskie liście na drzewach. Goła ziemia w ogródku bez jednej trawki. Konsul mieszkał poza ambasadą. Do olbrzymiego drzewa przy bramie dzikie pszczoły wielkości szerszenia przyczepiły torbę z wojłoku, która była ich ulem. Którejś nocy ćokidar, czyli strażnik próbował drągiem zdjąć torbę i wylać z niej miód. Pszczoły siadły na nim i zagryzły na śmierć.

Po ogródku – placyku długości dziesięciu, szerokości piętnastu jardów (szerokość była większa od długości, jak to w dzielnicy Anand Niketan Wesoła Wioska) – ganiały dwa kundle. Czarny, duży, potomek owczarka i mały, żółty, potomek labradora. Pomagały w nocy stróżom. Nie miały zbyt wiele do roboty, bo od dzielnicy dyplomatycznej złodzieje stronili. Ale poszczekać czasami trzeba dla fasonu. Uratowały raz, podnosząc alarm, samochód fiat padmini, który zająłby się od liczników wysokiego napięcia. Ptaki uwiły sobie na nich gniazdko. Łącza wybuchły z powodu drobnego luzu na stykach. Łuk elektryczny powstał w mgnieniu oka. As, jeszcze pijany a już skacowany, nie mógł zasnąć. Hałas psów tuż po wybuchu ściągnął go z łóżka. Wylazł nago przed dom, a tam płomienie lizały maskę samochodu. Wywalił bramę, wypchnął auto i z gaśnicy plunął na zegary, które płonęły już żywym ogniem. Gdyby po liczniku wybuchł także samochód, biuro Asa stałoby się stosem, na którym płoną tajemnice. A znał ich wiele. Takie, o których musiał zapomnieć i inne, które mógł przechowywać wyłącznie w pamięci. Te były ognioodporne. I takie, które odsyłał pocztą kurierską. Te z kolei dzieliły się na kupione za butelkę whisky od miejscowych agentów, napisane samemu, ukradzione korespondentowi i przepisane z gazet. W zbiorach było sporo śmieci, więc pożar miałby co trawić. Strażnik tajemnic wiedział, od jakich powinien był uwolnić pamięć. Nieostrożność w zarządzaniu sekretem groziła karą od upomnienia do śmierci. As, szyfrant lub dziennikarz – każdy z nich miał dostęp do sekretów, ale nie każdy wiedział, co w tajemnicy stanowiło błysk lub cień. Czasami treść mówiła o czymś, o czym pisały gazety. Sekretną była tylko informacja, kto to powiedział i dlaczego. Należało chronić źródła informacji.

Zawodowo chronili je dwaj pierwsi – As i szyfrant. Dziennikarz mógł robić z nimi co chciał. Na przykład mógł się nimi podzielić.

Aresztowanie

Konsula jak zwykle nie było w ambasadzie. Znajdował się na tak zwanym „mieście”. Prowadził interesy, które różnymi nitkami prowadziły nie wiadomo dokąd. Nie musiał się z niczego tłumaczyć, albowiem nominowany został i wysłany przed ambasadorem. Zmiany w resorcie nastąpiły w czasie, gdy obydwaj byli już akredytowani w Azji Południowej. Ambasador, wcześniej niepewny swojej pozycji, stał się nagle panem sytuacji. Nie zamierzał mścić się za półtora roku upokorzeń, które znosił ze strony podwładnego. Grał w szachy. Musisz tak postępować, aby ten, kto cię zaatakuje, wpadł w dziurę po piętnastu ruchach. Tworzenie i maskowanie takich sytuacji jest niezmiernie trudne, ale możliwe. Ambasador zwykle przychodził do biura na kilka godzin w sobotę.

Kiedy nie ma ludzi, można chwilę popisać. Korzystał z ciszy płodnej, choć dźwięczącej jednym, zerowym tonem. Ciszę przerwał telefon. Ambasador wyręczył nieobecnych, urzędujących poza weekendami pośredników i dowiedział się, że dzwoni rozhisteryzowany lekarz z Wrocławia, który prosi o aresztowanie żony w Colombo.

– Ambasada nie jest od aresztowania, a raczej przeciwnie – od uwalniania aresztowanych rodaków – powiedział, polecił poczekać i poszedł do sekretariatu, do innego telefonu, żeby sprawdzić u oficera dyżurnego w komendzie wojewódzkiej policji na drugim końcu świata, czy jest taki lekarz we Wrocławiu. Kiedy otrzymał potwierdzenie, wrócił do swojego gabinetu i do rozmowy z lekarzem.

– Proszę jeszcze raz powiedzieć o co chodzi – rzekł, biorąc kartkę i długopis.

– Moja żona jest w rękach bandytów! Boże! Grozi jej śmierć! Zatrzymali ją w kurorcie na południu Cejlonu! Mają zawieźć do Colombo i zmusić... Zdołała się do mnie dodzwonić, ale teraz kontrolują każde jej słowo!... Ambasador zapisał telefon i kazał się rozłączyć na parę minut. Zadzwonił pod wskazany numer.

– Czy jest pani sama? – zapytał.

– No.

– Czy pani jest Polką?

– Yes.

– Czy obecni przy pani to Polacy?

– No.

– Czy rozumieją po polsku?

– A little bit.

– Wyjeżdża pani z kurortu dziś?

– Yes. After two hours.

– Proszę czekać na mój ph za pięć minut. Zadzwonił z sekretariatu jeszcze raz do Wrocławia.

– Którędy pana żona jechała na Cejlon?

– Przez Kijów i Karaczi.

Wrócił do swego gabinetu i znowu połączył się z kurortem.

– Mówi pani jakimś innym językiem?

– No.

– Oni rozumieją ang?

– Yes and no.

– Co pani grozi?

– Everything.

– Domyślają się z kim pani mówi?

– Father.

– O czym?

– Money.

– Broń?

– They have.

– Niech pani jedzie z nimi do Colombo. Na lotnisku każdy kto tam będzie, to policjant lub wojskowy.

– Understand.

– Proszę iść do toalety.

– Yes.

– Pierwszego napotkanego mężczyznę, a lepiej kobietę, proszę zaczepić i szybko powiedzieć co się dzieje. W Colombo na lotnisku nie ma nikogo poza oficerami służb antyterrorystycznych. Oni panią wyprowadzą z lotniska i wywiozą w bezpieczne miejsce.

– Tks.

– Z bezpiecznego miejsca proszę do mnie zadzwonić.

– Yes. Bye bye.

Odłożył słuchawkę. Zadzwonił jeszcze raz do Wrocławia.

– Dlaczego przez Karaczi?

– Bo taniej – powiedział lekarz.

– Wycieczka?

– Trochę wycieczka, trochę biznes.

– Dlaczego żonę porwano?

– Porachunki.

Cholera z tym konsulem, który powinien tu być – pomyślał. Mafia z Abu Zabi? Kurierka z Polski? Nędzny grosz, idiotka, kretyn żądający aresztowania i gangster rangi regionalnej? Ambasador zadzwonił do Colombo, do konsula honorowego.

– Słuchaj Ken, powiedz służbom na lotnisku, żeby zatrzymały Polkę i wyprowadziły ją tylnym wyjściem. Ona się zwróci do kogoś z waszych.

Po godzinie odezwał się telefon. Ten sam kobiecy głos, lecz już zupełnie inny ton.

– Dziękuję panu. Już bezpiecznie. Oni nadal czekają na mnie na lotnisku. Wydawała się rozbawiona. Wracam jutro do domu – powiedziała.

– Którędy?

– Mam bilety Aerofłotu. Przez Moskwę.

– Znaczy, że to nie Rosjanie – pomyślał.

Upał

Duch człowieka w czasie czerwcowego upału przypomina spękaną ziemię w ogrodzie, która tyle wchłonie wilgoci, ile pies podniósłszy nogę da jej o poranku koło krzaka. Otwarte usta wciągają kłąb waty. Między skroniami warczy piła.

Na piersiach leży wór kartofli. Oczy wypełnione są kryształkami szkła. Język tkwi kneblem w gardle. Jest końcem liścia agawy z kolcem, który gotuje się do ataku, jak skorpion-jednorożec, kiedy wleźć mu nogą do jego „sypialni” w mokasynie. Samochód bez klimatyzatora nagrzewał się do plus osiemdziesięciu stopni, niby czołg na pustyni. Nie można było dotknąć kierownicy, jeśli postał na słońcu. Parkowanie w cieniu, jeśli ktoś znalazł cień, tak samo zmieniało wnętrze w piec. Lokalnie konstruowane klimatyzatory sprawiały, że woda w chłodnicy gotowała się po godzinie, a czasem rura pękała i chłodnica z ulgą pozbywała się wrzątku. Wóz nadawał się do odstawienia na pobocze.

– How are you – spytał uprzejmie Rosjanin z KGB, który udawał dziennikarza gazety „Trud” o nakładzie 22 milionów egzemplarzy. Organ radzieckich związków zawodowych. Tak fascynujący jak jego bucowaty korespondent.

– Paszoł w tak nazywajemyj pizdiec – mruknął As uprzejmie. I dodał: Very well. Thank you and what about your goodself?

Rosjanin, którego pięć lat temu zdemaskowano i usunięto ze Szwajcarii, najwyraźniej chciał pogadać.

– Żarkawato – powiedział nie wiadomo do kogo.

Było ich tu – korespondentów zagranicznych z Moskwy – trzydziestu trzech.

Co robili? Chodzili na konferencje prasowe jak wszyscy inni, pisali komunikaty o byle czym, jeśli tylko mógł pojawić się w depeszy jakiś Rosjanin.

Wyszukiwali bohaterów związanych choćby tylko śladowo ze Związkiem Radzieckim, pisali o nich panegiryki.

Zawał

Żona reportera mieszkającego po sąsiedzku z Asem, też poza ambasadą, ubierała się przed lustrem w sypialni całymi godzinami. As podglądał ją przez okno swojego mieszkania. Okno wychodziło przez ogród na sypialnię dziennikarza. As miał widzieć wszystko, co dziewczyna chciała mu pokazać. Podniecało ją to. Przyglądała się najpierw rajstopkom. Były mało romantyczne. Wolała pończochy samonośne, zwłaszcza wtedy, kiedy miała wieczorem iść na przyjęcie. On powinien był chronić się przed tego typu emocjami. Zdarzyło się parę miesięcy temu na urlopie, że jeden z sygnałów odbieranych przez niego jako srebrne błyski gdzieś daleko przed zamkniętymi oczami zakończył się bólem w mostku. Nogi ugięły się wtedy pod nim i bezwiednie usiadł. Karetka pogotowia była za chwilę w drodze. Sprawdzono markery. Wyglądało, że to zawał. Kiedy walczył, żeby nie stracić przytomności, lekarze kładli go na nosze. Kiedy znalazł się w szpitalu, coś dało mu do zrozumienia, że od tej chwili będzie żył już wiecznie. Wypuścili go po dwu godzinach z diagnozą, że to odwodnienie. Miał od tej pory pić dwa litry płynów dziennie. Łatwo to sobie wyobrazić w tropiku, kiedy połową jednego z dwu litrów płynu jest zazwyczaj roztwór czegoś, co As wypijał codziennie jako 60 procent wody.

Zmiażdżenie Asa przez dwie ciężarówki nie było robotą jego kolegów. Najprawdopodobniej była to operacja kogoś, kto chodził ścieżkami, które As wydeptał w celach zawodowych, budując kontakty z handlarzami broni.

W godzinę śmierci był pijany. Nie trzeźwiał od dwudziestu lat. Ale jemu samemu wydawało się, że jest trzeźwy. Uzależnienie polega na tym, że pije się i gnije po to, żeby czuć się normalnie. Żeby jednak czuć się normalnie można w ogóle nie pić. Tyle tylko, że uzależniony już o tym nie wie. Głód alkoholowy powoduje gonitwę myśli, trwogę, lęki nieuprzedmiotowione, mdłości, więc żeby to skasować czy odsunąć, sięga się po szklaneczkę. Przesunięcie lęków z dziś na dzień następny jest czymś w rodzaju inflacji emocjonalnej: daje się, ale później. Zwierzchnicy Asa wiedzieli o tym wszystkim. Mało tego – ten i ów sam przechodził terapię. Ale As rozpoczął tyle atrakcyjnych tematów i tak starannie ich nie kończył, poszerzając o nowe wątki, że nie mieli jak wycofać go z pierwszej linii i posłać na przykład do archiwum. Na razie był dalej Asem pełną gębą.

Wisielcy

Tuż za kompleksem ambasad znajdowało się olbrzymie pole, na którym miano budować kampus uniwersytecki. Władze miasta szkicowały w planach uczelnię, która przewyższałaby wszystkie uniwersytety na świecie pod każdym względem. Zamierzano przyjmować tam tylko tych, którzy chcieli pisać doktoraty. Jednym z wydziałów chciano odciążyć Szkołę Menadżerów, gdzie na jedno miejsce przypadało 270 tysięcy kandydatów. Miało tam prowadzić zajęcia kilku laureatów nagrody Nobla, w tym dwu miejscowych – fizyk i ekonomista. Śnił im się też wydział X, na który planowano przyjmować po egzaminie tak trudnym, żeby nikt nie mógł go zdać. Teren nadawał się tylko na trasy biegów porannych, które mało kto uprawiał ze względu na upały. Miejsce na kampus było atrakcyjne z punktu widzenia deweloperów. Suche badyle na wysokość chłopa, tu i ówdzie kępka trawy, w środku pola – ceiba, piękne rozłożyste drzewo, coś na kształt baobabu, dające nieco cienia. A pod ceibą zrzucona z ciężarówki sterta betonowych płyt najwyraźniej czekających na rozpoczęcie inwestycji. W miesiąc po nieszczęśliwym wypadku na moście ćokidar idący po pracy do domu na przełaj przez kampus zauważył coś niebywałego w tym mieście: dwa męskie ciała zwisające z gałęzi ceiby. Zatrzymało go jak gdyby doznał paraliżu nóg i przewróciło na ziemię. Chciał wzywać pomocy, ale nikt by niczego nie usłyszał. Duchy dwu mężczyzn najwyraźniej chciały zabrać go ze sobą. Minęło kilka minut, jak podpierając się rękami spróbował powstać chwiejnym ruchem. Rzucił okiem na ceibę. Wisielców nie było.

– Co u licha – pomyślał. Czasami zdarzały mu się zwidy, ale nie po pracy, nie o świcie. Co prawda odwodnienie organizmu powoduje napływ sennych obrazów, może to zatem brak wody... Omijając ceibę dobrnął do furtki muru ogradzającego kampus. Postanowił niczego nie mówić. Bał się drwin. Ktoś wiszący na drzewie to dowód na łamanie praw człowieka przez Boga. Byli tacy w służbie ochrony osiedla, porządnie wykształceni, którym nie odpowiadała praca w administracji czy biznesie, bo jako stróże zarabiali więcej. Naród filozofów i matematyków. I przede wszystkim – bankierów.

Spółdzielnia produkcyjna

Kiedy przyszły As chodził do szkoły powszechnej na wsi, agitatorzy nie dawali chłopom żyć, nawiedzając ich z broszurami o spółdzielniach produkcyjnych. W Kletnie, skąd pochodził As, reformie rolnej podlegał majątek Budnego na Podzamczu. Ludzie dopiero co dostali po spłachetku ziemi, a już trzeba ją było oddawać. Nikt spośród agitatorów nie wiedział, jak się do tego zabrać.

Wszystkie wozy postawimy na jednym podwórku? Wszystkie krowy spędzimy do jednej obory? Zaorzemy miedze? A jak ktoś nie zechce? Kto będzie rządził w spółdzielni? Najgłośniej agitował Luterek koniokrad. Bali się go ludzie w czasie wojny, jeszcze bardziej po wojnie, bo podobno wstąpił do UB. Po wojnie lub pod jej koniec grasował bezkarnie. Pod wieczór przychodził w wojskowym płaszczu, z karabinem, do chłopskiej chałupy i mówił, że potrzebna mu podwoda. Chłopi na ogół nie odmawiali partyzantom, bo raz uważali, że trzeba ją dać, a po drugie bali się, że partyzanci sami sobie wezmą co im trzeba, a resztę puszczą z dymem. Koniokrad był chłopem z jednej z wiosek koło Kletna, żyjącym nie wiadomo z czego, pijącym. Przyszedł do ojczyma Asa i kazał sobie dać zaprzęg. Kostrzewa zaprzągł parę koni, wsiedli na wóz, ujechali parę kilometrów za cmentarz, koniokrad rąbnął kolbą karabinu Kostrzewę w plecy i kazał mu skakać z fury. Co było robić – Kostrzewa wrócił do domu bez koni, bez wozu, z wielkim sińcem na plecach.

Po wojnie koniokrad o nazwisku Luterek – w tamtej okolicy każdy nazywał się Luterek – zaczął chlać jak szewc i ledwo widział na oczy. Wszyscy wiedzieli, że koniokrad, ale się go bali. W tej wiosce ukradł konie tylko Kostrzewie.

Wcześniej kradli z bratem w innych wioskach. Raz w Chmielu kiedy wzięli już trzecią parę i przyszli po czwartą, czekało na nich dwudziestu chłopa z widłami w rękach. Luterek ledwo się wymknął, jego brata roznieśli.

Kostrzewa słyszał o tej historii, ale był człowiekiem głęboko wierzącym, chodził po sumie do kościoła i liczył tacę. Nie chciał żadnych porachunków. Luterek ślubował kiedyś w kościele, że przestanie bić żonę i że kończy z wódką. Zdaje się, że już mu padło na mózg, bo godzinami leżał przed kościołem ułożony w figurę krzyża. Twarzą do ziemi.

Kiedyś rano kościelny szedł do zakrystii i zobaczył w jaśniejącym półmroku, że Luterek leży krzyżem, tak jak gdyby przeleżał całą noc. Teraz rano agitował, a w nocy kładł się pod kościołem. Ktoś przybił go wreszcie widłami do ziemi.

Przyszły As zgłosił się do brygady agitacyjnej w szkole. Nauczycielka, sama dopiero po maturze, w mundurku z czerwoną chustą, rozliczała uczniów z ich pracy nad rodzicami.

– Kostrzewa, kiedy twój ojciec zapisze się do spółdzielni produkcyjnej? Za odpowiedź dostawało się stopień. Przyszły As zapytał przy kolacji – tato, kiedy wstąpicie do spółdzielni. Kostrzewa zbladł, wstał, wymierzył wzrokiem odległość i kopnął chłopca przez krzesło od spodu, aż ten poleciał na wyrko.

Następnego dnia za odpowiedź dostał piątkę, a pani kazała przyjść jutro z dwustu złotymi na wycieczkę do Stalinogrodu. As nie przyniósł, a pani zebrała od pozostałych i dokądś wyjechała. Na zawsze.

Reporter

Czasy spółdzielni produkcyjnych minęły, ale informacja nadal była reglamentowana. Kto miał władzę ten miał informację. I kto miał informację, ten miał władzę. Zyndram wiedział, że wiadomość była tym, czego nie wiedzieliśmy przed chwilą. Była i jest czymś, co ktoś gdzieś z jakiegoś powodu chciał stłamsić. Wszystko inne to reklama. Nie bez przyczyny wywiad pojawia się jako nazwa gatunku dziennikarskiego, lecz także jako nazwa służby państwowej, która na pierwszym miejscu stawia informację. Zbiera, obrabia, interpretuje i fałszuje to, co ktoś chciał ukryć. Za czasów cenzury, co Zyndram pamiętał z własnych doświadczeń, informacje nieważne przekazywano bez ograniczeń. Im bliżej były reklamy, tym większe szanse miały na druk. Im dokładniej opisywały stan rzeczy, tym mniejszy krąg odbiorców nimi obdzielano. Ktoś informacją rządził, tak jak rządzi się społeczeństwem.

Właściciel informacji dzielił je na oficjalne, pozytywne, hagiograficzne i propagandowe czyli dobre, mające przekonać odbiorców do treści, która była odpowiednio ułożona. I na niebezpieczne, bulwersujące, czyli złe. W krajach o wolnych mediach informuje się wbrew zasadom reglamentacji. Zła wiadomość to wiadomość na pierwsze strony, a dobra wiadomość to nuda.

W świecie dziennikarskich początków Zyndrama informacja pospolita adresowana była do zwykłych odbiorców, natomiast informacja wycięta przez cenzurę trafiała na najwyższe piętra. Biurka miały nogi różnej długości. Waga informacji musiała odpowiadać wysokości stołu. Na biurko najwyższe trafiały cztery kartki z dziesięciu tysięcy stron, na których opisywano to, co działo i stało się wczoraj. Władza podejmuje decyzje na podstawie informacji o tym, co się stało. Zyndram myślał, żeby przestać opisywać to co było, bo to robią historycy. Dziennikarz powinien pisać o tym, co będzie. Gdyby Zyndram zabrał się do pisania o tym, co rzeczywiście będzie, to widząc, jak jego żona ubiera się i rozbiera dla Asa, umiałby postawić prognozę.

Per procura

Przed wyjazdem do Azji Południowej Zyndramowi zdarzyła się przygoda warta książeczki do czytania w pociągu. Bohaterką jest Prymulka, jak nazywano w szpitalu drobną, rudą pielęgniareczkę, która nie marnowała towarzysko żadnego dyżuru.

Poprosiła dziennikarza szykującego się do dalekiej podróży, żeby wystąpił jako jej narzeczony w zastępstwie rzeczywistego narzeczonego, Polaka, który nie mógł przyjechać z Kanady, bo bał się, że go wsadzą i nie wypuszczą. Prymulka dogadała się z nim listownie, że wezmą ślub, a wtedy ona dostanie wizę i zamieszkają razem w Edmonton, a czy uda się małżeństwo, mieli dopiero sprawdzić. Ślub per procura odbył się najpierw w Urzędzie Stanu Cywilnego a potem w kościele. Panna młoda w białym kostiumiku klęczała przed ołtarzem i modliła się gorąco. Zyndram Mierosławski stał obok wyprostowany jak struna. Słychać było szept jakiejś starszej pani:

– Bezbożnik. Nie uklęknie.

Duchowny związał im stułą ręce, wymienili obrączki i uśmiechy. Można było jechać do domu na bankiet. „Nie będziemy pili ani też kosztować, aż panna Prymulka da się pocałować, gorz-ko, gorz-ko”.

Potem małżonkowie poszli do sypialni. Pan młody wyjął scyzoryk i zaciął się w palec. Zakrwawił prześcieradło i wystawił je przez drzwi. Rozległy się oklaski, tymczasem Prymulka ściągnęła majteczki i zaczął się akt, w którym ujawniła wirtuozerię.

Podwójna nieufność

Zyndram naczytał się literatury szpiegowskiej, żeby nie dać się wkręcić poszukiwaczom agentów. Nie były to książki przygodowe, a publicystyczne i naukowe. Wiedział, że to co będzie robić, niczym nie różni się od tego, co pisze ambasador czy oficer wywiadu pod przykrywką. Reporterzy natychmiast odróżnią kolegę z branży od szpiega, który chce uchodzić za korespondenta.

Wystarczy parę słów, wygląd notesu, sposób zadawania pytań. Pisząc depeszę, a potem komentarz i jeden, i drugi robią to samo. Odpowiadają na pytanie co się stało, co oni o tym sądzą i co z tego dla nas wynika. Komentarz reportera czyta kilkaset tysięcy osób. Notatka oficera wywiadu trafia do kilku. Komentarz dla mediów jest jawny, szyfrogram wywiadowczy musi być tajny.

Reporter i szpieg patrzą na siebie zawsze z podwójną nieufnością. Są konkurentami. Depesza reportera jest szybsza, dokładniejsza i lepiej napisana. Szyfrogram jest zawsze spóźniony, bo mówi o tym, o czym wszyscy już dowiedzieli się od reportera. Jest bardziej ogólnikowy, bo oficer pisząc tekst szykuje sobie od razu „blachę na dupę”. I jest oszczędniejszy, bo to nie literatura, chociaż wywiad dał prozie wielu wybitnych autorów: Daniela Defoe, Józefa Ignacego Kraszewskiego, Grahama Greena, Johna le Carré i Vincenta V. Severskiego.

Oficerowie wywiadu mają dziennikarzy za nic. Szpieg musi wejść do laboratorium atomowego i wynieść stamtąd próbkę plutonu, natomiast komentator pisze o ewentualnych skutkach ataku kraju małego na supermocarstwo lub odwrotnie i niczego nie musi udowadniać. Politycy podejmują decyzje nie na podstawie raportów wywiadowczych, a po przeczytaniu sugestywnych komentarzy w prasie. Gdyby było inaczej Breżniew nie wszedłby do Afganistanu a George W. Bush do Iraku.

Szyfr

Szyfrant zaczął poranek jak zwykle od rozmyślania o tym, że jeszcze żyje, że ma pracę, którą lubi i że stworzył sobie własny świat, żeby nie zwariować. Czy robi coś, żeby skrócić sobie życie? Nałóg. Czy ma jakiś nałóg? Praca może być nałogiem. Skąd wzięła się jego praca, jak trafił on sam do tej pracy i czy robi coś, żeby czasem się odtruć?

Człowiek najpierw rysował i malował a dopiero potem zaczął pisać. Szyfrant przekształca tekst w języku pisanym na informację w języku „malowanym”. Dziś szyfr zamieniający szereg liter na cyfry w oparciu o 178 kartę wspomnień generała Grąbczewskiego z 1920 roku, wiersz siódmy od góry, o kant dupy potłuc. Komputer rozwiąże każdy taki (cyfrowy) szyfr w sekundę. Trudniejszym jest szyfr pulsujący. Głos to fala podłużna. Gdyby ją puścić przez modulator, który zmienia gęstość i rzadkość fali podłużnej, to można by słać depesze z ambasad otwartym tekstem.

Dziś wywiady zajmują się nie tyle zbieraniem, co zniekształcaniem i fałszowaniem informacji. Wprowadzanie przeciwnika w błąd jest tyle samo warte co zdobycie informacji o jego zamiarach.

Świat zaczął się od niemożności złamania tajemnicy: w jaki sposób punkt o nieskończonej gęstości potrafił eksplodować i zamienić się we Wszechświat? Tajemnicą pozostaje także odpowiedź na pytanie, czy czas istniał przed powstaniem świata. Stephen Hawking wymyślił Czarną Dziurę, która pochłania informacje wstecz z prędkością większą od prędkości światła, co jest możliwe tylko w grawitacji kwantowej. Ale tego nie połączono jeszcze z mechaniką kwantową. Czarna Dziura pochłania informacje, których potem nie da się już odczytać. Szyfruje w jedna stronę.

Alfabet a potem język to ochrona tajemnicy przed obcymi. Litera jest odpowiednikiem dźwięku. Porządkowaniem liter w słowa a słów w zdania zajmuje się gramatyka – w starożytnych Indiach królowa nauk. Porządkowaniem dźwięków – muzyka.

Szyfrant, Władysław Zamek, ps. Jednorożec, oficer, którego właśnie poznajemy, przerwał rozważania, bo wezwał go ambasador i wręczył mu kartkę z cyframi.

Szef placówki używał czasem własnego szyfru, żeby depesza dotarła bezpośrednio do ministra, a nie najpierw do wywiadu.

Wywiad, czyli inteligencja

Potrzeba znajomości zamiarów przeciwnika jest skutkiem działania instynktu przeżycia. W czasach „przedumysłowych” odpowiedź na pytanie „co się stanie?” była zmartwieniem wróżbitów, magów i astrologów.

W czasach dzisiejszych