Szokujące tajemnice autorów lektur szkolnych - Sławomir Koper - ebook + audiobook + książka

Szokujące tajemnice autorów lektur szkolnych ebook i audiobook

Sławomir Koper

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kolejna porcja smakowitych historii dotyczących klasyków literatury.

Poprzednie części p.t. „Sekretne życie autorów lektur szkolnych” i „Nieznane losy autorów lektur szkolnych” stały się wydawniczymi hitami.

  • „Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę”. Gustaw i Maryla. Prawda i legenda o największej romantycznej miłości Mickiewicza
  • Ku pokrzepieniu serc i sakiewki. Mały rycerz i jego dziurawe kieszenie. Henryk Sienkiewicz w wersji finansowej
  • Urszulka w ogóle nie istniała, a Jan Kochanowski nie tylko wielkim poetą był, ale i zamożnym przemysłowcem? To wszystko lipa?
  • Mikołaj Rej. Pieniacz, żarłok i patriota. Żywot człowieka nie do końca poczciwego.
  • Gabriela Zapolska. Wszystkie sezonowe miłości autorki „Moralności pani Dulskiej”
  • Józef Kraszewski. Pracoholik – rekordzista. Największy szpieg wśród pisarzy i najskuteczniejszy agent wpływu warszawskiej finansjery
  • Janusz Przymanowski. Czterej pancerni i bujda na resorach. Komunistyczna bezpieka na tropach najpopularniejszego pisarza PRL-u.
  • Amazonia, Tahiti i Madagaskar. Arkady Fiedler. Podróżnik, odkrywca, wieczny emigrant. Dywizjon 303 i Patriotyczny Ruch Ocalenia Narodowego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 5 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
4,1 (35 ocen)
18
8
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tom_swiat

Nie oderwiesz się od lektury

Druga strona, ta mniej znana, jest zawsze ciekawsza.
00

Popularność




Witkowi

Okładka

Fahrenheit 451

 

Redakcja

Katarzyna Litwinczuk

 

Korekta

Firma UKKLW

– Weronika Girys-Czagowiec, Maria Rudneva

 

Dyrektor wydawniczy

Maciej Marchewicz

 

Ilustracje współczesne

Jan Tatura

 

Źródła ilustracji historycznych

Wikipedia, Polona, Nonsensopedia,

Narodowe Archiwum Cyfrowe, nina.gov.pl, Wikicytaty,

archiwum Fahrenheit 451

 

© Sławomir Koper

© Copyright for Fronda PL Sp. z o.o.,

Warszawa 2022

 

ISBN 9788380797536

 

WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Od Autora

Nigdy nie miałem ambicji, by pisać kompletne biografie moich bohaterów – wolałem się koncentrować na najbardziej interesujących mnie fragmentach ich życiorysów. Zwłaszcza że tematy, które poruszam, często pomijano w oficjalnych biografiach, gdyż były uważane za niepoważne lub wręcz skandaliczne. Zawsze odnosiłem wrażenie, że ich zbyt pruderyjni autorzy z rozmysłem pomijają to, co najciekawsze, a przecież nic tak nie wzbudza zainteresowania jak informacje o życiu prywatnym i uczuciowych perypetiach znanych osób. Dlatego swoich bohaterów zdejmuję z pomnika i staram się przedstawiać ich z ludzką twarzą.

Podobnie jest z autorami lektur szkolnych – przez całe lata byli gloryfikowani, a w podręcznikach czytaliśmy o nich jak o ideałach bez skazy. Natomiast moi bohaterowie mieli jednak swoje przywary, nałogi, problemy i niewygodne sekrety, zaś ich życie intymne i upodobania erotyczne nie zawsze wyglądały budująco.

Wprawdzie o wartości pisarza decydują przede wszystkim jego utwory, ale uważam, że absolutnie nie można pomijać jego życiowych zawirowań, gdyż właśnie one bardzo często znajdowały odbicie w twórczości – bez tego wiele kwestii pozostałoby całkowicie niezrozumiałych.

Oto trzeci tom mojej serii o autorach lektur szkolnych. Tym razem portretuję ośmioro pisarzy, a rozstrzał czasowy jest znaczny – zaczynam bowiem w epoce renesansu, kończę zaś u schyłku XX wieku.

Podejrzewam, że dla większości Czytelników informacje, które tu zgromadziłem, będą dużym zaskoczeniem, zwłaszcza że – jak zawsze – opierałem się wyłącznie na dokumentach i relacjach z epoki.

Czy Urszulka z Trenów Kochanowskiego naprawdę istniała? A Gabriela Zapolska była lepszą aktorką czy pisarką? O niczym nie przesądzam, wnioski pozostawiam Państwu.

Bez wątpienia natomiast Mikołaj Rej okazał się wyjątkowej kategorii warchołem i pieniaczem, a Janusz Przymanowski, ojciec Czterech pancernych i psa – wrogiem komunizmu (chociaż tylko przez kilka powojennych lat).

Z kolei słynny podróżnik Arkady Fiedler przed wojną z lubością uprawiał seksturystykę i miał dwie lub trzy „żony” na Madagaskarze, a potem kolejne dwie na Tahiti – do czego zresztą bez zbytniego skrępowania się przyznawał.

Maryla Wereszczakówna wcale nie była największą miłością Mickiewicza, Henryk Sienkiewicz – jak na humanistę – nieźle kalkulował, a Kraszewski faktycznie szpiegował dla Francji i miał słabość do partnerek młodszych od niego o kilkadziesiąt lat.

Najważniejsze jest dla mnie to, by przedstawiać fakty bez ich specjalnej interpretacji. Czytelnicy sami ocenią, czy ten zabieg jest udany. Wierzę, że Państwa opinia o tej książce będzie pozytywna.

Sławomir Koper

Tajemnice ojca polskiej poezji. Przypadek Jana Kochanowskiego

Wydawać się to może nieprawdopodobne, ale o życiu Jana Kochanowskiego wiemy stosunkowo niewiele. Z tego też powodu analiza literacka jego utworów obejmuje setki pozycji, a prace typowo biograficzne można policzyć zaledwie na palcach jednej ręki. Co gorsza, większość z nich wypełniają informacje niesprawdzone, domysły lub zwykłe konfabulacje. Ciekawostką pozostaje również fakt, że wiele utworów mistrza z Czarnolasu było przez lata w ogóle niewydawanych, gdyż uznawano je za nieprzyzwoite. Nie pasowały zatem do jego wizerunku jako człowieka dbającego o moralność społeczeństwa i zainteresowanego niemal wyłącznie dobrem Rzeczypospolitej i jej mieszkańców.

Czaszka poety

Dodatkowym problemem dla badaczy jest fakt, że w tym samym czasie co poeta żyło w Polsce jeszcze osiemnastu (!) Janów Kochanowskich. Część z nich była z nim spokrewniona, natomiast z pozostałymi łączyły go tylko imię i nazwisko. Z tego też powodu zachowało się niewiele dokumentów, które bezsprzecznie dałoby się powiązać z autorem Trenów, tym bardziej że burzliwe wydarzenia poprzedniego stulecia drastycznie uszczupliły polskie zasoby archiwalne. Nie można zatem jednoznacznie odrzucać biografii poety powstałych na przełomie XIX i XX wieku, bowiem ich autorzy mieli dostęp do istniejących jeszcze źródeł. Chociaż często wyciągali zbyt śmiałe lub fałszywe wnioski.

Inna sprawa, że znaczna część ówczesnych badaczy własną inwencją wypełniała białe plamy w życiorysie Kochanowskiego, co sprawia, że obecnie jego biografię można uznać za jedną z najbardziej zakłamanych w dziejach naszej kultury. Po latach bowiem dywagacje i rekonstrukcje biografów często okazują się niewiele warte i nie wytrzymują krytyki historycznej. Czasami można je wręcz porównać z z napisaną przez Janinę Porazińską fabularyzowaną powieścią o tym poecie, pt. Kto mi dał skrzydła, która jako lektura szkolna zapisała się jak najgorzej w pamięci autora niniejszej książki.

Problem stanowi bowiem już sama data urodzin Kochanowskiego, gdyż przed soborem trydenckim (1545-1563) nie wymagano wystawiania metryki chrztu. Przyjmuje się, że był to rok 1530, gdyż na nagrobku autora Fraszek określono, że umierając w sierpniu 1584 roku, miał 54 lata. Tylko że z równym powodzeniem mógł przyjść na świat w roku poprzednim, ewentualnie następnym – i również w identyczny sposób określono by wiek Kochanowskiego. Wiadomo jednak, że gdy 40 lat wcześniej przyjmowano go w poczet żaków Akademii Krakowskiej, powinien mieć ukończone 14 lat. Ale czy nie miał wówczas więcej – pozostaje tajemnicą.

Nawet dzienna data śmierci uwieczniona na jego nagrobku jest niepewna. Nie wiemy również, gdzie początkowo został pochowany. Obecnie właściwie też nie ma grobu, gdyż zgodnie z carskim ustawodawstwem na początku XIX wieku szczątki rodziny Kochanowskich zostały usunięte z kościoła w Zwoleniu i pochowane w pobliżu świątyni. Wprawdzie po latach ponownie trafiły do kościoła, ale były już tak przemieszane, że nie udało się ustalić, do kogo właściwie należą. Zatem ponowny pogrzeb, który zorganizowano poecie w czerwcu 1984 roku, miał raczej charakter symboliczny.

Oddzielnym tematem są losy czaszki Jana Kochanowskiego. W 1791 roku kościół w Zwoleniu odwiedził historyk i bibliofil, Tadeusz Czacki. Otworzył trumnę poety i zabrał czaszkę, którą kilka lat później przekazał księżnej Izabeli Czartoryskiej. W ten sposób głowa Kochanowskiego znalazła się w zbiorach pałacu w Puławach.

Obecnie podobne postępowanie wydawać się może charakterystyczne dla hieny cmentarnej, ale u schyłku XVIII wieku uważano je za normalne. W ten sposób okazywano cześć wielkim postaciom z dziedziny polityki czy kultury. Wystarczy przypomnieć, że księżna Izabela szczyciła się posiadaniem fragmentów szkieletu Bolesława Chrobrego, które zresztą także otrzymała od Czackiego.

Czaszka Kochanowskiego trafiła później wraz z puławskimi zbiorami do paryskiego hotelu Lambert, a w drugiej połowie XIX stulecia przekazano ją do nowo powstałego Muzeum Książąt Czartoryskich w Krakowie. Z czasem szczątki poddano oględzinom antropologicznym i wówczas część badaczy uznała, że czaszka nie mogła należeć do poety, gdyż była typu… kobiecego (!). Obrońcy jej autentyczności podnosili natomiast, że Słowacki także miał czaszkę typu kobiecego i nikt mu nie zarzucał, iż podszywał się pod mężczyznę.

Podobne opinie wygłaszano jeszcze na początku obecnego stulecia, aż wreszcie rzekomymi szczątkami Kochanowskiego zajęli się specjaliści od medycyny sądowej. Ustalili z prawie 90-procentowym prawdopodobieństwem, że były to jednak szczątki kobiety, a ostateczny cios obrońcom autentyczności głowy poety zadali genetycy. Stwierdzili, że w profilu genetycznym nie występuje chromosom Y, co oznaczało, że właścicielem czaszki musiała być osoba płci żeńskiej. Zatem albo Kochanowski był kobietą, albo Czacki pomylił się przy otwieraniu trumny (czasami mu się to zdarzało).

Określono również, że osoba, której szczątki badano, w chwili śmierci miała około 40 lat, co może sugerować, iż czaszka prawdopodobnie należała do żony poety, Doroty Podlodowskiej. Zaniechano zatem pomysłu, by uroczyście pochować szczątki na Wawelu w krypcie wieszczów, obok Mickiewicza i Słowackiego. W ten sposób zdezawuowano kolejną legendę narodową – najwybitniejszy polski literat epoki renesansu nie tylko nie ma swojego grobu, ale nawet jego głowa nie jest ozdobą szacownej kolekcji muzealnej.

Bunt żaków

Poeta urodził się w Sycynie i pochodził z rodziny szlacheckiej osiadłej od pokoleń na Sandomierszczyźnie. Kochanowscy pieczętowali się herbem Korwin i uchodzili za średniozamożnych ziemian. Była to rodzina dość płodna – poeta miał aż dwanaścioro rodzeństwa (z dwóch małżeństw ojca). W związku z tym, że na świat przyszło aż ośmiu chłopców, nie najlepiej rokowało to na przyszłość finansową rodziny.

Przy okazji warto jednak dodać, że nie tylko Jan był uzdolniony literacko. Jego dwóch młodszych braci: Mikołaj i Andrzej było tłumaczami literatury antycznej, natomiast bratanek Piotr – poetą.

Nic nie wiadomo o początkach edukacji przyszłego Jana z Czarnolasu. Badacze wysuwają różne hipotezy, ale brakuje argumentów na ich poparcie. Być może Kochanowski pobierał naukę domową, ewentualnie uczęszczał do szkół parafialnych w Zwoleniu lub Policznej. Niewykluczona też jest jego edukacja w nieodległym Sieciechowie, gdzie szkołę parafialną prowadzili benedyktyni.

Pewną informacją jest dopiero wpis w archiwum Akademii Krakowskiej, gdzie Kochanowski rozpoczął studia w 1544 roku. Nie wiadomo natomiast, na jakie wykłady uczęszczał ani w ogóle ile czasu spędził w murach Akademii. Opinie badaczy są tu bowiem bardzo rozbieżne i oscylują pomiędzy dwoma a pięcioma latami, z czego bardziej prawdopodobna wydaje się druga hipoteza. A to oznaczałoby, że przyszły poeta wziął udział w słynnym buncie żaków wiosną 1549 roku.

To stosunkowo mało znana sprawa i warto poświęcić jej chwilę uwagi, gdyż na pewien czas sparaliżowała pracę uczelni. W maju 1549 roku grupa studentów zelżyła w pobliżu swojej bursy dwie niewiasty zajmujące się nierządem, które z niewiadomych powodów udawały się na pobliską plebanię. Jedną z nich, Juliannę Cjanowską, nazwano „wdową po połowie Krakowa”, natomiast drugiej, Reginie Strzelimusównie, proponowano raczej wizytę w bursie niż na plebanii.

Miejscowego kanonika, Andrzeja Czarnkow- skiego, nie było akurat na miejscu, zatem za prostytutkami ujął się przełożony jego służby, Jan Reszkowski. Zresztą chyba bardziej w obronie ich honoru, gdyż obie panie przebywały już w tym czasie na plebanii i nie zagrażało im żadne niebezpieczeństwo. Na czele swoich podwładnych Reszkowski wypadł z budynku i zaatakował studentów. Zdemolowano bursę, zraniono kilku żaków, a jeden z nich (Jerzy z Pienian) został zabity.

Następnego dnia duża grupa studentów chciała złożyć skargę u króla Zygmunta Augusta, ale zostali odprawieni przez jego urzędników. W odpowiedzi uformowano pochód przez miasto, obnosząc ciało zabitego kolegi i ogłaszając kanonika Czarnkowskiego sprawcą jego śmierci. Zwłoki pochowano dopiero wieczorem.

Tymczasem skargę odrzucił także rektor uczelni, co spowodowało, że żacy zagrozili opuszczeniem Akademii. Była to całkiem realna groźba – doświadczyła tego w 1410 roku choćby czeska Praga, gdy większość studentów porzuciła miejscowy uniwersytet, przenosząc się do Lipska. Bez żaków i ich czesnego żadna akademia nie mogła funkcjonować. Ponadto studenci stanowili znaczny procent mieszkańców Krakowa – ich nieobecność byłaby ciosem wizerunkowym i gospodarczym dla miasta.

Sytuacja stała się groźna i wówczas interweniował król, który zobowiązał się do przekazania sprawy sądowi biskupiemu. Jednocześnie nakazał, by studenci powrócili do nauki. Z niewiadomych powodów żacy oskarżali o zbrodnię kanonika, a nie jego podwładnego, co z góry stawiało ich w niekorzystnej sytuacji.

Tym bardziej że niebawem przeszli od słowa do czynu – osiem dni po zabójstwie kolegi Czarnkowski został obrzucony kamieniami na rynku. Jednego ze sprawców schwytano i poddano torturom, co jeszcze bardziej wzburzyło nastroje. Studenci postanowili więc opuścić uczelnię i miasto. 4 czerwca z pieśnią na ustach Ite in orbem universum (Idziemy w świat) wyszło z Krakowa podobno ponad sześć tysięcy żaków. Liczba ta może być jednak zawyżona, gdyż miasto liczyło wówczas nieco ponad 20 tysięcy mieszkańców. Ale z drugiej strony wiadomo, że jesienią na Wydziale Filozoficznym zajęcia prowadziło zaledwie 17 wykładowców z ogólnej liczby 42.

Część młodzieży niebawem miała powrócić do Krakowa, część jednak przeniosła się na inne uczelnie, a niektórzy wyjechali do domów. Czy w tej liczbie był Jan Kochanowski? Nie wiadomo, gdyż jego biografia z tych lat jest bardzo niepewna. Ale faktycznie nie studiował już więcej w Krakowie, zatem bardzo prawdopodobne, że brał udział w słynnym buncie żaków. Młodość bywa przecież szalona i bezkompromisowa, a studenci zawsze uchodzili za najbardziej zrewoltowaną część społeczeństwa.

Kanonik Czarnkowski został z czasem biskupem poznańskim i nagrodził wówczas wiernego Reszkowskiego kanonią. Natomiast fatalnie skończyła jedna z prostytutek zamieszanych w sprawę. Niebawem po studenckiej aferze Strzelimusówna została oskarżona o zabójstwo matki i skazana na karę śmierci. Wyrok wykonano zgodnie z ówczesnym prawem, topiąc matkobójczynię w Wiśle zaszytą w worku z psem i kotem…

Wieczny student

Bez względu na to, jak długo przyszły poeta studiował w Krakowie i z jakich przyczyn go opuścił, pod Wawelem nie uzyskał żadnego dyplomu. Niewykluczone zresztą, że na krótko pojawił się na jednej z uczelni niemieckich, ale pewną informacją jest dopiero fakt, że jesienią 1551 roku rozpoczął studia na uniwersytecie w Królewcu. Był to ośrodek powołany do życia przez lennika Królestwa Polskiego, ostatniego mistrza Zakonu Krzyżackiego w Prusach, księcia Albrechta Hohenzollerna.

Ze względu na luterańskie wyznanie władcy zarówno cesarz, jak i papież odmówili zatwierdzenia prawa do nadawania stopni naukowych przez uczelnię, ale podobnych oporów nie miał Zygmunt August. Obdarzył królewiecki uniwersytet takimi samymi przywilejami, jakie posiadała Akademia Krakowska. Na tej uczelni studiowało wielu Polaków, a poza Kochanowskim – także jego dwaj bracia i jeden z kuzynów.

Nie zmienia to faktu, że przyszły poeta przebywał w Królewcu tylko przez kilka miesięcy, gdyż w sierpniu 1552 roku pojawił się Padwie, gdzie rozpoczął studia na Wydziale Humanistycznym. Miejscowy uniwersytet uchodził za jeden z najlepszych w Europie, a samo miasto było typowym ośrodkiem akademickim, gdzie mieszkały tysiące żaków z całego kontynentu. Padwa – ze swym znakomitym klimatem naukowym – była wówczas jednym z najważniejszych ośrodków renesansowej myśli filozoficznej, a Polacy tworzyli tam silną kolonię.

Kochanowski studiował w Padwie przez trzy lata, wybierając wolny tok nauki, co oznaczało, że uczęszczał na zajęcia zgodnie ze swoimi zainteresowaniami. Także we Włoszech nie uzyskał żadnego dyplomu, ale śledząc jego późniejsze losy, można odnieść wrażenie, że nie interesowało ukończenie studiów, lecz wyłącznie samo zdobywanie wiedzy.

W efekcie ponownie pojawił się w Królewcu, gdzie cieszył się przychylnością księcia Albrechta. Najwyraźniej nie przeszkadzał mu protestancki charakter uczelni, zresztą wśród jego znajomych byli także innowiercy. Rzeczpospolita tamtych lat uchodziła za najbardziej tolerancyjny kraj w Europie i faktycznie była jedynym państwem, gdzie nie toczono wojen religijnych. Sam Kochanowski dobrze wpisywał się w ten światopogląd – gdy bowiem zmuszono do opuszczenia Polski nuncjusza papieskiego Alojzego Lippomana, pożegnał go złośliwą fraszką.

 

„Pośle papieski rzymskiego narodu,

uczysz nas drogi, a sam chybiasz brodu.

Nawracaj lepiej niźli twój woźnica.

Strzeż nas tam zawieźć, gdzie płacz i tęsknica”1.

 

Natomiast gdy ponownie zdecydował o wyjeździe do Padwy (oficjalnie ze względu na chorobę oczu, gdyż w pobliżu tego włoskiego miasta funkcjonowały źródła lecznicze), otrzymał od księcia pruskiego dar w wysokości 50 marek.

Na włoskim uniwersytecie pozostał do początku 1557 roku, kiedy to otrzymał wiadomość o śmierci matki i powrócił do kraju. Miał jeszcze raz udać się na rok do Padwy, ale chociaż w sumie studiował prawie przez 15 lat, nigdy nie zdobył formalnego wykształcenia akademickiego. Zapewne wcale mu to nie przeszkadzało, podobnie jak jego następcom z Adamem Mickiewiczem i Henrykiem Sienkiewiczem na czele. Wybitne osobowości trudno bowiem wtłoczyć w nurt zinstytucjonalizowanej edukacji.

Kariera i finanse

Sytuacja majątkowa Kochanowskiego nie wyglądała najlepiej, poeta miał przecież kilku braci i dziedziczny majątek musiał zostać podzielony. Wcześniej rodzina uchodziła za średniozamożnych ziemian, teraz poeta należał już do uboższej szlachty. Wprawdzie nie groziła mu całkowita utrata podstaw egzystencji, ale o życiu bez trosk finansowych mógł zapomnieć.

Z podziału rodzinnego majątku otrzymał niewiele: połowę Czarnolasu, kuźnię, młyn i stawy rybne na strumieniu zwanym Grodzką Rzeką2. W przypadającej mu części ojcowizny nie było nawet dworu mieszkalnego, a dodatkowo Jan musiał spłacić braci kwotą 400 złotych, czyli około 100 tysięcy euro tytułem wyrównania majątkowego.

Nic zatem dziwnego, że poeta stanął przed poważnym dylematem wyboru drogi życiowej. W jego czasach dla niezamożnego, ale wykształconego młodego szlachcica istniały właściwie tylko dwie możliwości: świecka kariera dworska lub wstąpienie do stanu duchownego. Życie na ojcowiźnie raczej nie rokowało nadziei na szybkie wzbogacenie się i w praktyce oznaczałoby prowincjonalną wegetację.

Kochanowski nie czuł specjalnego pociągu do stanu duchownego, chociaż przez lata miał wspominać, że nieomal został opatem. Była to jednak tylko licentia poetica, gdyż od chwili powrotu do kraju postanowił związać się z którąś z rodzin magnackich. Nie miał bowiem znajomości na dworze królewskim i raczej nie było szans na zdobycie stanowiska w otoczeniu Zygmunta Augusta.

Poeta mógł nie mieć pieniędzy, ale dysponował poważnym argumentem, jakim był talent literacki. Od pewnego czasu pisał już wiersze, które – krążąc w odpisach – zdobywały coraz większą popularność. Cena usług Kochanowskiego systematycznie rosła, bowiem większość możnowładców chciała mieć u siebie nadwornego poetę. Bywał zatem u Firlejów, Radziwiłłów, Tęczyńskich czy Tarnowskich, a to oznaczało, że obracał się w sferach elity politycznej Rzeczypospolitej. Pisał łacińskie panegiryki na cześć swoich protektorów, elegie, a także frywolne fraszki, które chętnie kolportowano. W 1561 roku pochwałę hetmana Jana Tarnowskiego w polskiej wersji językowej oficjalnie opublikowano jako pośmiertne wspomnienie po magnacie. Był to pierwszy utwór Kochanowskiego, który został wydrukowany.

Jego autor był jednak realistą i dobrze wiedział, że „łaska pańska na pstrym koniu jeździ” – uznał więc, że czas związać się ze stałymi patronami. Jego wybór padł na biskupa krakowskiego, Filipa Padniewskiego, który skupił wokół siebie krąg starannie wyselekcjonowanych pisarzy i naukowców. Dzięki temu Kochanowski wszedł również w otoczenie podkanclerzego, Piotra Myszkowskiego, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Dzięki skutecznej protekcji dostojnika poeta uzyskał niebawem stanowisko sekretarza królewskiego. Możliwość obserwacji życia na dworze była bezcenna.

Gorzej działo się z finansami – Kochanowski dostawał tylko 10 złotych rocznie na utrzymanie konia plus wikt i opierunek. Do tego dochodziły dotacje od kościelnych protektorów oraz innych magnatów, dla których pisał. Zresztą zgodnie z obyczajami epoki niebawem podstawą jego utrzymania stało się beneficjum kościelne.

Nie oznaczało to, że Kochanowski miał wstąpić do stanu duchownego. Niemal w całej Europie wynagradzano bowiem artystów prebendami i nie wymagano, by przyjmowali święcenia. Przy okazji była to także metoda tworzenia sobie frakcji oddanych ludzi, gdyż beneficja zapewniały stałe i wysokie dochody bez żadnych specjalnych obowiązków.

Poeta został zatem proboszczem katedry poznańskiej i z tego tytułu przysługiwały mu dochody z sześciu bogatych wsi oraz dziesięcina z kilku kolejnych. Nigdy zresztą nad Wartą osobiście się nie pojawił i zarządzał swoją domeną przez pełnomocników. Wkrótce otrzymał też zamożne probostwo w Zwoleniu, co jeszcze bardziej powiększyło jego dochody. Tutaj także „nie mieszkał na terenie parafii”, a „wierni nigdy nie widzieli swojego plebana”.

Nie zmienia to jednak faktu, że Kochanowski dbał o dochody z prebend i w razie potrzeby dochodził swoich praw przed sądem. Co najmniej dwa razy procesował się z władzami Poznania, a jedno z postępowań dotyczyło kwoty 2 złotych (500 euro).

Z dzisiejszego punktu widzenia poetę można uznać za pieniacza. Znaczna część zachowanych dokumentów na jego temat pochodziła bowiem ze spraw procesowych o pieniądze. Wprawdzie zdarzały się także konieczne rozprawy o rozgraniczenie posiadłości pomiędzy rodziną a sąsiadami, ale doszło także do awantury Kochanowskiego ze stryjem, któremu przekazał w dzierżawę młyn i kuźnicę. Uznał bowiem, że krewny źle zarządza majątkiem, i z tego tytułu otrzymał odszkodowanie w wysokości 100 florenów (25 tysięcy euro). A przy okazji ośmieszył stryja fraszką, która krążyła w odpisach. Nie ma bowiem nic gorszego niż rzekomo dobrotliwe napominanie przez młodszego krewnego.

 

„Nie bądź mi stryjem, Rzymianie mawiali,

kiedy się komu karać nie dawali.

Bądź ty mnie stryjem przedsię po staremu,

jedno nic nie bierz synowcowi swemu”.

 

Kochanowski pełnił funkcję proboszcza w Poznaniu i Zwoleniu przez kilkanaście lat. Dzięki temu stał się człowiekiem dość majętnym, co potwierdzały jego transakcje finansowe. Jeszcze na początku 1572 roku pożyczył jednemu ze swoich braci 500 florenów (125 tysięcy euro), a niebawem nadszedł czas na własne inwestycje. Trzy lata później kupił część wsi Chechły w pobliżu Czarnolasu za kolosalną kwotę 4 tysięcy złotych (około miliona euro), natomiast kilka lat później nabył jeszcze posiadłości w Paciorkowej Woli i Strykowicach Błotnych za łączną sumę 6 tysięcy złotych. Jednocześnie stać go było na pożyczki dla magnackiego rodu Firlejów, których wsparł ponad 17 tysiącami florenów (ponad 4 miliony euro).

Jak widać, kościelne posady były bardzo intratne, opłacało się wiązać z hierarchami katolickimi. Chociaż miało to swoją cenę, co dotyczyło także Jana z Czarnolasu.

Radość życia

Przywykliśmy wyobrażać sobie Jana Kochanowskiego jako osobnika w średnim wieku, z bujną brodą, wąsami i spojrzeniem à la Wernyhora. Na kolportowanych wizerunkach – jak przystało na poetę będącego sumieniem narodu – faktycznie wygląda dosyć groźnie. W rzeczywistości nie wiemy jednak, jak naprawdę wyglądał, gdyż wszystkie podobizny powstały wiele lat po śmierci poety, gdy nie żyli już ludzie, którzy go pamiętali.

Także zachowanie poety w latach przed założeniem rodziny kompletnie nie pasuje do obrazu autorytetu moralnego. Kochanowski ożenił się zresztą dość późno, bo mając 45 lat, co w tamtych czasach uchodziło za wiek dość zaawansowany. Miał zatem czas się wyszumieć – zarówno w przenośni, jak i dosłownie.

Wiele śladów tego rodzaju zachowań znajdziemy w jego utworach, gdyż Kochanowski część swojej twórczości, a szczególnie fraszki, traktował jako komentarz do spraw obyczajowych. Oczywiście sztandarowy jest słynny utwór O doktorze Hiszpanie, będący zapewne wspomnieniem wesołych zabaw na dworze Zygmunta Augusta. Zresztą sam Kochanowski przyznawał, że „nocne biesiadowania” zakłócały rytm jego pracy twórczej.

Główny bohater fraszki, lekarz i poeta Piotr Roizjusz, był jednym z dworzan Zygmunta Augusta i podobnie jak inni raczej nie wylewał za kołnierz. Nie przeszkadzało mu to jednak, by oskarżać mieszkańców swojej przybranej ojczyzny o pijaństwo, ale to dość częsty przypadek wśród autorów, którzy – prowadząc rozrywkowy tryb życia – surowo napominają innych. Kochanowski przynajmniej pod tym względem nie moralizował:

 

„Ja inaczej nie piszę, jeno jako żyję,

pijane moje rymy, bo i sam rad piję.

Nie mierzi mię biesiada, nie mierżą mię żarty,

podczas i czepiec, więc też pełne tego karty”.

 

Faktycznie, ówczesny dwór królewski kipiał radością życia. Jeszcze w czasach Zygmunta Starego powstał klub „ożralców i opilców” skupiający najbardziej rozrywkowych dworzan, a później było podobnie.

Przy okazji warto zwrócić uwagę na czasy, w jakich żył poeta. Nie były to saskie zapusty, gdy powszechne pijaństwo można by porównać do balu na Titanicu. Europa epoki ostatnich Jagiellonów była pogrążona w wojnach religijnych spowodowanych reformacją, ofiary liczono w dziesiątkach tysięcy, natomiast Rzeczpospolita wydawała się oazą spokoju. Nad Wisłą i Niemnem nie palono na stosach z powodu światopoglądu, obok siebie egzystowały różne wyznania i nikt nie zamierzał nawracać innowierców siłą. Kalwini i luteranie zasiadali w Senacie i Izbie Poselskiej oraz sprawowali wysokie urzędy i nikt nie widział w tym nic niestosownego.

Co więcej, schyłkowy okres rządów Zygmunta Starego i niemal całe panowanie jego następcy to kilkadziesiąt lat pokoju, gdy Polska i Litwa nie prowadziły wojen z sąsiadami. Kraj bogacił się na handlu, rycerstwo przekształciło się w dobrze prosperujących ziemian, a renesans przyniósł radość życia, jakiej w czasach średniowiecza nikt sobie nawet nie wyobrażał. Sprawnie działał ustrój demokracji szlacheckiej, Rzeczpospolita stała się właściwie republiką z obieralnym dożywotnio królem na czele. Owszem, zdarzały się głosy żądające jej naprawy, ale takie nawoływania pojawiały się zawsze, bez względu na epokę i kontekst polityczny. Nie bez powodu więc panowanie dwóch ostatnich Jagiellonów nazwano po latach złotym wiekiem w dziejach Polski.

Czy zatem można było się dziwić, że polskie elity cieszyły się życiem? Tym bardziej że nawet wśród wybitnych humanistów tamtej epoki trudno było znaleźć całkowitych abstynentów, a alkohol w umiarkowanych dawkach przecież nikomu jeszcze nie zaszkodził. Nawet doktorowi Hiszpanowi, który „szedł spać trzeźwy, a wstawał pijany”. Zapewne niebawem zresztą oprzytomniał i powrócił do swoich obowiązków, podobnie jak Kochanowski, który tłumaczył we fraszce Za pijanicami:

 

„Ziemia deszcz pije, ziemię drzewa piją,

z rzek morze, z morza wszytki gwiazdy żyją.

Na nas nie wiem, co ludzie upatrzyli,

dziwno im, żeśmy się trochę napili”.

 

Alkohol zawsze był atrybutem młodości i towarzyszył dobrej zabawie, nawet w bardziej ponurych czasach niż panowanie ostatnich Jagiellonów. Wszyscy chyba pamiętają Wielką improwizację z trzeciej części Dziadów, wspomina się także o improwizowanych wystąpieniach Mickiewicza na bardzo poważne tematy, ale dlaczego odeszła w zapomnienie inna spontaniczna wypowiedź wieszcza?

 

„Wśród szczęśliwości nie masz zazdrości,

porzućmy plotki, śmieszki, zgryzotki,

kto gdzie tam szlocha, kto się gdzie kocha,

wszystkie tam gaszki, wszystko to fraszki!

Smutki porzućmy, tu się nie smućmy,

wśród szczęśliwości nie ma zazdrości,

wszystko to fraszki, dalej do flaszki!”.

 

Przedstawiając obyczaje na dworze Zygmunta Augusta, Kochanowski nie ograniczał się jednak wyłącznie do opisywania wesołych biesiad. Złośliwym piórem piętnował hipokryzję – dostało się także królewskim urzędnikom, którzy ustalili zbyt niskie wynagrodzenie dla sekretarzy, a w zamian wprowadzili dodatkowe opłaty za miejskie szalety.

 

„Szeląg dam od wychodu, nie zjem jeno jaje,

drożej sram, niźli jadam, złe to obyczaje”.

Polityka, polityka

Kochanowski był beneficjentem Kościoła przez kilkanaście lat, a ostatecznie zrezygnował ze swoich prebend, gdy postanowił się ożenić. Jednak okres, kiedy dorabiał się na stanowiskach kościelnych, wpłynął na jego światopogląd. Wcześniej poeta był klientem protestanckiej rodziny Firlejów i chociaż nie zerwał z nimi kontaktów, to jednak musiał się liczyć ze zdaniem swoich protektorów.

Wprawdzie większość polskich hierarchów katolickich prezentowała dość tolerancyjne stanowisko wobec innowierców, ale najchętniej widzieliby kraj zjednoczony wokół rzymskiej wersji chrześcijaństwa. Rzadko zdarzali się bowiem dostojnicy tacy jak biskup krakowski Andrzej Zebrzydowski (poprzednik Padniewskiego), który zwykł mawiać, że wierni mogą wierzyć nawet w kozła, byleby tylko płacili dziesięcinę.

Zapewne stąd wzięło się dziwne milczenie Kochanowskiego wobec ugody sandomierskiej i konfederacji warszawskiej. Człowiek, który na bieżąco komentował wydarzenia polityczne i był królewskim sekretarzem, w ogóle nie wypowiadał się na temat najważniejszych wydarzeń polskiej polityki wewnętrznej tamtych lat.

W kwietniu 1570 roku zawarto ponadwyznaniowe porozumienie w Sandomierzu. Luteranie, kalwini i bracia czescy uznali się wzajemnie (wykluczono arian) i obiecali nie nawracać wiernych pozostałych Kościołów. Wspólne synody miały debatować nad sprawami szkolnictwa, opieki nad ubogimi oraz rozstrzygać kwestie sporne. Zobowiązano się też do ścisłej współpracy dotyczącej tolerancji w Polsce.

Według dzisiejszych standardów zgoda sandomierska może się wydawać niewielkim osiągnięciem, jednak była pierwszym tego typu porozumieniem w Europie. Otworzyła też drogę do konfederacji warszawskiej zawartej niespełna trzy lata później, kiedy to Sejm obradujący w Warszawie podjął uchwałę o swobodzie wyznania na obszarze Rzeczypospolitej. Ogłoszono wieczny pokój między protestantami i katolikami, zabraniając jednocześnie władzom świeckim wspomagania kleru w prześladowaniach religijnych. Chociaż senatorowie duchowni złożyli oficjalny protest (akt konfederacji podpisał tylko ówczesny biskup krakowski Franciszek Krasiński), jednak postanowienia praktycznie weszły w życie. Był to największy sukces polskiej tolerancji w długich dziejach naszego kraju.

Konfederacji warszawskiej nie dożył jeden z protektorów Kochanowskiego, biskup Padniewski, natomiast drugi z nich, Piotr Myszkowski, był wówczas biskupem płockim i protestował przeciw postanowieniom Sejmu. Nic zatem dziwnego, że poeta nie opowiadał się za konfederacją, ale też nie pisał pamfletów na jej zwolenników i fakt ten można uznać za sukces. Po prostu dyplomatycznie milczał.

W podobny sposób można wytłumaczyć jego dziwną powściągliwość wobec śmierci Zygmunta Augusta i wygaśnięcia dynastii Jagiellonów. Było to wydarzenie o ogromnym znaczeniu dla Rzeczypospolitej, a Kochanowski pełnił przecież funkcję sekretarza królewskiego. Wcześniej pisywał elegie po śmierci magnatów i członków ich rodzin, a teraz nie zabrał głosu. Dlaczego?

Niektórzy badacze podejrzewali, że coś złego musiało się wydarzyć na linii król-poeta, i uważali, że Kochanowski popadł w niełaskę. Milczenie byłoby zatem rodzajem zemsty na zmarłym władcy, czego ostatecznie nie można wykluczyć. Bardziej prawdopodobne wydaje się jednak inne wyjaśnienie.

Zygmunt August nie cieszył się specjalnym uznaniem hierarchów katolickich, którzy uważali go za zbyt tolerancyjnego wobec innowierców. Władca miał zwyczaj mawiać, że nie jest królem sumień swoich poddanych – i rzeczywiście niewiele zrobił w celu zwalczania protestantów. Gdy natomiast oskarżono żydów o wyciskanie z hostii krwi do wytwarzania macy, to wprost powiedział nuncjuszowi apostolskiemu, że nie jest na tyle głupi, by wierzyć, że hostia faktycznie zawiera krew. A to już pachniało herezją ciężkiego kalibru.

W tej sytuacji milczenie Kochanowskiego wydaje się zrozumiałe – bez względu na osobiste przekonania nie mógł pochwalać poglądów zmarłego monarchy. I w pełni też wyjaśnia zaangażowanie poety w elekcję francuskiego księcia Henryka Walezego, który był zamieszany w rzeź kalwinów (nad Sekwaną nazywanych hugenotami). Podczas nocy św. Bartłomieja (z 23 na 24 sierpnia 1572 roku) wymordowano w Paryżu co najmniej trzy tysiące osób. Pogrom nie zatrzymał się zresztą na fran- cuskiej stolicy, gdyż na prowincji zanotowano kolejne tysiące ofiar. Historycy nie są zgodni co do łącznej liczby zamordowanych, ale szacunki oscylują od 8 do 100 tysięcy hugenotów.

Tego rodzaju kandydat odpowiadał hierarchom katolickim i bez zastrzeżeń poparli go podczas elekcji. Walezy uzyskał też przychylność szlachty innowierczej, gdyż praktycznie nie było żadnego innego poważnego kandydata. Jednak przed przybyciem Francuza nad Wisłę polscy innowiercy zmusili go do zaprzysiężenia konfederacji warszawskiej.

Natomiast gdy jeden z dyplomatów francuskich zapytał podskarbiego koronnego Hieronima Bużeńskiego, czy Polacy nie obawiają się swojego elekta, usłyszał wyjątkowo szczerą odpowiedź. Polski magnat (kalwin z wyznania) odparł bowiem, że to raczej król powinien się bać swoich nowych poddanych. Było w tym dużo racji, gdyż ustrój Rzeczypospolitej dawał protestantom znacznie większe gwarancje bezpieczeństwa niż wszystkie obietnice i zobowiązania królewskie razem wzięte.

Inna sprawa, że Walezy wcale się nie poddał i nawet podczas koronacji doszło do sporu o treść przysięgi królewskiej. W czasie uroczystości do władcy poszedł bowiem marszałek wielki koronny Jan Firlej z dokumentami gwarantującymi wolność wyznania dla protestantów. Zażądał, by elekt je zaprzysiągł, a gdy ten odmówił, Firlej zagroził, że nie dojdzie do koronacji. Dopiero wówczas Francuz ustąpił.

Natomiast Kochanowski entuzjastycznie odniósł się do wyboru Walezjusza na tron polski. Przybycie księcia zaakcentował pochwalnym wierszem, a gdy monarcha niebawem potajemnie wyjechał do Francji, by tam objąć tron po zmarłym bracie, nieprędko się z tym pogodził. Nie zmienia to jednak faktu, że gdy w pozostawionych przez Francuzów na Wawelu dokumentach znaleziono odpis paszkwilu na Polskę i Polaków autorstwa przybocznego poety królewskiego Philippe’a Desportes’a, rok później napisał łacińską polemikę z zarzutami Francuza.

Kochanowski zaangażował się również w kolejną elekcję i ponownie było to działanie zgodne z życzeniem jego kościelnych protektorów. Wprawdzie zdążył już się zrzec swoich prebend, ale nie mógł odciąć się od ludzi, którym zawdzięczał majątek. Dlatego opowiedział się za kandydaturą habsburską na tron Rzeczypospolitej, gdyż dynastia ta słynęła z ortodoksyjnego katolicyzmu. W ten sposób występował przeciwko obozowi narodowemu dążącemu do powołania na tron Polski „Piasta”, czyli siostry Zygmunta Augusta, Anny Jagiellonki, której mężem miał zostać jeden z obcych książąt.

Kochanowski tak bardzo zacietrzewił się podczas promowania kandydatury habsburskiej, że sugerował nawet, iż innym wyjściem jest powołanie na tron polski moskiewskiego księcia Fiodora. Był to oczywisty absurd, bowiem potencjalny kandydat ze wschodu nie tylko wyznawał prawosławie, lecz także wychowywał się w kręgu władzy absolutnej, czego nigdy nie zaaprobowano by w Rzeczypospolitej. Poeta zapewne chciał w ten sposób przeciwstawić jego kandydaturę Habsburgom, by skłonić szlachtę do oddania głosów na cesarza Maksymiliana II.

Podczas obrad sejmowych zabrał nawet głos w tej sprawie, twierdząc, że wybór obcego dynasty jest koniecznością, gdyż inaczej „każdy szlachcic polski będzie mógł się puszyć nadzieją zostania królem”. Dodał również, że „wstyd to będzie Polakom”, iż po haniebnej ucieczce od nich króla musieliby aż ze swojego narodu „obierać króla nowego, bo żaden obcy nie chciał u nich panować”.

W odpowiedzi usłyszał, że jeśli jakiś polski szlachcic zostanie uznany za godnego korony, to „jeżeli na to będzie wola Boża, być może dostąpi tronu”. Inna sprawa, że wystąpienie Kochanowskiego spotkało się z negatywną oceną posłów, gdyż – delikatnie mówiąc – było mało przemyślane, a jeden z obserwatorów dziwił się nawet, że „człowiek niegłupi” i „mąż znacznego dowcipu” wypowiada się w taki sposób. Najwyraźniej Kochanowski był znacznie lepszym poetą niż mówcą czy politykiem.

Nie zmienia to jednak faktu, że nadal popierał Habsburgów i oddał głos na cesarza. Miała wówczas miejsce podwójna elekcja, gdyż obóz narodowy obrał królem Annę Jagiellonkę, która miała poślubić księcia siedmiogrodzkiego Stefana Batorego. I to właśnie on ostatecznie zasiadł na Wawelu, a poeta się z tym pogodził. Co nie przeszkadzało mu jeszcze czasami wzdychać do Henryka Walezego.

Kochanowski próbował, oczywiście, wytłumaczyć swą prohabsburską postawę – uważał bowiem, iż tylko w przymierzu z cesarzem tkwi szansa na skuteczne przeciwstawienie się Turkom. Na dowód napisał słynny utwór Wieczna sromota i nienagrodzonaszkoda, bardziej znany jako Pieśń o spustoszeniu Podola. Jednak literaturoznawcy najwyraźniej zapominali, że najazdy tatarskie od pokoleń były plagą południowych Kresów Rzeczypospolitej i nie miały wiele wspólnego z zagrożeniem tureckim. Sułtan nie potrafił okiełznać swoich lenników, podobnie jak król polski Kozaków atakujących ziemie tureckie.

Erotyczne fraszki

Kochanowski pisał po łacinie i po polsku, uprawiał różne gatunki poezji, zajmował się też przekładami, ale największą popularność zdobywały jego fraszki. To właśnie te krótkie utwory były najczęściej kopiowane i rozpowszechniane po kraju, zapewniając sławę ich autorowi. Ambitna literatura gwarantowała bowiem uznanie intelektualistów (bardzo pozytywnie o twórczości młodszego kolegi wypowiadał się Mikołaj Rej), ale prawdziwą sławę dawały krótkie formy literackie poruszające tematy znane każdemu odbiorcy, a szczególnie – humorystyczne wiersze o podtekście erotycznym.

Nazwa fraszka pochodzi od włoskiego słowa frasca oznaczającego rzeczy małej wagi lub językowe drobiazgi. Ten typ literatury znano już w starożytnej Grecji, a potem przejęli go Rzymianie. Z zasady miał to być stosunkowo krótki utwór, rodzaj epigramatu, poświęcony sprawom błahym i zakończony wyraźną puentą.

Kochanowski pisał fraszki jeszcze w okresie studenckim i to właśnie on wprowadził tę formę poetycką do polskiej literatury. Miał je tworzyć praktycznie przez całe życie i po latach trudno stwierdzić, kiedy dany utwór został napisany, tym bardziej że autor często modyfikował ich treść.

Warto też dodać, że wprawdzie pierwsze wydanie fraszek drukiem w 1584 roku zostało przygotowane jeszcze przez Kochanowskiego, ale z kolejnego wydawca usunął dziewięć pozycji, uznając je za nieprzyzwoite. Osiem z nich wydał oddzielnie, a jedną (O księdzu) całkowicie pominął:

 

„Z wieczora na cześć księdza zaproszono,

ale mu na noc małpę przywiedziono.

Trwała tam chwilę ta miła biesiada,

aż ksiądz zamieszkał i mszej, i obiada!”.

 

W pełni będzie można docenić ten utwór, jeżeli wyjaśnimy, że określenie „cześć” oznaczało wówczas biesiadę, „małpa” – prostytutkę, a „zamieszkać” – zapomnieć…

Drugie wydanie Fraszek ukazało się w 1598 roku, gdy w Polsce panował już Zygmunt III Waza, katolicki bigot i człowiek kompletnie pozbawiony humoru. Dlatego warto się przyjrzeć pozostałym fraszkom, które nie weszły do zbiorczego drugiego wydania. Należy do nich słynna Do dziewki, w której autor tłumaczy młodej dziewczynie, by nie lekceważyła jego siwych włosów i brody.

 

„Choć u mnie broda siwa, jeszczem niezganiony,

czosnek ma głowę białą, a ogon zielony.

Nie uciekaj, ma rada; wszak wiesz: im kot starszy,

tym, pospolicie mówią, ogon jego twarszy;

I dąb, choć mieścy przeschnie,

choć list na nim płowy,

przedsię stoi potężnie, bo ma korzeń zdrowy”.

 

W innych fraszkach też było całkiem frywolnie, jak choćby w O gospodyniej, gdzie raczej nie trzeba wyjaśniać, co oznaczały synonimy „żyła” czy „bindasz”, a „famurałami” określano wówczas spodnie:

 

„Wnidą do łaźniej, a gospodarz miły

chodzi by w raju, nie zakrywszy żyły.

A słusznie, bo miał bindasz tak dostały,

żeby był nie wlazł w żadne famurały”.

 

Najwyraźniej główny bohater fraszki był dobrze obdarzony przez naturę, a sam autor lubił stosować określenia bliskoznaczne, wiedząc, że czytelnicy je rozpoznają. Nie używał określeń dosłownych, zarówno „bindasz”, jak i „żyła” pojawiały się tylko u Kochanowskiego, ale odbiorcy i tak nie mieli problemów ze zrozumieniem, co autor miał na myśli.

Poza tym Kochanowski – jako rasowy poeta – z reguły gardził dosłownością, a chociaż pisał o sprawach życiowych, to nie zniżał się do poziomu potocznego języka. Tak jak w kolejnej fraszce, która także wypadła z drugiego wydania, a w której zwracał się do urodziwej przedstawicielki płci pięknej. Trudno zresztą nie zgodzić się z jego argumentami przedstawianymi dziewczynie.

 

„Daj, czegoć nie ubędzie, byś najwięcej dała,

daj, czego próżno dawać potym będziesz chciała”.

 

Kochanowski bywał czasami nieco bardziej rubaszny i zdarzało się, że używał jednak słów, których znaczenie wszyscy znali (np. jądra). Podobnie było w dłuższej fraszce O flisie, której bohaterem jest flisak usiłujący uwieść młodą żonę karczmarza. Oczywiście spotkało się to z oporem gospodarza, który wprawdzie wysoko cenił każdego gościa, ale nie podobało mu się, „że mu do żony z wiosłem flis przymierzać raczy”. Jednak wiek ma swoje prawa i gdy wreszcie karczmarz usnął, stało się to, co musiało się stać.

Nie bez powodu flisaków spławiających wówczas Wisłą zboże do Gdańska można było porównać do marynarzy, którzy mieli dziewczynę w każdym porcie. Flisacy natomiast – niemal w każdej przystani, gdyż nocą nie żeglowano po Wiśle.

 

„Usnął, ściany się wsparłszy. Flis ku paniej godzi.

Onej też nie od tego, ręka tylko szkodzi.

»Namniejsza to« – rzecze flis; także między spary

w grosz ugodził, dobywszy krzoski z szarawary”.

 

Chyba nie trzeba tłumaczyć, co oznaczały „grosz” czy „krzoska” (szarawary to, oczywiście, spodnie). Czytając zakazane fraszki Kochanowskiego, można tylko westchnąć, że młodzież szkolną dręczono utworami Na Lipę czy Na zdrowie. Nie odmawiając – oczywiście – urody tym fraszkom, można jednak zauważyć, że znacznie większą popularnością wśród licealistów cieszyłyby się przygody jurnego flisaka niż zachwyty poety nad drzewostanem. Tym bardziej że Jan z Czarnolasu miał naśladowców tak wybitnych jak biskup Ignacy Krasicki. Niestety, jego znakomite fraszki także nie trafiły do kanonu lektur szkolnych:

 

„Śniło mi się, żem wóz, a to mara broi,

budzę się, wozu nie ma, tylko dyszel stoi”.

Odprawa posłów greckich

Sława Kochanowskiego rosła i coraz więcej jego utworów było oficjalnie publikowanych. Drukowano jednak głównie dzieła społeczno-polityczne, ewentualnie przekłady o charakterze religijnym lub wspomnienia pośmiertne. Do wyjątków należały Szachy, natomiast w latach 70. o wydaniu Fraszek poeta zapewne jeszcze nie myślał.

Nie zmienia to jednak faktu, że Kochanowski dbał o swoje interesy i w październiku 1579 roku Stefan Batory wydał przywilej zakazujący druku jego dzieł bez zgody autora. W tamtych czasach nie istniało bowiem prawo autorskie i właściwie każdy mógł publikować, na co miał ochotę. Co więcej, uważano to za jak najbardziej naturalne, zatem Kochanowski tłumaczył, że reskrypt królewski ma na celu ograniczenie liczby publikowanych egzemplarzy, by utrzymać elitarny charakter jego utworów. W rzeczywistości chodziło o finanse – i trudno mieć o to pretensje. Tym bardziej że każde nieautoryzowane wydanie musiało zawierać błędy, których poeta z pewnością chciał uniknąć.

Batory był pozytywnie nastawiony do twórczości Jana z Czarnolasu, a szczególnie wysoko cenił jego utwory pisane po łacinie (król nie znał języka polskiego). Zgodnie z obyczajem chciał nadać mu nawet urząd kasztelana połanieckiego, by podkreślić znaczenie poety, jednak ten odmówił. Tłumaczył, że zbyt wiele by go to kosztowało, i nie zamierzał dopuścić, by „pycha i ambicja pochłonęły wszystko, co Kochanowski sobie uzbierał”.

Z radością natomiast przyjął dożywotnie stanowisko wojskiego sandomierskiego, z tytułu którego miał się opiekować województwem podczas wojny. W zamian bowiem otrzymywałby dochód z cła pobieranego w Sandomierzu, co gwarantowało ciągły i poważny zastrzyk finansowy. Być może poeta otrzymywał też stałą dotację królewską. Nie ulega bowiem wątpliwości, że Kochanowski nie tylko wielkim poetą był, lecz równie sprawnie liczył pieniądze.

Poparcie Batorego nie byłoby jednak możliwe bez protekcji jego najbliższego współpracownika, Jana Zamoyskiego. Poeta zapewne poznał go osobiście podczas ostatniego pobytu w Padwie, chociaż dzieliła ich znaczna różnica wieku. Zamoyski również pełnił funkcję sekretarza Zygmunta Augusta, a na dworze Stefana Batorego zrobił oszałamiającą karierę potwierdzoną stanowiskami wielkiego kanclerza koronnego i hetmana wielkiego.

To właśnie Zamoyski złożył u Kochanowskiego zamówienie na dramat w języku polskim, którego premiera miała uświetnić jego drugie zaślubiny. Szykowało się wielkie wydarzenie towarzyskie i polityczne, gdyż poślubiając Krystynę Radziwiłłównę, ówczesny podkanclerz wchodził w szeregi najwyższej magnaterii.

Zamówienie Zamoyskiego było dla poety wyzwaniem, ponieważ literatura polska nie miała dotychczas własnego dramatu scenicznego. Ze względu na okoliczności premiery temat utworu musiał być podniosły i jak najbardziej po linii politycznej podkanclerza oraz króla. Nie wypadało jednak wprowadzić na scenę współczesnych bohaterów, więc tematem stał się upadek antycznej Troi, co miało stanowić czytelną aluzją do niebezpieczeństw czyhających na Rzeczpospolitą z powodu wad jej ustroju i postępowania obywateli.

Z perspektywy czasu narzekania Kochanowskiego („o nierządne królestwo i zginienia bliskie”) wydają się – delikatnie mówiąc – mocno przesadzone. W czasach Stefana Batorego państwo funkcjonowało bowiem równie sprawnie jak pod rządami ostatnich Jagiellonów i można się tylko zastanawiać, jak autor określiłby stan Rzeczypospolitej dwa wieki później, gdy Niemcewicz pisał Powrót posła. Albo kilkadziesiąt lat wcześniej, w samym środku epoki saskiej.

Dramat Kochanowskiego powstał jednak zgodnie z wytycznymi Zamoyskiego – inna sprawa, że narzekanie na czasy i obyczaje, które aktualnie panują, zawsze było w modzie. Zresztą rolą pisarza politycznego są napominanie, moralizowanie i wytykanie wad społeczeństwa, a nie pochwały i zachwyty nad współczesnymi.

Uroczystości weselne Zamoyskiego i Radzi- wiłłówny podzielono na dwa etapy. 29 grudnia 1577 roku podkanclerz poślubił wybrankę w Białej Radziwiłłowskiej (Podlaskiej), by kilka dni później powrócić do Warszawy. Niebawem dołączyła do niego małżonka i główne uroczystości odbyły się na dworze Anny Jagiellonki w Ujazdowie (dzisiaj wznosi się tam zamek z Centrum Sztuki Współczesnej). Na weselu pojawiła się też para królewska, a jedną z przygotowanych atrakcji było konne „gonienie do pierścienia” za pomocą kopii, które odbywało się na trasie z Ujazdowa do Zamku Królewskiego w Warszawie. Trzy dni potem w jednym ze stołecznych kościołów odbył się także ślub siostry Zamoyskiego, Elżbiety, ze Stanisławem Włodkiem z Hermanowa, który włączono do uroczystości weselnych podkanclerza. Tego samego dnia w Ujazdowie miała miejsce premiera Odprawy posłów greckich.

Nie wiadomo, czy sam autor był obecny na przedstawieniu, ale zapewne udzielał rad podczas licznych prób. Zachowała się też informacja, że gdy ostatecznie zdecydowano się na inscenizację, Zamoyski wysłał do Czarnolasu specjalnego gońca po tekst sztuki. Wiadomo również, że na przygotowania sceny podkanclerz wyasygnował 151 złotych (prawie 38 tysięcy euro). Natomiast nad inscenizacją czuwał znany warszawski lekarz i humanista Wojciech Oczko.

Do tekstu dramatu dołączono melorecytację przy dźwiękach liry zatytułowaną Orfeusz sarmacki, również autorstwa Kochanowskiego. Napisana po łacinie była przeznaczony głównie dla Batorego, który musiał potwornie się nudzić podczas spektaklu odgrywanego po polsku. Inna sprawa, że Orfeusz wywołał ogromny entuzjazm i pobudził wojownicze nastroje wśród widzów.

Dwa dni później miały się bowiem zacząć obrady Sejmu, a jednym z głównych punktów była sprawa podatków na wojnę z Moskwą – pod tym względem dzieło Kochanowskiego idealnie wpisało się w plany Batorego i Zamoyskiego. Tym bardziej że równo z premierą dramat wydano drukiem i rozpowszechniano w kraju. Podkanclerz nie zaniedbał najmniejszego szczegółu.

 

„Wspomnijmy na ojczystą

dzielność znakomitą

i uderzmy na wrogi, jako dawniej bito!

Jako dawniej uwieńczmy wawrzynem pałasze,

Bóg z nami, wódz przed nami

– i zwycięstwo nasze!”.

Czy Urszulka naprawdę istniała?

Powyższe pytanie może się wydawać absurdalne, gdyż córka Kochanowskiego jest przecież najsłynniejszym dzieckiem polskiego renesansu. Gdy jednak bliżej przyjrzymy się faktom, sytuacja nie jest już tak jednoznaczna, gdyż poza Trenami nie ma żadnego dowodu na istnienie dziewczynki. A jak wiadomo, poezja to raczej kiepskie źródło historyczne.

Mimo że po soborze trydenckim wprowadzono obowiązek wystawiania świadectwa chrztu, to jednak praktyka życiowa była zupełnie inna. Wszelkie nowinki prawne w tamtych czasach przyjmowano z oporami i zapewne musiało minąć jeszcze wiele lat, zanim przy każdym chrzcie sporządzano metrykę. Tym bardziej że Urszulka miała się urodzić zaledwie osiem lat po zakończeniu soboru (około 1575/1576).

Choć dziewczynka żyła zaledwie 2,5 roku, najbliżsi zdążyli zauważyć, że przejawiała ogromny talent poetycki, przez co uważano ją za naturalną sukcesorkę ojca. Czy dziecko w tym wieku mogło już okazywać talent literacki, czy jest to tylko licentia poetica Kochanowskiego? Tak naprawdę chętnie śpiewa praktycznie każdy maluch, a nikt nie uważa go za następcę Elvisa Presleya. Oczywiście inaczej jest w przypadku poety, który dowolnie może przekształcać rzeczywistość.

Zastanawia również opis pierwszego wydawcy dzieł Kochanowskiego, Jana Januszowskiego. W pośmiertnym wydaniu dzieł poety stwierdził, że „zostawił Treny, lekkie, rzeką podobno, ja nie wiem, afektu ojcowskiego przeciw dziatkom w tej mierze upatruję, którego nie widzę, by kiedy kto lepiej wyrazić mógł i umiał”. Teoretycznie wszystko się zgadza, poza słowem „lekkie”. Czy można tak określić żałobną poezję autorstwa zrozpaczonego ojca?

Z drugiej jednak strony, chociaż słowo to zachowało dawne znaczenie, wydawca mógł go użyć jako synonimu prostego przekazu poetyckiego. Chyba że wiedział, iż Treny były utworem literackim niemającym nic wspólnego ze śmiercią rzeczywistego dziecka. I w efekcie mamy kolejną zagadkę.

Tym bardziej że nie brakuje literaturoznawców, którzy twierdzą, że Kochanowski nie pisał trenów przez kilka czy kilkanaście miesięcy, jak to jest ogólnie przyjęte, lecz stopniowo i zaczął już około 1570 roku. Wówczas faktycznie nie miałyby nic wspólnego z Urszulką i pozostawałyby wyłącznie poetyckim obrazem domniemanej rozpaczy ojca, który dokonywał rozrachunku z własną postawą życiową. Ale – jak już wiadomo – datowanie jego poszczególnych utworów jest sprawą wyjątkowo kłopotliwą.

Urszulka miała umrzeć podczas pobytu u rodziny swojej matki w Świeciechowie koło Annopola. Badacze podejrzewają, że przyczyną jej śmierci mógł być tyfus, który faktycznie zbierał wówczas obfite żniwo wśród dzieci i dorosłych. Być może Urszulka została też pochowana na miejscowym cmentarzu (zapewne dość szybko ze względu na zarazę) i fakt ten stał się elementem lokalnej legendy. Stąd też, gdy kilka lat temu odkryto w Świeciechowie grób małej dziewczynki, przy której zachowały się korale, uznano, że być może są to właśnie szczątki córki poety.

Sprawa nie była jednak taka prosta. Wprawdzie datowanie pochówku odpowiadałoby mniej więcej śmierci Urszulki, ale niektórzy z archeologów wysunęli przypuszczenie, że zmarłe dziecko było starsze o kilka lat. Poza tym na miejscowym cmentarzu pochowano w tym samym czasie wielu zmarłych, a przy wysokiej śmiertelności dzieci mogło tam spoczywać co najmniej kilkanaście (jeżeli nie więcej) potencjalnych Urszulek.

Problem mogą też stanowić badania genetyczne, których wykonanie sugerowała część naukowców. Skąd bowiem należałoby pobrać materiał porównawczy? Z czaszki z Krakowa, która nie wiadomo, do kogo należała? Czy też ze zbiorowego grobu Kochanowskich w Zwoleniu, gdzie nie można ustalić, czyje kości tam złożono? Równie dobrze mogą to być szczątki krewnych z bocznych linii lub żon członków rodu, które nie miały nic wspólnego z Urszulką, a nawet zupełnie obcych osób.

Reasumując: nie ma żadnego potwierdzenia, że Urszulka faktycznie żyła, ale też żadnego poważnego dowodu zaprzeczającego jej istnieniu. Wiadomo natomiast, że przed drugim wydaniem Trenów w 1583 roku zmarła córka poety o imieniu Hanna, którą ojciec pożegnał Epitafium dołączonym do tej edycji. Kochanowski doczekał się w ogóle sześciu córek (trzy zmarły w dzieciństwie, wliczając w to Urszulkę), natomiast ostatnim dzieckiem był syn – imiennik ojca – który przyszedł na świat jako pogrobowiec. Niestety, żył tylko kilka lat.

Według oficjalnych biogramów Jan Kochanowski zmarł nagle w Lublinie 22 sierpnia 1584 roku i właśnie tę datę wyryto na jego nagrobku. Pojawiły się jednak konkurencyjne daty dzienne: 11 lub 15 sierpnia. Wywołało to dyskusje wśród badaczy, ale nikt nie zwrócił uwagi, że wbrew pozorom pierwsza z nich może potwierdzać oficjalną. Półtora roku wcześniej wprowadzono bowiem w Polsce kalendarz gregoriański i przesunięto datę o 11 dni, co spotkało się z dużymi protestami. Być może zatem przekazy są zgodne co do dnia, ale w jednym z nich podano datę według kalendarza juliańskiego, zaś w drugim – według gregoriańskiego.

Warto też zauważyć, że jedno z łacińskich dzieł ojca polskiej poezji trafiło w 1603 roku do kościelnego indeksu ksiąg zakazanych. Chodziło o Carmen macaronicum powstałe zapewne jeszcze podczas pobytu w Padwie. Był to utwór mający charakter rozmowy zakonnika, kanonika, dworzanina i ziemianina – nie do końca odpowiadał władzom kościelnym i dlatego uznano go za szkodliwy. Wprawdzie w indeksie nie podano nazwiska autora, ale Kochanowski znalazł się w dobrym towarzystwie obok Kopernika i Frycza Modrzewskiego, na co zapewne nie mógłby narzekać.

1 Za: M. Korolko, Jana Kochanowskiego żywot i sprawy. Materiały, komentarze, przypuszczenia, Warszawa 1985, s. 56. 2Ibidem, s. 74.