Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Dwa ciała. Jedna legenda. I morderca, który nie cofnie się przed niczym
Na Mazurach dochodzi do podwójnej tragedii. Najpierw w posiadłości nad jeziorem Bełdany znalezione zostają zwłoki profesora. Miesiąc później, w tym samym miejscu, zaadaptowanym teraz na muzeum żeglarstwa, ginie nowo wybrana kierowniczka. Przypadek? A może zbiory profesora kryją coś tak cennego, że ktoś gotów jest popełnić zbrodnię, by to zdobyć? A jeśli to robota nie złodzieja, tylko szaleńca? W końcu kierowniczka straciła nie tylko życie, ale również… włosy. Atmosfera gęstnieje jeszcze bardziej, gdy nieopodal, nad leśnym jeziorem, były policjant Hubert Lange znajduje odcięty warkocz innej kobiety.
Jagoda Matusiak, młoda muzealniczka, odkrywa, że kierowniczka obsesyjnie interesowała się pewną żeglarską legendą. Czy to tam należy szukać klucza do rozwiązania zagadki?
Niewiadomych jest wiele, ale jedno jest pewne – morderca nie jest widmem z mazurskiej mgły. Jest przerażająco realny. I czai się bliżej, niż można by przypuszczać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 639
Nad zmarszczoną wiatrem powierzchnią jeziora Bełdany unosiły się ołowiane chmury. Pachniało wiosną, żeglarską przygodą i… papierosem. Przeszłam na sam koniec niewielkiego pomostu, ale dym powędrował za mną. Razem z Romą i jej ochrypłym głosem:
— Do twarzy ci.
Zerknęłam na śpiącego w chuście niemowlaka. Gęste, czarne loczki w niczym nie przypominały moich cienkich, popielatych włosów, które tego dnia zaplotłam w nędzny warkocz — tylko trochę grubszy od mysiego ogonka. Maluch spał zupełnie nieczuły na chłodny wiatr znad wody i smród tytoniu. Okryłam go ciaśniej kocem, a potem burknęłam, by sobie poszła. Nie obraziła się. Chociaż znałyśmy się dopiero od tygodnia, połączyła nas silna więź. Nic nie jednoczy bardziej niż niechęć do wspólnego wroga.
— Ciekawe, gdzie ją poniosło. — Przykucnęła, rozgniatając papierosa na desce pomostu. — Artystka z Warszawy… Od samego początku wiedziałam, że nie wyniknie z tego nic dobrego.
W otaczającym nas bezmiarze stalowej wody co rusz rozlegały się pluski, ale ten był głośniejszy. Obróciłyśmy głowy w kierunku, z którego dobiegł. Zza brązowej zasłony trzcin wychyliła się błyszcząca sylwetka pływaczki ubranej w termiczną piankę. Na sam widok zrobiło mi się zimno. Zadrżałam, a Roma wyrzuciła niedopałek i kontynuowała wywód. Nie mówiła o pływaczce, tylko o naszej kierowniczce. Czyli Malwinie Wiśnik, która od samego początku współpracy wywoływała u mnie uczucia tak chłodne, jak kwietniowa temperatura wody w lodowatej rynnie Bełdan.
— Jednego dnia chciałam się urwać do dentysty, a ona kazała mi odpracować wszystko w sobotę. Każdą cholerną minutę, masz pojęcie? — Roma przewróciła oczami. — A sama przychodzi, kiedy chce, wychodzi, kiedy chce… No i zostawia nas z tym bajzlem.
Historię z dentystą słyszałam już kilkakrotnie, ale zawsze miałam ochotę popukać się w czoło. Było nas tu cztery — trzy podwładne i kierowniczka. W tak małym zespole nie powinno być miejsca na aptekarskie rozliczanie z czasu pracy. Tym bardziej, że Roma była pracusiem. Czego niestety nie dało się powiedzieć o naszej kierowniczce. To nie pierwszy raz, gdy znikała… chociaż nigdy na tak długo.
— Dzwoniłaś do niej? — Uniosłam pytająco brew.
— Od rana? Jakieś dwadzieścia trzy razy. Głucha cisza. Wysłałam też kilka wiadomości.
— Ma wyłączony telefon?
— Albo dodała mój numer do listy blokowanych. Nie byłabym pierwsza. Zablokowała na przykład mojego byłego męża. I tę leśniczkę…
Nasza kierowniczka bywała impulsywna. Przekonałam się o tym na własnej skórze, i to nie raz. W ataku złości zachowywała się nieracjonalne, ale o blokowaniu numerów jak dotąd nie słyszałam. Cóż, podobno prawdziwe artystki miewają swoje dziwactwa.
Ostrożnie, by nie obudzić śpiącego w moich ramionach niemowlaka, wybrałam numer. Telefon przez chwilę szukał zasięgu, a potem zamiast przerywanego sygnału usłyszałam piskliwy głos Malwiny: Hej. Zostaw wiadomość. Ten głos, a raczej głosik… Nawet puszczony z odtworzenia sprawiał, że miałam ochotę zazgrzytać zębami. Malwina doprowadzała mnie do szewskiej pasji.
Chłopczyk wyczuł chyba moje napięcie, a może po prostu zrobił się głodny. Otworzył śliczne, orzechowe ślepia i rozwarł bezzębne usta w zapowiedzi krzyku. Zaniepokojona odwróciłam się w kierunku wody. Emilka nie podpłynęła bezpośrednio do pomostu, tylko chwyciła za rufę przycumowanej tu żaglówki, a potem podciągnęła się na rękach. Patrząc na ten pokaz sprawności, poczułam się tak, jakbym znów znalazła się w liceum, na początku lekcji wuefu. To nic, że byłam najwyższa w klasie. I tak zazwyczaj wybierano mnie do drużyny jako jedną z ostatnich.
— Śpi? — spytała pływaczka, prawie nie szczękając zębami. Zgrabnie pozbyła się obcisłej pianki i zaczęła trzeć skórę ręcznikiem.
Zakołysałam się na nogach i udało mi się zażegnać okrzyk buntu. Jej synek znów zapadł w sen.
— Chyba jest głodny. A Malwina nie odbiera. Co robimy?
Emilka była z nas najmłodsza, ale najbardziej przebojowa. Liczyłam, że pomoże nam rozwiązać problem niespodziewanego gościa. Niestety się przeliczyłam.
— Muszę jechać. Wam radzę to samo. To problem Malwiny. To ona się umawiała i w ogóle…
Darzyła ją podobnym uczuciem, co ja i Roma. Ale w przeciwieństwie do nas regularnie dawała jej to odczuć. Trzy dni temu Malwina zasugerowała jej, że nasza placówka to nie żłobek. Awantura, która po tym wybuchła, zniszczyła resztki nadziei na ich pokojową współpracę.
— Ale ta dziennikarka ciągle czeka — odezwała się Roma, wskazując na ląd i zasłonięte zabudowania betonowego gmaszyska, które stało się naszym miejscem pracy.
— W końcu sobie pójdzie — odparła beztrosko Emilka, nie przestając trzeć się ręcznikiem.
Powodem, dla którego wciąż tu tkwiłyśmy, była właśnie dziennikarka. Zjawiła się nie wiadomo skąd tuż przed końcem godzin urzędowania i oznajmiła zdziwionej Romie, że umówiła się na wywiad z naszą kierowniczką. Roma kazała jej zaczekać, a potem, lekko spanikowana, odnalazła nas na brzegu. Podczas gdy Emilka oddawała się swojemu lodowatemu hobby, wypaliła pół paczki fajek.
— Nie możemy jej spławić. Taki wywiad to świetna reklama. Tylko… co na to powie Malwina? Uzna, że działamy za jej plecami.
Emilka nie podzielała jej uczuć. Ekscytacji przechodzącej w panikę. Była zblazowana, a ja… Ja byłam gdzieś pośrodku.
— Może warto z nią pogadać? — stwierdziłam, bo chociaż miałam w pamięci długą przemowę, w której kierowniczka stanowczo zabraniała nam podejmowania jakichkolwiek działań na własną rękę, to jednak takie wystawienie do wiatru przedstawicielki mediów wydało mi się cokolwiek nieeleganckie. Roma nieśmiało pokiwała głową, lecz Emilka była nieprzejednana.
— Powiemy jej, żeby przyszła jutro, co? Najwyżej napisze, że z Malwiny to kawał… Wiecie kogo.
Jej zapiekłość nie mogła dziwić. W końcu jaka matka przeszłaby obojętnie wobec kogoś, kto nazwał jej półrocznego synka rozwrzeszczanym kaszojadem.
— Jutro też jest dzień — stwierdziła odkrywczo Roma, przychylając się do zdania młodszej o pokolenie koleżanki. Emilka odrzuciła do tyłu wciąż wilgotną kitę kruczoczarnych włosów. Jej skóra była zaróżowiona. I to nie tylko od chłodu.
— No właśnie, jeśli mowa o jutrze — bąknęła przepraszająco — to trochę się spóźnię. Przekażcie to Malwinie.
— A sama nie możesz?
Odwiesiła ręcznik na linkę relingu i spojrzała na mnie z wyrzutem.
— Sama wiesz, jak jest. Nie gadamy ze sobą.
Westchnęłam ciężko, bo jak na mój gust obie postępowały infantylnie. Ten nieszczęsny kaszojad stanął między nimi jak mur, i to z gatunku tych nie do przeskoczenia. Nazajutrz po awanturze żadna nie zdobyła się choćby na krótkie „dzień dobry”. Podejrzewałam, że nieplanowana nieobecność Malwiny ma coś wspólnego z tamtą wymianą zdań i panującą w pracy atmosferą. Najwyraźniej chciała odetchnąć. I trochę się zdystansować. Z kolei Emilka… Ona najwyraźniej miała to gdzieś. Wskoczyła w dżinsy i przejęła ode mnie Julka. Chłopczyk zaczął płakać, ale szybko uciszyła go lodowatą piersią.
— Nie przeziębi się?
— Jest zahartowany. Nakarmię go i pogonimy tę dziennikarkę. Jaka ona jest?
Popatrzyłam na Romę. Wzruszyła ramionami.
— Młoda — odparła, a potem oparła się o balustradę i wyciągnęła papierosy.
Lubiłam swoje nowe życie, z dala od pośpiechu wielkiego miasta, ale w tamtym momencie obie, jak na mój gust, zachowywały się zbyt ślamazarnie.
— Spławię ją sama — oznajmiłam trochę zniecierpliwiona, a trochę zmarznięta. Nie oponowały.
Wspięłam się po skarpie, zostawiając za plecami szarą toń jeziora. Z tej perspektywy główny budynek wyglądał niczym posiadłość bogatego junkra z nazwiskiem zaczynającym się koniecznie od przedrostka „von”. Ale było to złudzenie. Tak naprawdę domostwo wzniesiono po wojnie, a jedynym łącznikiem z bardziej odległymi czasami był materiał budowlany. Podobno cegły pochodziły z jakiejś zapomnianej wschodniopruskiej rezydencji. Roma, która miała bujną wyobraźnię, bredziła coś o śladach niemieckiej krwi, ale jedyne zacieki na ceglanym murze były pochodzenia zwierzęcego, a konkretniej — ptasiego. Przez ten krótki czas, gdy nikt tu nie mieszkał, obiekt stał się wychodkiem kormoranów.
Starając się omijać kałuże, dotarłam do drzwi wejściowych. Po ich lewej stronie połyskiwała tabliczka, którą kilka dni temu wraz z Emilką — oczywiście pod czujnym nadzorem kierowniczki — przytwierdzałam do muru za pomocą wiertarki i plastikowych kołków. Dziennikarki nigdzie nie było. Były natomiast uchylone drzwi. Zanim przez nie weszłam, raz jeszcze przyjrzałam się tabliczce, czując przypływ ciepłych uczuć. Mazurskie Muzeum Turystyki i Żeglarstwa Śródlądowego.
Praca w takim miejscu była spełnieniem moich marzeń.
Przekraczając próg, wchodziło się do obszernego holu. Malwina zamierzała umieścić tu minisklepik z pamiątkami, spełniający także funkcję kasy biletowej. Chwilowo jednak zamiast lady sklepiku w rogu pomieszczenia stał stolik i trzy fotele. Do czasu, gdy kierowniczka wydała jeden ze swych absurdalnych zakazów, jadałyśmy tu śniadania.
— Halo. Proszę pani?
Odpowiedziała mi cisza. Z poręczy jednego z foteli zwisała damska kurtka, a na drugim leżała wełniana czapka i taki sam szalik. Dziennikarka nie lubiła marznąć. To mogłam zrozumieć, ale nie rozumiałam, czemu jej tu nie było. Przeszłam przez hol i dalej, w kierunku najbliższej łazienki. Zapukałam, a nie doczekawszy się odzewu, nacisnęłam klamkę. W środku było pusto, ale spośród odgłosów typowych dla starej instalacji hydraulicznej wyodrębniłam szum wody napływającej do rezerwuaru. Ktoś przed chwilą korzystał z toalety. A zatem byłam na dobrym tropie.
— Pani redaktor!
To, co wtedy poczułam, można było określić jako mieszankę wstydu i irytacji. Irytację wywołało zachowanie dziennikarki, która potraktowała placówkę jak swój prywatny folwark. A jeśli chodzi o wstyd… Nasze muzeum zdecydowa-nie nie nadawało się jeszcze do pokazywania, a szczególnie wścibskiej przedstawicielce mediów. W całym budynku, od piwnic po dach, panował trudny do opisania bałagan, który Roma, z wrodzoną delikatnością, określała mianem twórczego nieładu.
Ale to nie był twórczy nieład, tylko co najwyżej twórczy syf.
Ominęłam wieżę z powiązanych w paczki starych gazet, a potem stos pudeł z książkami. Gazety miały powędrować na makulaturę, a książki — do biblioteki. Oczywiście wszystko wcześniej dwukrotnie sprawdzono pod kątem ewentualnej przydatności dla organizowanego muzeum. Coś o tym wiedziałam. W ciągu swojego pierwszego tygodnia w zespole muzeum zajmowałam się właśnie tymi papierzyskami, a za ścianą uformował się drugi stos, złożony z książek, gazet i innych szpargałów, które mogły okazać się przydatne. Oczywiście ostatnie słowo miało należeć do Malwiny. To ona decydowała, co zostaje, a co nie.
— Halo! Gdzie pani jest?
Dziennikarka mogła być w wielu miejscach, bo gmach muzeum był potężny. Zbudowano go na początku lat pięćdziesiątych jako bazę dla dużego ośrodka wczasowego, ze stołówką na kilkadziesiąt osób, pokojami dla pracowników i rozbudowaną częścią biurową. Ośrodek nie funkcjonował już od trzydziestu lat, ale budynek trwał. Dwa piętra, każde o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych, duże poddasze, trzy obszerne piwnice i przybudówka, którą Malwina zaadaptowała na służbowe mieszkanie. Poszukiwania rozpoczęłam właśnie tam, od mieszkania kierowniczki. Zapukałam, a potem próbowałam sforsować drzwi, ale były zamknięte na zamek. Niespodziewanie poczułam chłód. A wraz z nim — zapach piwnicy. Wejście do podziemi znajdowało się za załomem korytarza. Zajrzałam w czeluść klatki schodowej i zobaczyłam, że przez szparę w uchylonych drzwiach przesącza się światło. A na betonowych stopniach odbiły się mokre ślady butów.
Nie należę do osób szczególnie strachliwych, ale w tamtym momencie poczułam, że nie mam ochoty na zabawę w ciuciubabkę.
— Pani redaktor!
Gdyby nie odpowiedziała, chyba nie zdecydowałabym się na marsz w dół po schodach. Ale głos, który dobiegł zza metalowych drzwi, budził zaufanie.
— Tak, to ja. Przepraszam, że tak się rządzę, ale nie mogłam już wytrzymać. Czy to ta piwnica?
Niechętnie zeszłam na dół i otworzyłam drzwi. W świetle nagiej żarówki dziennikarka wyglądała niczym upiorna pasterka z drugiej części Dziadów. Blada i wiotka wpatrywała się w sufit. Jej oczy sprawiały wrażenie zbyt dużych — niedopasowanych do młodziutkiej twarzy.
— Wszystko w porządku?
Zignorowała moją troskę. I nawet na mnie nie spojrzała. Wciąż wpatrywała się we fragment sufitu. A konkretnie w umocowany do niego hak, na którym niegdyś wieszano oprawione półtusze.
— Czy to tutaj?
Poczułam niechęć. Nie znosiłam pogoni za sensacją. Reklama dla muzeum? Dobre sobie.
— Tak — odparłam ze wzgardliwą obojętnością, a ona wreszcie przeniosła na mnie wzrok. Wzrok ogara, który właśnie podjął trop. — To w tej piwnicy powiesił się pan Sylwester Preuss. Proszę bardzo. — Machnęłam ręką w kierunku innego haka, bardziej w rogu. — Tam wiszą jeszcze ślady sznura.
Gdyby oględziny miejsca tragedii trwały choć odrobinę dłużej, najpewniej zamieniłabym się w sopel lodu. Ogrzewanie działało tylko w pomieszczeniach zajmowanych przez Malwinę, a także w jej gabinecie i przylegającym do niego sekretariacie. W pozostałych częściach budynku było zimno, a w piwnicy — lodowato. Chłód odczuwała także dziennikarka. Gdy fotografowała wiszące na ścianie malowidło, drżałyjej ręce.
— Umierając, patrzył na ten obraz, prawda?
— Nie wiem — odparłam. Nie chciałam być nieuprzejma, ale dziewczyna zachowywała się tak bezczelnie, że wyprowadziłaby z równowagi samego archanioła Gabriela. — Nie było mnie przy tym, jak umierał.
— Przecież wiem. Kiedy znalazła go leśnicza, był zamarznięty na amen. Umarł tak samotnie, że chyba bardziej się nie da. Była przy nim tylko… ona.
W pierwszej chwili pomyślałam, że mówi o kobiecie z położonej po drugiej stronie lasu leśniczówki. Jeszcze jej nie poznałam, natomiast słyszałam, że bywa… powiedzmy, że ekscentryczna. Ale dziennikarce chodziło o kogoś innego. O kobietę z malowidła zawieszonego na ścianie w bezpośrednim sąsiedztwie haka.
— Kto to?
Wzruszyłam ramionami. Jeśli wcześniej zwróciłam uwagę na ten obraz, to ze względu na tło — szmaragdową toń jeziora i unoszącą się na niej omegę z żaglami na motylka. Kobieta na pierwszym planie była zwyczajna. I trochę niewyraźna. Jakby artysta bardziej zachwycał się pejzażem niż modelką. Albo pejzaż malował z natury, a kobietę — z wyobraźni.
— Obraz jest sprzed ponad trzydziestu lat — zauważyłam, bo w prawym dolnym rogu, obok nazwiska artysty, znajdowała się data. Artystą był Sylwester Preuss. W tym, że umierając, patrzył na obraz swojego autorstwa, było coś narcystycznego.
— Wielka miłość? Czy miłosny zawód?
Spojrzała na mnie w taki sposób, jakby oczekiwała odpowiedzi. Ale ja nie umiałam jej udzielić. Sylwester Preuss nie był dla mnie człowiekiem z krwi i kości, tylko ucieleśnieniem idei. Fundatorem muzeum, w którym pracowałam.
— Nie znałam go.
— Poważnie? — Oczy dziennikarki znów się powiększyły. Tym razem powodem nie była makabryczna fascynacja, tylko zdziwienie. — Słyszałam co innego. Podobno to on wyznaczył cię na kierowniczkę muzeum. Ku niezadowoleniu miejscowych.
Mrugnęła okiem. Najwyraźniej brała mnie za Malwinę. Chrząknęłam. Również nie zaliczałam się do miejscowych, ale Malwina była mi jeszcze bardziej obca niż oni.
— Pani Malwina jest niestety nieosiągalna.
— Och — stropiła się dziennikarka. Ten stan trwał jednak najwyżej sekundę. — Jestem Helena. Helena Makowska, w skrócie H&M. Studiuję dziennikarstwo. Chciałabym napisać o waszym muzeum, no i całej tej otoczce, w jakiej powstało. Tłumaczyłam to Malwinie przez telefon. Ty musisz być Emilka, prawda?
Spojrzałam na nią trochę przychylniej. W końcu, jak każdy, jestem wrażliwa na pochlebstwa. Emilka była ode mnie o dziewięć lat młodsza.
— Jestem Jagoda. Jagoda Matusiak.
— Serio? — Dziennikarka popatrzyła na mnie w taki sposób, jakbym była gwiazdą rocka. — To naprawdę ty? Bardzo chciałam cię poznać.
— A to dlaczego?
— Bo nieczęsto mam okazję pogadać z muzealniczką, która zamienia Luwr na gminne muzeum w Rucianym.
— W Rucianem — poprawiłam odruchowo.
— Niech ci będzie. Chodzi o to, że ta historia będzie się klikać równie dobrze, co opowieść o samobójcy, który ufundował to muzeum. Potrzebuję takich tematów. Im więcej, tym lepiej. Marzę o pracy dla dużego portalu, a portfolio samo się nie zrobi.
Wyrzucała z siebie kolejne słowa z prędkością karabinu maszynowego. Jeśli pisanie szło jej tak sprawnie, jak mówienie, miała przed sobą wielką przyszłość. Osiągnęła tyle, że przestałam ją brać za wyrachowaną dziennikarską hienę. Była ambitną debiutantką. Bijący od niej entuzjazm sprawiał, że miało się ochotę jej kibicować.
— Gdzie publikujesz swoje teksty?
To proste pytanie sprowadziło ją na ziemię. Posmutniała, ale szybko wzięła się w garść.
— Mamy na wydziale taką stronę. Dla studentów ostatniego roku, którzy nie załapali się na praktyki w poważniejszych mediach. Ponad tysiąc unikalnych użytkowników…
— Tysiąc? — Nie umiałam powstrzymać się od uśmiechu. — Malwina twierdziła, że rozreklamujesz nas na cały kraj.
— Ta twoja kierowniczka sprawiała przez telefon takie wrażenie, jakby można jej było sprzedać piasek, mówiąc, że to cement… Przepraszam, nie powinnam tak mówić. Nie obrażaj się.
Bynajmniej się nie obraziłam. Wyrażając się w ten sposób o nielubianej kierowniczce, dziewczyna ostatecznie mnie kupiła.
— Napijemy się kawy?
— No pewnie. Zrobię tylko kilka zdjęć.
Skoncentrowała się na obrazie z jeziorem i dziewczyną. Światło pojedynczej żarówki raczej wykluczało, że fotki trafią do „National Geographic”, ale starała się tak bardzo, że aż przygryzała język. Kiedy wycelowała telefon w moją stronę, zasłoniłam się ręką. Aparat miał wysoką rozdzielczość, a ja — po całym dniu segregowania zakurzonych szpargałów — nie nadawałam się na modelkę.
Muzeum nie dorobiło się jeszcze ekspresu do kawy, ale w sekretariacie stał elektryczny czajnik i trzy kubki. Kierowniczka traktowała nasze przerwy na kawę z zauważalną niechęcią, ale przecież nie mogła nam ich zabronić. Gdy szukałam łyżeczki, dziennikarka fotografowała kolejne obrazy Sylwestra Preussa. Miała co robić. W budynku była ich prawie setka.
— To ma jakąś wartość? — spytała, ujawniając przy okazji, że jej podejście do sztuki ma wymiar bardziej praktyczny niż duchowy.
— Dopiero się okaże. Dotąd chodziły za grosze, ale w niektórych przypadkach śmierć artysty sprawia, że ceny idą w górę. I to bardzo.
— Znasz się na tym?
— Odrobinę — odparłam. To było grube niedopowiedzenie. Znałam się, i to całkiem nieźle. Malarstwo było moim drugim hobby. Paradoksalnie szło to w parze z całkowitym antytalentem do malowania. Moje młodzieńcze próby z pędzlem i sztalugą mogłyby wywołać co najwyżej uśmiech po-litowania.
Helena obejrzała dokładnie wiszący na honorowym miejscu pejzaż z jeziorem, po czym wyjrzała przez okno. Bełdany miały teraz barwę bardzo podobną do tej na obrazie. Stalowoszarą. Jeśli zauważyła podobieństwo, postanowiła zachować to dla siebie. Przyjęła kubek i uruchomiła w telefonie funkcję dyktafonu.
— Malwiny nie będzie? — upewniła się, a gdy rozłożyłam bezradnie ręce, dodała, że to nawet lepiej. — Pogadajmy zatem z byłą pracownicą Luwru. Co sprawiło, że zostawiłaś Monę Lizę dla… tego bohomazu?
Pytanie zadane było z przymrużeniem oka, a odpowiedź należała do tych bardziej złożonych. Część powodów dotykała sfery bardzo prywatnej, o której nie chciałam rozmawiać nawet z rodziną, a co dopiero z przedstawicielką mediów — choćby i niszowych. Postanowiłam skoncentrować się na reklamie muzeum. Odruchowo zerknęłam w kierunku sekretariatu. Malwina byłaby ze mnie dumna.
— Uwielbiam wszystko, co wiąże się z żeglarstwem. Pływam od dziecka. A to, co tu organizujemy, to pierwsza taka placówka w kraju.
— Spytam przekornie: co może być interesującego w żeglarstwie poza samym jego uprawianiem?
— Sylwester Preuss był dziwakiem. A raczej ekscentrykiem, który od trzydziestu lat gromadził eksponaty związane z uprawianiem turystyki żeglarskiej na terenie Wielkich Jezior Mazurskich. Od czasów państwa pruskiego po współczesność. Mamy tu wszystko, od starych dzienników pokładowych po prawdziwe łodzie. Jestem pewna, że entuzjaści żeglarstwa będą nas chętnie odwiedzać, bo przecież muzeum położone jest przy najpopularniejszym szlaku mazurskim, no i mamy obszerną, gościnną przystań…
Bezwiednie zaczęłam cytować folder turystyczny opracowany przez Romę przy współpracy z urzędem gminy. Helena nie przerywała. Czekała cierpliwie, aż skończę, a potem — oczywiście — wróciła do Sylwestra Preussa:
— A czy nie obawiacie się, że turystów odstraszy samobójstwo fundatora?
Gdyby nie to, że wypowiadałam się oficjalnie, stwierdziłabym, że w tych chorych czasach taka okoliczność będzie raczej przyciągać niż odpychać. Mając jednak świadomość, że każde moje słowo jest rejestrowane, postawiłam na bezpieczny przekaz.
— Nie nadawałabym tej tragedii większego znaczenia. To ma być muzeum żeglarstwa, a nie Sylwestra Preussa.
Helena upiła łyk kawy i lekko się skrzywiła. Nie każdy lubił tak mocną, jak my. Na przykład Roma sypała do filiżanki trzy łyżeczki. Zerknęłam za okno. Jej stary ford wciąż stał pod wiatą, co oznaczało, że czaiła się gdzieś na zewnątrz. Prawdopodobnie zachwycona faktem, że nie musi rozmawiać z dziennikarką.
— Czy pan Preuss uprawiał żeglarstwo?
Oderwałam wzrok od okna. Co miałam odpowiedzieć? Że nie mam pojęcia?
— Zapewne pływał. Miał trzy łódki, doskonale zakonserwowane. Maka, dezetę i przede wszystkim oryginalny poniemiecki jacht, jeszcze sprzed wojny. Podobno jednostkę bliźniaczą do tej, którą wykorzystano przy zdjęciach do filmu Nóż w wodzie.
Zrobiła taką minę, jakby ten tytuł niewiele jej mówił.
— A kim w ogóle był ten pan Sylwester? To znaczy… wiem, że był dziwakiem, który zbierał stare żeglarskie fanty, ale to przecież kosztowne hobby, prawda?
— Pozostańmy przy określeniu „ekscentryk” — poprosiłam, bo tego wymagało poczucie przyzwoitości. O Preussie mówiono różne rzeczy, ale nie można było zapomnieć, że bez niego budynek nad brzegiem Bełdan byłby tylko budynkiem, a nie gmachem powstającego muzeum. — Pan Preuss oprócz tego, że był hobbystą, był też profesorem wyższej uczelni. Konkretnie Uniwersytetu Warszawskiego. Specjalizował się w sztuce ludowej, co zresztą znajduje odzwierciedlenie w wystroju.
Powiodłyśmy wzrokiem po ścianach, niemal wytapetowanych obrazami. Budynek był niczym galeria sztuki. Preuss nie ograniczał się do malarstwa. Piętro wyżej, w jednym z magazynów, upchnięto kilkadziesiąt rzeźb, które wciąż oczekiwały na skatalogowanie. Znaczna część dorobku artystycznego profesora była związana z żeglarstwem i jeziorami. Nasze muzeum było wszechstronnie wyposażone, także od strony artystycznej.
— Dorobił się tego wszystkiego na uczelnianej pensji?
Nie chodziło jej zapewne o przyszłe eksponaty, tylko o samą działkę, na której posadowiono budynek. Ogrodzony teren miał blisko trzy hektary, a jego wartość należało liczyć w grubych milionach. To było jedyne takie miejsce. Wschodni brzeg Bełdan, od przystani w Korektywie po port w Wierzbie, pokryty był zwartą ścianą lasu.
— Był jeszcze rzeczoznawcą dzieł sztuki. A kiedy kupował ten kawałek mazurskiego raju, gospodarka wolnorynkowa dopiero się kształtowała. Było znacznie taniej niż obecnie.
— Poznałaś go? — spytała ponownie, jakby w nadziei, że uprzednio nie powiedziałam jej prawdy.
Pokręciłam głową, a potem — tknięta nagłym impulsem — wyciągnęłam z biurka duże zdjęcie. Malwina chciała je powiększyć do rozmiarów portretu i zawiesić w holu, nad stosowną inskrypcją ku czci fundatora. Sylwester Preuss był krzepkim mężczyzną z bardzo wysokim czołem i bujną, szpakowatą brodą. Wyglądał niczym emerytowany marynarz, a przynajmniej to sugerowała mi wyobraźnia.
— Pani Malwina była jego asystentką na uczelni — poinformowałam, chociaż skoro Helena wiedziała o moim epizodzie w Luwrze, to na pewno dotarła także do tego. W urzędzie plotkowano, że Malwina była kimś więcej niż tylko asystentką, ale jeśli to prawda, to nie było po niej widać żałoby. Mówiąc o profesorze, sprawiała wrażenie obojętnej na jego tragiczny zgon. To, że wprowadziła embargo na słowo „samobójstwo”, wynikało chyba z próby zapobieżenia sytuacji, w której nasze miejsce pracy zostałoby okryte ponurą legendą. Oczywiście te wysiłki były z góry skazane na porażkę. Lokalna społeczność żyła tym samobójstwem już od ponad miesiąca i nic nie wskazywało, by miało się to zmienić. W ciągu tygodnia, który tu spędziłam, spotkałam się już z określeniami „przeklęta przystań”, „zakazany brzeg” czy „dom wisielca”. Ludzka inwencja nie miała granic, a Helena tworzyła właśnie kolejną teorię z kategorii tych wyssanych z palca.
— Czy uważasz, że ktoś mógł mu pomóc?
— W czym? W samobójstwie? No coś ty… Niby kto?
— Ten, kto najwięcej zyskał — odparła, mrugając okiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki