Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
W liceum im. Władysława Jagiełły nikt się nie spodziewa, że szkolna uroczystość zakończy się skandalem i… śmiercią.
Justyna Wysocka, bibliotekarka, zostaje wyznaczona do organizacji obchodów czterdziestolecia szkoły. Jedną z głównych atrakcji ma być prezentacja pamiątek z odnalezionej kapsuły czasu. Gdy na ekranie pojawia się zdjęcie nagiej kobiety, uroczysta atmosfera pryska. Justyna podejrzewa, że odpowiadają za to uczniowie z klasy IIIc.
Ale to dopiero początek. Jeszcze tego samego wieczoru w szkole wybucha pożar. Ginie nauczyciel, o którym krążyły niepokojące plotki. W tym samym czasie znika uczennica, a jej kolega z klasy odkrywa, że podała jego adres jako miejsce, do którego rzekomo się wybierała – choć tam nie dotarła.
Im głębiej bohaterowie zanurzają w przeszłości, tym mroczniejsze tajemnice wychodzą na jaw. Kim była kobieta ze zdjęcia? Dlaczego wykonano je w ogrodzie ucznia? I co oznacza drewniany krzyż, który ktoś po latach postawił w tym samym miejscu?
W szkole wszyscy mają coś do ukrycia, a historia sprzed lat jeszcze się nie skończyła...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 632
Ta kapsuła czasu była felerna. Czułam to od samego początku, ale swoje podenerwowanie kładłam na karb stresu. Nie lubię publicznych wystąpień, jednak w tym wypadku niewiele mogłam zrobić. Polecenie dyrektora to rzecz święta. Także dla nauczyciela takiego jak ja, czyli szkolnej bibliotekarki. A przecież wybrałam sobie taką ścieżkę kariery między innymi dlatego, by nigdy nie być zmuszona do przemawiania przed tłumem ludzi.
Niestety, zdarzały się dni takie jak ten. Gdy trzeba było opuścić strefę komfortu. Ubrana w czarną spódnicę i białą bluzkę stałam od kilku już minut na zaimprowizowanym podium w sali gimnastycznej. Pomieszczenie pękało w szwach. Z poustawianych rzędami krzeseł wpatrywało się we mnie kilkaset par oczu. Kilkaset par oczu, które zdawały się czekać na moją wpadkę. Ach, jak trudno było robić dobrą minę do złej gry!
— Nasze liceum to nie tylko mury i grono pedagogiczne — mówiłam pełna nadziei, że mój głos drży tylko trochę. — To przede wszystkim uczniowie. Oczywiście do kapsuły czasu nie zmieściłyby się zdjęcia… przepraszam, slajdy wszystkich uczniów. Uhonorowano w ten sposób najlepszych. Najpopularniejszych. Najciekawszych.
Dałam znak Kubie, czyli kędzierzawemu chłopakowi, który obsługiwał archaiczny projektor do wyświetlania slajdów. Na ścianie jeszcze przez chwilę widniało zmarszczone oblicze dawnego dyrektora, aż wreszcie ustąpiło miejsca fotografii jednego z uczniów.
Nie widziałam wcześniej tych zdjęć w formie wyświetlanych na ścianie obrazów. Wiecie, jak wyglądają slajdy, prawda? Czarne kwadraciki kliszy, otoczone plastikowymi ramkami. W zeszły piątek oglądałam je pod światło. Widziałam w ten sposób zarys sylwetki i… niewiele więcej. Losy pokazu ważyły się do ostatniej chwili. Gdy byłam już pewna, że nie uda się zorganizować odpowiedniej wielkości projektora, ten jeden jedyny w całym Legionowie odnalazł się na poddaszu bursy przy placu Kościuszki. Kuba spędził niemal cały weekend na doprowadzaniu go do stanu używalności. I teraz działał, a wyświetlone zdjęcia prezentowały się znakomicie… Do czasu.
W sali gimnastycznej rozległ się śmiech na trzysta gardeł. Potrzebowałam takiej reakcji. Stres poszedł precz. Mogłam już występować choćby i do końca świata. Zrobiłam dwa kroki w bok, by nie zasłaniać slajdu. Był wyjątkowo wyraźny. Trudno uwierzyć, że przez czterdzieści lat leżał w gliniastej ziemi, na skraju boiska.
— Kolega ze zdjęcia to chyba… — zawahałam się. W drżącej ręce trzymałam kartkę, która teoretycznie miała zawierać opis kolejnych slajdów. Chociaż zalaminowana, zniosła ostatnie cztery dekady znacznie gorzej niż slajdy. Treść w górnej części była nieczytelna, a to, co poniżej, wymagało skupienia. Także z tego powodu, że slajdy były pomieszane. Jak dotąd żaden nie odpowiadał pozycji ze spisu. Musiałam samodzielnie przyporządkować obraz do opisu, czyli… improwizować. — To chyba laureat olimpiady matematycznej w roku osiemdziesiątym piątym… Nazwisko jest niestety nieczytelne.
Po sali poniósł się chichot. Taka reakcja nie dziwiła. Chłopak miał obciachowy wąsik, przekrzywione okulary i krzywo zapiętą koszulę w kolorze ciemnoniebieskim. Na tle dzisiejszej młodzieży prezentował się niczym relikt dawno minionej epoki. Oczywiście natrząsanie się z wyglądu tego młodzieńca było nie na miejscu, ale dzięki temu wąsikowi odzyskałam przynajmniej uwagę publiczności. A młodzieniec… Teraz musiał zbliżać się już do sześćdziesiątki. Gdyby tu był, prawdopodobnie sam by się uśmiał.
Mrugnęłam do stojącego kilka kroków dalej Karola. Musiał to odczytać jako zawoalowane wołanie o pomoc, bo podszedł i zabrał mi mikrofon.
— Wiecie, co on ma na sobie? — Potoczył wzrokiem po sali. Śmiechy urwały się w okamgnieniu. Ja nigdy nie miałam takiego autorytetu. — To mundurek szkolny. Noszenie takich mundurków było w naszej szkole obowiązkowe, ale tylko przez ten jeden, pierwszy rok. Potem trzeba było mieć przy sobie jedynie tarczę szkolną. Przypinało się ją agrafką do bluzki lub koszuli. Czy ktoś wie, co było na naszej tarczy?
Do góry wystrzeliło kilka rąk. Karol wybrał uczennicę z klasy, której był wychowawcą. Z trzeciej C. Słuchając, jak mówi o mieczach grunwaldzkich, przeniosłam wzrok na dekorację. Na ścianie, ponad wyświetlonym slajdem, znajdowały się symbole naszej szkoły. Obok dwóch nagich mieczy powieszono tam ogromny plakat z wizerunkiem patrona, czyli Władysława Jagiełły, bardzo podobnym do tego ze stuzłotowego banknotu.
— Bardzo dobrze. — Karol popatrzył na wąsik młodzieńca ze slajdu i udał, że się wzdryga. Przez salę znów przetoczył się śmiech. — Może starczy, co? Kuba, masz tam coś jeszcze?
Slajdów było dwadzieścia cztery. Jeśli dobrze liczyłam, to byliśmy dokładnie w połowie. Kuba umieścił kolejny slajd w ramce urządzenia i pociągnął za uchwyt. Chłopak w mundurku ustąpił miejsca koledze. Zdjęcie było zbyt ciemne i nie tak wyraźne, jak poprzednie, ale z pierwszych rzędów i tak dobiegł zbiorowy pomruk uznania.
— Jak widzimy, nie wszyscy nosili mundurki — skwitował Karol, przekazując mi mikrofon.
Chłopak wyglądał jak rockandrollowiec. Miał potargane włosy, rozpiętą do pasa koszulę i twarz wykrzywioną w scenicznym amoku. Resztkę wątpliwości rozwiewała gitara, którą trzymał w taki sposób, jakby zamierzał jej użyć w charakterze broni białej.
Tym razem nie miałam problemu, by przyporządkować slajd do opisu.
— To Wojtek Lesiak. Uczeń trzeciej klasy, a jednocześnie gitarzysta udzielający się w zespole… — Próbowałam odczytać nazwę, ale atrament na mojej zalaminowanej ściągawce był tak rozmyty, że się poddałam. — W latach osiemdziesiątych muzyka rockowa przeżywała szczyt popularności. Powstały takie zespoły, jak Oddział Zamknięty, Piersi, Dezerter, Dzieci Kapitana Klossa… — Urwałam, choć mogłam wymieniać ówczesne zespoły przez następne dziesięć minut. Nauczycielka chemii, a przy tym moja najlepsza przyjaciółka, była fanką polskiego rocka. Potrafiła mówić o tej muzyce na okrągło, a ja stawałam się zazwyczaj mimowolną ofiarą tej obsesji. Mogłabym cytować ją z pamięci, ale zdawałam sobie sprawę, że stoję przed nastolatkami, dla których tamta muzyka była niczym brzmienia z czasów dinozaurów. — Widocznie naszemu Wojtkowi marzyła się kariera w branży muzycznej. Być może występował na tej sali…
Rozejrzałam się w taki sposób, jakbym szukała unoszącego się nad nami ducha. Praca przy jubileuszu czterdziestolecia szkoły dała mi w kość. Przez ostatnie dwa miesiące częściej byłam myślami w latach osiemdziesiątych niż w czasach współczesnych. Karol, który od samego początku towarzyszył mi w tych zmaganiach z przeszłością, mniej skupiał się na emocjach, a bardziej na faktach — co było o tyle dziwne, że nie był historykiem, tylko psychologiem szkolnym.
— Na pewno nie występował w tej sali — stwierdził, sięgając po mikrofon. — Salę dobudowano dwa lata później. Wcześniej korzystano z tej małej, w budynku po podstawówce.
Historia naszej placówki była dość kręta. Do lat sześćdziesiątych w budynku głównym funkcjonowała szkoła podstawowa, potem na kilka lat wprowadziła się tu zawodówka. Niechcianą pamiątką po tych czasach były warsztaty z blachy falistej, które teraz — niewykorzystane — czerwieniły się od rdzy. Potem teren ponownie objęła w posiadanie podstawówka, by późnym latem osiemdziesiątego czwartego roku ustąpić miejsca liceum. Pod koniec pierwszego roku nauki liceum zyskało patrona. Imię Władysława Jagiełły nadane zostało naszej szkole czterdzieści lat temu, a dokładnie… mijało właśnie czterdzieści lat i jeden dzień. Pierwszego czerwca osiemdziesiątego piątego roku. Tak przynajmniej wynikało z tradycji ustnej. Szkole nadano zatem imię niejako w prezencie na Dzień Dziecka. Obchodziliśmy okrągły jubileusz, który uświetniały między innymi slajdy z początków funkcjonowania liceum. Ujęcia, których nie oglądano od czterdziestu lat.
Czterdzieści lat to wystarczająco długo, by wydarzenia pokryły się patyną niepamięci. W archiwum szkolnym znalazłam garść informacji o przebiegu uroczystości, podczas której liceum zyskało patrona, ale na ślad kapsuły czasu natrafił dopiero Karol, przed tygodniem, przeglądając pożółkłą ze starości gazetkę ścienną. Poważnie, wyglądała tak, jakby nie miała kilkudziesięciu, tylko co najmniej dwieście lat. Produkowany wówczas papier był fatalnej jakości.
W gazetce określono miejsce, w którym zakopano kapsułę, a także umieszczono wykaz zamkniętych w niej przedmiotów. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy, co z tym fantem zrobić. Odkopać czy zostawić dla potomności? Podjęcie decyzji ułatwił nam dyrektor, ponieważ dosłownie w przeddzień imprezy zażyczył sobie motywu przewodniego, który będzie można umieścić na zaproszeniach dla notabli z ratusza. I najlepiej, gdyby ów motyw wgniatał w fotel. Ten wydał nam się idealny. Zamknięte w kapsule czasu przesłanie z przeszłości… To musiało chwycić, prawda? Przynajmniej w teorii.
Wiecie, czym jest kapsuła czasu? To pojemnik, w którym umieszcza się informacje przeznaczone dla przyszłych pokoleń. Zamyka się przedmioty życia codziennego, a także zapiski, zdjęcia, filmy… Świadectwa dawnych czasów. Kapsułę zakopuje się w ziemi, oznaczając (lub nie) rok jej odkopania. Swego czasu takie listy z przeszłości były bardzo popularne — zwłaszcza w krajach byłego bloku wschodniego.
Nasza kapsuła miała postać dużego garnka z przylutowaną pokrywą. Znajdowała się dokładnie tam, gdzie napisano w gazetce — metr pod powierzchnią ziemi. W asyście kilku zaciekawionych uczniów zanieśliśmy ją z Karolem do biblioteki, by się przekonać, że pojemnik był nieszczelny, a jego zawartość rozpadała się w dłoniach. Zbutwiałe szmaty, pulpa, która kiedyś była książką lub zeszytem, pordzewiałe krążki — czyli prawdopodobnie okolicznościowe medale, o których wspomniano w wykazie… Z całej zawartości kapsuły jedynym przedmiotem, który nie uległ całkowitemu zniszczeniu, była — najwyraźniej szczelna — plastikowa szkatułka z zawartością w postaci slajdów: dwudziestu czterech obrazów dokumentujących — zgodnie z częściowo nieczytelną, zalaminowaną instrukcją — życie szkoły.
W zgodnej opinii mojej i Karola te slajdy były dla dzisiejszej uroczystości niczym dar od losu. Oczywiście mieliśmy też plan B, na wypadek gdyby nie udało się ich wyświetlić. Już wcześniej przygotowaliśmy referat o historii szkoły, ale wiecie, jak to jest z referatami. Zazwyczaj są potwornie nudne. Dlatego rzuciliśmy się na te slajdy jak szczerbaty na suchary, chociaż prawdę mówiąc, nie wiedzieliśmy, co na nich było. Rano chciałam sprawdzić je na projektorze, ale zainstalowano go od razu w sali gimnastycznej, a gdy tam dotarłam, była już w połowie zapełniona. Chłopak z wąsikiem był zabawnym przerywnikiem, rockandrollowiec ciekawostką… Ale to była akademia szkolna, a nie kabaret. Widząc minę siedzącego kilka metrów ode mnie dyrektora, miałam nadzieję, że dalej będzie już wzniośle i poważnie.
— Na następnym zdjęciu — podjęłam wątek, szukając na zalaminowanej ściągawce opisu, który pasowałby do kolejnego wyświetlonego slajdu — mamy chyba męską drużynę tenisa stołowego, czyli tak zwanego ping-ponga — dodałam niepotrzebnie, gdy Kuba męczył się z opornym slajdem. — Czterdzieści lat temu tenis stołowy bił w Polsce rekordy popularności. W plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca zwyciężył wtedy pan Andrzej Grubba, wyprzedzając lekkoatletów i piłkarzy…
Usiłowałam sprawiać wrażenie osoby, która wie, o czym mówi. Prawda była taka, że nigdy nie interesowałam się sportem. Wiedzę o plebiscycie zaczerpnęłam z Internetu. W latach mojej licealnej młodości, która przypadła na pierwszą dekadę obecnego wieku, ping-pong był sportem raczej niszowym. W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia traktowano go znacznie poważniej, a za zwycięstwa w turniejach przyznawano medale. Tak w każdym razie wynikało ze slajdu, który wyświetlił się na ścianie. Dwaj uwiecznieni na nim chłopcy mieli na szyjach krążki, a za plecami panoramę Warszawy z wysmukłym Pałacem Kultury. Miejsce dekoracji sugerowało, że odniesiony sukces wyszedł poza ramy lokalne.
— Robotniczy Klub Sportowy… — Zmrużyłam oczy, usiłując odczytać transparent z zamazaną nazwą organizatora turnieju, ale okulary na moim nosie okazały się zbyt słabe.
Nie wiedzieć czemu moim staraniom towarzyszyły pojedyncze wybuchy śmiechu, które stopniowo przekształciły się w zbiorowy ryk. Karol odebrał mi mikrofon.
— Proszę o spokój — huknął, lecz tym razem jego autorytet nie podziałał.
Cała sala wciąż tarzała się ze śmiechu. Usłyszałam, jak nasz psycholog syknął na czerwonego z emocji Kubę. Ten rozłożył na moment ręce.
— Zacięło się, panie profesorze!
Zrozumiałam, że młodzież śmieje się ze slajdu, który wciąż rozlewał się na ścianie. Nie rozumiałam, o co chodzi. Dwaj chłopcy z medalami, obejmujący się po przyjacielsku… W ujęciu nie było niczego niewłaściwego. Tak myślałam, dopóki nie skupiłam się na twarzach. Jeden z chłopców miał znajomą czuprynę i charakterystyczny kształt ust, kojarzący się z młodzieńczym buntem. Rockandrollowiec z wcześniejszego slajdu. Zapamiętałam nawet jego imię i nazwisko: Wojtek Lesiak. Ale to nie z niego się śmiali. Spojrzałam na jego kolegę i zamarłam. Ta pełna twarz z dużym, zakrzywionym nosem… Znałam ją, tyle że w wydaniu znacznie starszym. Widywałam ją niemal każdego dnia w okolicach drzwi wejściowych i szatni. Teraz stała się jeszcze pełniejsza, nos urósł, w miejscu dawnej czupryny pojawiły się zakola, ale… to był on. Pan Mariusz, nasz szkolny portier. A może dozorca albo ochroniarz? Zakres jego obowiązków był szeroki… ale nie tak szeroki jak niechęć, którą wzbudzał u uczniów. Teraz, rechocząc, brali rewanż. Za te wszystkie razy, gdy ochrzaniał ich za niezmienione obuwie, zbyt głośne zachowanie… I za sto innych rzeczy. Ja też za nim nie przepadałam, jednak akurat w tym momencie zrobiło mi się żal. Jego, a także siebie.
— Wyłącz projektor — rzuciłam w stronę Kuby, ale nie usłyszał.
Albo nie chciał usłyszeć. Pewnie również nie lubił pana Mariusza. Slajd wciąż się wyświetlał na ścianie — wyraźny, zbyt wyraźny… Młodszy o cztery dekady pan Mariusz miał na nim rozpięty rozporek.
W środowisku szkolnym niewiele trzeba, żeby narazić się na śmieszność, prawda?
Zmusiłam się, by się nie gapić na ten nieszczęsny rozporek, ale byłam chyba jedyna. Dyrektor sprawiał wrażenie wstrząśniętego. Siedzący obok prezydent miasta gryzł wargi — może z przejęcia, lecz chyba próbował się nie śmiać. Jedni nauczyciele wyglądali na zażenowanych, drudzy na oburzonych, a część z nich — ta największa — walczyła z rozbawieniem. Z lepszym lub gorszym skutkiem. Na przykład katecheta, a jednocześnie proboszcz miejscowej parafii płakał ze śmiechu. Dosłownie. Po twarzy ciekły mu łzy.
Odszukałam wzrokiem pana Mariusza. Stał tam, gdzie się spodziewałam, czyli niedaleko drzwi do łącznika. Nasze spojrzenia na moment się przecięły. Odruchowo zadrżałam. Miał w swych błękitnych oczach coś, co sprawiało, że traciłam pewność siebie. Zawsze, a teraz tym bardziej. Stał nieruchomo jak skała, pozornie niewrażliwy na reakcję uczniów, ale wewnątrz musiał być wściekły. Choć chyba nie tak jak Karol.
— Tak wam wesoło? Śmiejcie się dalej. Będę zapisywał tych, którzy robią to najgłośniej. — Wyjął notes. — Kto tu trafi, będzie miał obniżoną ocenę ze sprawowania. No, słucham. Kto pierwszy?
Wystarczyło, że zapisał dwa nazwiska. Trzeciego nie musiał. Śmiechy umilkły. O tym, że przed chwilą było bardzo wesoło, świadczyły tylko zaczerwienione twarze. Podziwiałam sprawność, z jaką Karol poradził sobie z kryzysową sytuacją. Ja, mając świadomość obecności pana Mariusza, byłam niezdolna do stanowczej reakcji. Najchętniej zwyczajnie bym wyszła, ale niestety nie mogłam. To był mój występ. Musiałam zostać do samego końca. Niczym kapitan na Titanicu.
— Następne zdjęcie przedstawia…
Zacięłam się, bo przecież jak dotąd zdjęcia wyświetlały się w kolejności zupełnie przypadkowej, niezgodnej z opisem. Na domiar złego znaczna część pozycji, które miały odpowiadać pozostałym slajdom, była nieczytelna. Widziałam ślady długopisu, ale nie byłam w stanie rozpoznać liter. Zerknęłam w kierunku loży honorowej. Dyrektor miał taką minę, jakby rozważał, czy mi nie przerwać. Potępienie, z jakim patrzył w naszą stronę, paradoksalnie dodało mi energii do działania.
— Kolejne zdjęcie to niespodzianka — powiedziałam z przylepionym do ust uśmiechem. — Ciekawe, z kim poznamy się tym razem. Z kolegą czy koleżanką… I czy w ogóle się poznamy — dodałam, bo mój pomocnik długo się mocował z opornym sprzętem. — Hej, Kuba!
Skupiony na humorach starego projektora Kuba dopiero po chwili się zorientował, że został wywołany do odpowiedzi. Szarpnął nieco mocniej i udało mu się wysunąć poprzedni slajd. Na ścianie pozostał prostokąt jasnego światła.
— Będzie dobrze, pani profesor — obiecał, po czym wrócił do obsługi wiekowego sprzętu.
Uśmiechnęłam się. Nie lubiłam, gdy uczniowie zwracali się do mnie per pani profesor. Zwykle odpowiadałam, że jestem zaledwie magistrem, ale takie tytułowanie na wyrost było elementem szkolnej tradycji. Profesorem był nawet wuefista.
— Zatem czekamy na kolegę lub koleżankę, a zanim się pojawi, opowiem wam o alternatywnych propozycjach składanych w ramach konkursu na patrona naszej szkoły i okolicznościach, w których zdecydowano się nadać jej imię Władysława Jagiełły.
Historia była ciekawa. Natknęłam się na nią w archiwalnych protokołach z obrad rady pedagogicznej. Podobno silna grupa dawnych nauczycieli lobbowała za tym, by nadać szkole imię sowieckiego zbrodniarza polskiego pochodzenia — Feliksa Dzierżyńskiego. Według innej propozycji patronem liceum miała być… rewolucja październikowa. Tylko rozsądkowi ówczesnych włodarzy miasta zawdzięczano, że patronem został waleczny król. Gdyby zwyciężyła jedna z alternatywnych opcji, imię musiałoby zostać zmienione. A to podobno przynosi pecha.
Zanim jednak zaczęłam o tym opowiadać, przez salę przeszło zbiorowe westchnienie, a potem zapadła cisza. Tak głucha, że aż dzwoniło w uszach. Odwróciłam się w kierunku ściany. Zdjęcie, które wyświetlił Kuba, na pewno nie nadawało się na szkolną akademię, a co najwyżej na stronę z treściami tylko dla dorosłych. Dziewczyna była naga.
Zupełnie naga.
Prężyła swe kształtne ciało w jakimś zapomnianym plenerze, uśmiechając się zalotnie do fotografa.
— Dobrze. Pokaz skończony.
Karol nie czekał, aż Kuba zmieni slajd, tylko bezceremonialnie wyrwał wtyczkę z kontaktu. Wykazał się refleksem, którego mi niestety zabrakło. Stałam niczym cielę kompletnie porażona nierealnością tej sceny. Kto, do ciężkiej cholery, wkłada do kapsuły czasu TAKIE zdjęcie?!
W sali zrobiło się głośno. Bardzo głośno. Tym razem Karol nie straszył konsekwencjami, tylko stał z niewyraźną miną, pocierając się po czole. Usiłowałam ściągnąć jego uwagę, lecz unikał mojego spojrzenia. Chyba z rozmysłem. Zachowywał się tak, jakby mnie winił, ale przecież… Przecież to nie była moja wina! Na kliszy był zarys damskiej sylwetki. Skąd miałam wiedzieć, że dziewczyna była naga? To było zadanie Agnieszki… I tego nowego nicponia. To oni mieli sprawdzić zdjęcia i odłożyć te słabe, niewyraźne… No i niecenzuralne. To rozumiało się samo przez się. A powiedzieli, że wszystko jest okej. Ten nicpoń…
Dopiero po dłuższej chwili odważyłam się spojrzeć w kierunku publiczności. Chciałam wyłuskać z tłumu ucznia, którego nazywałam w myślach nicponiem, ale zanim to zrobiłam, poczułam intensywny zapach perfum. Dyrektor zaszedł mnie z boku. Był tak wściekły, że odruchowo zasłoniłam się ręką, tak jak uczyli na kursach samoobrony.
— Świetny pomysł, nie ma co — warknął, a potem wskazał na salę. — Najpierw zaprowadzi tu pani porządek…
— Panie dyrektorze, ja nie wiedziałam.
— …a potem do mojego gabinetu. — Zerknął przez ramię, upewniając się, że nikt nie podsłuchuje. — Kiedy mówiłem, że oczekuję czegoś wyjątkowego, nie miałem na myśli wyjątkowego skandalu.
Odszedł szybkim krokiem, zagarniając ręką wyraźnie wstrząśniętego księdza katechetę. Obchody jubileuszu zakończyły się przed czasem. Westchnęłam. Mój debiut w charakterze konferansjerki wypadł… powiedzmy, że nieszczególnie. Marnym pocieszeniem było to, że miałam nosa. Instynktownie wyczuwałam, że ta cholerna kapsuła czasu przysporzy mi problemów… i proszę. Czekał mnie dywanik u nielubianego szefa.
Nie wiedziałam jeszcze, że dywanik u szefa to pikuś. Prawdziwe problemy, te najpoważniejsze z poważnych, miały dopiero nadejść.
Czaiły się tuż za rogiem.
Praca w szkolnej bibliotece nie sprzyja nawiązywaniu bliskich znajomości. Przez te wszystkie lata, które spędziłam w liceum — IV Liceum Ogólnokształcącym imienia Władysława Jagiełły w Legionowie — dorobiłam się tylko jednej przyjaciółki. Kiepski wynik jak na dziewięć lat pracy, prawda? Ale za to moja przyjaciółka była kimś absolutnie wyjątkowym. Widząc, jak toruje sobie ku mnie drogę, przeciskając się przez uczniowską ciżbę, poczułam przypływ ciepłych uczuć. Hania Czajkowska nie wyglądała jak stereotypowa nauczycielka. Ze swoimi krótko ostrzyżonymi włosami, z tatuażami i dużą liczbą kolczyków była jedyna w swoim rodzaju. Głos miała jednocześnie bardzo niski i bardzo donośny. Bez trudu wybijał się ponad gwar, docierając do najodleglejszych zakamarków sali gimnastycznej.
— Zdjęcie gołej baby… Rzeczywiście, boki zrywać. Ile ty masz lat, Kowalik? Dwanaście? A ty, Marcinkowska? Czy to naprawdę było aż tak zabawne?
Miała niesamowitą pamięć do twarzy i nazwisk, a zarazem doskonałe wyczucie szkolnej hierarchii. Wywoływała uczniów, którzy cieszyli się największą popularnością. Zanim dotarła do zaimprowizowanej sceny, na której „występowałam”, nastrój prześmiewczego podniecenia ustąpił narastającemu zakłopotaniu. Nasi uczniowie nie byli bandą prymitywów. W okolicach szkoły nie było siedlisk patologii, za które zwykło się uważać stare blokowiska. Większość uczniów dorastała w willach i na nowych osiedlach. To były ułożone dzieciaki z dobrych domów. To, co miało nastąpić, zburzyło ten osąd, ale… nie uprzedzajmy faktów.
— Uśmiechnij się.
Hanka mrugnęła do mnie okiem, a potem, wyręczając mnie w zadaniu, które postawił przede mną dyrektor, wyprosiła uczniowskie towarzystwo z sali. Nie musiała się przy tym wysilać. Wystarczyło przypomnieć o następnym elemencie obchodów jubileuszu, czyli o meczu. Na boisku szkolnym reprezentacja naszego liceum miała się zmierzyć z uczniami z Konopnickiej. Sala zaczęła pustoszeć w ekspresowym tempie. Po minucie zostały tylko niedobitki, w tym bardzo przygnębiony Kuba.
— Naprawdę nie wiem, jak to się mogło stać — zapewniał płaczliwym tonem. — Czy ja mogę iść?
— Zmykaj — przyzwoliłam, ale Hanka zastąpiła mu drogę.
— Grasz w meczu?
— Jestem bramkarzem…
— Po końcowym gwizdku przyjdziesz do mojej sali — rozkazała. — Weźmiesz panią Bauer oraz panów Tkaczuka i Kostrzewskiego.
Skrzywił się w taki sposób, jakby zabolał go ząb, ale nie oponował. Pani od chemii miała autorytet, o jakim ja mogłam tylko pomarzyć. Gdy zostałyśmy same, próbowała testować ten autorytet także na mnie.
— Masz iść do dyrektora, tak? Tylko nie idź tam teraz. Lepiej jutro.
Pracowała tu znacznie krócej ode mnie, bo zaledwie dwa lata, ale doskonale wiedziała, że dyrektor jest specyficzny. Określając takich jak on, zwykło się używać wymownych przymiotników w rodzaju „raptowny” czy „gorącokrwisty”. W przypływie złości bowiem potrafił zmieszać z błotem, lecz po wybuchach ekspresyjnej wściekłości nadchodziła wyważona refleksja. Hanka namawiała mnie, bym przeczekała erupcję wulkanu w bezpiecznym miejscu, ale nie zamierzałam korzystać z jubileuszowego zamieszania i chować głowy w piasek. Nie dlatego, że byłam odważna… Co to, to nie. Powodem, dla którego zamierzałam powędrować w paszczę lwa, był Karol. Lubiłam go. A może nawet więcej niż lubiłam… Wiedziałam, że nie był z tych, którzy unikają rozgniewanego zwierzchnika.
— Nie mogę mu tego zrobić.
Nie musiałam mówić, o kogo mi chodzi. Hanka była wtajemniczona w moje sprawy sercowe. Wspierała mnie w sposób dość umiarkowany, bo z jakichś powodów traktowała przystojnego psychologa z dystansem. Twierdziła, że jest zbyt idealny, sugerując, że pod tą nieskazitelną powłoką muszą być rysy. Ale teraz nie usiłowała mnie powstrzymywać.
— Pamiętaj tylko, że nie jedziecie na tym samym koniu — pouczyła, odprowadzając mnie na pierwsze piętro.
— Co masz na myśli?
— On jest cenionym psychologiem, który pracując na tym etacie, robi dyrektorowi łaskę.
— A ja?
Popatrzyła na mnie z błyskiem w oku.
— A ty jesteś bibliotekarką — burknęła, jakby to, że pracowałam wśród półek z książkami, zamykało temat.
Prawdopodobnie sugerowała, że łatwo byłoby mnie zastąpić. Nie chciałam się kłócić, tym bardziej że na końcu korytarza widziałam już drzwi do sekretariatu.
— Zaczekasz na mnie?
— Tak. A potem dobierzemy się im do skóry.
Mówiła o uczniach. O Kubie, który obsługiwał projektor. A także o Agnieszce Bauer i Bartku Tkaczuku, czyli dwójce, której zleciłam przejrzenie slajdów właśnie pod kątem wyeliminowania tych niewłaściwych. Spotkanie miało się odbyć w pracowni chemicznej. Zaprosiła tam wspomnianą trójkę, a także jeszcze kogoś. Maćka Kostrzewskiego, czyli naczelnego sportowca i rozrabiakę. Nie rozumiałam, dlaczego akurat jego, ale szybko mi to wyjaśniła.
— Kostrzewski zawsze jest tam, gdzie coś się dzieje. Zdziwiłabym się, gdyby tym razem było inaczej.
Otworzyła mi drzwi i gestem zaprosiła do środka. Nie życzyła mi powodzenia. Takie sztampowe teksty nie były w jej stylu. W ostatniej chwili wręczyła mi płócienną torbę, którą przytaszczyła z sali gimnastycznej. Wewnątrz była metalowa puszka wraz z zawartością. Czyli nieszczęsna kapsuła czasu.
Jak już wspomniałam, praca w bibliotece nie dostarcza wielu okazji do zawierania znajomości. Przez dziewięć lat dorobiłam się w miejscu pracy wspomnianej jednej przyjaciółki i jednego wroga. Tym wrogiem była Blanka, pracownica sekretariatu. Byłyśmy rówieśniczkami — na tym podobieństwa się kończyły. Pewnie brakowało mi obiektywizmu, ale w moich oczach Blanka była niekompetentną atencjuszką, której życiowym celem było podkopywanie mojej pewności siebie. Dziś również zaczęła z wysokiego C.
— Widziałam w sobotę twojego byłego męża. Nad zalewem. Ta jego blondie mogłaby trochę przytyć, co? Była w kostiumie kąpielowym. Tylko skóra i kości.
Sama miała figurę osy. Cios wymierzyła celnie, i to wcale nie dlatego, że nie zaliczam się do chudych. Chociaż rozwód orzeczono za obopólną zgodą, a moje stosunki z byłym mężem układały się więcej niż znośnie, nie byłam jeszcze gotowa na pogawędki o jego nowej partnerce.
— A co robiłaś nad Zalewem? Żeglowałaś?
Nie chciałam być złośliwa. Dopiero wtedy, gdy pobladła, przypomniałam sobie, że żeglarzem — instruktorem żeglarstwa — był jej były facet. Ten, który zostawił ją tuż przed ślubem. Chociaż od feralnego zdarzenia minęło kilka lat, wciąż pamiętała. I wciąż była panną — co chyba napełniało ją przerażeniem. Hanka, która również jej nie lubiła, zwykła mawiać, że zegar biologiczny Blanki od pewnego czasu nie bije, tylko… Tu używała określenia tak wulgarnego, że lepiej go nie cytować.
— Dyrektor musiał wyjść, ale prosił, żebyś zaczekała — mruknęła, wskazując na uchylone drzwi. Gabinet dyrektora przylegał do sekretariatu. Z obu okien roztaczał się widok na boisko, na którym zaczynała się rozgrzewka przed meczem. — Słyszałam, że masz kłopoty. Naprawdę podłożyli ci świńskie zdjęcie?
Nie zdążyłam sprostować, że zdjęcia nikt nie podkładał. Do sekretariatu wparował dyrektor. Kiedyś, zanim został dyrektorem, uczył wuefu. Wciąż miał sylwetkę kulturysty, wzbogaconą teraz o wydatny brzuch. Guziki opinającej go koszuli były tak napięte, że zdawały się trzeszczeć, a policzki przyoblekła dojrzała czerwień.
— Ile lat pracuje pani w szkole, pani Justyno?!
— Dziewięć — odparłam, starając się, by mój głos brzmiał zuchowato.
Nie brzmiał. Z emocji krakałam jak wrona.
— To chyba już najwyższy czas, by się dowiedzieć, że nauczyciel nie może dla młodzieży być partnerem. Tylko autorytetem!
Nie chcąc, by lincz mojej osoby odbywał się na oczach Blanki, przeszłam do gabinetu. Dyrektor wparował tam za mną i trzasnął drzwiami. Tak mocno, że w oknie zadrżały szyby.
— Pani nas dzisiaj skompromitowała! Nie tylko siebie, ale również mnie, pana Karola… Całą szkołę. Dlaczego nie przejrzała pani tych zdjęć przed pokazem?!
— Chciałam, ale…
Urwałam, bo weekendowy wypad z córką na Mazury nie stanowił wytłumaczenia. Nie stanowiła go też naiwność, przez którą powierzyłam selekcję zdjęć dwojgu nieodpowiedzialnych nastolatków.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
1.
