54,00 zł
Świat „Świętego Leonarda z pól” został zbudowany na granicy mitu i bajki. Marek Stokowski, autor znany m.in. z powieści „Samo-loty”, „Stroiciel lasu” czy wydanego w ubiegłym roku „Lotnicha” oraz humoresek nagranych przez Zbigniewa Zamachowskiego i Adama Woronowicza, do niedawna był kustoszem Muzeum Zamkowego w Malborku. W swojej najnowszej książce nie ogranicza się jednak do realizmu magicznego i bohaterów – niewinnych czarodziejów odpornych na wszelkie choroby wieku. W „Świętym Leonardzie” znalazło się miejsce także dla „rachunku krzywd” (wątek przymusowego wcielania Polaków do armii hitlerowskiej podczas II wojny światowej). Próżno jednak szukać tu rewizjonizmu – dla Stokowskiego najważniejszy bowiem jest czytelnik i jego satysfakcja z lektury. „Nie mam ambicji – mówi autor – żeby moja literatura otwierała nowe przestrzenie kosmiczne. Wolę opowiadać historie, które mogą komuś uczynić dzień lepszym”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 577
Rok wydania: 2025
Redaktor prowadzący: Hubert Musiał
Okładka i karty tytułowe: Piotr Tarasiuk
Redakcja: Małgorzata Piotrowicz
Korekta: Paweł Borecki, Sylwia Majcher
Na okładce wykorzystano obraz Mariusza Stawarskiego
pt. Święty Leonard z pól.
Wydanie pierwsze, Warszawa 2025
© Copyright by Marek Stokowski
© Copyright for the Polish edition
by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2025
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Skład i łamanie: Grzegorz Majcher
ISBN 978-83-8196-956-7
W poniedziałek przed śniadaniem Leo poczuł, że ktoś jedzie. Patroszył akurat szczupaka i dwie płocie, które złowił tego ranka. Koty wydzierały się i wariowały. Leo rzucił im na koci talerz łby, trzewia i ości. Schował oczyszczone rybie mięso, umył ręce i pospiesznie wyszedł z domu.
*
Dom posadowiony był na twardym terpie, na płaszczyźnie pól ścielących się pomiędzy łukiem starych lasów na wzniesieniu morenowym a korytem rzeki Wisły. Niedaleko przepływała senna Liwa, w której Leo łowił to i owo, coś dla siebie i dla kotów. Bliżej, pośród pól, błyskała dosyć wartka i wesoła Postolińska Struga.
Do lokalnej metropolii, czyli do wsi Stary Jar z kościołem, urzędami, biblioteką i sklepami, było stąd daleko, więc zdarzało się, że Leo nie widywał ludzi przez, powiedzmy, sześć dni z rzędu albo dłużej, znacznie dłużej, jeżeli był chory i nie mógł pojechać do kościoła na mszę świętą. On jeździł rowerem, szwedzką czarną damką Kronan JG 127, z bagażnikiem i podpórką.
Czy czuł się samotny? Dość rzadko. Wiadomo, miał koty, a latem na gnieździe, na północnym skraju kalenicy, mieszkały u niego znajome bociany. I mieszkały z nim tysiące pracowitych pszczół w pasiece. Dodatkowo kontaktował się ze światem za pomocą komputera i routera. Poza tym miał radio, więc słuchał muzyki albo głosów żywych i umarłych.
*
Ten ceglany dom wybudowali mennonici, dawno temu, przed wojnami, które zgruchotały kościec świata. Dom był długi. Mennonici nazywali taki układ zabudowań gospodarskich Langhof. Składał się z budynku mieszkalnego, sklejonego swoim szczytem z pokaźną oborą; ta zaś przylegała drugim końcem do szczytu stodoły. Wszystko to pod jednym dwuspadowym dachem, pokrytym czerwoną dachówką. Leo nie hodował świń czy koni, więc w części dla zwierząt urządził drewutnię i zaplecze dla pasieki.
W porównaniu z zagrodami i domami w okolicy, w tej chałupie i obejściu panował wzorowy porządek, taki przeciwpożarowy. Nic nie zagradzało wyjść z komórek, obory, stodoły i domu, instalacja elektryczna była sprawna i zadbana, wentylacja jak należy, komin oczyszczony, szczelny, odnowiony, i wszędzie gdzie trzeba, a czasami gdzie nie trzeba, zgromadzone były wszelkie środki do obrony przed żywiołem: gaśnice przenośne przeróżnych rodzajów, staromodne hydronetki i koce gaśnicze, toporki i bosak.
*
Ludzie nazywali Leo świętym. Zapewne dlatego, że miał brodę patriarchy. Nazywali go tak – albo przezywali – raczej nie dla jego cnót i zasług, jako że Leonard był grzesznikiem, tak jak inni, jak my wszyscy. Czasem grzeszył wprost okropnie. Popluwał przez okno, jadł za dużo jak na pustelnika, skrywał w kościach żal do Pana Boga i spoglądał pożądliwie na kobietę mieszkającą blisko mostu, zgrabną panią w wieku średnim.
Miał i inne ciężkie przewinienia. Najcięższym z nich wszystkich było to, że tkwił w kokonie. To był kokon własnych myśli, starych dziwactw, spraw i przyzwyczajeń. Separował go od bliźnich z ich jazgotem i nędzami.
Nazywali Leo tak, jak nazywali, bo miał brodę patriarchy, a poza tym – tak dla śmiechu.
*
Ludzie mieszkający w polach albo we wsi jakoś się go, nie wiem, trochę bali, choć on przecież był niegroźny. Nigdy nie przywalił sąsiadowi pięścią w oko, nie gonił nikogo z siekierą, nie podpalił ludziom zabudowań, nie otruł żywizny i nie obiecywał krwawej zemsty. Wręcz przeciwnie, machał ręką, gdy ktoś robił mu przykrości, choć czasami się odgryzał, to uczciwie trzeba przyznać. Ta pociągająca pani w wieku średnim, o której wspomniałem, powiedziała kiedyś swojej siostrze, że on umie dziwnie spojrzeć. Miała rację, niewątpliwie. Tak popatrzył czasem na człowieka, że to strasznie go onieśmielało – tego, na którego Leo patrzył.
*
Już mówiłem, w poniedziałek rano Leo poczuł, że ktoś jedzie, zaraz będzie tuż, przed domem. Rzucił kotom to, co w patroszonych rybach było dla nich, resztę schował, umył ręce i pospiesznie wyszedł na gościniec.
Spojrzał w lewo, potem w prawo i prosto przed siebie, na pola za drogą. Nie było nikogo. Ani śladu samochodu, rowerzysty czy ciągnika. Jeszcze raz obrócił głowę na południe, w stronę długiej linii topól. Tam, na samym końcu bitej drogi, tym razem coś dostrzegł. Właściwie nie coś, tylko kogoś. Ujrzał jeźdźca w czarnym stroju.
Konny zbliżał się niespiesznie. Leo trącał dłonią witki wierzby i spokojnie sobie czekał.
Był kwiecień. A pogoda niczym w sierpniu. Gorąco, świetliście.
*
Gdy tamten podjechał do pierwszych drzew w sadzie, okazało się, że Leo odrobinę się pomylił. Nie, to nie był żaden konny. To był człowiek na motorze.
Leo nie należał do najmłodszych, więc trudno się dziwić, że zawiódł go wzrok – stary zdrajca. Teraz widział już wyraźnie: przed domem się zjawił kominiarz – postawny mężczyzna w mundurze cechowym i z klasycznym sprzętem pomocniczym: raportówką, zwojem liny, metalową kulą i latarką.
Kominiarz przystanął pod wierzbą. Być może dlatego, że siedział na maszynie marki Rieju, to znaczy motorze z Hiszpanii, przemówił w języku Cervantesa y Saavedry:
– Buen día os dé Dios.
Leo odpowiedział mu ukłonem. Stali, milcząc, w szumie drzewa. Pies nie szczekał, bo w chałupie Leonarda gospodarowały same koty – kto uważnie słuchał, ten pamięta.
– Może życzy sobie pan, bym skontrolował instalacje kominowe? – zapytał po chwili przyjezdny.
– Dziękuję. Zupełnie niedawno wszystko przejrzał mi Osowski. Ja dbam o te rzeczy. Pan zna Osowskiego?
– Tak. Dobry fachowiec z okolic. Ja, wie pan, to jestem kominiarzem domokrążcą. Czasem działam na zlecenia, ale częściej jeżdżę w ciemno, od chałupy do chałupy. Powiem panu w zaufaniu: jak już zjawię się u kogoś i przypomnę mu o zagrożeniach, to taki gospodarz zwykle decyduje się na przegląd i czyszczenie instalacji.
– To dobrze, wspaniale. To są bardzo ważne sprawy – powiedział Leonard. – Wcześniej pana tu nie widywałem.
– Pracowałem kilka lat w Hiszpanii.
– Rozumiem. Daleko. A może pan zsiądzie? Wstawię wodę na herbatę.
– Niestety, nie mogę. Do południa chcę obskoczyć Sarnią Górę i Benowo.
– No to życzę powodzenia.
– Pan, przepraszam, tu na stałe? – Kominiarz rozglądał się wokół.
– Na ten czas podarowany mi na ziemi – wypalił Leonard.
Gość na motocyklu się zamyślił, a potem zapytał:
– A pan martwi się, że tego czasu nie za wiele już w klepsydrze?
Leo odpowiedział bardzo szczerze:
– Tak, trochę się martwię.
– Czyli lęka się pan śmierci?
– Jak każdy, no, prawie.
– A chciałby pan może, żebym zdradził, co z tym począć?
– Z czym, przepraszam?
– Z tą obawą. Ze strachem, co będzie.
Leo lekko skinął głową. Gość w mundurze rzucił szorstko, chociaż jednocześnie się uśmiechał:
– Trzeba ruszyć stare dupsko.
Leo nie za bardzo pojął, co to znaczy.
– Dlaczego to: dupsko? – spytał kominiarza na motorze. – Co to w ogóle ma do rzeczy?
– Trzeba patrolować okolicę.
– Ale po co?
– Żeby służyć.
– Służyć? Komu?
– Napotkanym.
– W jaki sposób?
– Jak opiekun.
– Kto taki?
– Posłaniec – wyjaśnił kominiarz. Pożegnał się gestem i dodał: – ¡Id con Dios!
A potem odpalił i ruszył powoli na północ.
*
Przez tydzień Leonard rozmyślał o motocykliście-kominiarzu, a właściwie dumał nad słowami, które tamten wypowiedział. Wydawały mu się dziwne, chociaż Leo zwykle się nie dziwił.
W końcu, podczas gotowania kapuśniaku, zrozumiał nareszcie, co usłyszał na gościńcu. Zrozumiał tym głębiej, że od dawna coś go uwierało, kaleczyło mu sumienie. Uwierała go świadomość, że tak wiele otrzymuje, a sam daje bardzo mało.
Zapewne dlatego od pierwszych dni maja ruszał dupsko wczesnym rankiem, po czym błądził godzinami po skrawku planety, na którym ktoś kiedyś pozwolił mu mieszkać.
*
Podobnie jak inni wypuszczają się na łowy, tak Leo wyruszał na swoje patrole. Myślał o nich jak o lotach po orbitach domu na żuławie – jego bazy w płaskich polach. Te orbity były ciasne lub sięgały za horyzont.
Wszystkim, co przeżywał podczas wypraw, dzielił się wyłącznie z czwórką kotów, kiedy wracał do chałupy. Pszczołom z rzadka coś tam opowiadał. Bociany patrzyły na niego z wysoka i nie interesowały się głupstwami.
Ludziom mieszkającym po sąsiedzku – powiedziałem „po sąsiedzku”, choć w istocie ich zagrody było ledwo widać hen, daleko – mówił mało albo zgoła nic, bo – jak wiadomo – widywał ich z rzadka. Poza tym on nie miał nadziei, że jego sąsiedzi mogliby uwierzyć w zapewnienia, iż podczas patroli Leo zapomina o swym lęku przed przyszłością poza czasem. No i pewnie by się śmiali, gdyby chciał ich przekonywać, że codzienność bywa świętem.
W pierwszą małą-wielką podróż Leo ruszył czarną damką Kronan JG 127, z bagażnikiem i podpórką. Zresztą on dosiadał jej i później, podczas wielu dalszych wypraw.
Pominę opisy przyrody, chociaż było bardzo pięknie – dookoła, pod stopami, pod kołami i nad głową. Pominę dlatego, że od razu coś się wydarzyło i po prostu nie ma czasu na detale przyrodnicze, pogodowe i tak dalej, a poza tym nie potrafię opowiedzieć w paru słowach, co wyrabia się na świecie, kiedy eksploduje zieleń maja.
Leo jechał w stronę Wisły wąską szosą, tą, co łączy Stary Jar z Janowem, skąd kursował kiedyś prom do Gniewa. Prom był ważny, zwłaszcza dla mieszkańców Gniewa i Powiśla, więc zakładam, że przeciętnie rozgarnięty i poinformowany obywatel musi mieć świadomość tej przeprawy, nawet jeśli mieszka pod Wrocławiem. No, niestety, prom zlikwidowano, i to też zapewne państwo wiedzą.
Mówiłem – przyroda, obłoki, te sprawy, a tu nagle biegnie człowiek. W garniturze, pod krawatem, jakby wyrwał się z wesela, chociaż była ledwie siódma, siódma rano w poniedziałek, czas na gimnastykę i obrządki. Leo nie znał tego pana. A pan, biegnąc polną drogą, prostopadłą do alei, zaczął machać i z daleka głośno wołał:
– Kolego! Pan stanie, pan zatrzyma się na moment!
Ze trzy razy tak zaapelował. No to Leo się zatrzymał.
*
Pan w krawacie dobiegł do roweru. Był zdyszany i spocony, pochylony nad asfaltem, jakby mdliło go po uderzeniu w żołądek kułakiem. Bardzo mocno czuło się, że trawi. On trawił toasty. A Leo nie lubił, jak ktoś wlewa w siebie wódę, bo zawsze uważał, że to powoduje wiele nieszczęść, a najbardziej cierpią dzieci, dzieci tych, co piją, zamiast kochać. Nie lubił pijących, więc uparcie ich unikał. Teraz też zamierzał się oddalić.
– Ale niech pan, panie, nie odjeżdża! – krzyknął tamten.
Coś było w tym głosie, coś takiego, że Leonard nacisnął hamulec.
– O co chodzi?
– Klacz się źrebi! U kolegi, Markowicza, z Mokrych Pastwisk – sapał pan w krawacie z czarną różą i szedł w stronę Leo. – Trzeba pomóc, a wypiłem, no wypiłem trochę na uroczystości i teraz nie mogę, nie mogę prowadzić. Nic nie jedzie, nic nie złapię. Pan pożyczy mi roweru. Ja oddam, na pewno! Klacz się źrebi, dobra klaczka, czteroletnia, piękne zwierzę, a kolega dzwonił, że jest kłopot. Właściwie dzwoniła, wiadomo, jego żona, taka grubsza.
Leo zsiadł ze szwedzkiej damki Kronan JG 127 i powiedział:
– Niech pan jedzie. Ja tam przyjdę. Pan uważa, żeby się nie zabić.
*
Było pięknie, jak to w maju o poranku, pośród pól pomiędzy linią Wisły a szerokim łukiem lasów na wzniesieniu morenowym na krawędzi pojezierza. No, czego chcieć więcej? Bocianów? Też były. Skowronków? Wiadomo, śpiewały jak głupie. Obłoków? Płynęły. Leo mało nie oszalał. Dziękował, jak umiał, chociaż czuł, że słowa to za mało. Więc wędrował, patrolował.
Po małej godzinie wszedł w granice Mokrych Pastwisk.
*
Leonard nie wiedział, gdzie mieszka Markowicz, ale wiedział, jak rozpoznać damkę Kronan z demobilu. Zobaczył, że stała na podwórku gospodarstwa z dużym domem ozdobionym antenami. Czworobok podwórza zamykały szopy i obora – raczej stajnia, skoro rodził się w niej źrebak. Nie było stodoły.
Leo wszedł przez bramę – samowolnie – ignorując protest kundla. Poprosił go gestem, żeby dał mu teraz święty spokój, nie ujadał, nie startował z ostrym zębem. Pies usiadł na progu i już tylko warczał, a nie szczekał. Pani domu nie wyjrzała, bo puszczali właśnie serial i akurat miało się okazać, czy on wróci do niej, czy nie bardzo.
Damka była cała, bez zadrapań, bardzo chętna do powrotu na poranny szlak ku Wiśle. Leo miał już wyprowadzić ją na szosę, kiedy przyszło mu do głowy, że tak zrobić nie wypada. Trzeba komuś szepnąć, że – uwaga – odbiera swój rower. I warto zapytać, co z tą klaczą, jak się miewa. Więc zajrzał do stajni.
*
Najpierw poczuł zapach koni. Potem wzrok mu przywykł do półmroku i dostrzegł źrebaka. Ten próbował dźwignąć się na nogi i stać prosto tak jak mama – bardzo piękna klacz, kasztanka. Długie, drżące szczudła noworodka nie umiały go utrzymać. Odpoczywał chwilę i znów wstawał. Matka przyglądała mu się ze spokojem.
– Dzień dobry – przywitał się Leo, bo był dobrze wychowany.
Tuż obok, na słomie, leżeli panowie. Pan w krawacie z czarną różą i zapewne pan Markowicz. Pierwszy nie miał już na sobie eleganckiej marynarki, a tylko koszulę, poplamioną krwią i śluzem. Obaj byli wymęczeni, spoceni, tak mokrzy, jak gdyby pływali przed chwilą w sadzawce. Widać koński poród był dość trudny i musieli naharować się, nadenerwować. Leo miał ochotę zrobić wiecheć i porządnie wytrzeć przemoczonych, żeby się nie przestudzili po wysiłku, no a potem nie zachorowali. Nie zdążył się zabrać do skręcania wiązki słomy, bo człowiek w krawacie wychrapał:
– Pić… Wody!
– Dla panów czy klaczy? – Leo wolał się upewnić.
– Najpierw dla nas. Bardzo proszę.
– Jest tu kubek?
– Chyba nie ma. Kran pan znajdziesz koło studni.
Gaszenie pragnienia bywa równie dramatyczne jak gaszenie sterty słomy. Leo złapał puste wiadro, leżące przy koniu, i wybiegł na zewnątrz. Faktycznie, przy studni, zamkniętej na amen pokrywą z betonu, znajdował się kran na metrowej, wystającej z ziemi rurce. Leo znowu spławił kundla, nabrał wody do połowy zgniecionego lekko kubła i powrócił prędko do obory, przepraszam – do stajni.
*
Pan w krawacie i ten drugi, zapewne gospodarz, wyrywali sobie wiadro i pili szaleńczo, jakby zalewali w trzewiach ogień. Leo nie chciał na to patrzeć. Spoglądał na konie.
Źrebak walczył z grawitacją. Wreszcie dźwignął się na cztery tyczki, zdołał złapać równowagę. Klacz zarżała. Mały szukał jej wymienia. Prędko znalazł. Ciągnął i zlizywał siarę z wielką pasją. Matka przyjmowała to cierpliwie.
Leo zorientował się, to znaczy wyczuł, że klacz jest spragniona jeszcze bardziej niż panowie.
– Koledzy, przepraszam. – Leo zwrócił się do mężczyzn. – Potrzebna jest szklanka.
Odebrał im kubeł, wybiegł znowu na podwórze i po chwili wrócił z wodą. Klacz włożyła łeb do wiadra i zaczęła pić, zachłannie.
*
Leonard przyglądał się matce i jej źrebakowi. Usłyszał za sobą głos pana w krawacie:
– On miał kiepskie ułożenie, podwiniętą, wie pan, nóżkę. Trzeba było go poprawić. Potem wyszedł już bez przeszkód.
– Naprawdę podziwiam.
– Że wyszedł?
– Że pan to potrafi. Potrafi tak pomóc.
– A co to takiego? Tylko że się człowiek tym przejmuje i męczy się bardziej niż przy przerzucaniu węgla szuflą.
Mały zachwiał się na szczudłach i upadł na słomę.
*
Wszystko pięknie, z tym że Leo – jakby to powiedzieć? – miał zagwozdkę. Nie potrafił się opędzić od strasznej pokusy, by pouczyć gospodarza. Chciał zalecić mu sprzątanie, sklarowanie tej obory i wyposażenie jej w gaśnicę oraz inne środki ratownicze. Mógłby zrobić spis takiego sprzętu i szkic jego rozmieszczenia, ale wiedział doskonale, jak się kończą wszelkie próby nakłaniania ludzi do przyjęcia, że nieszczęście może się przydarzyć. Tutaj też by pewnie go spławiono i uznano za wariata.
– Już nie chcę przeszkadzać – powiedział Leonard. – Niech ten mały ma tu spokój, a panowie niech wypoczywają. Biorę rower. Do widzenia.
– Wielkie dzięki… – mruknął pan w krawacie z czarną różą i zaczął zasypiać.
Leo nakrył obu mężczyzn grubymi derkami, które znalazł blisko wejścia. Ukłonił się klaczy, pozdrowił źrebaka i wyszedł na słońce. Zignorował psie zaczepki, wsiadł na damkę Kronan i odjechał.
*
W najnowszym odcinku serialu jednak wcale się nie okazało, czy on wróci do niej, czy nie bardzo.
*
W polach było jeszcze trochę piękniej niż godzinę wcześniej na tej drodze, między bliską linią Wisły a szerokim łukiem lasów na wzniesieniu morenowym. Czego więcej mógł chcieć Leo? Może tylko zabezpieczeń i środków gaśniczych w gospodarstwie Markowicza. A poza tym – czego można było chcieć, jeżeli ktoś zobaczył cud narodzin o poranku, nowe życie przychodzące na tę ziemię, pełną grobów i nieszczęścia? W dodatku, no właśnie, Leo czuł, że sprawia mu ogromną radość podawanie wiadra z wodą, to znaczy służenie nawet w bardzo małej sprawie, gdzieś na samym krańcu świata.
Rowerzysta mało nie oszalał. Dziękował, jak umiał. Słowami i ruchem. Jechał dalej, patrolował.
*
Leo robił polną pętlę. Zakręcił na północ, a więc nie oddalał się już więcej, ale zbliżał z każdą chwilą do swojego domu z bocianami.
Czasem zatrzymywał się i długo wdychał zieleń zboża, żółć rzepaku. Po małej godzinie wspiął się na wiślany wał w pobliżu Jarzębiny, tak bliżej Rudników. Prawie cały świat rozciągał się wokoło. Tak się zdarza, kiedy człowiek wreszcie dźwignie ciężkie dupsko, ruszy w drogę, nie marudzi.
Powiem tutaj, dla porządku, że Wisła płynęła. Z Beskidów do morza. Z dołu w górę mapy Polski. Czyli z lewej w prawą stronę, patrząc z wału. I płynąc, błyszczała, dyskretnie milczała, chyba że o taflę chlasnął boleń. A wysoko nad nią krążył bielik. Nad brzegami i nad wodą uwijały się niezmordowane czajki. Fruwały też trznadle, potrzeszcze i szpaki. Na łęgach buczało od trzmieli w amoku, zaś za rzeką, na Kociewiu, kwitły łany rzepakowe i od wieków stygło pole, na którym husaria próbowała przemóc Szwedów, a ci – jak maszyny – grzali z armat i muszkietów.
Leo stał oparty o siodełko i rozumiał, że przenigdy nie obejmie tego świata ani wzrokiem, ani słuchem. Nie przeniknie go do końca, chociaż stara się, jak umie. A najtrudniej – wiedział – być w tym miejscu i w tej chwili, które właśnie są mu dane. Stary chłop, a nadal nie nauczył się, nie opanował wielkiej sztuki, jak być w samym środku krajobrazów albo zdarzeń, w samym sercu – nie na zewnątrz.
*
Poziom wody w Wiśle był dość niski, tak że odsłoniły się dwie łachy – piaszczyste wysepki. Blisko jednej z nich, na środku rzeki, tkwiła nieruchomo duża barka, właściwie pchacz z barką.
W zaroślach nad brzegiem nie było wędkarzy. Leonard zszedł z wału, prowadząc swój rower. Wybrał miejsce na ostrodze za wierzbami i trawami i tam siedział na kamieniach – między wodą, ziemią a powietrzem z ławicami cumulusów, żurawiami i bielikiem. Obserwował pchacz i barkę. One stały na kotwicy, z dziobem skierowanym na południe, a to znaczy – w górę Wisły.
Jakim cudem zestaw tam kotwiczył? Rzecz zupełnie niebywała i zapewne wbrew zasadom. Leo głowił się nad tym pytaniem, a czas płynął tak jak trzeba, bez szarpania i histerii.
*
Umył sobie ręce w rzece, zjadł kanapkę, siknął w krzakach i znów patrzył. I zobaczył. Coś dziwnego.
Na pokładzie pchacza zjawił się mężczyzna w samych gaciach i koszuli i poruszał się nerwowo. Przyklęknął na rufie i majdrował coś przy dużej puszce, gdzieś pięciolitrowej. To trwało i trwało. Aż nagle huknęło. Potężnie. Huknęło jak salut oddany z armatki zainstalowanej na fordeku krążownika Royal Navy.
Leo zadrżał przy wystrzale, a z nim podskoczyły lub zerwały się do lotu żurawie i trznadle, potrzeszcze i szpaki, czajki, trzmiele i jaszczurki, a nawet zające i konie, cielaki i krowy mieszkające tuż za wałem. Uniosły się w górę, donośnie wrzeszczały i powoli opadały jak kurz po wybuchu. Tylko boleń nie histeryzował. Husaria i Szwedzi nawet nie zauważyli, że grzmotnęło.
*
Ten facet na pchaczu zaraz przepadł pod pokładem. I znów się pojawił. Tym razem był w spodniach. Obiegł prędko nadbudówkę i zniknął gdzieś za nią. Minęła minuta i zza rufy ciężkiej krypy pod dość osobliwą nazwą Clipper wyłoniła się szalupa. Zapewne spuszczono ją wcześniej i czekała tuż przy burcie, prawej burcie holownika – widocznej z Kociewia, ale niewidocznej stąd, z Powiśla. Wiosłował ten facet, który strzelił z wielkiej puchy.
Szalupa sunęła dość żwawo. Nurt nie był zbyt wartki, więc wioślarz nie musiał aż tak bardzo się wysilać. Wkrótce wpłynął do zatoczki przy owej ostrodze, na której stał Leo, i przybił do brzegu. Marynarz zawołał „dzień dobry”. Leonard odkłonił się grzecznie i pomógł przy cumach.
*
Ten w szalupie był zziajany i bardzo przejęty. Wysapał od razu:
– Lekarz, panie! Jest tu lekarz?
Zaskoczony tym pytaniem, Leonard wykrztusił:
– W Starym Jarze albo w mieście. To dosyć daleko.
– Nasz szyper się kończy.
– To znaczy?
– Umiera.
– Umiera?
– Na czkawkę.
– Poważnie?
– Już czka ponad dobę. Zaczyna odjeżdżać.
Facet wykaraskał się z szalupy i szykował się do biegu do wsi lub do miasta.
– Trzeba wezwać pogotowie – rzucił Leo, chwytając mężczyznę za rękaw.
– Dzwoniliśmy, a ci do mnie, że na środek rzeki nie przyjadą, a na czkawkę – woda z cukrem.
– To nie stójcie, tylko płyńcie – radził Leo. – Zawińcie do portu. Stąd najbliżej jest do Korzeniewa. Można cofnąć się do Sarniej Góry.
– My stoimy (przeklął) na mieliźnie!
– No a picie nie poskutkowało?
– Żarł cukier łyżkami, powstrzymywał oddychanie, brał czternaście łyków zimnej wody, nawet próbowałem go przestraszyć, walnąłem z karbidu i też nie pomogło.
Gość opędził się od osy czy tam czegoś w tym rodzaju. Wtedy Leo nagle wrzasnął:
– Pan zaczeka! Pan zaczeka tu spokojnie!
– Ale na co?!
– Potrzebuję dwa kwadranse, może więcej, trochę więcej. Ja tu wrócę, coś przywiozę, będzie dobrze! – zapewniał wioślarza Leonard.
Złapał rower i popędził z nim przez łęgi, wtarabanił się na wał wiślany, zjechał z niego pełnym pędem i dalej zasuwał jak wariat albo kolarz holenderski. Leo nie był już młodzieńcem, a dotarł do domu na terpie w siedemnaście minut i pięć sekund.
*
Wracał na ostrogę trochę dłużej – dziewiętnaście minut i sześć sekund – bo wiał niekorzystny wiatr od rzeki, na szczęście dość słaby. Leo znów pokonał stromy podjazd i ostry zjazd z wału i zakończył wyścig przy szalupie. Tak, zastał szalupę, wciąż stała przy brzegu, lecz nie było marynarza. Pewnie nie uwierzył w słowa Leo i ruszył gdzieś w Polskę, szukając doktora.
Leo musiał i chciał działać – i to działać jak najprędzej. Ukrył rower w gęstych krzakach, odwiązał szalupę i wskoczył do środka. Chwycił wiosła. Ruszył w stronę pchacza z barką.
Wiosłował fachowo. Miał w tym spore doświadczenie, wyniesione jeszcze z pracy. Wziął poprawkę na znoszenie i udało mu się prędko dotrzeć do burty okrętu, pardon, pchacza Clipper. Usłyszał nad głową głos jakiejś kobiety:
– Pan w ogóle co tu robi? To nasza szalupa… A gdzie jest Martyniuk?
Pani stała na pokładzie. Leo grzecznie się przedstawił.
– A skąd się pan urwał? – warknęła niewiasta.
Prąd odrywał go od burty, więc Leonard mówił szybko:
– Mam lekarstwo. Trzeba podać. Ten z załogi mi powiedział, co się dzieje z kapitanem. Skoczyłem do domu. Przywiozłem co trzeba. A facet gdzieś przepadł, więc postanowiłem sam przypłynąć. Może złapie pani cumkę?
Niewiasta złapała i przycumowała łódź przy pchaczu. Leo wdrapał się na pokład po starej oponie, czyli prostym odbijaczu.
*
To była niewiasta nadzwyczaj dorodna, w wieku ponadbalzakowskim, z warkoczem grubości mocnej liny holowniczej.
– Jak okażesz się pan łobuz, to wyrzucę cię za burtę – oświadczyła, mierząc Leonarda uważnym spojrzeniem.
Potencjał tej pani zupełnie wystarczał do spełnienia obietnicy. Leonard zdjął plecak i wyciągnął z niego słoik.
– Mam miód. Rzepakowy. Najlepszy na serce. Jest z mojej pasieki, wiadomo, sprzed roku. Tegoroczny będzie wkrótce. – Pokazał na żółte dywany na polach.
– Dawałam mu cukru. Mężowi – stwierdziła kobieta.
– To jest absolutnie nie to samo! – oburzył się Leo. – Miód to nie jest rafinada, tylko wielka tajemnica, dar z nieba, eliksir.
Kobieta westchnęła i rzuciła:
– Proszę za mną.
*
Szyper leżał w wąskiej koi, skulony jak szczenię. Był drobny, żylasty i od dawna nie golony. Rzucało nim mocno, jakby barka się zderzała z podwodnymi przeszkodami. Szarpnięcia przepony wypadały dość nieregularnie. Zdarzały się pauzy, nawet kilkusekundowe, a po nich dwa czknięcia w tym samym momencie. Facet zdawał się półżywy, absolutnie wykończony. Ciężko sapał, pojękiwał. Przeklinał pod nosem z rezygnacją i rozpaczą. Leo trochę się przestraszył.
– Ludwiczku, posłuchaj. – Niewiasta z warkoczem pochyliła się nad mężem. – Tu przyjechał pan miejscowy, bo Martyniuk mu powiedział, że strasznie się męczysz. I on przywiózł miód na serce. Co, zjesz trochę miodu?
– Lepiej wypić – szepnął Leo. – Rozpuszczony w letniej wodzie.
Szyper ledwie machnął ręką, jakby nie miał siły na rozmowę. Ledwie jęknął:
– Daj, Mireczka, jak uważasz.
– No dobrze, Ludwiczek. Najpierw dam ci pełną łyżkę, a potem popijesz to wodą z rozpuszczoną drugą porcją – powiedziała duża pani. – A dodać do tego cytrynki?
– Tak, z cytryną będzie dobrze – znowu wtrącił się Leonard.
Chory lekko kiwnął głową i po chwili czknął tak strasznie, że o mało nie spadł z koi.
*
Pani zaraz wyszła do kambuza, a Leo pozostał w kajucie. Siedział cicho, żeby nie przeszkadzać, nie męczyć człowieka steranego ciężką walką.
We wnętrzu kabiny panował porządek. Na ścianie wisiały obrazki: gmach westminsterskiego parlamentu i flaga brytyjska – oba dzieła wykonane przez sprawnego hiperrealistę. Na stoliku Leo zauważył Smugęcienia, książkę mocno spracowaną i z plamami na okładce. Obok leżał srebrny laptop. Było schludnie, ale duszno, skarpetkowo i niedopałkowo. Leonard nie lubił aromatów tego typu, postanowił jednak nie uciekać, bowiem bał się, że jak wyjdzie, to ten gość udusi się, zadławi lub rozbije sobie głowę.
– Kurna, skonam – jęknął szyper.
Leo nie spodziewał się, że tamten zacznie, że zacznie coś mówić. Odpowiedział cicho:
– Miód pomoże.
Szyper klął urywanymi sylabami i w końcu wykrztusił:
– Odjeżdżam, odjeżdżam…
Słowa rozpadały mu się na kawałki.
– Daj pan spokój, będzie dobrze – zapewnił go Leo.
– A gdzie jest Martyniuk?
– Pewnie tropi gdzieś lekarza. Skorzystałem z jego łódki, bo chciałem tu dotrzeć możliwie najprędzej.
Z kambuza wróciła kobieta. Przyniosła ze sobą cytrynę, elektryczny czajnik, grubą szklankę i łyżkę stołową. Leonard odkręcił pokrywkę słoika i podał go pani.
*
Szyper usiadł. Ledwo dyszał. Rzucało nim strasznie. Nie dotykał łyżki ani szklanki, poddawał się rękom swej żony, jak dziecko. Najpierw przyjął porcję miodu i czkając, rozpuszczał ją w ustach. Potem jął popijać letnią wodę, w której – jak zostało wcześniej uzgodnione – też był miód plus sok z cytryny. Znów położył się na boku.
Coś zmieniło się w powietrzu.
Mijały sekundy. Minęła minuta. Trwała cisza.
Szyper nie czkał.
Oddychał ostrożnie, jakby bał się, że za chwilę pęknie cienka bańka cudu.
*
Ci dwoje po prostu nie mogli uwierzyć. Kobieta z warkoczem i szyper. Odliczali tętno ciszy, lękając się nadal, że nastąpi nowy wybuch. Upłynęły dwie minuty bez szarpnięć i jęków.
Leo nie chciał tego zepsuć, więc zaczął wychodzić na palcach, pomału, na zewnątrz. W drzwiach zatrzymał go głos szypra:
– Kolego… dziękuję.
– Niech pan lepiej nic nie mówi – poprosił go szeptem Leonard. – Niech pan nie zaburza oddychania, szczególnie wydechu.
I wyszedł na pokład.
*
Już szykował się do zejścia po oponie do szalupy, kiedy pojawiła się kobieta ze słoikiem z miodem rzepakowym. Chciała oddać go Leonardowi. On rzucił:
– Nie trzeba. Czkawka może się powtórzyć.
– Jestem panu bardzo wdzięczna. – Pani wydawała się wzruszona. – I przepraszam za „łobuza”. Pan rozumie, byłam w nerwach.
– Absolutnie nie ma sprawy.
– Niech pan jeszcze nie odpływa. Zapraszam na lunch, znaczy obiad.
Leo nie dowierzał własnym uszom.
– My jedliśmy już – ciągnęła dama. – Jadamy dość wcześnie, jak w Anglii. A pan pewnie jeszcze nie jadł.
– Wsunąłem kanapkę.
– Daj pan spokój. Trzeba wsunąć coś ciepłego – powiedziała z przekonaniem.
Nie czekała na reakcję zakłopotanego Leonarda, tylko wzięła go za fraki i poprowadziła w stronę mesy.
*
Leo usiadł koło okna. Za szybą bulaju nie huczał ocean – trwały pola na Kociewiu, te z żółcią rzepaków i zielenią oziminy – pchacz zaś nie wydawał się okrętem żadnej wielkiej, dumnej floty, ale mesa, chociaż ciasna, wyglądała niczym salon – kapitański, z dyplomami w cienkich ramkach, z obrazkiem żaglowca SV Cutty Sark na pełnym morzu i z paradnym, srebrnym hełmem oficerskim, glansowanym, ze złotymi zdobieniami i obfitą kitą z włosia. Hełm znajdował się na półce.
Przy mesie był kubryk. Tam postawna żona szypra podgrzewała dania obiadowe. Cieszyła się bardzo, że sporo zostało, bo ugotowała dzisiaj więcej, jakby czuła, że ktoś przyjdzie, to znaczy przypłynie. Podczas krzątaniny w mesie i kubryku przypomniała sobie o czymś ważnym i natychmiast zadzwoniła. Powiedziała komuś, żeby wracał, nie szukał lekarza, bo czkawka minęła i chyba jest dobrze. Kiedy nakrywała już do stołu, rozejrzała się po mesie i z uśmiechem powiedziała:
– Mąż dość długo pływał w Anglii i na wodach Szkocji i Irlandii. Ma wielki sentyment do brytyjskiej marynarki.
– Rozumiem – powiedział Leonard. – I nawet ta nazwa jednostki…
– No właśnie. Mój mąż pragnie wierzyć – ciągnęła kobieta – że pływamy na rasowej, królewskiej fregacie lub co najmniej na kliperze. Dlatego jadamy jak starzy wyspiarze. Nie na co dzień, raz w tygodniu. Ludwiczek tak czeka na ten dzień angielski w naszej mesie, a tu wczoraj dostał czkawki, uporczywej i morderczej, więc dzisiaj chłopina właściwie nic nie zjadł.
*
Obiad rzeczywiście był angielski.
Na początku Leo dostał – na apetyt i trawienie – kieliszek likieru, coś na bazie ginu, cytryn i chininy, jak wytłumaczyła pani Mirka. Ona też łyknęła małą kroplę. Nazywało się to Pimm’s. Leonard przełknął i grzecznie pochwalił, choć za bardzo mu nie smakowało.
Do jedzenia była zupa z zielonego groszku, z chudą szynką, potem baranina w czymś miętowym, jakąś taką galaretką, i z upieczonymi warzywami. Smak drugiego dania podkreślało zawiesiste piwo bez bąbelków, bardzo dobre, doskonałe. Na deser był stilton i cheddar, krakersy i wino – kieliszek merlotw pięknej barwie.
Jakim cudem – dumał Leo – tak wykwintnie karmią na tej krypie, z pozoru wieprzowej, bigosowej i wódczanej?
Nie wyraził tego głośno, za to chwalił każdą z potraw i dziękował za posiłek, zaproszenie i życzliwość. Z rozpędu powiedział:
– Wszystko smaczne i pożywne. A dla mnie odmiana. Trochę nudno, monotonnie jeść bez przerwy ryby z Liwy, miód z pasieki i elbląską pasztetową.
Gospodyni się zaśmiała.
*
Żona szypra, jak wiadomo, jadła wcześniej, a więc teraz tylko pogryzała brytyjskie sucharki z cheddaremi sączyła sobie wino. W pewnej chwili przeprosiła. Odeszła od stołu, żeby sprawdzić, co u męża. Wkrótce pojawiła się z powrotem. Była zachwycona tym, że szyper drzemie, ma się dobrze i w ogóle. Wypiła łyk wina i rzekła:
– W wilkierzu dla pruskich flisaków żeglujących tędy, Wisłą, w tekście z końca czternastego wieku, napisano, że – uwaga – jeśli retman albo platman się upiją w czasie spławu, to ten pierwszy straci głowę, a temu drugiemu kat odrąbie prawą rękę.
– Cóż, trzeba uważać – skomentował to Leonard, pstrykając w butelkę.
Pani znowu się zaśmiała, a potem mówiła, że oni, na pchaczu, w istocie żeglują jak flisacy z dawnych czasów.
– I jak przed wiekami, czasem rzeka jest złośliwa. – Pani pokiwała smętnie głową. – Urządza pułapki.
Tłumaczyła Leo, że niestety, muszą teraz czekać uwięzieni, aż z południa przyjdzie woda, większa woda; tam kilka dni temu porządnie padało, więc może niedługo poziom trochę się podniesie i ich zestaw się uwolni. A w ogóle płyną z Gdańska, w górę rzeki. Wiozą do Bydgoszczy jakiś badziew, ale do gdańskiego portu wieźli cacka, nadzwyczajnie cenne sprzęty, eksportowe, coś dla Indii.
Pani nachyliła się do Leo i niespodziewanie wyszeptała:
– Jak on by nie przeżył, Ludwiczek, to skoczyłabym za burtę.
*
Niby miał posypiać w swojej koi, a zjawił się w mesie. Wiadomo, kapitan. Nie wyglądał nazbyt zdrowo, no ale już chodził i nie czkał jak baran.
– O, pięknie! Smacznego – wysapał i przysiadł przy stole.
– Dziękuję – powiedział Leonard.
– Jak się czujesz? Zjesz coś z panem? – zapytała pani Mirka.
– Nie teraz, nie teraz – wycedził kapitan, zważając na oddech. – Pan musi być stąd, z tych okolic? – Znowu zwrócił się do Leonarda.
– No tak, tu, z żuławy.
– Tak pytam, bo w Gdańsku, blisko wyjścia z portu do zatoki… – Nagle przerwał i odczekał, aż rozeszło się po kościach złowrogie napięcie przepony. – Podjęliśmy z wody takie cudo.
Postawił na stole butelkę – jasną flaszkę, oczyszczoną z lekka z jakichś glonów i cienkich muszelek, które przyczepiły się od zewnątrz. Korek był polany grubo lakiem.
– Martyniuk brał wodę do mycia pokładu, zauważył toto i wyciągnął – dorzuciła pani Mirka i już więcej nie błagała, żeby mąż położył się i milczał.
– Pan popatrzy – mruknął szyper. – W środku kartka. Właściwie koperta z wyraźnym adresem. „Pani Stanisława Kosakowa, Nowy Jar…” To chyba tutaj? Gdzieś tu, niedaleko. Popatrzyłem, wie pan, w googlach.
– Tak, blisko – potwierdził Leonard. – Tyle że zapewne mogą być i inne Nowe Jary, gdzieś w Sudetach albo w Łódzkiem.
– Zwykle pierwszy wybór jest najlepszy. Co, spróbuje pan przekazać tę przesyłkę adresatce?
– Jak najbardziej, panie kapitanie.
– Będę wdzięczny i zobowiązany.
*
Niewiasta z warkoczem wręcz wepchnęła męża do kajuty, żeby jeszcze sobie pospał i w ten sposób dał odpocząć umordowanemu czkawką sercu. Wróciła do Leo. Znowu próbowała mu dziękować, ale on ją prosił, by przestała.
– Telefon! Niech pan weźmie numer do nas – zawołała pani Mirka. – Jak zajdzie potrzeba, no nie wiem, wodnego transportu przęsła mostu lub turbiny – zaśmiała się cicho – to proszę zadzwonić.
– Ja, wie pani, nie korzystam, no, nie mam komórki.
– Poważnie?
– Nie lubię. Ale lubię pisać maile.
– To dam panu adres.
Zapisali na karteczkach namiary mailowe, wymienili je ze sobą i skrzętnie schowali.
*
Kiedy Leo zbierał się do zejścia na pokład szalupy, duża żona kapitana wydawała się zmieszana, jakaś taka niespokojna, jakby biła się z myślami. Wreszcie pękła. Powiedziała:
– Pan zaczeka jeszcze moment. Dosłownie momencik.
Zniknęła we wnętrzu nadbudówki pchacza Clipper.
*
Leo gapił się na rzeczną łachę – piaszczystą ławicę, na której siedziały rybitwy lub mewy. On dość słabo je rozróżniał. Te ptaki nie bały się barki. Wiał wiatr od Kociewia, to znaczy Pomorza. Maj unosił się nad Wisłą i nad całym wielkim światem. Czas zatrzymał się, nie płynął, choć płynęła ciemna rzeka.
Ktoś potrząsnął ramię Leonarda, wyrywając go z zadumy.
– Ja też chciałabym poprosić o wielką przysługę – wyszeptała pani Mirka. – Czy mógłby pan, błagam, przechować to dla mnie?
Wręczyła mu torbę, płócienną. W środku ukrywały się: sfatygowany egzemplarz powieści Okręt liniowy C.S. Forestera i spora butelka. To nie była flaszka z innym listem ani z winem dla bywalców rautów w ambasadach i operach. To była butelka ze statkiem, konkretnie z żaglowym okrętem o trzech masztach, trzech pokładach i ogromnej masie armat.
– Ja wiem, to wygląda jak jakaś głupota – tłumaczyła się kobieta – ale dla mnie, proszę wierzyć, to największy skarb na świecie.
– To dlaczego pani tego się pozbywa?
– Nie pozbywam się! Ratuję. Panu dobrze z oczu patrzy, mam do pana zaufanie. Niech pan to ocali, gdzieś schowa u siebie, no bo tutaj to przepadnie, mąż wywali to za burtę.
– Poważnie? Dlaczego?
– Wytłumaczę wszystko później. Napiszę do pana. To dłuższa historia, a Ludwiczek pewnie nie śpi, może zaraz wyjść z kubryku i zrobi się marnie. Bardzo, bardzo pana proszę, niech pan tego pilnie strzeże! – Dotknęła butelki owiniętej grubym płótnem. – Ja pewnego dnia odezwę się i powiem, że już mogę to odebrać. Mam nadzieję, że tak stanie się dość prędko, czyli że nie trzeba będzie długo czekać, aż tu u nas sprawy się wyjaśnią, a rany uleczą.
– Dobrze. Może pani mi zaufać – zapewnił Leonard.
Pani Mirka – tu uwaga! – cmoknęła go głośno w brodaty policzek. To cmoknięcie było jak petarda, jak wystrzał z armaty na pokładzie krążownika, tak że aż spłoszyły się żurawie, potrzeszcze i szpaki, czajki, trzmiele i jaszczurki, a nawet zające i konie, cielaki i krowy mieszkające tuż za wałem.
*
Ten okręt w butelce to był HMS Victory z Royal Navy, znany głównie z uczestnictwa w bitwie morskiej koło Trafalgaru. Skarb włożony został do plecaka, obok listu do Nowego Jaru.
*
Leonard dopłynął spokojnie do rzecznej ostrogi. Uwiązał szalupę. Z gęstwiny krzaczorów wyciągnął swój rower. Był gotowy do odjazdu. Jeszcze raz odwrócił się ku rzece.
Na bakburcie pchacza Clipper stała żona zmęczonego czkawką szypra. Machała do Leo. Odruchowo jej zasalutował. Co prawda na białej czapeczce chroniącej przed słońcem Leonard nie nosił orzełka, ale chyba można było mu wybaczyć gest nie bardzo regulaminowy, jako że zasalutował spontanicznie, kierowany emocjami.
*
Zastał dom w całości i porządku, koty w formie, klekoczące małżeństwo na swym gnieździe, a pszczoły w robocie. Trawa rosła, zboże pochłaniało tony światła, fruwały ptaszory, słońce wolno opadało po zachodniej stronie nieba.
Dzięki Bogu, nieobecność Leonarda nie wpłynęła źle na rzeczywistość. Może w ogóle – dumał Leo – człowiek niepotrzebny jest w tym mechanizmie. Zapewne bez niego wszystko by toczyło się jak dotąd, nawet lepiej i spokojniej. Poczuł ulgę, a zarazem lekką przykrość.
Zmienił kotom wodę w misce, dosypał im żarcia i poszedł popatrzeć, czy nie roją mu się pszczoły. Butelkę z okrętem schował w domu pod podłogą. Nie w drewutni czy szauerku, tylko w kuchni. A dlaczego nie w piwnicy? Po prostu piwnicy pod domem nie było. Na żuławie trudno o piwnice, jako że zbyt łatwo podmakają. A poza tym tutaj, w kuchni, miał schowek na oku.
Leo odkrył ową skrytkę gdzieś z rok po tym, jak wprowadził się do tej chałupy. Pewnie ci, co tu mieszkali długo przed nim, też chowali swoje skarby, bo każdy ma jakieś, każdy coś tam sobie chowa – coś, co ma ratować jego życie. Skrytka pod podłogą była sucha i zamaskowana jak należy.
*
Koło siódmej usiadł sobie koło domu i pił wodę z liściem mięty. Opowiadał Łatce, Rudej i Sadzawce, co zdarzyło mu się w drodze, na pierwszym patrolu w okolicach Mokrych Pastwisk, Jarzębiny i Rudników. Panda była gdzieś na łowach, więc nie dowiedziała się niczego. Koty chyba strasznie się nudziły, bo usnęły nader prędko, w każdym razie nie komentowały ani opowieści o źrebaku, ani o Clipperze na mieliźnie.
Leo odpoczywał po robocie. Był zadowolony z tej wyprawy. I wdzięczny do kości. Kominiarz miał rację: zawsze, zawsze bywa ktoś w potrzebie – a to pies z kulawą nogą, a to człowiek z umęczonym czymś tam sercem.
Na następny dzień Leonard nie planował wejścia na orbitę. Czekało go pranie, gotowanie gara zupy, tak by wystarczyła mu na dłużej, i naprawa wrót w szauerku. Od dawna nazywał komórkę tym słowem, które przejął od miejscowych. On nie był miejscowy.
Mieszkał w polach – rozciągniętych między łukiem starych lasów na wzniesieniu morenowym a korytem rzeki Wisły – od mniej więcej pięciu lat, no trochę dłużej. Sprowadził się tutaj, kiedy przeszedł na emeryturę, taką wczesną, dla strażaków, którzy ucierpieli podczas akcji. Nigdy nie chciał o tym opowiadać, o tym, co mu kiedyś się zdarzyło. Nawet kotom nic nie mówił.
*
Tego dnia nie jechał na wyprawę, jednak była pewna sprawa, taka pozagospodarska, jaką chciał załatwić w Starym Jarze.
Po naprawach, praniu i pichceniu był gotowy, żeby wreszcie ruszyć do wsi, wszelako wyraźnie miał problem z wyjazdem, z opuszczeniem teraz domu. Odczuwał niepokój, bo zostawiał cudze dobro, skarb małżonki kapitana. Pozostawiał bez opieki, bez dozoru, pod podłogą, a nie w sejfie. Ale co miał, kurde, robić? Przecież nie da się nie jeździć czy nie chodzić po zakupy, do kościoła i tak dalej. A w dodatku musiał jechać w drugiej nadzwyczajnie ważnej misji powierzonej mu na pchaczu.
Tak czy owak, trzeba dbać o cudze jak o własne, zatem Łatka otrzymała polecenie, żeby nie opuszczać wnętrza chaty i nie spuszczać schowka z oka. Oczywiście, małpa zaraz poszła, gdzieś zniknęła za szauerkiem. Leo jednak miał nadzieję, że po wrednej, kociej demonstracji Łatka wróci pełnić wartę.
Wsiadł na rower i odganiał niespokojne, straszne myśli o pożarze, szabrownikach lub sabotażystach z wrażych mocarstw.
*
Pomogła mu Struga. Pogapił się z mostu na jej nurt, migania i nartniki ślizgające się po wodzie, i od razu poczuł spokój. Nie było tak pięknie jak wczoraj, nie błyszczało słońce na błękicie, dookoła poszarzało, jednak pola w maju są cudowne, niezależnie od pogody. Pola także mu pomogły, potem las z zapachem młodych sosen. Było dobrze, coraz lepiej.
*
Leo chciał dostarczyć list w butelce. Chciał to zrobić bez zwlekania. Może była to przesyłka wymodlona i wyczekiwana?
On nie był miejscowy, już wiemy, tak więc nie znał wszystkich w okolicy, również adresatki listu z morza. Musiał szukać. Postanowił nie zaczepiać i nie wypytywać ludzi na podwórkach, bardzo nie chciał prowokować plot, domysłów i gadania. Ruszył prosto do Starego Jaru, a tam udał się na pocztę. W urzędzie pocztowym też tworzą się plotki, rozsyłane potem po rewirach, ale pytać tam o jakiś adres to jest jednak zwykła sprawa.
*
W środku byli: urzędniczka Maciejewska i emeryt Poczty Polskiej, M. Goliński, który siedział na stołeczku po zewnętrznej stronie lady, czyli stronie dla interesantów. Ekslistonosz nie miał nic do załatwienia. On tęsknił za pocztą i przychodził nią oddychać.
Tak nawiasem mówiąc, Leo chętnie wyposażyłby to wnętrze w dodatkowe środki przeciwpożarowe.
– Dzień dobry – przywitał się grzecznie. – Coś popsuła się pogoda.
– Dzień dobry – wymruczał Goliński.
– Ale, wie pan – powiedziała Maciejewska. – Deszcz potrzebny i to bardzo, a majowy deszcz najlepszy. I coś chyba jakby się zanosi. – Wyjrzała za okno.
– Może padać – przyznał Leo. – Przyszły do mnie polecone?
– Odebrał pan w kwietniu, a teraz nic nie ma. – Kobieta huknęła pieczątką w kopertę.
– No tak, byłoby awizo – wyjąkał Leonard.
Był średnim aktorem, więc dokładnie nie wiadomo, czy to całe przedstawienie wychodziło w miarę wiarygodnie.
– Zwycięstwo sklerozy. Uciekam ze wstydem – oznajmił.
Zatrzymał się w progu.
– Jeszcze jedno, proszę mi wybaczyć. Gdzie odnajdę Kosakową? Panią Stanisławę Kosakową.
– Ale ona dawno już nie żyje! – zawołał Goliński. – Zmarła gdzieś w dziewięćdziesiątym siódmym albo ósmym. Leży na cmentarzu za kościołem.
– Miałem jej przekazać pozdrowienia…
– A od kogo? – nastawiła uszu urzędniczka.
– Nawet nie wiem tak za bardzo. Ktoś poprosił, ktoś zupełnie nieznajomy. Dziękuję. Przepraszam i wszystkiego najlepszego.
Leo wyszedł, chociaż miła urzędniczka Maciejewska jeszcze bardzo chciała z nim pogwarzyć.
*
Gdy Leonard wsiadał już na rower, doczłapał do niego Goliński i szepnął:
– A czy mógłby mi pan zdradzić, czy ten człowiek, ten, co chciał przekazać pozdrowienia, to nie był przypadkiem taki trochę kulejący, taki dziwny, może z jakim dużym psem przy nodze?
– Ja go w gruncie rzeczy nie widziałem.
– Pan nie chce powiedzieć. Rozumiem. Tamten pewnie pana prosił, żeby nic nie mówić ludziom we wsi. Trzeba takie rzeczy uszanować.
– Ja naprawdę wiem niewiele. Pan zobaczy. – Wyciągnął z plecaka butelkę.
Goliński oniemiał. On w swym życiu listonosza widział wszystko, prawie wszystko: przesyłki ogromne i małe, ze znaczkami i bez znaczków, poplamione krwią i splądrowane, cuchnące, pachnące, z Ameryki i z Kamczatki, ale o butelkach z listem tylko słyszał. Obracał tę flaszkę przed sobą jak relikwię świętej Łucji. Włożył grube okulary i wgapiał się w papier, w kopertę za szkłem z muszelkami.
– Jest… widać nadawcę, to znaczy, pan patrzy, jest pierwsza litera.
– „M”?
– Właśnie! A niżej wyraźnie: „i Wab”… A więc jednak! – krzyknął stary.
– Pan go znał?
– Człowieku! Oni tu mieszkali, dawno temu, na zydlungach. To znaczy on mieszkał. To był właśnie ten kulawy. I miał psa, co tak się wabił. No, wabił się Wabi – strasznie głupio, ale myśmy się przyzwyczaili.
– Ja być może kiedyś o nim coś słyszałem.
– To był, wie pan, miły człowiek. Wynajmował strych, poddasze, u nieboszczki Kosakowej. Znaczy – wtedy jeszcze żyła. Bez przerwy się włóczył po lasach, jak wilczur. Ludzie uważali, że coś kradnie czy uprawia jakieś czary, chociaż chodził do kościoła, żaden łobuz, grzeczny taki. On potem gdzieś zniknął, sądzę, że w dziewięćdziesiątym czwartym roku. Gadali, że poszedł piechotą do Szwecji. Na piechotę, pan rozumie? Przecież Szwecja jest za morzem. Trochę dziwne, nienormalne. Przysłał nawet list z podróży. A czy pisał potem, nie wiem. Wiem, że ta kobieta go wyczekiwała i modliła się za niego.
– Gdzie mieszkała?
– Już mówiłem, na zydlungach, w Nowym Jarze, pod dwunastką. Tam później osiedli tacy młodzi z Postolina, nie, raczej z Polaszek. A o tamtym gościu sporo wiedział pan leśniczy Bernatowicz, ale on się dawno temu wyprowadził, do córki czy gdzieś tam, bo zaczął chorować.
– Rozumiem, dziękuję.
– Pan mi powie – on w ogóle żyje? Za granicą?
– Nie wiem, nie wiem. Może mi pan wierzyć, daję słowo. Dostałem wyłącznie tę flaszkę, bez żadnego komentarza.
Leonard uścisnął dłoń emerytowanego listonosza i zaraz odjechał.
Zaczynało z lekka padać. Zwykły deszcz, nie żadna burza.
*
Chyba każdy z państwa wie, co zrobił Leo. Pojechał na cmentarz. Taki leśny, za kościołem, położony niemal na krawędzi wzniesień nad doliną rzeki Wisły. Widok stamtąd był nieziemski. I cisza, i spokój. A do tego stałe towarzystwo dzięciołów i sójek, jeleni i saren.
Pani Stanisława Kosakowa pochowana była w górnej części tej niewielkiej nekropolii. Leo znalazł grób bez trudu, jakby ktoś go tam prowadził.
Grób był skromny, bez kamiennej płyty czy pomnika. Pryzma ziemi w ramie z desek i krzyż z drewna, a na nim pasyjka i blacha z nazwiskiem.
Stojąc w ciszy przed mogiłą, Leo był zupełnie sam wśród zmarłych. Pomodlił się za nich. Po modlitwie starał się wyjaśnić pani Stanisławie Kosakowej, z czym tu przyszedł, że ten list się mocno spóźnił, ale chce go oddać adresatce. Że nie wyobraża sobie, żeby mógł otworzyć go bez pozwolenia. Że po prostu go oddaje, przekazuje pani Stanisławie. Ona może wie już doskonale, co tam do niej napisano, ale napisano właśnie do niej, nie do innych, więc niech to zostanie tajemnicą.
Rozejrzał się wokół. Nikogo nie było. Nie zważając na to, że jest mokro, uklęknął przy grobie i wykopał z boku jamę. Kopał dłonią w lepkiej ziemi. Włożył do tej dziury flaszkę z listem i zasypał, i uklepał.
Jeszcze raz pomodlił się, przeżegnał i wyszedł z cmentarza.
*
Kupił parę podstawowych rzeczy w starym, ale unowocześnionym sklepie U Kikuta i pognał do domu, jakby go goniła straszna burza.
*
Łatka spała na podłodze, dokładnie nad skrytką. Leo wzruszył się. Nagrodził kota szczodrym kęsem sławnej w świecie pasztetowej wyrabianej w mieście Elbląg. Pozostałe koty wszczęły lament. Nie dostały kichy, bo Leonard chciał wyróżnić samą Łatkę. Koniec. Kropka. Kto jest głodny, łapie szczury.
Mimo że kocica trwała na widecie, Leo sprawdził, dla spokoju ducha i wątroby, czy ktoś nie opróżnił sprytnie skrytki. Nie, okręt cumował tam, gdzie wczoraj był ulokowany. Leo z ulgą zamknął klapę, zamaskował, coś przekąsił i pojechał łowić ryby. Tak na prędko. Nie dla sportu, lecz z potrzeby.
Łowił w deszczu. Deszcz nie był mu straszny, nienawidził tylko burzy, państwo pewnie już się domyślają. Znowu złapał płocie i szczupaka. W domu je oczyścił, poporcjował i wpakował do zamrażalnika. Tak szykował się do ekspedycji, które wymagają sprzętu i aprowizacji, oraz precyzyjnej logistyki.
*
Rzeczywiście, następnego dnia wyruszył w nową podróż, drugą z serii wiekopomnych małych-wielkich lotów po orbitach jego bazy w płaskich polach.
Pierwotnie zamierzał wyruszyć ciut później, pod koniec tygodnia, lecz wizyta na cmentarzu znów wznieciła w nim niepokój. Chciał ugasić go robotą, a patrole w okolicy zaczął już traktować jak zajęcie w gruncie rzeczy rutynowe, rodzaj pracy, obowiązek.
Zostawił na straży kocicę, zamknął dom dokładniej niż zazwyczaj, poprosił aniołów o opiekę nad chudobą, wsiadł na czarną damkę Kronan z bagażnikiem i podpórką i pojechał pełnić misję.
*
Rankiem dzień był szary, ale potem, przed południem, przejaśniło się, zabłysło słońce. Nie zrobiło się zbyt ciepło, bo wiał wiatr, dość rześki, nawet zimny, tak że Leo jechał w czapce, a szyję okręcił wiosennym szalikiem. Pociągnęło go na wschód, w kierunku puszczy, i tam przepadł aż do popołudnia.
Czy miał jakiś program? Naturalnie! Precyzyjny. Zamierzał rozglądać się wokół, w nieustannej gotowości do służenia koniom sztumskim, marynarzom i pocztowcom albo opuszczonym, smutnym duszom. Mógł też robić coś innego, podobnego, byle miało trochę sensu.
Na początku, jeszcze w polach wkoło Barcic, spotkał pana Nabielaka.
*
Tamten stał przy luksusowym samochodzie i taksował okiem rzepak. Nie odkłonił się Leonardowi.
Dziwna mania w okolicy – dumał Leo. Można spojrzeć komuś w oczy i ostentacyjnie go nie zauważyć, sugerując jego nieistnienie.
Leonarda to gniewało, a zarazem zdumiewało. Próbował zrozumieć, co też może powodować takie fochy, takie cyrki. Zwyczajna pogarda dla uboższych, rowerzystów, nieskoligaconych, uśmiechniętych? A może poczucie, że akt poniżenia innych osób jest zarazem aktem samowywyższenia? Albo może pan Nabielak, jako były funkcjonariusz ORMO, ZOMO i tam czegoś, a dziś rolnik wielkoobszarowy, nie szanował ludzi spoza elit utrwalaczy dawnej władzy i kręgu wybranych, uwłaszczonych cudem przedsiębiorców, działających w nowej erze? Cokolwiek to było, z czegokolwiek wynikało, Leo czuł prawdziwe obrzydzenie do takich przedstawień.
A jeżeli to Nabielak – nie zaś konie ani marynarze – wymagał dziś rano niezwłocznej pomocy? To nie było wykluczone, z tym że Leo nie potrafił, nie był w stanie wpaść na pomysł, co w tej sytuacji mógłby zrobić. Powtórnie pozdrowić i zapytać typa, czy nie ogłuchł? Uklęknąć i błagać o łaskę uwagi? Palnąć Nabielaka w łysą glacę, a może powiedzieć, że ma nadzwyczajnie piękny rzepak?
*
Co zrobił Leonard? Zawrócił. Podjechał do auta, przy którym Nabielak napawał się polem, bez słowa zsiadł z damki, przyklęknął i zajrzał pod podwozie limuzyny. Patrzył, patrzył, trochę sapał. Nabielak zbaraniał.
– Co?! Co patrzy pod samochód? – warknął z góry.
Leo nic nie odpowiedział. Wsiadł na rower i odjechał. A Nabielak runął na kolana i nerwowo węszył nad asfaltem.
Krótka akcja, a skuteczna, choć nie można było nazwać jej anielską. Już mówiłem, Leo był grzesznikiem.
*
W lesie nie czuł się tak nieprzyjemnie jak na szosie przy rzepaku, bo tutaj dość rzadko żerował Nabielak czy podobni mu arystokraci. Były za to straszne gwizdy i wariactwa rozognionych wiosną ptaków. Wciąż panował spokój od komarów. One zaczynają torturować wszystkich później, tak pod koniec maja albo w czerwcu. Niestety od marca grasowały w trawie kleszcze. Leo miał już w tym sezonie dwa trafienia, każde niosło grozę boreliozy. A przecież uważał. Nie wchodził w zarośla, podczas mycia sprawdzał skórę. Kleszcze jednak go kochały, więc co roku wiele razy był gryziony przez te wredne, ślepe dziady.
Leo nie znał się na tajemnicach dzikiej puszczy nad doliną rzeki Wisły, wszakże rozpoznawał – tak jak każdy światły obywatel – modrzewie i dęby, sosny, świerki, graby, wiązy, daglezje i buki – monarchów w koronach z gałęzi i liści. No tak jakoś mu się pomyślało o tych bukach, królach lasu. Odrobinę się rozrzewnił, więc zatrzymał się i usiadł. Ściągnął szalik, jako że w gęstwinie już nie wiało, było cieplej niż na polach.
*
Siedział, siedział, gapił się i słuchał, aż nagle go naszło dziwaczne przeczucie, że ktoś tutaj kiedyś chodził, nawet odpoczywał na tym pieńku – nieznajomy, ale jakby, nie wiem, istniejący w kościach Leo albo raczej w starych drzewach, na których przed laty zostawił nacięcia. Te drzewa przepięknie, chóralnie milczały, choć gdzieś w górze, nad zielenią, wiatr tarmosił obłokami. To nie była wcale cisza. To milczenie dało się usłyszeć, tak jak senny oddech Ziemi. Leonard wyrównał swój oddech z tym ziemskim. I przez chwilę, jedną chwilę, był dokładnie w środku krajobrazu, w samym sercu – nie na zewnątrz.
*
Czy państwo coś wiedzą o wdzięczności, która może nawet zabić – rozerwać powłoki, eksplodować w środku czaszki? Jeśli tak, to mogą państwo się domyślić, co przeżywał Leo w owej chwili, kiedy siedział pośród buków. No, po prostu prawie się rozleciał. Musiał nawet wytrzeć nos rękawem, bo się zryczał, tak jak – proszę mi wybaczyć – jakiś gówniarz. Bardzo cieszył się, że nikt nie patrzy.
I tutaj się mylił, bo ktoś obserwował go, uważnie.
*
Oko, które go obserwowało, wysuwało się zza buka. Wychynęło raz i drugi, potem wychynęła cała głowa i reszta człowieka – cały Tadziu z manelami. Leo spostrzegł go dość późno, lecz poznał od razu.
Tadzia znali wszyscy w Starym Jarze i najbliższej okolicy. Miał czterdzieści lat, mniej więcej, lecz był dzieckiem – pięcioletnim. Ludzie uważali, że to cudak, taki głupek, niedorozwinięty, a on wcale nie wyglądał na chorego czy opóźnionego w wielkim biegu. Miał naprawdę ładną twarz muzyka lub malarza (nie pisarza! – ich facjaty są okropne). Chodził czysty i zadbany – to dzięki Halince, starszej siostrze, drugiej matce. Od rana do nocy wydeptywał własne ścieżki, odprawiając ciche rytuały, budując po krzakach dziwaczne konstrukcje ze znoszonych z różnych stron rupieci, nosząc w worach puszki i butelki i śpiewając pełnym głosem stare pieśni religijne bądź piosenki z list przebojów. Docierał czasami do eremu Leonarda. Zawsze prosił o łyk wody i dostawał dodatkowo jakiś prezent: breloczek do kluczy, długopis czy kamyk, byle ładny, wygładzony nurtem wody. Miodu nie chciał brać, nie lubił.
– Ukarają mnie? Nie ukarają! – krzyknął Tadziu. – Właśnie, że nie ukarają, Panie-Zwolak.
Leo nie miał na nazwisko Panie-Zwolak, ale nigdy się o taki drobiazg nie wykłócał.
*
Człowiek z manelami jąkał dalej:
– Wolno zbierać puszki? Właśnie wolno! I policja mnie nie aresztuje, bo ja robię ekologię.
– Wolno zbierać – stwierdził Leo. – Jeszcze medal pan dostanie.
– Ze Szwajcarii! – krzyknął Tadziu. – Jak pan, Panie-Zwolak, tam pojedzie, to niech go przywiezie. Z tej całej Szwajcarii. Tak za dwa tygodnie? Jo? Za miesiąc?
– Jak pojadę kiedyś, to przywiozę.
– Bardzo dobrze. Bratu nie dam! Nie dam bratu, bo on sprzeda na alkohol.
– Oczywiście. To dla pana, nie dla niego.
Ten brat Tadzia to był rzeczywiście straszny nygus, rzadko trzeźwy i niezafajdany. Straszył pięciolatka na okrągło, wiadomo – policją, i tym jeszcze, że tu, w lesie, żyją starodawne dinozaury. Dla Tadzia to było potworne. Dinozaurów nienawidził. Być może miał z nimi okropne wspomnienia.
*
Tadziu bał się także psów i węży, i dlatego chodził z kijem. I w ogóle zawsze był obładowany, tak jak tego wiosennego dnia w bukowym lesie. Wszędzie łaził z rupieciami do tworzenia instalacji, butelkami i puszkami, a czasami z książeczkami-kolorowankami, które wciąż kupował za pieniądze ze sprzedaży szkła i blachy.
– To ja panu, Panie-Zwolak, coś pokażę – rzucił Tadziu i zachęcił Leo gestem, żeby poszedł za nim w głąb zieleni.
Leo ruszył stare dupsko. Już wiedział, że trzeba, że nie można lenić się i gnuśnieć, i nie może mówić, że nie teraz, może później, że woli posiedzieć i tak dalej, i te sprawy.
*
Klucząc między pniami starych buków, sosen, grabów i młodymi łodygami ich potomstwa, oddalali się od duktu. Zanurzali się w ostępach. Leo ciągnął z sobą czarny rower. Tadziu tarabanił się z torbami, listewkami i drutami, zardzewiałym kołem od wózeczka i kijem na gady. Zatrzymał się w końcu. Dał znak gestem, żeby Leo absolutnie nic nie mówił, broń Boże nie robił żadnego hałasu, sam zaś zrzucił z ramion brzemię, z wielkim hukiem puszek i butelek.
„Ale teraz już naprawdę, no, naprawdę, kurde, cisza!” – zdawał się komunikować całym ciałem.
Leo oparł rower o pień sosny. Stał przed starą, piękną lipą. Już widywał w życiu takie drzewa, ale kiwał głową, zachwycony, jakby chciał powiedzieć: „Fantastyczny okaz pan wytropił”.
I tu Leo znowu się pomylił. Tadziu nie zamierzał go oczarowywać żadnym drzewem. On chciał mu pokazać pewien świetny, leśny numer. I właśnie dlatego wziął głęboki oddech i zaśpiewał.
*
Tadziu śpiewał po swojemu, bardzo głośno i swobodnie. Nie pamiętał części tekstu, przekręcał wyrazy, melodię traktował też raczej dowolnie, ale ciągnął z wielkim wdziękiem:
– Ffalcie łąki umajone, góry, doliny zielone, ffalcie, cieniste strumyki, źródła i kręte gaiki.
Pierwszą zwrotkę wykonywał właściwie solowo, choć w tle lasu rozlegały się kancony bogatek, rudzików, kowalików i paszkotów. Wszakże już przy drugiej strofie pieśni, tej z morza falami i powietrzem ze skrzydłami, przyłączyli się do Tadzia dwaj kontratenorzy. Leo poznał głosy kosa i drozda śpiewaka. I poznał ich kształty, bo człowiek z maturą nie pomyli kosa z kaczką, a drozda z bocianem. Śpiewacy siedzieli na lipie i świerku.
Ptaki wydzierały się jak dzikie, jakby Tadziu je wyzywał na wokalny pojedynek. W trzeciej zwrotce, tej z koroną nad aniołów wywyższoną, kos i drozd nakryły Tadzia trelem, zagłuszyły go na amen, zaś on się uśmiechał, pokazywał na nie palcem, wydawał się dumny, że one go znają, rozpoznają, przylatują niczym kumple i siadają nieopodal, żeby wspólnie koncertować.
Gdy skończył śpiewanie, powiedział:
– No, one tak zawsze. One uczą się ode mnie. Nikt mnie, Panie-Zwolak, nie ukara. To jest, kurde, ekologia.
*
Popis, według Tadzia, był skończony. Maestro już zbierał swoje graty z drewna i metalu, zardzewiałe koło od wózeczka i kij na pytony. A tymczasem kontratenor mezzosopranowy, kontratenor sopranowy i chór orkiestrowy nie przestali wyśpiewywać. Leonard ich słuchał w absolutnym zachwyceniu i komunikował całym ciałem: „Już naprawdę, panie Tadziu, już naprawdę, kurde, cisza!”.
Tadziu grzecznie znieruchomiał.
A dlaczego Leo tak usilnie domagał się ciszy? Dlaczego tak bardzo chciał słuchać koncertu, skoro ptaki od lutego, właściwie od marca, nieustannie coś wyśpiewywały, a w polach i w lesie panował wprost przesyt ich świstami i trelami? To wszystko dlatego, że Leonard mógłby przysiąc, iż kontratenorzy ciągną razem Duet kwiatów z francuskiej opery Lakmé Delibes’a.
*
Każdy odpowiednio rozgarnięty i świadomy obywatel świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że to rzecz zupełnie niemożliwa, całkowicie nie do wiary, ale wydawało się, że prócz melodii czasem słychać było także słowa:
Viens, Mallika, …en fleurs.
…déjà leur ombre… Oh! Maîtresse,
C’est… je te vois sourire…
Leonard oszalał, no, po prostu prawie się rozleciał. Musiał wytrzeć nos rękawem. Prawdę mówiąc, nawet się nie zorientował, kiedy ukląkł na poszyciu. Nadzwyczajnie ryzykował. Kleszcze mogły go zjeść żywcem, a przynajmniej zmasakrować.
Tadziu wyłamywał sobie palce. Wiatr zamilkł w górze.
*
Kiedy Leo – po koncercie – szedł z rowerem przez gęstwinę między pniami starych buków, sosen, grabów i modrzewi, przybliżając się do duktu, Tadziu nie odzywał się i ciężko sapał. Zdawał się wyraźnie rozdrażniony. Już stojąc na drodze, tupnął nogą i powiedział:
– To są moje ptaki, Panie-Zwolak!
– Oczywiście, nie ma sprawy.
– To niech pan się ich nie czepia!
– Ale ja się ich nie czepiam.
– One się gapiły w pana stronę. Gwizdały dla pana!
Był zazdrosny, obrażony. Poprawił manele i ruszył przed siebie. I znowu przystanął. Rozglądał się wokół i nadzwyczaj pilnie niuchał, kilka sekund albo dłużej, a w końcu powiedział:
– Zalatuje aniołami.
Faktycznie. Miał rację.
*
Wspominałem wcześniej, lecz przypomnę – przepadł w lesie aż do popołudnia. Nie Tadziu, Leonard.
Jeździł wolno, jak najciszej, bądź prowadził rower obok siebie. Potrzebował ciszy, żeby myśleć. A rozmyślał nad tym, czy słuchanie cudzych głosów, różnych ludzkich opowieści, może komuś jakoś pomóc. Na przykład – gdy Leo wysłuchiwał gadek Tadzia, to czy służył mu w ten sposób i czy okazywał się przydatny? A gdy słuchał jego śpiewu? Czy można powiedzieć, że wtedy, powiedzmy, sprawiał radość wokaliście? No a jak to jest z ptakami? Czy doznają pokrzepienia, kiedy ktoś, to znaczy jakiś człowiek, uczestniczy w ich koncertach, wyciera nos ręką i klęka na ziemi, ryzykując atak kleszczy?
Leo myślał bardzo długo. Przy okazji zbierał śmieci.
*
Ze zbieraniem śmieci jest ten kłopot, że gdy człowiek schyla się po pierwszą z rozbitych butelek, to od razu słyszy w uchu, że to, co wyprawia, jest w istocie strasznie głupie, takie trochę melodramatyczne, naiwne i śmieszne, jak czytanki w podstawówce. I słyszy o sobie: harcerzyk, żałosny donkiszot. Zwykle w drugim uchu głośno brzęczy uzupełniający komunikat, że to wszystko nie ma sensu, bo ile on zbierze, no ile, a tu wszędzie, wszędzie, wszędzie leżą całe tony szrotu, zwały syfu i zgnilizny. No i opadają wtedy ręce. I człowiek się wstydzi, że w ogóle chce coś zrobić, coś aż tak infantylnego.
Nadzwyczaj podobnie skrępowana jest osoba, która pragnie opowiedzieć o zbieraniu śmieci w lesie. Ta osoba podejrzewa, że ów temat będzie wszystkich nieskończenie nudził albo drażnił. Co innego, gdyby chciała opowiedzieć o uratowaniu z wraku czołgu trzech rannych żołnierzy. To jest godne opowieści – ma energię i dramatyzm. No, ale nie śmieci zbierane przez głupka! Idiotyzm.
Leonard wziął z domu duże worki na odpady, zielony na flaszki i żółty na plastik i różne metale. I chrzanił te głosy, które słyszał w obu uszach, i nazbierał masę świństwa, przynajmniej przy drodze pod dębami i bukami, przynajmniej pod nimi. To znaczy – co zrobił? Wyciągnął włos z zupy.
*
Koło trzeciej po południu przywiózł śmieci do gminnego punktu zbiórki odpadów powstałych w wyniku istnienia na Ziemi osobników homo sapiens. Punkt ulokowany był pod Starym Jarem, na granicy pól i lasu.
Pan Krystian Charzewski przyjął wszystko bez gadania, nawet jeszcze podziękował. Nie powiedział, że harcerzyk, żałosny donkiszot, że to takie melodramatyczne, naiwne i śmieszne, jak czytanki w podstawówce. Powiedział, że w maju można zesrać się ze szczęścia. Tak właśnie powiedział, bo od pól zawiewał zapach kwitnącego wciąż rzepaku.
Leo zgodził się z Charzewskim, pożegnał się ładnie i ruszył do domu.
*
Zastał wszystko jak należy. Skrytki pod podłogą nikt nie ruszył. Bociany na gnieździe zajmowały się wysiadywaniem swojego potomstwa, dom był cały, koty zdrowe i bezczelne, a zieleń dokoła po prostu głupiała. W dodatku Leonard odebrał mail z pchacza.
*
Napisała żona szypra.
Leo się dowiedział kilku rzeczy. Po pierwsze – Ludwiczek no i oczywiście pani Mirka są mu wdzięczni po wsze czasy, a czkawkę szlag trafił, nie wróciła ani razu. Po drugie – duża woda z Małopolski jakoś dotąd nie dotarła i pchacz stoi w piachu. Po trzecie – ta książka i okręt w butelce należą do syna. Karola. On je dostał od Ludwiczka. Ojciec czytał mu tę powieść wieczorami, do poduszki, a chłopaczek to uwielbiał. Przez całe dzieciństwo Karola HMS Victory z Royal Navy był najbardziej ukochanym i największym jego skarbem. I znakiem nadziei Ludwiczka, że syn pójdzie w ślady ojca. No, ale nie poszedł. Nie chce pływać razem z nimi. Porzucił butelkę z okrętem i książkę i osiadł we Francji. We Francji! Ludwiczkowi pęka serce. Może przez to miał tę czkawkę. Mąż uważa, że Karolek, no niestety, jest idiotą. Jak można nie pływać i pracować gdzieś w fabryce?! Pani Mirka liczy na to, że gniew ojca w końcu zgaśnie. Ma także nadzieję, że Karolek kiedyś wróci. I znajdzie przy koi swój okręt.
*
Leonard zjadł skromną, oszczędną kolację. Sprzątając ze stołu, pomyślał: „Ludzie mają dziwne skarby”.
Potem siedział w sadzie i podglądał pracę pszczół powracających ciężko z lotów po pożytek rzepakowy. Tak siedział do chwili, kiedy pszczoły jęły się sposobić do snu w ciepłych ulach. Pożegnał się z nimi, to znaczy – po ojcowsku je pobłogosławił.