Świat Nali. Człowiek, kot i ich podróż rowerem dookoła świata - Nicholson Dean - ebook + audiobook

Świat Nali. Człowiek, kot i ich podróż rowerem dookoła świata ebook

Nicholson Dean

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kronika niezwykłej przyjaźni, która zmieniła wszystko

Gdy podczas samotnej podróży rowerem dookoła świata Dean znajduje Nalę, kotkę porzuconą na pewną śmierć w górach Bośni, nawet nie przypuszcza, o ile ciekawsza czeka go przygoda.

Nala od jazdy w transporterze woli podziwiać widoki wtulona w szyję swojego nowego przyjaciela. Wspólnie zwiedzają bałkańskie miasteczka, ratują stare osiołki w Grecji, walczą z chorobą w Azerbejdżanie, a w Gruzji przygarniają… Ducha.

Dzięki burej kotce Dean z lekkomyślnego imprezowicza zmienia się w troskliwego opiekuna, a jego zabawne relacje na Instagramie sprawiają, że ich podróżą zaczyna żyć cały świat. Przynosi to mnóstwo zaskakujących perypetii…

Fascynująca opowieść o wyjątkowej wyprawie, nieoczekiwanej przyjaźni i wolności, jaką daje pełna spontanicznych decyzji podróż.

Jeśli twój kot najbardziej lubi siedzieć na kanapie, w podróżdookoła świata wybierz się z Nalą.

PONAD MILION FANÓW! PODRÓŻ, KTÓRA WCIĄŻ TRWA!

Dean Nicholson w podróż rowerem dookoła świata wyruszył z rodzinnego miasteczka Dunbar we wschodniej Szkocji we wrześniu 2018 roku. Trzy miesiące i dziewięć krajów później przygarnął w Bośni porzuconą kotkę, Nalę. Dean i Nala szybko stali się gwiazdami internetu – ich filmik w The Dodo, serwisie o zwierzętach, obejrzano ponad 130 milionów razy, a konto na Instagramie @1bike1world, gdzie Dean cały czas relacjonuje ich kolejne przygody z podróży, śledzi około miliona osób. Prawa do tłumaczenia Świata Nali sprzedano już do 20 krajów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 344

Data ważności licencji: 11/5/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Czasem to, czego szukasz, znajduje się, gdy wcale nie patrzysz. AnonimNie ma wspanialszego daru niż miłość kota. Charles Dickens

CZĘŚĆ PIERWSZA: ZNALEZIENIE DROGI. Bośnia – Czarnogóra – Albania – Grecja

MAPA 1

A. Trebinje, Bośnia

1. Budva, Czarnogóra

2. Bar, Czarnogóra

3. Szkodra, Albania

4. Tirana, Albania

5. Himara, Albania

6. Saranda, Albania

7. Północna Grecja

8. Peloponez, Grecja

9. Ateny, Grecja

10. Termopile, Grecja

11. Neos Skopos, Grecja

12. Saloniki, Grecja

CZĘŚĆ PIERWSZA

ZNALEZIENIE DROGI

Bośnia – Czarnogóra – Albania – Grecja

1POWRÓT DO DOMU

W Szkocji, skąd pochodzę, jest pewne stare, mądre powiedzenie: Whit’s fur ye’ll no go past ye. Pewne rzeczy w życiu muszą się wydarzyć. Losu nie oszukasz. Takie jest przeznaczenie.

Od samego początku miałem przeczucie, że to właśnie ono połączyło mnie i Nalę. To, że jednocześnie znaleźliśmy się w tym samym, odległym miejscu nie mogło być kwestią przypadku. Tak samo jak fakt, że Nala zjawiła się w moim życiu w doskonałym momencie. Jakby ją zesłano, aby nadała kierunek i cel, których mi brakowało. Oczywiście nigdy się tego nie dowiem, ale lubię myśleć, że ja też dałem Nali to, czego szukała. Im więcej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem o tym przekonany. Ta przyjaźń była nam obojgu pisana w gwiazdach. Naszym przeznaczeniem było wspólnie dorastać i zwiedzać świat.

Na trzy miesiące przed naszym spotkaniem, we wrześniu 2018 roku, wyprawiłem się z mojego rodzinnego miasta Dunbar na wschodnim wybrzeżu Szkocji w rowerową podróż dookoła świata. Niedawno skończyłem trzydzieści lat i chciałem się wyzwolić z monotonii mojego dotychczasowego życia, uciec ze swojego zakątka świata i osiągnąć coś ważnego. Można śmiało powiedzieć, że nic nie szło zgodnie z planem. Przejechałem przez kontynentalną część Europy, ale moja podróż była serią objazdów i chwil roztargnienia, falstartów i komplikacji, których w większości sam byłem winny. Miałem zamiar odbyć tę podróż z przyjacielem Rickym, ale on zdołał już zawrócić do domu. Szczerze mówiąc, chyba dobrze się stało, że się rozjechaliśmy. Nie mieliśmy na siebie dobrego wpływu.

W pierwszym tygodniu grudnia, gdy jechałem przez południową część Bośni w stronę Czarnogóry, Albanii i Grecji, zacząłem w końcu czuć, że robię jakieś postępy. Byłem gotowy na podróż, której pragnąłem doświadczyć. W dalszej perspektywie marzyłem o dostaniu się do Azji Mniejszej i przejechaniu po starożytnym Jedwabnym Szlaku aż do Azji Południowo-Wschodniej, a stamtąd do Australii i przez Pacyfik do Ameryk, począwszy od Południowej, przez Środkową, aż po Północną. Wyobrażałem sobie, jak przemierzam pola ryżowe w Wietnamie i pustynie w Kalifornii, przełęcze Uralu i brazylijskie plaże. Świat stał przede mną otworem. Podróż miała mi zająć tyle, ile będzie trzeba. Nie miałem ustalonego harmonogramu. Nie potrzebowałem go. Nie musiałem się już przed nikim tłumaczyć.

Tego ranka mniej więcej o siódmej trzydzieści, wraz z nastaniem świtu, spakowałem namiot w niewielkiej miejscowości w okolicy Trebinje. Nie licząc kilku szczekających psów i śmieciarki, błyszczące, brukowane kamieniami ulice były właściwie puste. Podskakiwałem na nierównościach, czując, jak telepanie się mojego roweru w kolorze złamanej bieli pomaga mi całkiem oprzytomnieć. Niedługo potem wjechałem na drogę prowadzącą w góry i w stronę granicy z Czarnogórą.

Na najbliższy czas zapowiadano przelotny śnieg z deszczem, ale jak na razie niebo było bezchmurne, a temperatury umiarkowane. Po kilku pełnych frustracji tygodniach miło było znów znaleźć się w trasie i bez skrępowania jechać przed siebie. Kilka ostatnich dni spędziłem z nogą w gipsie, dochodząc do siebie po urazie, którego nabawiłem się w Bośni, parę godzin drogi stąd, podczas skoku ze słynnego Starego Mostu w Mostarze. Nie popisałem się. Miejscowi próbowali mnie od tego odwieść, twierdząc, że w zimie stan wody jest wysoki. Od dzieciństwa miałem jednak skłonność do robienia głupich rzeczy, zawsze byłem klasowym błaznem.

Jeśli o mnie chodzi, największym błędem było pójście za radą mojego przewodnika. Namówił mnie, żebym przyjął inną technikę niż ta, którą stosowałem, skacząc z klifów w Dunbar. Uderzyłem w lodowatą wodę lekko ugiętymi nogami. Wiedziałem, że zrobiłem coś złego od razu, gdy wyłoniłem się na powierzchnię. Lekarz powiedział mi, że naderwałem w prawym kolanie więzadło krzyżowe przednie i spędzę trzy tygodnie w gipsie.

Rozciąłem go już po pierwszym. Świerzbiło mnie, żeby ruszyć dalej, i wyjechałem z Mostaru przed kolejną wizytą kontrolną. Mając więc przed sobą wschodzące słońce, piąłem się po długiej górskiej drodze, martwiąc się o to samo, odkąd znów wsiadłem na rower – żeby w żaden sposób nie odnowić urazu. Wiedziałem, że dam radę, o ile tylko nie będę poruszał kolanem na boki.

Koncentrowałem się na rytmicznej pracy nóg w górę i w dół po tej samej płaszczyźnie. Wkrótce ruchy stały się automatyczne i wydawało się, że wszystko w porządku. Byłem pewien, że uda mi się pokonać osiemdziesiąt, a może nawet sto sześćdziesiąt kilometrów.

Późnym rankiem dotarłem w górskie tereny na południowym krańcu Bośni. Miałem wrażenie, że cywilizacja jest bardzo daleko. Ostatnia wioska znajdowała się jakieś szesnaście kilometrów za mną. Kilka kilometrów dalej minąłem opuszczony kamieniołom. Byłem sam. Kręta trasa nie była szczególnie stroma – stanowiła raczej długi, powolny, stopniowy podjazd, co mi pasowało. W niektórych miejscach droga opadała, dając pożądaną chwilę wytchnienia od naciskania na pedały. Widoki wprawiały w zachwyt. Jechałem po wysokich graniach i podziwiałem sięgające nieba, ośnieżone szczyty. Przepełniała mnie radość.

Czułem się tak świetnie, że postanowiłem włączyć jakąś muzykę. Chwilę później z głośników, które przypiąłem do tylnego bagażnika, popłynęła Come Home – powrót do domu – nowa piosenka jednej z moich ulubionych wokalistek Amy Macdonald. Musiałem być w dobrym nastroju, bo zacząłem śpiewać refren.

W inny dzień tekst piosenki wzbudziłby we mnie tęsknotę za domem. I rzeczywiście przyszła chwila, gdy zacząłem myśleć o mamie, tacie i siostrze, którzy czekają, aż pewnego dnia wrócę do nich, do Szkocji. Byliśmy zżytą rodziną i tęskniłem za nimi, ale za bardzo cieszyłem się, że jestem w drodze, żeby się nad tym zastanawiać.

Dom będzie musiał jeszcze trochę poczekać, pomyślałem sobie. Nie miałem pojęcia, że nieco bliżej czeka na mnie ktoś jeszcze.

Jechałem po kolejnym lekko stromym odcinku drogi, kiedy to się stało. Na początku nie mogłem się zorientować, co to za piskliwy dźwięk dobiegał zza moich pleców. Przez chwilę go ignorowałem, myśląc, że to tylne koła albo poluzowane zapięcie jednej z moich wypakowanych sakw, w których wiozłem większość ubrań i sprzętu. Posmaruję je na kolejnym przystanku. Kiedy jednak przestałem śpiewać, odgłos stał się wyraźniejszy i zdałem sobie sprawę, co to takiego. Ze zdziwienia opadła mi szczęka. Przecież to niemożliwe.

Słyszałem miauczenie.

Odwróciłem się i zobaczyłem kątem oka mizerne, bure kociątko, które biegnie po drodze, rozpaczliwie próbując dotrzymać mi kroku.

Docisnąłem hamulec. Byłem zdumiony.

– Co ty tu, do diabła, robisz? – spytałem.

Na początku trasy mijałem zagrody dla kóz i gospodarstwa, ale tu, wysoko w górach, już od dawna nie natknąłem się na zabudowania. Nie spotkałem też prawie żadnych aut. Zachodziłem w głowę, skąd mógł się tutaj wziąć mały kotek i dokąd zmierzał.

Postanowiłem lepiej się mu przyjrzeć, ale zanim odstawiłem rower, kot przeszedł pod drogową barierą i czmychnął na kamienie za poboczem. Schyliłem się i zrobiłem parę kroków w jego stronę. Było dla mnie jasne, że to kociątko ma nie więcej niż kilka tygodni. Dziarski był z niego malec. Miał długą, smukłą sylwetkę, duże, szpiczaste uszy, patykowate łapy i gruby ogon. Jego miejscami rudawa sierść była przerzedzona i wysmagana przez pogodę. Kotek miał też ogromne, przeszywające, zielone oczy, którymi wpatrywał się we mnie, jak gdyby próbował ustalić, kim jestem.

Podszedłem w jego stronę, spodziewając się w duchu, że kot jest dziki i ucieknie, gdy tylko się zbliżę. Wydawało się jednak, że w ogóle się mnie nie boi. Dał się pogłaskać po karku i nachylił w moją stronę, cicho mrucząc, jakby był wdzięczny za ludzki dotyk i moją uwagę.

Ten kot mieszkał w czyimś domu, pomyślałem. Może uciekł albo, co bardziej prawdopodobne, został porzucony na poboczu. Na tę myśl wezbrała we mnie wściekłość. Czułem też, że mięknie mi serce.

– Mały biedaczek – powiedziałem.

Wróciłem do roweru i otworzyłem jedną z sakw. Nie miałem ze sobą zbyt wiele jedzenia, ale postanowiłem podzielić się pesto, które wziąłem na lunch. Rozsmarowałem gęstą, czerwoną pastę na kamieniu i dałem kotu zjeść.

Pochłonął ją, jak gdyby od tygodnia nic nie jadł. Publikowałem na Instagramie co ciekawsze momenty z podróży – głównie dla przyjaciół oraz rodziny – i postanowiłem nagrać to dziwne spotkanie telefonem. Może później je im pokażę. Kotek był bez dwóch zdań fotogeniczny i niemal pozował przed obiektywem, przeskakując po kamieniach na poboczu.

W rzeczywistości sytuacja nie była jednak wesoła. Pozostawiony samemu sobie, kot prawdopodobnie byłby skazany na śmierć z wyziębienia lub głodu. Mogłaby go przejechać jedna z ogromnych ciężarówek, które od czasu do czasu mijały mnie na trasie. Mógłby go nawet porwać jeden z ptaków drapieżnych, które krążyły nad górskimi szczytami. Był tak mały i delikatny, że orzeł lub myszołów z łatwością by go schwytały i odleciały z nim.

Od dziecka miałem słabość do zwierząt i zawsze ciągnęło mnie do porzuconych, bezdomnych stworzeń. Trzymałem w domu myszoskoczki, kury, węże, rybki, a nawet patyczaki. Kiedy jeszcze chodziłem do szkoły, w któreś letnie wakacje przez siedem tygodni opiekowałem się zranioną młodą mewą. Ptak prawie całkiem dał się oswoić, a moi rodzice wciąż mają zdjęcie, na którym siedzi mi na ramieniu. W końcu jednak, na dzień przed rozpoczęciem roku szkolnego, odleciał, całkowicie zdrowy.

Ponieważ zwierzęta mają swoją naturę, starania, żeby im pomóc, nie zawsze kończyły się pozytywnie. Gdy pracowałem na farmie, zabrałem ze sobą do domu dwa prosiaczki, których matka zmarła. Dałem je do swojego pokoju pod lampę, żeby było im ciepło. To dopiero było głupie. Dostały szału, zakopały się w moich ubraniach i zrobiły z pokoju jeden wielki chlew. Co do hałasu – kwiczały tak, jakby ktoś próbował je zabić. To była najgorsza noc w moim życiu.

Zawsze wydawało mi się, że wolę psy od kotów. Miałem te ostatnie za agresywne istoty, kociątko sprawiało jednak wrażenie bezbronnego i niewinnego. Nie skrzywdziłoby nawet muchy. Ale choć głos serca podpowiadał mi, żebym wziął zwierzaka na ręce, głowa mówiła coś rozsądniejszego. Jak dotąd w mojej podróży nie brakowało zawirowań, ale w końcu udało mi się nabrać rozpędu. Jeśli chciałem dotrzeć do Czarnogóry tego samego dnia, to nie mogłem pozwolić, by spowolniło mnie coś takiego.

Wróciłem na drogę i zacząłem pchać rower pod górę, pozwalając kotu biec obok mnie. Nie wiem dlaczego, ale byłem prawie pewien, że wkrótce się znudzi, zwęszy jakąś ciekawszą zabawę i ucieknie. Po jakichś pięciu minutach stało się dla mnie jasne, że kot nigdzie się nie wybiera. A co ważniejsze, nie ma dokąd pójść. Skalisty, krzaczasty teren nie był przyjazny, a jeśli prognozy były trafne, wkrótce miał zniknąć pod śniegiem. Wiedziałem, że kot nie przetrwa tu nawet jednego dnia.

Westchnąłem. Serce wygrało z rozumem. Nie było innego wyjścia.

Podniosłem kociaka i wziąłem go na rower. Z łatwością mieścił mi się w dłoni i ważył tyle, co nic. Czułem jego wystające żebra. Z przodu miałem zamontowany pokrowiec na sprzęt elektroniczny, w którym trzymałem dron służący mi do kręcenia filmów i robienia zdjęć podczas podróży. Przełożyłem jego zawartość do tylnej sakwy, wyścieliłem dno koszulką i włożyłem kota do środka. Wystawił z niego swój mały pyszczek i spojrzał na mnie z niepokojem, jak gdyby próbował mi powiedzieć, że nie jest mu wygodnie. Nie mogłem jednak nic na to poradzić. Gdzie indziej miałem go ulokować? Ruszyłem w drogę, licząc, że jakoś się umości, wkrótce jednak przekonałem się, że kot ma inne zamiary.

Ledwie ujechałem kilkaset metrów, a zrobił coś zupełnie nieoczekiwanego. Zanim zdołałem zareagować, wyskoczył z torby, wspiął mi się po ręce i wgramolił na kark. Dopiero tam w końcu się ułożył. Czułem jego ciałko i to, jak łagodnie oddycha, wtulając łebek w moją szyję. Nie było to ani niewygodne, ani dekoncentrujące. Szczerze mówiąc, było wręcz miłe. Nie miałem wątpliwości, że kotu też jest wygodnie, więc jechałem dalej. Wkrótce, ku mojemu zdziwieniu, kocię głęboko zasnęło.

Dało mi to chwilę wytchnienia. Szansę, by się zastanowić i zdecydować, co dalej. Natychmiast powróciły wątpliwości. Z jednej strony, choć podobała mi się samotność, miło było znów mieć towarzystwo. Kocię nie stanowiło dużego obciążenia. Byłoby z nim zabawnie – nie miałem co do tego wątpliwości. Tyle że nie taki miałem plan. Wypomniałem samemu sobie, że przydarzyło mi się już zbyt wiele tego typu historii. Znów pozwalałem, żeby coś rozproszyło moją uwagę.

Słońce wciąż wspinało się po szaroniebieskim niebie, ale południe było już blisko. Nawigacja GPS podpowiadała mi, że wkrótce dotrę go granicy. Musiałem podjąć jakieś decyzje. I to ważne.

Podejrzewałem jednak, że w głębi duszy podjąłem już tę najważniejszą.

Whit’s fur ye’ll no go past ye – niektóre rzeczy w życiu muszą się wydarzyć.

To było przeznaczenie.

2GAPOWICZ

Dotarcie do granicy zajęło kolejne półtorej godziny, które mój nowy pasażer spędził, dalej siedząc mi na ramieniu, śpiąc w najlepsze i niczym się nie przejmując. Szkoda, że nie byłem równie zrelaksowany.

Jechałem górską drogą, bijąc się z myślami. Byłem pewien, że postąpiłem słusznie. Nie mógłbym zostawić tej małej, bezbronnej istoty w tak niebezpiecznym miejscu. Ale jednocześnie męczyły mnie wątpliwości. Co zrobię, gdy dotrzemy do przejścia granicznego? I co dalej? Nie planowałem przecież, że moim drugim pilotem zostanie kot.

Zdołałem na chwilę przekonać samego siebie, że powinienem zgłosić kota strażnikom. Będę szczery i wytłumaczę, co się stało. Znalazłem go na poboczu i chcę go zabrać do weterynarza. Na pewno okażą zrozumienie, prawda? Przecież nie próbowałem przemycić niczego złego. To było tylko małe zwierzątko. Po głębszym zastanowieniu dotarło do mnie jednak, że to się nie uda. Nie bez powodu każdy kraj ma przepisy dotyczące przewozu zwierząt. Mogą przenosić przez granice choroby, a kocięta nie słyną z żelaznej odporności. Niewykluczone, że konieczna będzie kwarantanna, a może nawet władze uznają, że kota trzeba uśpić. Nie chciałem, żeby do tego doszło.

Przez chwilę myślałem, żeby to obejść, udając, że to mój kot. Nie miałem jednak żadnych dokumentów ani zaświadczeń medycznych, aby potwierdzić, że jest zdrowy. Ten pomysł też był bez szans.

Dotarło do mnie, że jedyną opcją jest w jakiś sposób przemycić kota do Czarnogóry. Nad kolejnymi krokami będę się zastanawiał później.

Minąłem znak informujący, że do przejścia granicznego pozostało pięć kilometrów. Przystanąłem w zatoczce na poboczu. Część mnie wciąż liczyła, że przyjdzie mi do głowy jakiś wymyk, sposób na obejście problemu. Dając sobie ostatnią szansę, otworzyłem mapę w telefonie. Może jest tu gdzieś jakaś mała górska ścieżka lub szlak bez straży granicznej. Na mapie nie było jednak żadnej innej trasy do Czarnogóry. Zresztą ten pomysł nie należał do najmądrzejszych. Co się stanie, jeśli zatrzyma mnie policja i nie będę miał żadnego oficjalnego poświadczenia, że legalnie wjechałem do kraju?

Bądź poważny, Dean, zganiłem samego siebie.

Nie dało się tego uniknąć. Będę musiał przejechać przez przejście i spotkać się ze strażą graniczną. Tylko jak dokładnie przemycę kota przez międzynarodową granicę?

To było pytanie.

W czasach gdy dużo imprezowałem w Szkocji, zdarzało mi się przemycać trawę i alkohol na festiwale muzyczne. Chowałem je w najróżniejszych miejscach – w butach i pod opaską na głowie – z różnymi skutkami. Kilka razy mnie przyłapano, ale nigdy nie poniosłem żadnych poważnych konsekwencji. Tyle że to było zupełnie co innego.

Pogranicznicy w tej części świata byli uzbrojeni.

Siedziałem na poboczu i wpatrywałem się w swój rower, licząc na nagłe olśnienie. Nie mogłem schować kota do tylnych sakw. Pomijając inne kwestie, brakowało w nich miejsca. Były wypakowane sprzętem. Przez chwilę rozważałem włożenie puchowej kurtki, którą miałem ze sobą. Mógłbym schować pod nią kota. Ale to też nie był najmądrzejszy pomysł. Szanse na to, że ruchliwy, nerwowy maluch wysiedzi pod nią cicho, były równe zeru. Na pewno będzie chciał się przywitać ze strażnikiem.

Moją jedyną opcją było więc zasunąć zwierzę w pokrowcu na przodzie roweru i mieć nadzieję, że pogranicznicy go nie zauważą. Wiedziałem, że nie będzie łatwo. Mały łobuz nie siedział jak dotąd cicho, więc czemu miałoby się to zmienić? Nic innego mi jednak nie pozostawało. Musiałem podjąć ryzyko.

Przez jakiś czas bawiłem się z kotem, licząc na to, że go zmęczę. Tuż obok rosły stokrotki o długich łodygach. Zerwałem kilka i dałem malcowi ganiać za ich cienkimi łodyżkami. Biegał dookoła, podskakując jak na niewidzialnej trampolinie. Na moment straciłem nadzieję. Kot nie robił się ani odrobinę powolniejszy. Był kulką czystej energii, zwierzakiem na baterie. Ale po jakichś dwudziestu minutach, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, padł mu akumulator i zwierzak położył się na kamieniach obok mnie, jakby znów miał zasnąć. Przyszła pora na mój ruch.

– Okej – powiedziałem dla dodania sobie otuchy. – Do dzieła.

Poczułem przypływ energii, widząc sznur pojazdów zmierzających w stronę Czarnogóry. Jeśli mi się poszczęści, może nadal będą stać na przejściu, gdy do niego dojadę. Może na tyle zajmą uwagę strażników, że nie zwrócą na nas uwagi. Kiedy jakieś dziesięć minut później dotarliśmy na miejsce, w zasięgu wzroku nie było ani jednego samochodu. Tylko ja. A właściwie ja i mój kot podróżujący na gapę.

Przejście graniczne stanowiła nowoczesna konstrukcja złożona z barierek i budek pod metalową strukturą, z przylegającym do niej budynkiem z cegieł i kilkoma biurami. Zatrzymałem się przed jedną z budek, uważając na to, żeby przód roweru znajdował się poza ramą okienną i zasięgiem wzroku celnika. Kot nadal spał, ale panicznie się bałem, że lada moment się obudzi i zacznie miauczeć. Dlatego podjechałem z włączonymi głośnikami. Młody celnik siedział za przegrodą ze szkła, co działało na moją korzyść. Przy odrobinie szczęścia nie dosłyszy kota, nawet gdyby ten zaczął popiskiwać. Zagłuszy go delikatne dudnienie z głośników.

Gość wydawał się całkowicie znudzony. Pobieżnie przejrzał mój paszport, nawet nie zerkając na moje zdjęcie ani nie zadając żadnych pytań. Następnie sięgnął po pieczątkę i zaczął szukać pustej strony. Starałem się zachować spokój i dalej się uśmiechałem, patrząc prosto na niego, na wypadek gdyby chciał nawiązać kontakt wzrokowy. Było już prawie po wszystkim. Ale wtedy kątem oka zauważyłem, jak góra pokrowca zaczyna falować i kot próbuje wypchnąć łapę przez mały otwór tam, gdzie nie dosunąłem zamka. A na dodatek miauczał. I to głośno.

Serce waliło mi jak młotem. Jakimś cudem udało mi się nie przekląć, co było dla mnie wyczynem. Opanowałem się i dalej patrzyłem na celnika. Przez moment słyszałem tylko miauczenie. Nie było szans, żeby mężczyzna go nie usłyszał – byłem tego pewien.

Raczej nie wierzę w duchy i anioły stróże. Ale jakiś musiał wtedy nad nami czuwać, bo znienacka za nami pojawiła się mała ciężarówka. Był to stary rzęch z hałaśliwym tłumikiem. Pojazd skutecznie zagłuszył miauczenie i wszystkie inne dźwięki.

Celnik przybił stempel w paszporcie i oddał mi go, ledwie na mnie spoglądając. Byłem przy okienku zaledwie przez minutę, ale miałem wrażenie, że minęła godzina. Odepchnąłem się na rowerze, nie ośmielając się nawet obejrzeć za siebie. Moja euforia była krótkotrwała. Opuściliśmy Bośnię, ale teraz musieliśmy pokonać granicę z Czarnogórą. Wyjazd z kraju to jedno, wjazd do następnego to zupełnie inna sprawa. Wiedziałem, że to będzie większe wyzwanie.

I rzeczywiście, na drugiej granicy było więcej uzbrojonych strażników. Kilku facetów z pistoletami obchodziło dużą ciężarówkę zatrzymaną na poboczu.

Jechałem spokojnie i zrobiłem wszystko tak samo jak wcześniej, ustawiając pokrowiec tak daleko od okienka, jak to możliwe. Tym razem jednak zastosowałem dodatkowe środki ostrożności. Oprócz tego, że podkręciłem muzykę, od czasu do czasu wsadzałem do futerału palec, żeby kot się nim pobawił. Kilka razy mocno mnie ugryzł, ale starałem się nie dać nic po sobie poznać. Nie było łatwo. Ząbki małego zawadiaki były ostre jak igły.

Czarnogórski strażnik był znacznie uważniejszy. Podniósł paszport otwarty na stronie ze zdjęciem i spojrzał na mnie. Pogładził się po brodzie, jakby chciał pokazać, że moja jest o wiele dłuższa niż na fotografii. Pokiwałem głową i uśmiechnąłem się. Nie mówił po angielsku, więc objąłem się rękami na znak, że jest mi w niej cieplej. Mężczyzna tylko pokiwał głową.

Dźwięk przybijanego stempla był najwspanialszą rzeczą, jaką tamtego dnia usłyszałem. Wsiadłem na rower, wyjechałem za barykadę i ruszyłem w drogę, czując się tak, jakbym zrzucił z ramion wielki ciężar. Byłem gotów świętować i wyciągnąć kota z pokrowca. Już miałem się zatrzymać, ale gdy wyjechałem zza zakrętu, ku swojemu przerażeniu zauważyłem, że jest tu jeszcze jeden posterunek. Ten był mniejszy i nie wyglądał tak onieśmielająco. Mimo to nadal mogli mnie tu nakryć. Podjechałem do niego powoli, modląc się, żeby trzeci raz nie okazał się pechowy.

Nie zrób niczego głupiego, Dean.

Już miałem znów się zatrzymać, kiedy z budki wyłonił się strażnik. Rozmawiał przez telefon i wydawał się tym bardzo zaabsorbowany. Tylko machnął ręką, żebym jechał dalej, prawie w ogóle na mnie nie patrząc. Skinąłem mu głową i pokazałem kciuk w górę, po czym ruszyłem przed siebie.

Kusiło mnie, żeby zacząć z całych sił pedałować, ale wiedziałem, że nie byłby to mądry ruch. Nie chciałem, by pomyślał, że jestem jakimś przestępcą uciekającym z miejsca zdarzenia, mimo że technicznie rzecz biorąc, właśnie nim byłem.

3DRUGA SZANSA

Kilka kilometrów od granicy dotarłem nad otwarte pola i łąki, przy których prowadzono rozległe roboty drogowe. Najwyraźniej ekipa budowlana zrobiła sobie wolne. W zasięgu wzroku nie było nikogo, a koparki i traktory stały zaparkowane na poboczu. Zjechałem z drogi. Po długim podjeździe pod górę zaczęło mi doskwierać kolano. Potrzebowałem też chwili wytchnienia, żeby uspokoić nerwy i nad wszystkim się zastanowić po porannych przeżyciach.

Usiadłem na gąsienicy jednej z koparek i dałem kotu porozglądać się po okolicy. Nie minęła chwila, a zaczął dokazywać, to ekscytując się kępką trawy, to stertą betonowych kamieni krawężnikowych. Nie wiedział, czego szuka, i nieszczególnie się tym przejmował. Maluch po prostu dobrze się bawił. Musiał nadrobić zaległości.

Zrobiłem kotu kilka zdjęć i przez chwilę szukałem w internecie adresów weterynarzy w Czarnogórze. Wyglądało na to, że najlepszy jest w położonym na wybrzeżu mieście Budva, oddalonym o kilka godzin drogi od miejsca, w którym się znajdowałem. Nie miałem pewności, czy dotrę tam przed zamknięciem, ale uznałem, że warto spróbować.

Postanowiłem coś zjeść, zanim znów ruszę w drogę, i rozsmarowałem trochę pesto dla kota jak wcześniej. Przez kilka minut syciłem się zimowym słońcem, rozmyślając nad tym, co się do tej pory wydarzyło. Nie dało się ukryć, że wyraźnie skoczyła mi adrenalina.

Z zamyślenia wyrwał mnie odgłos silnika samochodu. Odwróciłem się i zobaczyłem starego, wysłużonego volkswagena golfa, który wyjechał na główną drogę z małej dróżki między polami. Za kierownicą siedział młody chłopak. Nie mógł mieć więcej niż osiemnaście czy dziewiętnaście lat. Był z nim kumpel, a ze środka auta dobiegała głośna muzyka. Śmiali się, machali i coś do mnie krzyczeli. Gdy zniknęli w oddali, uśmiechnąłem się do siebie. Jakbym oglądał scenę ze swojej przeszłości. Mój tata miał takie samo auto i można by uznać, że moja podróż do tego miejsca rozpoczęła się pewnej długiej i burzliwej nocy cztery lata wcześniej właśnie za jego kierownicą.

Był to jeden z głupich wybryków, w które obfitowało ostatnich dziesięć lat mojego życia. Jak zwykle, kiedy miałem jakieś niecne plany, był ze mną mój stary kumpel Ricky. Wykręciliśmy razem niejeden numer – nazywaliśmy samych siebie czarującymi zabijakami – i przyjaźniliśmy się od jakichś dziesięciu lat, mniej więcej odkąd przekroczyłem dwudziestkę. Spędzaliśmy razem dużo czasu, głównie paląc trawę i ładując się w kłopoty. Mieliśmy z Rickym podobny gust muzyczny, podobne spojrzenie na życie. Obaj uwielbialiśmy imprezować – można nas było chyba uznać za buntowników. Żyliśmy po swojemu.

Dokładnie tak było tamtego wieczoru. Pożyczyliśmy samochód od mojego taty, nie wtajemniczając go w nasze plany. Potem pojechaliśmy na pole w Kinross, jakieś półtorej godziny drogi – około stu kilometrów – od Dunbar. Nie było to zwykłe pole. Za mniej więcej tydzień miał się tam odbyć wielki festiwal „T in the Park”. Uczestniczyliśmy w nim prawie co roku. Była to dla nas jedna z głównych wakacyjnych atrakcji – długi letni weekend, koncerty znanych zespołów i tyle picia i palenia, ile dusza zapragnie.

Wpadliśmy na szalony pomysł, że w tym roku zakopiemy na polu zapas trawy w miejscu, które łatwo będzie rozpoznać, kiedy później wejdziemy na teren festiwalu. Ukryjemy sobie zapasik i na trzy dni imprezowania będziemy mieli problem z głowy. Uważaliśmy się za geniuszy. Bardzo się myliliśmy.

Pojechaliśmy na pole w środku nocy, aby mieć całkowitą pewność, że nikt nas nie zobaczy. Organizatorzy nie zaczęli jeszcze zabudowywać terenu, ale wiedzieliśmy z poprzednich lat, gdzie najprawdopodobniej staną ogrodzenie i scena. Gdy w świetle latarek znaleźliśmy dobre miejsce na zakopanie naszego skarbu, wróciliśmy prosto na autostradę. Jako jedyny ubezpieczony kierowca prowadziłem samochód w obie strony, ale pracowałem cały dzień, więc gdy byliśmy jakieś pół godziny drogi od Dunbar, prawie zasypiałem.

Pamiętam, jak zamknąłem jedno oko. Następną rzeczą, którą sobie przypominam, jest to, jak zjechaliśmy z drogi i uderzyliśmy w jedną z ramp, na jakich czasem stoją radiowozy drogówki. Siła uderzenia wyrzuciła nas z powrotem na jezdnię, przebiliśmy barierki oddzielające pasy i zaczęliśmy koziołkować. Stoczyliśmy się po dziewięciometrowym nasypie i wylądowaliśmy na czyimś polu. Miałem wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie, jakbyśmy byli w filmie. Wciąż pamiętam, jak poduszki powietrzne uderzyły nas w twarze i jak kotłowaliśmy się w aucie niczym w suszarce bębnowej. Ale przede wszystkim pamiętam, jak się zatrzymaliśmy i siedzieliśmy z Rickym do góry nogami, a wgnieciony dach samochodu znajdował się zaledwie centymetry od naszych twarzy. Uściskaliśmy się i przez chwilę tak po prostu siedzieliśmy, umazani krwią z kilku niewielkich obrażeń. Byliśmy wstrząśnięci, ale jakimś cudem cali, zdrowi i niesamowicie szczęśliwi, że uniknęliśmy tragedii.

Przeżycie poważnego wypadku samochodowego to doświadczenie, które zmienia człowieka. Czujesz się tak, jakbyś oszukał śmierć, otrzymał drugą szansę. Dla mnie był to zdecydowanie punkt zwrotny – zmienił moje patrzenie na świat. Dał mi prawdziwą motywację do tego, by robić więcej i więcej doświadczać. Powtarzałem sobie, że nie mogę zmarnować ani dnia. Kiedy więc na początku 2018 roku Ricky rzucił pomysł, że moglibyśmy zacząć podróżować, od razu nadstawiłem uszu.

Siedzieliśmy na otwartym powietrzu, robiąc to, co robiliśmy zdecydowanie zbyt często – paląc trawę. Z jakiegoś powodu Ricky zaczął mówić o objechaniu rowerem Ameryki Południowej. Istniał więcej niż jeden powód, dla którego ten pomysł przypadł mi do gustu. Kilka lat wcześniej wybrałem się z dziewczyną do Tajlandii. Byłem zafascynowany tym krajem, ale jednocześnie frustrowało mnie, że przejeżdżamy przez tyle miejsc autobusami lub taksówkami. Chciałem wiedzieć więcej. Kto tam mieszka? Jak wygląda życie tych ludzi? Gdy wróciłem do domu, czułem potrzebę poznania świata z bliska, nie jako turysta.

Była jeszcze jedna, bardziej osobista rzecz, która sprawiła, że zapragnąłem podróżować. Zacząłem zdawać sobie sprawę, że muszę uciec od swojego życia w Dunbar. Wypadek samochodowy przeważył szalę w kwestii, która dręczyła mnie od lat.

Ludzie często zastanawiają się, czy jazda rowerem po świecie oznacza, że od czegoś uciekam. Możliwe, że jest w tym trochę prawdy. Nie chodziło o to, że musiałem uciec od swojej rodziny. Przechodziliśmy lepsze i gorsze momenty, ale moja mama, tata, siostra i ja byliśmy ze sobą bardzo zżyci i wciąż mieszkałem pod jednym dachem z nimi i z babcią. Nie paliło mi się też, by zakładać dom na drugim końcu świata. Lubiłem moje miasto i społeczność, w której dorastałem. Dunbar to wspaniałe miejsce pełne wspaniałych ludzi. Nie – jeśli próbowałem się od czegoś uwolnić lub uciec, to od człowieka, którym kiedyś byłem. I od bezcelowego, powtarzalnego życia, w którym ugrzęzłem.

Wiedziałem, że w głębi serca jestem dobrym człowiekiem, ale wiecznie zachowywałem się jak błazen, który zawsze wykręci jakiś numer. Bywało, że ładowałem się przez to w kłopoty, zwłaszcza kiedy za dużo wypiłem, co w tamtych czasach zdarzało się dość często. Kilka razy dostałem mandat od policji albo wdałem się w bójkę. Zwykle byłem dość wyluzowany, ale po alkoholu zawsze robiłem się bardziej butny. W tym sensie gorzała była dla mnie jak diabeł. Gdy zbliżałem się do trzydziestych urodzin, poczułem, że pora zmienić kierunek. Nie żebym uważał, że zmierzam w złą stronę – czułem się raczej, jakbym kręcił się w kółko.

Moi rodzice i siostra pracowali w zawodach związanych z opieką. Mama była przełożoną pielęgniarek, a tata pracował w sektorze ochrony zdrowia psychicznego, a potem został opiekunem zastępczym. Ale ja, wieczny buntownik, postanowiłem przełamać tradycję. Nie przemawiało to do mnie. W szkole, pewnie zachęcony przez dziadka, który służył w wojsku, chciałem się zaciągnąć i rozpocząłem naukę w Korpusie Królewskich Inżynierów Elektryków i Mechaników. Jednak po kilku miesiącach to także przestało mnie pociągać i rzuciłem szkołę. Długo pracowałem w Dunbar fizycznie: jako złota rączka, na farmie, a potem jako spawacz w zakładzie produkującym pokarm dla ryb.

Zawsze byłem dobry w naprawianiu i budowaniu różnych rzeczy, ale nie umiałem zbudować sobie życia. Moi szkolni znajomi robili kariery, kupowali domy i zakładali rodziny, ale ja się nie ustatkowałem. Miałem wrażenie, że jeśli ruszę w drogę i pobędę w innej części świata, to jakimś sposobem odnajdę siebie. A przynajmniej znajdę sposób, żeby być sobą. Ktoś mi kiedyś powiedział, że ruszyłem w drogę, żeby znaleźć drogę. To by się zgadzało.

W kolejnych tygodniach po tej pierwszej rozmowie z Rickym zacząłem coraz bardziej się ekscytować pomysłem wyjazdu. Byłem niezłym kolarzem podobnie jak mój kumpel. Wpadłem na pomysł, że powinniśmy pojechać do Ameryki Południowej okrężną drogą, przez Europę i Azję. Miałem poczucie, że to dla nas jedyna taka okazja w życiu i że będziemy dumni z takiego osiągnięcia, kiedy lata później spojrzymy wstecz.

– Wyobraź sobie, jak opowiadasz wnukom, że gdy byłeś młody, objechałeś świat na rowerze – powiedziałem Ricky’emu, próbując go przekonać do swojego pomysłu.

Nie było to trudne.

Trochę się bałem, jak zareagują rodzice, ale ku mojemu zaskoczeniu wydawali się zadowoleni, że postanowiłem coś zrobić ze swoim życiem. Prawdę mówiąc, jeszcze bardziej niż ja martwili się, że wstąpiłem na złą ścieżkę. Oboje uważali, że przygoda wyjdzie mi na dobre. Według ojca taka wyprawa miała „wzmocnić mój charakter”. Ich wsparcie było dla mnie dodatkową zachętą.

Wiedzieliśmy z Rickym, że będziemy potrzebowali pieniędzy, żeby wyprawa mogła dojść do skutku, umówiliśmy się więc, że zaczniemy oszczędzać. Żaden z nas nie bał się ciężkiej pracy, więc przez pół roku ostro harowaliśmy. Ricky pracował w fabryce cementu, a ja przy budowie linii kolejowej w parku rozrywki w Glasgow. Braliśmy też dodatkowe fuchy w barach i na budowach. W którymś momencie pracowaliśmy łącznie na pięciu posadach, średnio po osiemdziesiąt dwie godziny tygodniowo. Do jesieni 2018 roku odłożyliśmy po kilka tysięcy funtów każdy. Zaczęliśmy też wyznaczać trasę, najpierw na kontynentalną Europę, do Francji, Szwajcarii i Włoch, a potem dalej, na Bałkany i do Grecji. Zacząłem też kompletować sprzęt.

Bardzo mi zależało, żeby sprawić sobie najlepszy możliwy rower, i spłukałem się na jeden z najdroższych modeli – trek 920 w kolorze złamanej bieli z szosową kierownicą i specjalistycznymi kołami do rowerów górskich. Kosztowało mnie to prawie dwa tysiące funtów, ale gdy tylko wyciągnąłem rower z pudła, wiedziałem, że jest wart takiej forsy. Szczególnie podobał mi się fakt, że bez obciążenia bagażem ważył niespełna trzynaście kilogramów.

Po kilku przejażdżkach próbnych postanowiłem dokonać paru modyfikacji: wymieniłem pedały na większe i mocniejsze oraz dałem inne siodełko. W końcu mieliśmy przed sobą długą trasę.

Wkrótce pokochałem ten rower całym sercem. Zdarzało się, że wracałem z przejażdżki, stawiałem go na podwórku u rodziców i patrzyłem na niego z zachwytem. Ta maszyna była prawdziwą pięknością. Byłem tak oczarowany, że nawet nadałem rowerowi imię – Eilidh, czyli Helena po gaelicku – które oznacza „słońce” lub „jaśniejąca blaskiem”.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

CZĘŚĆ DRUGA: GÓRAMI I DOLINAMI. Grecja – Turcja – Gruzja – Azerbejdżan

CZĘŚĆ DRUGA

GÓRAMI I DOLINAMI

Grecja – Turcja – Gruzja – Azerbejdżan

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ TRZECIA: DROGA PRZED NAMI. Gruzja – Turcja – Bułgaria – Serbia – Węgry

CZĘŚĆ TRZECIA

DROGA PRZED NAMI

Gruzja – Turcja – Bułgaria – Serbia – Węgry

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginałuNala’s World: One Man, His Rescue Cat and a Bike Ride around the Globe

Copyright © Dean Nicholson & Connected Content Ltd, 2020

Copyright © for the translation by Joanna Dziubińska

Projekt okładki Jo Myler © Hodder and Stoughton

Adaptacja oryginalnego projektu okładki Maria Gromek

Fotografie na okładce © Dean Nicholson © Shutterstock.com

Ilustracje w książce © Kelly Ulrich

Redaktorka nabywająca Milena Rachid Chehab

Redaktorka prowadząca Agnieszka Rzonca

Opracowanie tekstu CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz

ISBN 978-83-240-8316-9

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski