Dzienniki japońskie - Piotr Milewski - ebook + audiobook + książka

Dzienniki japońskie ebook i audiobook

Piotr Milewski

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Książka autora nagradzanej „Planety K.”

Wydanie nowe, poprawione i rozszerzone.

Nagroda Magellana 2015

Piotr Milewski urodził się w roku Królika i w roku Królika wybrał się do Japonii. Przywitały go upał i wilgoć. W powietrzu unosił się gorzki zapach wodorostów. Woń rozkładu, ale i woń narodzin. Japończycy nazywają ten czas tsuyu, co znaczy „śliwkowy deszcz”, bo w sadach dojrzewają owoce śliw. Mówią, że to czas błogosławiony. Czy okazał się taki dla samotnego wędrowca?

Autor zwiedzał Japonię w pojedynkę, bez pieniędzy, bez planu, jeżdżąc autostopem i nocując pod gwiazdami. Próbując odnaleźć ducha archipelagu i jego mieszkańców, odnalazł jeszcze coś innego. „Japonia pozwoliła mi przyjrzeć się sobie jak w zwierciadle”, powiedział w jednym z wywiadów.

Dzienniki japońskie to nie tylko zapis zdarzeń i spotkań, ale również opowieść o podróżowaniu jako takim: o jego filozofii i sensie, a także piętnie, jakie odciska na świadomości wędrowca.

Wartość „Dzienników japońskich” leży między innymi w muzyczności prozy. Jedność formy i treści przejawia się w swoistej architekturze: klaustrofobiczna atmosfera japońskich metropolii miała swój odpowiednik w gęstości opisu, nasyceniu malowanych scen. Architektura Tokio czy Kioto, gdzie na mikrej przestrzeni stłoczone są siedziby szczęśliwców, którzy znaleźli swój drogi kąt, wymagała od pisarza spojrzenia artysty-drzeworytnika.

Bogdan Zalewski, RMF FM

Piotr Milewski - urodził się w 1975 roku w Chełmie, a wychował w Opolu. Studiował w Poznaniu, Wiedniu, Pasawie, Filadelfii, Sapporo i Otaru. Dziewięć lat spędził w Japonii. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Autor bestsellerowych książek Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej (2021), Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia (2022), Islandia albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat (2018) oraz Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji (2020). Współautor książek Hokkaido – Japonia bez gejsz i samurajów (2006), Azja. Opowieści podróżne (2018) oraz Wyspa. Opowieści podróżne (2019). Trzykrotny laureat Nagrody Magellana Magazynu Literackiego „Książki”. Laureat nagrody magazynów „National Geographic Traveler” i „National Geographic Polska”. Współpracuje z polskimi i japońskimi czasopismami oraz z prasą polonijną.

piotrmilewski.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 34 min

Lektor: Przemek Corso
Oceny
4,2 (59 ocen)
28
19
8
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gilu78

Nie oderwiesz się od lektury

Swietny reportaż z podróży po Japoni. Choć podróż to chyba nieodpowiednie słowo. Bardziej przychodzi mi na myśl "poszukiwanie siebie". Warto znajdować odwiedzane miejsca przez Piotra na mapie i pooglądać tez zdjęcia z okolic. Bardzo polecam te lekturę jeśli ktoś interesuje się tym krajem
10
aquilla

Nie oderwiesz się od lektury

Konkretne opisy poszczegolnych miejscowosci w Japoni, , ale mimo to czyta sie te dzienniki z duza ciekawoscia.
00
KachaS

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna przygoda, zwiedzanie, poznanie kultury, smaków, osób. Przyjazna Japonia, którą chce się odwiedzić i powracać..
00
MatizusSable

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam każdemu, kto czuje pociąg do Kraju Kwitnącej Wiśni
00
iporombka1

Całkiem niezła

podróż po Japonii autostopem, strasznie nudna książka, noc się w niej w zasadzie nie dzieje. O wiele lepsza jest planeta K tegoż autora
01

Popularność




Mapa

Przy­jazd

Upał. I wil­goć. Wil­goć taka, że w nie­które wie­czory można ją ujrzeć. Sza­rzeje i ciem­nieje wraz z nadej­ściem nocy, lecz tak długo jak jest, ni­gdy nie ustę­puje miej­sca czerni. Roz­lewa się po mie­ście jak rzadka solanka, z któ­rej prze­chod­nie wynu­rzają się niczym zjawy. Wci­ska się w każdy kąt i szcze­linę. Roz­pra­sza świa­tła ulicz­nych latarni, neo­nów i szyl­dów. Roz­ma­zuje kształty, wygina kon­tury, zaokrą­gla kra­wę­dzie. Zakrzy­wia hory­zont. Świat roz­pływa się, drga i faluje. Dźwięki rezo­nują i dzielą się na ledwo sły­szalne echa. Odle­gło­ści nie spo­sób usta­lić. Wszystko wydaje się dal­sze, niż jest. Gdy tem­pe­ra­tura prze­kra­cza trzy­dzie­ści stopni Cel­sju­sza, ciało zwal­nia i czło­wiek traci ochotę, by wyściu­bić nos za próg. Gdy pod­nosi się o pięć kolej­nych kre­sek, ode­chciewa się żyć.

W taki wła­śnie prze­siąk­nięty wil­go­cią czerw­cowy dzień po raz pierw­szy posta­wi­łem stopę na japoń­skiej ziemi. W powie­trzu uno­sił się zapach gni­ją­cych wodo­ro­stów. Woń roz­kładu i woń naro­dzin. Nastała już pora desz­czowa, którą nie­któ­rzy miesz­kańcy japoń­skiego archi­pe­lagu uznają za piątą porę roku. To okres mię­dzy suchą i cie­płą wio­sną a gorą­cym i mokrym latem, gdy zimne powie­trze z pół­nocy siłuje się z cie­płym z połu­dnia. Wtedy to nad wyspami na pół­tora mie­siąca zawisa szara kotara z chmur, zie­le­nią się ryżowe źdźbła, a w sadach doj­rze­wają owoce śliw. Japoń­czycy nazy­wają tę porę roku tsuyu – „śliw­kowy deszcz”. Wydaje im się wtedy, że bogo­wie są bli­żej. To czas bło­go­sła­wiony.

Tego pierw­szego dnia mia­łem wra­że­nie, jak­bym zna­lazł się na dużej wyso­ko­ści. Wil­goć i upał pory desz­czo­wej pochła­niały tlen, oddech przy­śpie­szył, a skóra per­liła się kro­pel­kami potu. Poczu­łem zmę­cze­nie i sen­ność. I przez chwilę zaświ­tała mi w gło­wie myśl, by wra­cać.

Na szczę­ście do takiej pogody można się przy­zwy­czaić. Naj­waż­niej­sze to nie stra­cić nadziei, że się poprawi. Zawsze można schro­nić się w chłod­nym wnę­trzu jakie­goś sklepu lub biura. Lodo­waty podmuch kli­ma­ty­za­cji zapewni orzeź­wie­nie. W pakie­cie można jesz­cze dostać kataru.

Dzien­nik, który wtedy pisa­łem, nosi ślady kro­pel potu. Czy­tam zapi­ski po kilku latach i czuję, jak lep­kie strużki spły­wają mi po twa­rzy i ska­pują na białe kartki, które co wie­czór zapeł­nia­łem. Kleksy wspo­mnień, już pożół­kłe, ale wciąż świeże, świa­dec­twa drob­nych zwy­cięstw, które od razu powra­cają, oraz pora­żek, które trzeba wygrze­bać z cze­lu­ści umy­słu i do któ­rych trzeba się dopiero przed samym sobą przy­znać. Ale wła­śnie po to, by ich wszyst­kich doświad­czyć, wyru­szy­łem w tę podróż.

I. Rok kró­lika

I

ROK KRÓ­LIKA

Zodiak

Chiń­ski zodiak, któ­rego do dziś używa się w Japo­nii, dzieli się na dwa­na­ście zna­ków przy­pi­sa­nych kolej­nym latom, które z kolei przy­po­rząd­ko­wane są pię­ciu żywio­łom. Ozna­cza to, że cykl astro­lo­giczny trwa łącz­nie sześć dekad. Liczba ta jesz­cze jakiś czas temu odpo­wia­dała śred­niej dłu­go­ści życia czło­wieka, można więc było powie­dzieć, że czło­wiek prze­by­wał na ziemi przez jeden taki cykl.

Opie­ra­jąc się na zodiaku, wschod­nio­azja­tyccy astro­lo­go­wie okre­ślają oso­bo­wość, cha­rak­ter, przy­szłość, a nawet prze­zna­cze­nie czło­wieka. Ważny jest przy tym nie tylko rok i mie­siąc, lecz rów­nież dzień i godzina przyj­ścia na świat. Do dziś nie­któ­rzy wyspia­rze, podej­mu­jąc decy­zje doty­czące potom­stwa, kie­rują się zasa­dami chiń­skiego horo­skopu.

Uro­dzi­łem się w roku Kró­lika. Uznaje się go w Azji za naj­szczę­śliw­sze zwie­rzę w astral­nym zwie­rzyńcu – poczciwe, choć nie­kiedy nie­prze­wi­dy­walne. Jest istotą księ­ży­cową i repre­zen­tuje wschód. Powia­dają, że osoby uro­dzone w roku Kró­lika obda­rzone są szczę­ściem, ład­nie mówią, są uta­len­to­wane, ambitne, cno­tliwe i powścią­gliwe, choć bywają także kon­ser­wa­tywne i wygod­nic­kie. Mają dosko­nały smak i cie­szą się zaufa­niem oraz podzi­wem innych. Nie sądzę, by ta cha­rak­te­ry­styka dobrze odda­wała moje cechy cha­rak­teru, ale miło jest od czasu do czasu tak o sobie pomy­śleć, szcze­gól­nie gdy tra­fia się do kraju, w któ­rym znaki zodiaku wciąż trak­to­wane są z powagą.

W roku Kró­lika dotar­łem do Japo­nii. Rok ten zwień­czał mile­nium, co sprzy­jało czar­no­widz­twu. Co rusz jakiś samo­zwań­czy pro­rok ogła­szał zbli­ża­jący się koniec świata, na dowód cytu­jąc zapo­mniane prze­po­wied­nie. Wyda­rze­nia zda­wały się je potwier­dzać. 1999 był rokiem kata­strof, zbrodni i wypad­ków. W czerwcu ulewne desz­cze w oko­li­cach Hiro­szimy i Fuku­oki wywo­łały powódź i osu­nię­cia gruntu, które kosz­to­wały życie dwa­dzie­ścia dzie­więć osób. Na początku wrze­śnia nie­po­czy­talny męż­czy­zna przy uży­ciu młotka i kuchen­nego tasaka zabił dwie osoby i ranił kolejne osiem na tokij­skiej sta­cji Ike­bu­kuro. Trzy tygo­dnie póź­niej inny sza­le­niec pozba­wił życia pię­ciu pasa­że­rów na sta­cji w Shi­mo­no­seki, roz­jeż­dża­jąc ich samo­cho­dem, a potem dźga­jąc nożem. W tym samym mie­siącu błąd pra­cow­nika elek­trowni ato­mo­wej Toka­imura wywo­łał nie­kon­tro­lo­waną reak­cję łań­cu­chową, w któ­rej wyniku zmarło dwóch pra­cow­ni­ków i napro­mie­nio­wa­nych zostało ponad sześć­set osób. Był to pierw­szy incy­dent nukle­arny w dzie­jach Japo­nii. W ogól­no­na­ro­do­wym ple­bi­scy­cie, w któ­rym Japoń­czycy wybie­rają chiń­ski ide­ogram pod­su­mo­wu­jący dany rok, a któ­rego wynik ogła­szany jest co roku 12 grud­nia w słyn­nej świą­tyni Kiy­omizu-dera w Kioto, zwy­cię­żył znak sue – „koniec”.

Poprzed­nie lata też nie były lep­sze. W 1995 roku, któ­remu przy­pi­sano znak shin, czyli „wstrząs”, potężne trzę­sie­nie ziemi w Kobe oraz atak tru­ją­cym gazem w tokij­skim metrze spo­wo­do­wały śmierć wielu osób. Rok póź­niej wybrano nie­winny zda­wa­łoby się ide­ogram „jedze­nie” (shoku), odwo­łu­jący się do maso­wych zatruć pałeczką okręż­nicy. W roku 1997 – opi­sa­nym zna­kiem „upa­dek” (tō) – kry­zys finan­sowy w Azji dopro­wa­dził do maso­wych ban­kructw i upa­dło­ści insty­tu­cji finan­sowych, a w roku poprze­dza­ją­cym mój przy­jazd agentka ubez­pie­cze­niowa Masumi Hay­ashi wrzu­ciła arsze­nik do kotła z sosem curry pod­czas lokal­nego festynu, co dopro­wa­dziło do śmierci czte­rech osób, w tym dwójki dzieci, przez co rok ten pod­su­mo­wano zna­kiem „tru­ci­zna” (doku).

Nastroje były więc nie naj­lep­sze. Przy­szłość nie napa­wała opty­mi­zmem. A sło­wem, które naj­le­piej odda­wało zastaną przeze mnie rze­czy­wi­stość, było „nie­pew­ność”. Dzien­niki publi­ko­wały infor­ma­cje o rosną­cej licz­bie samo­bójstw popeł­nia­nych przez męż­czyzn w śred­nim wieku. Coraz gło­śniej mówiono o przy­pad­kach zabójstw mężów ubez­pie­czo­nych bez ich wie­dzy przez żony na wyso­kie sumy. Rosła też liczba tych, któ­rzy domek pod mia­stem musieli zastą­pić twardą ławką w parku albo namio­tem na jego obrze­żach. Na uli­cach czuło się brak ani­mu­szu i ener­gii. Ten jesz­cze do nie­dawna bli­ski cel – naj­wyż­sze miej­sce na podium w świa­to­wym ran­kingu bogac­twa – stał się odle­gły.

Nikt nie chce spaść z drzewa, na które wspiął się z dużym wysił­kiem i poświę­ce­niem. A co dopiero spaść z naj­wyż­szej gałęzi.

*

Z pięć­dzie­się­cioma tysią­cami jenów w kie­szeni (około tysiąca sied­miu­set zło­tych), które miały mi wystar­czyć na pra­wie trzy mie­siące, a były sumą, jaką rodzina w Tokio prze­zna­cza na tygo­dniowe wydatki, musia­łem dopa­so­wać ape­tyt do zawar­to­ści port­fela. A jeśliby to nie wystar­czyło, zdany byłem na pomoc innych i… wła­sną kre­atyw­ność. W mia­stach poru­szać się mia­łem pie­szo (nie ma lep­szego spo­sobu na pozna­wa­nie nowych miejsc i ludzi niż cho­dze­nie), z rzadka tylko korzy­sta­jąc ze środ­ków trans­portu, a pomię­dzy mia­stami pla­no­wa­łem zdać się na łaska­wość kie­row­ców. W ple­caku wio­złem mały zapas sucha­rów beskidz­kich na czarną godzinę oraz notat­nik z adre­sami kilku przy­ja­ciół, któ­rzy – mia­łem nadzieję – cie­szyli się na mój przy­jazd. Po japoń­sku umia­łem się przed­sta­wić, powie­dzieć, że jestem głodny, i poli­czyć do stu. Powinno wystar­czyć na począ­tek.

Miesz­ka­nie

Zna­le­zie­nie w Tokio taniego i wygod­nego miesz­ka­nia w środku lata nie należy do pro­stych zadań. W ogóle zna­le­zie­nie tu miesz­ka­nia na kró­cej niż rok gra­ni­czy z cudem. Nie było mnie stać nawet na naj­tań­szy hostel, ale to nie pie­nią­dze, któ­rych fak­tycz­nie nie mia­łem zbyt wiele, były naj­więk­szym pro­ble­mem, ale zaufa­nie. Bez refe­ren­cji, pole­ce­nia przez kogoś o wła­ści­wej repu­ta­cji i pozy­cji spo­łecz­nej, skoń­czył­bym zapewne bez dachu nad głową.

Wtedy poja­wił się Ryū. To jego adres mia­łem w swoim notat­niku na pierw­szym miej­scu. Pozna­łem go rok wcze­śniej w Mona­chium, w nie­co­dzien­nych oko­licz­no­ściach, bo na siłowni w hotelu, w któ­rym wów­czas miesz­ka­łem pod­czas stu­denc­kiej prak­tyki. Peda­ło­wa­łem wła­śnie na sta­cjo­nar­nym rowe­rze, w jed­nej ręce trzy­ma­jąc kie­row­nicę, a w dru­giej roz­mówki japoń­skie, gdy pod­szedł do mnie młody męż­czy­zna o buj­nych wło­sach i bły­sku w oczach.

– Widzę, że uczysz się języka japoń­skiego. Pla­nu­jesz podróż do Japo­nii? – zapy­tał.

– Na razie nie. Ale kie­dyś bar­dzo chciał­bym tam poje­chać – odpo­wie­dzia­łem zgod­nie z prawdą. Wtedy jesz­cze wyjazd na wyspy wyda­wał się odle­głym marze­niem.

Oka­zało się, że męż­czy­zna był pra­cow­ni­kiem japoń­skiego oddziału dużej nie­miec­kiej firmy i prze­by­wał w Niem­czech w ramach szko­le­nia. Był postawny, przy­stojny, cie­kawy świata, a przy tym nieco zasad­ni­czy w poglą­dach. Ta zasad­ni­czość zapewne wyni­kała z faktu, że zali­czał się do Edokko – tokij­czy­ków w trze­cim poko­le­niu. Ludzi zde­cy­do­wa­nych, w pierw­szym kon­tak­cie nawet nieco chłod­nych i szorst­kich, ale w grun­cie rze­czy o dobrym sercu. Widy­wa­li­śmy się przez naj­bliż­sze trzy tygo­dnie nie­mal codzien­nie i co nieco się o nim dowie­dzia­łem. Ukoń­czył jedną z tokij­skich poli­tech­nik, lecz już na początku kariery posta­no­wił, że zatrudni się w zagra­nicz­nym przed­się­bior­stwie. To jak na miej­scowe zwy­czaje dość nie­co­dzienne posta­no­wie­nie miało swe źró­dło w jego kry­tycz­nym sto­sunku do japoń­skiego kor­po­ra­cjo­ni­zmu, dłu­gich godzin pracy oraz tra­dy­cji zespo­ło­wego podej­mo­wa­nia decy­zji, za którą kryły się wie­lo­go­dzinne narady bez kon­klu­zji i roz­myta odpo­wie­dzial­ność. Ryū rów­nie co pracę cenił sobie czas wolny i przy­jem­no­ści. Uczył się języ­ków obcych: nie­miec­kiego, angiel­skiego i hisz­pań­skiego, lubił smacz­nie zjeść i bawić się w mię­dzy­na­ro­do­wym towa­rzy­stwie. Wystar­czyły trzy tygo­dnie, byśmy się zaprzy­jaź­nili. A gdy widzie­li­śmy się po raz ostatni, poże­gnał mnie nastę­pu­ją­cymi sło­wami:

– Jeśli­byś wybie­rał się do Japo­nii, koniecz­nie daj mi znać. Myślę, że mogę ci pomóc.

Gdy nie­mal rok póź­niej napi­sa­łem do niego list, w któ­rym wspo­mnia­łem o swo­ich pla­nach przy­jazdu do Japo­nii, bły­ska­wicz­nie nade­szła odpo­wiedź. „O nic się nie martw. Przy­jeż­dżaj!”, pisał, a ja ucie­szy­łem się bar­dzo, że gdzieś tam na obcym lądzie czeka na mnie przy­ja­ciel.

To wła­śnie dzięki reko­men­da­cji Ryū zamiesz­ka­łem w domku wynaj­mo­wa­nym przez wdowę Naka­jima – krzepką dzie­więć­dzie­się­cio­latkę o gład­kich, lśnią­cych policz­kach i weso­łych oczach, która mimo sędzi­wego wieku poru­szała się szyb­kimi kro­kami i codzien­nie znaj­do­wała czas i siły, by w bia­łym far­tuszku pie­lić chwa­sty w malut­kim przy­do­mo­wym ogródku. Dopiero póź­niej dowie­dzia­łem się, że była bab­cią sym­pa­tii Ryū.

Stan­cja mie­ściła się w sta­rej kamie­nicy o dwóch kon­dy­gna­cjach i pła­skim dachu. Nad fron­tową ścianą dobu­do­wano pro­sty mur wyso­ko­ści jed­nego pię­tra, przez co dom od ulicy wyglą­dał na wyż­szy, bar­dziej oka­zały i solid­niej­szy, niż był w rze­czy­wi­sto­ści. Pew­nie dzięki temu wła­ści­ciele mogli daw­niej żądać wyż­szego czyn­szu. Budy­nek podzie­lony był na dwie czę­ści. W lewej poło­wie domu mie­ściła się moja stan­cja, w pra­wej – sklep patro­nacki ze sprzę­tem firmy Mit­su­bi­shi Elec­tric. Dawno temu zaopa­try­wały się w nim rodziny z pro­win­cji przy­by­wa­jące do sto­licy z kil­koma waliz­kami ubrań i wałówki, głodne sprzętu i lep­szego życia. Za szybą kusiły je te wszyst­kie urzą­dze­nia elek­tryczne, które w latach powo­jen­nych miały nie tylko uła­twiać życie, ale wręcz zapew­niać szczę­ście utoż­sa­miane wów­czas z dobro­by­tem: wen­ty­la­tory, pralki, ryżow­nice, kli­ma­ty­za­tory, tele­wi­zory kolo­rowe, tele­fony, faksy i radio­ma­gne­to­fony. Jed­nak dziś wysta­wione towary były już tak stare, że gdy pierw­szy raz zaj­rza­łem do wnę­trza sklepu, pomy­śla­łem, iż tra­fi­łem do muzeum sta­roci. Sędziwy wła­ści­ciel, zwią­zany kon­trak­tem z pro­du­cen­tem, bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał odsprze­da­wać sku­pione od klien­tów zużyte graty. Sklep czasy świet­no­ści miał już za sobą. Nie widzia­łem ani jed­nej osoby, która wyszłaby stąd z zaku­pami. Jedy­nie garstka sta­rusz­ków zaglą­dała od czasu do czasu do środka, by zamie­nić kilka zdań ze sprze­dawcą.

Na bocz­nej ścia­nie budynku, obok mar­twego neonu z napi­sem „Tele­wi­zory kolo­rowe Mit­su­bi­shi”, zwi­sały kable, młotki, obcęgi, lutow­nice i wier­tarki. Nie­opo­dal, ze szczytu chu­dej pio­no­wej tyczki, zwi­sał porwany nie­bie­ski pro­po­rzec Pana­so­nic, o któ­rym zapo­mnieć musiał nawet sam wła­ści­ciel. Jakby na prze­kór bez­na­dziei, co wie­czór nad wej­ściem do sklepu wesoło roz­bły­ski­wały dwie neo­nówki.

Na przed­niej ścia­nie mojej połowy domu znaj­do­wały się duże drzwi uży­wane nie­gdyś do wyno­sze­nia mebli pod­czas prze­pro­wa­dzek. Były one zary­glo­wane i zasło­nięte meta­lową płytą. Do środka wcho­dziło się od tyłu, wąskim przej­ściem pomię­dzy budyn­kiem stan­cji a domem wdowy Naka­jima. Prze­smyk miał sze­ro­kość pozwa­la­jącą na usta­wie­nie w nim roweru, ale nie mie­ścił się już w nim bar­czy­sty męż­czy­zna. Na tyl­nej ścia­nie domu, dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów nad zie­mią, znaj­do­wały się nie­duże drzwiczki. Po prze­kro­cze­niu progu wcho­dziło się do przed­sionka wiel­ko­ści metra kwa­dra­to­wego, gdzie zosta­wiało się buty. Następ­nie trzeba było wspiąć się kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów, by wejść na drew­nianą pod­łogę pokrytą wykła­dziną, gdzie mie­ścił się pokój dzienny z anek­sem kuchen­nym: zle­wem i kuchenką na jeden pal­nik.

– Jest tylko zimna woda – głę­bo­kimi ukło­nami prze­pra­szała mnie wdowa Naka­jima, gdy po raz pierw­szy wpro­wa­dziła mnie do środka. – Gaz jest odcięty – dodała po chwili. A gdy zoba­czyła, że jej słowa nie zro­biły na mnie zbyt dużego wra­że­nia, wyszep­tała jesz­cze: – Kli­ma­ty­za­cja też nie działa.

Daro­wa­nemu koniowi nie zagląda się w zęby. Po japoń­sku powie­dze­nie to brzmi mniej wię­cej tak: „Jeśli coś dosta­łeś, to w lecie zawsze będzie miało krótki rękaw” i znacz­nie lepiej pasuje do mojej ówcze­snej sytu­acji. W tym upale cie­pła woda do niczego nie będzie mi potrzebna, a kli­ma­ty­za­cja sprzyja prze­zię­bie­niom i bólom głowy. Wie­dzia­łem, że dosko­nale pora­dzę sobie bez nich. Naj­waż­niej­sze, że mia­łem dach nad głową. A poza tym nie musia­łem pła­cić czyn­szu!

Na środku pokoju dzien­nego stał sto­lik i cztery fotele o poli­tu­rze zdar­tej do suro­wej deski i śla­dach po kor­ni­kach. Tapeta, nie­gdyś biała, miała teraz kre­mowy odcień. Wil­goć odkle­iła jej rogi, które zro­lo­wały się niczym dachy chiń­skich świą­tyń. Na ścia­nach wisiały dwa kalen­da­rze sprzed kilku lat: wybla­kłe pej­zaże japoń­skiej pro­win­cji. Przy­glą­da­łem się im, gdy czu­łem, że mam dość ści­sku, pędu i tumultu metro­po­lii. Kwit­nące śliwy na mar­co­wych kart­kach, wiśnie na kwiet­nio­wych, w maju – powie­wa­jące na wie­trze kolo­rowe kar­pie z mate­riału. Na stro­nie czerw­co­wej poletka ryżowe opa­dały kaska­dowo na gór­skich zbo­czach. W lipcu wzrok cie­szyło błę­kitne morze, a w sierp­niu – strze­li­ste gra­nie Alp Japoń­skich. Obrazy uspo­ka­jały i koiły, a ich wybla­kłe barwy doda­wały im piękna i tajem­ni­czo­ści. Kusiły, by wyru­szyć w podróż.

W pra­wym rogu pokoju, za drzwiami z cien­kiej sklejki, mie­ściła się toa­leta. Była to mała, podłużna muszla klo­ze­towa wetknięta w pod­łogę. Kuca­jąc nad nią, doty­ka­łem kola­nami ściany. Nie było to miej­sce, w któ­rym można było zatrzy­mać się na dłu­żej, cie­sząc się samot­no­ścią i chwilą wytchnie­nia, przej­rzeć gazetę i zamy­ślić nad wyda­rze­niami dnia. Trzeba było sko­rzy­stać i jak naj­szyb­ciej wyjść, nie zapo­mi­na­jąc o zdję­ciu przy­pi­sa­nych do toa­lety gumo­wych kapci.

Skrzy­piące przy każ­dym kroku wąskie schody za toa­letą pro­wa­dziły do sypialni na pię­trze. Wcho­dziło się do niej przez prze­suwne drzwi. Pod­łogę wyście­lały tu maty ze słomy ryżo­wej. Ściany do połowy wyso­ko­ści pokry­wała poma­lo­wana w roślinne wzory nie­bie­ska tapeta, a powy­żej – biała. W sypialni pano­wał trudny do znie­sie­nia upał. Dach, który nagrze­wał się za dnia, nocami odda­wał cie­pło. Dla­tego mimo zmę­cze­nia cało­dzienną włó­częgą z tru­dem uda­wało mi się zasy­piać, a o poranku budzi­łem się zlany potem. Ale odkąd pew­nego dnia w jed­nej z sza­fek odkry­łem stary wia­tra­czek, zaczą­łem spę­dzać tu wię­cej czasu. Uchy­la­łem okno w sypialni i przy­glą­da­łem się dziel­nicy, czu­jąc, jak słaby podmuch osa­dza wil­goć na moim ciele.

Mia­łem do dys­po­zy­cji całe sześć mat powierzchni. Dzie­więć metrów kwa­dra­to­wych. Jak na Tokio był to praw­dziwy luk­sus.

Ebara-machi

Dom, w któ­rym miesz­ka­łem, znaj­do­wał się w połu­dnio­wej czę­ści sto­licy, ćwierć kilo­me­tra od przy­stanku Ebara-machi na linii Ōimachi spółki kole­jo­wej Tokyū. W japoń­skiej sto­licy rów­nie ważne co adres jest poło­że­nie domu wobec sta­cji kole­jo­wej. Są kwar­tały i całe dziel­nice o lep­szej i gor­szej reno­mie, ale tak naprawdę liczy się odle­głość, która dzieli drzwi two­jego domu od dworca.

Ebara-machi prze­tłu­ma­czyć można jako „mia­sto na rów­ni­nie perilli”. Perilla fru­te­scens – kwiat znany u nas jako pach­notka – ma dwie odmiany: czer­woną i zie­loną, oby­dwie jadalne, w japoń­skiej kuchni okre­ślane mia­nem shiso. Jed­nak wywo­dze­nie źró­dło­słowu tej nazwy od rosną­cych tu dawno temu pach­no­tek jest wysoce nie­pewne. Kon­ku­ren­cyjne i chyba bar­dziej prze­ko­nu­jące tłu­ma­cze­nie ety­mo­lo­gii odwo­łuje się do nazwi­ska kla­no­wego feu­dała panu­ją­cego na tym tere­nie sie­dem­set lat wcze­śniej.

Pier­wot­nie znaj­do­wała się tu wio­ska Hirat­suka-mura. Nazwa Ebara-machi poja­wiła się dopiero w 1927 roku. Nadano ją mia­steczku, które powstało w miej­sce wio­ski. W owym cza­sie leżało ono poza gra­ni­cami Tokio. Jed­nak już pięć lat póź­niej, w wyniku reformy admi­ni­stra­cyj­nej, Ebara-machi wchło­nięte zostało przez sto­licę i prze­kształ­cone w dziel­nicę Ebara (Ebara-ku), a następ­nie Shi­na­gawa. Odtąd próżno szu­kać na mapie Ebara-machi. Okre­śle­nie to prze­trwało tylko w nazwie sta­cji. Ofi­cjalny adres, pod któ­rym zamiesz­ka­łem, przed­sta­wiał się nastę­pu­jąco: mia­sto metro­po­li­talne Tokio, dziel­nica Shi­na­gawa, rejon Naka­nobu, okręg numer dwa, kwar­tał numer dzie­więć, dom numer dwa­na­ście, a po japoń­sku – kró­cej i łatwiej: Tōkyō-to, Shi­na­gawa-ku, Naka­nobu 2-9-12.

W Ebara-machi domi­no­wały niskie kamie­nice. Nie zmie­ściły się tu żadne wie­żowce, a budyn­ków wyż­szych niż cztery pię­tra doli­czy­łem się może tuzin. Było tu jed­nak wszystko, co potrzeba na co dzień do życia: sklep, poczta, salon kosme­tyczny, przy­chod­nie, pie­kar­nia, restau­ra­cje, wypo­ży­czal­nia płyt kom­pak­to­wych, kilka warzyw­nia­ków i skle­pów z pamiąt­kami, sklepy z AGD, szewc oraz kra­wiec. Dałoby się więc spę­dzić tu całe życie, ni­gdy stąd nie wyjeż­dża­jąc.

Zwarta zabu­dowa cał­ko­wi­cie zasła­niała widok. Chcąc ujrzeć, co znaj­duje się dalej, trzeba było przejść kil­ka­na­ście prze­cznic i wdra­pać się na któ­ryś z wyso­kich blo­ków. Z góry czarne dachy domów w Ebara-machi wyglą­dały jak stło­czone w płyt­kiej wodzie żół­wie albo… kon­struk­cja z kloc­ków, które ktoś kie­dyś bez­ład­nie poroz­rzu­cał, a potem prze­cią­ga­jąc wśród nich pal­cem, stwo­rzył ulice i alejki. Jed­nym sło­wem, wyda­wać by się mogło, że zna­leź­li­śmy się na obrze­żach mia­sta, na któ­rych życie zamiera wraz ze zmro­kiem. Nic bar­dziej myl­nego. Dojazd do Shin­juku – jed­nego z cen­trów Tokio – zaj­mo­wał mniej niż trzy kwa­dranse. Można też było, z jedną prze­siadką, dostać się do dziel­nicy Shi­buya. Tudzież z prze­siadką na sta­cji Naka­nobu w dwa­dzie­ścia minut pod­ziem­nym pocią­giem doje­chać do Asa­kusy albo Nihon­ba­shi.

Być może było jed­nak coś na rze­czy w tym odczu­ciu odda­le­nia od cen­trum, bra­ko­wało tu bowiem typo­wego dla metro­po­lii ulicz­nego tłoku, choć – jak wszę­dzie w tym mie­ście – doku­czał nie­do­sta­tek otwar­tej prze­strzeni. Sąsie­dzi się znali. Kłót­nie roz­wią­zy­wano po cichu, a i tak wszy­scy o nich wie­dzieli. Win się nie zapo­mi­nało, ale naj­czę­ściej wyba­czało, bo trudno przy takim ści­sku żyć w nie­zgo­dzie. A gdy komuś stało się coś złego, mógł liczyć na pomoc sąsiada.

Tory prze­ci­nały dziel­nicę na dwie czę­ści. Na pół­nocy, zaraz za prze­jaz­dem kole­jo­wym, było ciszej i spo­koj­niej. Mie­ściły się tu bud­dyj­ska świą­ty­nia Hōren-ji odłamu zało­żo­nego przez mni­cha Nichi­rena i szin­to­istyczny chram Hata­oka poświę­cony Hachi­ma­nowi – bogowi wojny i opie­ku­nowi archi­pe­lagu japoń­skiego, inkar­na­cji cesa­rza Ōjina. To dziel­ni­cowa oaza zie­leni w kształ­cie trój­kąta o stu­me­tro­wych bokach. Innej zie­leni prak­tycz­nie nie było, bo pozo­stałe miej­sca mające w nazwie słowa „park” lub „skwer” miały nie­wiele wspól­nego z przy­rodą – zwy­kle ozna­czały kilka krze­wów wokół beto­no­wego chod­nika z dwoma albo trzema ław­kami. Budynki świą­tyni i chramu oto­czone były przez wiecz­nie zie­lone drzewa i to wła­śnie ta zie­leń – natu­ralna i soczy­sta o każ­dej porze roku – naj­bar­dziej wyróż­niała tę oko­licę spo­śród reszty kwar­tału. To przez nią wyra­żał się respekt wobec sacrum, któ­rego nie odwa­żono się spro­fa­no­wać. Pokusa zapewne musiała być duża – w końcu wszy­scy wokół ści­snęli się do gra­nic wytrzy­ma­ło­ści, a każdy cen­ty­metr kwa­dra­towy powierzchni cen­niej­szy był od złota. Nie odwa­żono się jed­nak wykar­czo­wać drzew zapew­nia­ją­cych cień świę­tym miej­scom.

Gdy w week­endy świą­ty­nię odwie­dzali wyznawcy Nichi­rena – zwy­kle całe rodziny – robiło się gwarno i gło­śno, a z sali modli­tew­nej roz­le­gał się odgłos ude­rzeń w bębny. W tygo­dniu zaś naj­częst­szym obo­wiąz­kiem bud­dyj­skich duchow­nych było odpra­wia­nie pogrze­bów.

Wola­łem jed­nak szin­to­istyczny chram, który ofe­ro­wał wię­cej spo­koju i prze­strzeni. Można tu było odpo­cząć od tłumu i ści­sku albo uciąć sobie popo­łu­dniową drzemkę.

Za świą­ty­nią i chra­mem cią­gnęły się już tylko rzędy nie­wy­so­kich blo­ków poprze­dzie­la­nych wąskimi asfal­to­wymi ulicz­kami i mie­ścił się cało­do­bowy sklep spo­żyw­czy – jedyny kolo­rowy akcent po tej stro­nie torów.

Na połu­dnie od torów – tam, gdzie miesz­ka­łem – było gło­śniej, wese­lej i lud­niej. Tę część dziel­nicy otwie­rał nie­duży pla­cyk przed głów­nym wej­ściem na sta­cję. Spo­tkać można było tutaj sąsiada, poroz­ma­wiać ze zna­jo­mym albo obno­śnym sprze­dawcą pie­czo­nych pata­tów. Przy torach stała budka poli­cyjna, w któ­rej trzy razy na dobę zmie­niali się stróże porządku. Dość czę­sto bywali nie­obecni, bo wyru­szali na obchód dziel­nicy. Byli to zwy­kle dwaj mło­dzi męż­czyźni pocho­dzący z sąsia­du­ją­cych z Tokio pre­fek­tur, ser­deczni i uśmiech­nięci, ale jed­no­cze­śnie nieco nie­śmiali i podejrz­liwi. Nie mieli zbyt wiele do roboty, chyba że jakiś mąż po zakra­pia­nej impre­zie zbyt gło­śno pró­bo­wał – zwy­kle bez­sku­tecz­nie – udo­wod­nić swo­jej żonie, że to on jest głową rodziny. W Ebara-machi, jak­kol­wiek zza ple­ców i w cie­niu męż­czyzn, to jed­nak rzą­dziły kobiety. To one decy­do­wały o naj­waż­niej­szych zaku­pach, trzy­mały rękę na pie­nią­dzach i wydzie­lały mężom kie­szon­kowe z ich wła­snej pen­sji. To one znały wszyst­kie mię­dzy­są­siedz­kie tajem­nice, wie­działy, co się u kogo dzieje, kto wpadł w tara­paty, a komu powo­dzi się lepiej niż innym.

Nie­da­leko komi­sa­riatu stały dwie budki tele­fo­niczne z sza­rymi apa­ra­tami do roz­mów mię­dzy­na­ro­do­wych, zwy­kle puste. Nieco dalej trze­cia – z zie­lo­nym tele­fo­nem – do roz­mów kra­jo­wych, oble­gana przez lice­ali­stów, któ­rych od czasu do czasu prze­ga­niali poli­cjanci. Naprze­ciwko mie­ścił się mały bar Dosanko, spe­cja­li­zu­jący się w rosole z pszen­nym maka­ro­nem, kiosk z gaze­tami, mini­sa­lon kosme­tyczny Shi­se­ido oraz salon z auto­ma­tami do gry pachinko o mało wyszu­ka­nej nazwie Eki­mae, czyli „Przy­dwor­cowy”. Pachinko to gra, w któ­rej gracz obser­wuje spa­da­jące za szybą meta­lowe kuleczki wiel­ko­ści ziarna gro­chu, w auto­ma­cie przy­po­mi­na­ją­cym flip­per, usta­wiony w pozy­cji pio­no­wej. Kulki odbi­jają się od prze­szkód i wpa­dają do otwo­rów, z któ­rych tylko jeden jest wła­ściwy, za co gracz otrzy­muje dodat­kowe kulki. Pachinko według prawa jest roz­rywką, a nie grą hazar­dową. Ozna­cza to, że wygrani ofi­cjal­nie otrzy­mują jedy­nie drobne nagrody rze­czowe (środki czy­sto­ści, bato­niki, plu­szowe zabawki). W rze­czy­wi­sto­ści mogą udać się do malut­kiego okienka w budynku za rogiem, które ofi­cjal­nie nie ma nic wspól­nego z salo­nem gier, i wymie­nić wygrane na gotówkę. W tym kraju nic nie jest oczy­wi­ste. Czarne nie zawsze jest czarne, a białe – białe. Ist­nieje cała gama sza­ro­ści i świat, któ­rego na pierw­szy rzut oka nie widać. Jak się oka­zało, by się o tym prze­ko­nać, nie musia­łem zgłę­biać mądrych ksiąg albo zamy­kać się w klasz­to­rach. Wystar­czyło, że poroz­glą­da­łem się dookoła.

Do połu­dnia przy­by­tek zapeł­niał się mniej wię­cej w poło­wie, za to wie­czo­rem pra­wie wszyst­kie miej­sca były zajęte i gdy o tej porze przed wcho­dzą­cym lub wycho­dzą­cym klien­tem roz­su­wały się szklane drzwi, ze środka wydo­by­wały się obłok sinego dymu oraz strasz­liwy zgiełk – pomie­sza­nie stu­kotu tysięcy ude­rza­ją­cych o sie­bie meta­lo­wych kule­czek i łoskotu elek­tro­nicz­nej muzyki. Tylko raz odwa­ży­łem się prze­stą­pić próg salonu, po czę­ści by zaspo­koić swoją cie­ka­wość, a tro­chę by pod­re­pe­ro­wać budżet. Jed­nak jak tylko zna­la­złem się we wnę­trzu, pomy­śla­łem, że przez pomyłkę tra­fi­łem do pie­kła. Smród palo­nego tyto­niu i ogłu­sza­jący jazgot spo­wo­do­wały, że po kilku sekun­dach czmych­ną­łem czym prę­dzej na zewnątrz. Prze­by­wa­nie w tym hała­sie to gwa­ran­to­wany ból głowy, choć podobno przy takim pozio­mie decy­beli mózg szybko prze­staje zwra­cać na nie uwagę. Nic nie udało mi się wygrać, ale też nie zdą­ży­łem wydać ani jena. Odtąd żadna siła nie cią­gnęła mnie już do zady­mio­nych pie­czar, które po woj­nie roz­ple­niły się w japoń­skich mia­stach i na pro­win­cji. Zda­rzało mi się nie­kiedy jesz­cze zaj­rzeć do środka przez szybę, ale widok gra­czy, któ­rzy pustym i bez­na­mięt­nym wzro­kiem wpa­try­wali się w spa­da­jące srebrne kulki, rów­nie sku­tecz­nie co hałas i zapach znie­chę­cał mnie do prze­kro­cze­nia progu tych lokali.

Mię­dzy salo­nem gier a dro­ge­rią stała meta­lowa brama zwień­czona trój­ką­tem z żół­tym neo­nem Ebara-machi shōtengai (Ulica han­dlowa Ebara-machi). Za nią roz­po­czy­nała się aleja Główna (Hon-dōri) skła­da­jąca się na dziel­nicę han­dlową wraz z pro­sto­pa­dłą do niej aleją Cen­tralną (Chūō-dōri). Obie uliczki miały dłu­gość około dwu­stu metrów, na któ­rych mie­ściło się ponad dwie­ście skle­pów i warsz­ta­tów. Obie były rów­nie wąskie: mija­jące się na nich dwa samo­chody pra­wie sty­kały się luster­kami. Jak wszyst­kie oko­liczne ulice, tak i te nie miały chod­nika, tylko wyma­lo­wane wzdłuż kra­wę­dzi linie, które wska­zy­wały miej­sca dla pie­szych. Budynki po ich obu stro­nach liczyły co naj­wy­żej trzy pię­tra. A mimo to stały tak bli­sko sie­bie, że bez względu na porę dnia i poło­że­nie słońca skryte były zwy­kle w cie­niu. W pochmurny dzień jasno robiło się tu dopiero po zmroku, gdy roz­bły­ski­wały szyldy i neony. Były to wesołe alejki i dużo się na nich działo, ale – ze względu na brak natu­ral­nego świa­tła – nikomu nie życzył­bym, by tutaj zamiesz­kał.

Aleja Cen­tralna bie­gła rów­no­le­gle do torów w stronę sta­cji Hata­no­dai. Aleja Główna pro­wa­dziła w głąb dziel­nicy – do mojej stan­cji. Mie­ściły się na niej sklep z her­batą i akce­so­riami do jej parze­nia, spo­żyw­czak, bank, wypo­ży­czal­nia wideo, salon fry­zjer­ski, kawiar­nia, sma­żal­nia i hur­tow­nia napo­jów. Sto pięć­dzie­siąt metrów od dworca krzy­żo­wała się z dep­ta­kiem o dum­nie brzmią­cej nazwie Shi­ning Road, który był nie­gdyś rzeką. Trzy­dzie­ści metrów dalej, w pobliżu kapliczki z posą­giem Śakry, bud­dyj­skiego wcie­le­nia boga Indry i władcy jed­nego z nie­biań­skich kró­lestw, odbi­jała w prawo bez­i­mienna alejka. Pięć­dzie­siąt kro­ków dalej znaj­do­wała się moja stan­cja.

Wkrótce odkry­łem, że Ebara-machi ma swój rytm. Odtąd nie potrze­bo­wa­łem już zegarka, by z dużą dokład­no­ścią okre­ślić, która jest godzina.

O szó­stej rano skrzy­piały koła rowe­rów roz­no­si­cieli gazet – głów­nie uczniów lokal­nych szkół. Pół godziny póź­niej roz­le­gał się szczęk pod­no­szo­nych żela­znych żalu­zji, który wywo­ły­wał gęsią skórkę na ple­cach. Tak roz­po­czy­nał się długi dzień pracy w maga­zy­nie hur­towni napo­jów, naprze­ciwko mojego okna. Chwilę póź­niej można było usły­szeć brzę­cze­nie pustych bute­lek i stu­kot roz­bi­ja­nego szkła, a zaraz potem kilka małych cię­ża­ró­wek na wstecz­nym biegu wyta­czało się ze składu na uliczkę.

– Ōrai! Ōrai! Ōrai! – pomoc­nicy wykrzy­ki­wali zja­pońsz­czone angiel­skie all right, poma­ga­jąc kie­row­com wyko­nać trudny ze względu na brak miej­sca manewr.

Około siód­mej uliczki Ebara-machi zaczy­nały wypeł­niać się pra­cow­ni­kami kor­po­ra­cji i uczniami w dro­dze do sta­cji, skąd pociągi wio­zły ich w stronę cen­tral­nych dziel­nic. Trzy­dzie­ści minut póź­niej przed salo­nem pachinko usta­wiała się kolejka: gospo­dy­nie domowe, eme­ryci i znu­dzona mło­dzież. Nie­kiedy zda­rzał się wśród nich rów­nież męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze, który wyglą­dał, jakby spóź­nił się na pociąg, choć pew­nie zamiast odda­wać się pracy, szu­kał sprzy­mie­rzeńca w for­tu­nie. Od czasu do czasu kolej­ko­wi­cze poja­wiali się jesz­cze wcze­śniej, by zająć miej­sca przed auto­ma­tami, które z jakichś powo­dów uzna­wano za szcze­gól­nie szczę­śliwe danego dnia. Przy takiej gęsto­ści zalud­nie­nia infor­ma­cja o spo­dzie­wa­nej przy­chyl­no­ści losu roz­cho­dzi się z pręd­ko­ścią świa­tła, a któż nie chciałby uszczk­nąć choćby tro­chę z łaska­wo­ści losu? Salon otwie­rał swoje podwoje o dzie­wią­tej. W tym samym cza­sie wysy­chał stru­mień ludzi wokół sta­cji. Widać było głów­nie spa­ce­ru­ją­cych sta­rusz­ków i miej­sco­wych sprze­daw­ców usta­wia­ją­cych świeże towary na pół­kach. Krę­cili się też prze­sta­wia­cze rowe­rów. Byli to wyde­le­go­wani przez urząd dziel­nicy eme­ryci wolon­ta­riu­sze, któ­rzy pil­no­wali, by żaden jed­no­ślad nie tara­so­wał wąskich uli­czek. Miesz­kań­com Ebara-machi, śpie­szą­cym się ran­kiem na pociąg, zda­rzało się par­ko­wać rowery w nie­do­zwo­lo­nych miej­scach. Prze­sta­wia­cze uno­sili je (miały zablo­ko­wane tylko tylne koła), usta­wiali w równe rzędy na wyzna­czo­nym par­kingu, a na kie­row­ni­cach zawie­szali kolo­rowe kar­teczki z wezwa­niem do prze­strze­ga­nia prze­pi­sów i ter­mi­nem, po któ­rym rower mógł zostać zabrany przez służby miej­skie. W Ebara-machi wła­ści­ciele po powro­cie z pracy bez trudu odnaj­do­wali swoje prze­par­ko­wane jed­no­ślady, a kra­dzieże zda­rzały się spo­ra­dycz­nie. Przy więk­szych sta­cjach bywało jed­nak, że musieli naszu­kać się swo­ich rowe­rów, a nie­rzadko ginęły one bez śladu.

Dziel­nica na krótko oży­wała około połu­dnia. Malut­kie jadal­nie i bary szyb­kiej obsługi wypeł­niały się pra­cow­ni­kami biu­ro­wymi z oko­licz­nych firm, korzy­sta­ją­cymi z godzin­nej prze­rwy na lunch. Potem uliczki znowu pusto­szały, aż do szes­na­stej, gdy poja­wiali się ucznio­wie po lek­cjach, a gospo­dy­nie domowe w far­tusz­kach opusz­czały kli­ma­ty­zo­wane miesz­ka­nia, by zaopa­trzyć się w miej­sco­wych skle­pi­kach w skład­niki na kola­cję.

O pią­tej po połu­dniu otwie­rała się szkoła języka angiel­skiego Cosmo Club. Pierw­szy człon jej nazwy pocho­dził od angiel­skiego słowa cosmo­po­li­tan. Szkoła mie­ściła się w dwu­pię­tro­wym budynku tuż obok mojej stan­cji. W salce na par­te­rze przy kilku drew­nia­nych sto­li­kach ćwi­czono roz­mówki i gra­ma­tykę w wer­sji pół­noc­no­ame­ry­kań­skiej. Motto szkoły brzmiało: „Angiel­ski nie jest trudny. To, co czyni go trud­nym, to sto­so­wane metody nauki”.

– KO-MU-NI-KA-CJA! – pod­kre­ślał wła­ści­ciel, pan Tsu­jiu­chi. – Naj­waż­niej­sza jest KO-MU-NI-KA-CJA!

Ucznio­wie poja­wiali się falami. Naj­pierw kil­ku­let­nie szkraby – gło­śne i roz­ba­wione, które na mój widok mil­kły i umy­kały spło­szone, po nich nasto­latki – odważ­niej­sze i cie­kawe świata, a w końcu stu­denci i pra­cow­nicy kor­po­ra­cji – zmę­czeni po dniu pracy, roz­plą­tu­jący węzły kra­wa­tów i odpi­na­jący górne guziki prze­po­co­nych koszul, któ­rzy naukę języka trak­to­wali z wielką powagą.

Wpa­da­łem do szkoły pana Tsu­jiu­chiego wie­czo­rami, by ochło­nąć, napić się her­baty i schru­pać kilka kra­ker­sów, które zwy­kle zaraz po wej­ściu pod­ty­kano mi pod nos. Pomię­dzy zaję­ciami gro­ma­dziła się tam mło­dzież z całej dziel­nicy, bo szkoła języ­kowa peł­niła rów­nież funk­cję domu kul­tury. Ucznio­wie zwy­kle nie­wiele wie­dzieli o Pol­sce i Euro­pie, fascy­no­wała ich raczej Ame­ryka.

– Ach… – zamy­ślali się na głos. – Jak bar­dzo chcie­li­by­śmy tam poje­chać. Nowy Jork, Boston, Los Ange­les. Prze­strzeń. Wol­ność…

– Prze­strzeń i wol­ność – powta­rza­łem.

– Tak! – pokrzy­ki­wali. – Prze­strzeń! Wol­ność!

– Ale w parze z nimi idą odpo­wie­dzial­ność za sie­bie samego, współ­za­wod­nic­two i indy­wi­du­alizm – pró­bo­wa­łem wyja­śnić im to, co przed kilku laty czu­łem, podró­żu­jąc mię­dzy wschod­nim a zachod­nim wybrze­żem. Mia­łem jed­nak wra­że­nie, że nie w pełni rozu­mieją, co mam na myśli. Trudno kon­ku­ro­wać z mitami i wyobra­że­niami, szcze­gól­nie gdy ich odbiorcy mają naście lat, a ich wizję świata kształ­tują media. Zmie­nić je może dopiero wła­sne doświad­cze­nie.

– Wiemy, wiemy. W Ame­ryce każdy ma broń – reflek­to­wali się i z ich twa­rzy zni­kał uśmiech. – Europa jest bez­piecz­niej­sza.

Być może ich słowa wyni­kały z kur­tu­azji. Po pro­stu nie chcieli spra­wić mi przy­kro­ści. Zupeł­nie mi to nie prze­szka­dzało, a nawet cie­szy­łem się, że sieję deli­katny zamęt w ich gło­wach. Wkrótce przy­niósł on nawet nie­spo­dzie­wane owoce. Pew­nego dnia na powi­ta­nie wykrzyk­nęli: „Koper­nik! Szo­pen! Madame Curie! Wałęsa! Wajda! Papież!”, a potem zapro­po­no­wali, bym zro­bił im mały kwiz wie­dzy o Euro­pie i Pol­sce. Oka­zało się, że po cichu – by zro­bić mi przy­jem­ność – prze­kart­ko­wali w lokal­nej biblio­tece wszyst­kie książki poświę­cone tej czę­ści globu. Już w wieku kil­ku­na­stu lat wie­dzieli, że takie dro­bia­zgi wpły­wają na nasze życie. Rozu­mieli też, że wie­dza, którą ktoś się z nimi dzieli, jest bez­cen­nym darem, a radość, którą spra­wiamy innym, na pewno do nas powróci. Opo­wia­da­łem im cza­sem po zaję­ciach o odle­głym i egzo­tycz­nym świe­cie. Słu­chali w ciszy, prze­jęci, a potem ci odważ­niejsi zada­wali pyta­nia: „Co się je w Pol­sce? Czy są cztery pory roku? To bar­dzo zimny kraj, prawda?”. Odpo­wia­da­łem cier­pli­wie, co rusz roz­sze­rza­jąc swoją opo­wieść o inne czę­ści kon­ty­nentu. A oni w podzię­ko­wa­niu zapra­szali mnie na domowe kola­cje i wie­czorne spo­tka­nia.

Tak pozna­łem Maki Kaneko, dzie­więt­na­sto­latkę o buj­nych, far­bo­wa­nych na kasz­tan wło­sach i ser­decz­nym uśmie­chu. Ze względu na ciemną kar­na­cję nosiła przy­do­mek Fili­pino, z któ­rego – wbrew powszech­nie panu­ją­cej modzie na śnież­no­białą cerę – była dumna. Jej rodzice pro­wa­dzili nie­wielki bar na kilka sto­li­ków w pobliżu sta­cji Hata­no­dai. Któ­re­goś wie­czora poszli­śmy tam we dwoje. Ojciec, dzię­ku­jąc za uwagę, którą poświę­cam jego córce, wrę­czył mi kartę dań i kazał wybrać to, na co mam ochotę. Wska­za­łem makrelę z rusztu (w tym kli­ma­cie naprawdę naj­le­piej sma­kują ryby). Gdy paru­jąca potrawa wylą­do­wała na sto­liku przede mną, zauwa­ży­łem, że rodzice Maki dys­kret­nie zer­kają zza kon­tu­aru, jakby chcieli upew­nić się co do moich umie­jęt­no­ści posłu­gi­wa­nia się pałecz­kami. Musia­łem zdać ten test, bo na ich twa­rzach zago­ścił uśmiech. To była naj­lep­sza makrela, jaką kie­dy­kol­wiek jadłem. W jej smaku czuć było nie tylko kunszt kucha­rza, ale rów­nież jego serce.

Maki marzyła o wiel­kim świe­cie, śniła o podró­żach i przy­go­dzie. Powta­rzała, że zie­mia jest wielka, a Japo­nia to zale­d­wie jej malutka część; że – by zro­zu­mieć sie­bie i swój kraj – trzeba naj­pierw z niego wyje­chać, poznać obce kul­tury i ludzi, któ­rzy myślą ina­czej.

– Japo­nia jest wyspą – mówiła. – Wszystko jest tu dopięte na ostatni guzik i trudno pójść inną drogą niż więk­szość.

Jej jed­nak nie bra­ko­wało ani ener­gii, ani odwagi.

– Mam już kon­kretny plan – powta­rzała pew­nym gło­sem. – Zostanę prze­wod­ni­kiem. Naj­pierw po Ame­ryce, potem Euro­pie, a na końcu Azji.

Już teraz czy­niła przy­go­to­wa­nia, by wyrwać się z domu: z całych sił szli­fo­wała angiel­ski. A ja sta­ra­łem się jej w tym pomóc.

Mimo mło­dego wieku Maki była silną, nie­za­leżną kobietą. Zara­żała entu­zja­zmem i ener­gią. Ni­gdy nie widzia­łem jej smut­nej ani nawet przy­gnę­bio­nej.

– Mojego chło­paka nie­po­koją nasze czę­ste spo­tka­nia. Popro­sił mnie o ich ogra­ni­cze­nie – oznaj­miła mi pew­nego dnia. – Wytłu­ma­czy­łam mu jed­nak, że nie­po­trzeb­nie się tym przej­muje, bo nic nas nie łączy poza wspólną nauką języ­ków.

– Uwie­rzył ci?

– Oczy­wi­ście. Nie miał wyboru.

Spo­ty­ka­li­śmy się nie­mal codzien­nie. Zwy­kle w szkole pana Tsu­jiu­chiego, gdzie poma­ga­łem jej odra­biać prace domowe, a potem, po zaję­ciach, włó­czy­li­śmy się razem po oko­licy.

Spę­dzane razem chwile mijały nam bar­dzo szybko. Ja rów­nież korzy­sta­łem z tej zna­jo­mo­ści. To dzięki niej dowie­dzia­łem się, że codzien­nie wie­czo­rem super­mar­ket Ozeki na alei Cen­tral­nej sprze­daje gotowe potrawy po obni­żo­nych cenach. Maki zapro­wa­dziła mnie do naj­tań­szej pralni w oko­licy i bez skrę­po­wa­nia pomo­gła za pierw­szym razem wrzu­cić brudną bie­li­znę do pralki i uru­cho­mić maszynę. Poka­zała mi cie­kawe zaułki i tanią restau­ra­cję z zupami z maka­ro­nem. Ona też tłu­ma­czyła mi nagłówki w japoń­skich gaze­tach i przy­no­siła wie­ści ze świata, od któ­rego przez pierw­sze tygo­dnie byłem nie­mal cał­ko­wi­cie odcięty ze względu na słabą zna­jo­mość języka i brak tele­wi­zora oraz radia. Maki była łącz­ni­kiem z lokal­nym świa­tem i jed­no­cze­śnie moim dobrym duchem, na któ­rego zawsze mogłem liczyć.

Około dzie­więt­na­stej trzy­dzie­ści z pocią­gów zaczy­nali wysia­dać mężo­wie wra­ca­jący z pracy w cen­tral­nych dziel­ni­cach. Część z nich masze­ro­wała pro­sto do domów. Pozo­stali w kil­ku­oso­bo­wych grup­kach roz­po­czy­nali wie­czorną zabawę w jed­nym z oko­licz­nych barów. Spo­ty­kali się co tydzień o tej samej porze i w tym samym gro­nie. Szybko zaczą­łem roz­po­zna­wać ich twa­rze.

O tej porze zapa­dał zmrok i ktoś – ni­gdy nie udało mi się wypa­trzyć kto – zapa­lał świeczki przy posążku w kapliczce obok mojego domu. Przez następne dwie godziny dziel­nica tęt­niła życiem. Roz­bły­ski­wały żółte latar­nie i czer­wone lam­piony koły­szące się przed wej­ściami do barów. Nawet reklamy, wszę­do­byl­skie i agre­sywne, doda­wały dziel­nicy uroku. Zwy­kle nie pano­wał już wtedy skwar. Zda­rzało się nawet, że wiała chłodna bryza. Lubi­łem tę porę dnia i ni­gdy nie czu­łem się wtedy samotny. Wystar­czyło, że wysze­dłem na krótki spa­cer, a nie­mal na pewno spo­ty­ka­łem kogoś zna­jo­mego.

Spo­tka­nia! Na początku bywają trudne. Roz­mówca musi cię poznać i zakla­sy­fi­ko­wać. Dopiero wtedy będzie wie­dział, jak powi­nien z tobą roz­ma­wiać, by ani cię nie obra­zić, jeśli uży­wać będzie zbyt potocz­nych zwro­tów, a ty oka­żesz się osobą sto­jącą wyżej od niego w spo­łecz­nej hie­rar­chii, ani zbyt­nio się nie spo­ufa­lić, jeśliby to on zaj­mo­wał wyż­szy szcze­bel tej dra­biny niż ty. Więk­szość obo­wią­zu­ją­cych zasad ni­gdzie nie została spi­sana, a ich zna­jo­mość jest kwe­stią doświad­cze­nia, któ­rego gro­ma­dze­nie wymaga czasu. „Z obco­kra­jow­cami zawsze jest nieco wię­cej kło­potu”, sły­sza­łem wie­lo­krot­nie. „Choć z dru­giej strony nie trzeba się nimi przej­mo­wać. Są tu tylko prze­jaz­dem, nie znają miej­sco­wych reguł, więc i my nie musimy ich wobec nich sto­so­wać”. Zwy­kle na początku naj­więk­szą prze­szkodą jest nie­śmia­łość. Nie­zna­jomi bar­dzo chcie­liby cię poznać, lecz skrę­po­wa­nie bie­rze górę nad cie­ka­wo­ścią. Krążą bez słowa wokół cie­bie, a gdy w końcu ode­zwiesz się do nich, ich twa­rze roz­ja­śnia szczera radość. U innych wyraża się ona ina­czej. Już od pierw­szego zda­nia kle­pią cię po ple­cach, nie­kiedy tak mocno, że aż pod­ska­kuje ci głowa, ale ta nad­zwy­czajna mani­fe­sta­cja uczuć tak naprawdę maskuje nie­pew­ność. Zaprzy­jaź­niają się z tobą tak szybko, że jesz­cze nie pozna­łeś ich imie­nia, a już masz wra­że­nie, że odda­liby ci swoje córki za żony. Po chwili odwra­cają się na pię­cie i ni­gdy wię­cej ich nie zoba­czysz. Nie są zbyt groźni, o ile tylko uda się prze­trzy­mać pierw­szy atak ich czu­ło­ści. Zwy­kle ośmiela ich alko­hol, który w Japo­nii jest naj­lep­szym uspra­wie­dli­wie­niem dla nie­kon­wen­cjo­nal­nych zacho­wań. Znacz­nie gorsi są ci, któ­rzy masku­jąc brak manier lub niezna­jo­mość języ­ków obcych, trak­tują cię z góry, pod­no­szą na cie­bie głos i uży­wają gru­biań­skiego języka, ponie­waż myślą, że i tak ich nie rozu­miesz. Pro­tek­cjo­nalny ton, któ­rym się posłu­gują, a który ma dodać im ani­mu­szu, jest iry­tu­jący. Jeśli spo­tkasz ich ponow­nie, szcze­gól­nie w towa­rzy­stwie kobiet, poczują się nie­swojo i będą uda­wać, że cię w ogóle nie znają. Ich pozorną pew­ność sie­bie zastąpi głup­ko­waty uśmiech. Jedyną na nich metodą jest wyro­zu­mia­łość.

Zazwy­czaj około dzie­wią­tej wie­czo­rem przez okno dobie­gał stu­kot drew­nia­nych san­da­łów albo skrzy­pie­nie rowe­ro­wych kół. Wycho­dzi­łem wtedy z domu lub ze szkoły pana Tsu­jiu­chiego i podą­ża­łem ich śla­dem. Dźwięki ury­wały się przy łaźni. Nosiła nazwę Żółwi Wrzą­tek. Jej budy­nek znaj­do­wał się nie wię­cej niż trzy minuty spa­ce­rem od mojego miesz­ka­nia. Wyróż­niał go ciężki, spa­dzi­sty dach przy­kryty lśniącą, czarną dachówką, przy­po­mi­na­jący dachy wiej­skich posia­dło­ści daw­nych moż­no­wład­ców, oraz widoczny z daleka ceglany komin. Wpraw­dzie łaź­nia otwie­rała swoje podwoje już o pięt­na­stej, ale więk­szość klien­tów poja­wiała się w niej dopiero po zapad­nię­ciu zmroku.

Do środka zapra­szała czer­wona litera yu – ozna­cza­jąca „wrzą­tek” – wyma­lo­wana na gra­na­to­wym płót­nie zasłony wiszą­cej nad wej­ściem. W holu znaj­do­wały się schowki na buty. Stąd przez prze­suwne drzwi wcho­dziło się do prze­bie­ralni. Pomiesz­cze­nie prze­dzie­lone zostało nieco wyż­szym od czło­wieka prze­pie­rze­niem na dwie połowy: lewą – dla kobiet, i prawą – dla męż­czyzn. Tuż obok drzwi, w nie­ogro­dzo­nym kan­torku, na pod­wyż­sze­niu sie­działa wła­ści­cielka łaźni lub jej córka. Przyj­mo­wały pie­nią­dze od klien­tów (trzy­sta osiem­dzie­siąt pięć jenów, czyli nie­całe trzy­na­ście zło­tych), wyda­wały resztę, poda­wały ręcz­niki i mydło dla zapo­mi­nal­skich. Miały bacze­nie na obie prze­bie­ralnie, ale już od dawna widok nagich ciał nie robił na nich żad­nego wra­że­nia.

Na ścia­nie szatni dla męż­czyzn wisiał pla­kat z japoń­ską pięk­no­ścią sie­dzącą na brzegu wanny i zasła­nia­jącą swoje nagie ciało ręcz­ni­kiem. Za jej ple­cami jaśniał ośnie­żony sto­żek wul­ka­niczny. Napis na pla­ka­cie brzmiał: „Dla­czego tak dobrze czu­jemy się w łaźni? To efekt ujem­nej joni­za­cji!”. Joni­za­cja była tego­rocz­nym hitem. W rekla­mach tele­wi­zyj­nych, jakie oglą­da­łem w witry­nach skle­pów z elek­tro­niką, wyświe­tlano ani­ma­cje, w któ­rych prze­no­śne joni­za­tory pochła­niały dodat­nie jony o wam­pi­rzych zębach i wyplu­wały uśmiech­nięte czą­steczki ze zna­kiem minusa. Spo­łeczne trendy ule­gały zmia­nie. Ciężka praca i boga­ce­nie się za wszelką cenę ustę­po­wały miej­sca dba­ło­ści o zdro­wie, co oczy­wi­ście skwa­pli­wie wyko­rzy­sty­wali pro­du­cenci leków, żyw­no­ści i wsze­la­kiej elek­tro­niki. A że miesz­kańcy wysp podatni są na mody, joni­za­tory sprze­da­wały się jak cie­płe bułeczki.

Nie­opo­dal pla­katu z atrak­cyjną młodą damą wisiała duża reklama piwa. Naprze­ciwko niej stała lodówka z napo­jami. Z gło­śni­ków, w zależ­no­ści od pory dnia, leciały japoń­skie pie­śni enka lub radiowe trans­mi­sje z meczów base­ballu. W tym roku suk­cesy odno­siła dru­żyna Fuku­oka Daiei Hawks z dale­kiego Kiu­siu pod wodzą cha­ry­zma­tycz­nego tre­nera o taj­wań­skich korze­niach, nie­gdyś świet­nego lewo­ręcz­nego pał­ka­rza Sada­haru Oh.

Za zapa­ro­waną szybą znaj­do­wała się sala kąpie­lowa ozdo­biona malo­wi­dłem przed­sta­wia­ją­cym uno­szącą się na wodzie wyspę poro­śniętą dorod­nymi sosnami. Ze ścian wysta­wały nie­wiel­kie krany z lodo­watą i gorącą wodą, którą nale­wało się do drew­nia­nych cebrzy­ków i spłu­ki­wało namy­dlone ciała. Naraz kąpać mogło się tu trzy­dzie­ści osób, ale czasy, gdy łaź­nia odgry­wała rolę miej­sca, w któ­rym zała­twia się ważne towa­rzy­skie, biz­ne­sowe, a nie­kiedy nawet poli­tyczne inte­resy, dawno już minęły. Odkąd w więk­szo­ści miesz­kań w Ebara-machi zain­sta­lo­wano łazienki, inte­res nie szedł dobrze. Wła­ści­cielka w kan­torku nie dawała jed­nak tego po sobie poznać: sie­działa wypro­sto­wana z wysoko unie­sioną głową i żar­to­wała z klien­tami. Zwy­kle kąpieli zaży­wało tu pię­ciu, sze­ściu męż­czyzn i ja, jedyny Euro­pej­czyk.

Wiek na wyspach jest naj­lep­szym uspra­wie­dli­wie­niem dla łama­nia kon­we­nan­sów, w myśl zasady, że im owoc star­szy, tym lep­szy. Eme­ryci zwol­nieni są z prze­strze­ga­nia krę­pu­ją­cych ogra­ni­czeń i reguł. Zwy­czaj­nie wolno im wię­cej. Gło­śne pierd­nię­cie w towa­rzy­stwie, bek­nię­cie czy wysmar­ka­nie nosa przez dziadka spo­tyka się tu co naj­wy­żej z pobłaż­li­wym uśmie­chem i sta­nowi powód do kolej­nego żartu albo serii wspo­mnień.

Sta­rusz­ko­wie nie czuli skrę­po­wa­nia. Nie­raz spo­glą­dali w stronę mojego kro­cza, a gdy przy­ła­py­wa­łem ich na gorą­cym uczynku, nie odwra­cali wzroku.

– Masz białą skórę – mówili, uśmie­cha­jąc się, i dawali mi kuk­sańca. – Skąd jesteś?

– Z Pol­ski (Pōrando) – odpo­wia­da­łem.

– Z Holan­dii! (Oranda!) – wykrzy­ki­wali. – Kraju tuli­pa­nów!

– Pō-ran-do – wyma­wia­łem każdą gło­skę z osobna.

– Oranda! Oranda! – powta­rzali, kiwa­jąc gło­wami.

– Wa-ru-sha-wa – chwy­ta­łem się ostat­niej deski ratunku, wyma­wia­jąc japoń­ską nazwę sto­licy Pol­ski, a jeżeli to nie dzia­łało, dawa­łem za wygraną. Dla tych pół­głu­chych psot­ni­ków o twa­rzach bud­dów nie miało to prze­cież żad­nego zna­cze­nia. Pol­ska czy Holan­dia. Obie leżały daleko stąd.

W sali kąpie­lo­wej pano­wał wesoły gwar. Pod­czas gdy męż­czyźni wymie­niali się uwa­gami o ulu­bio­nych gra­czach base­ballu, zza prze­pie­rze­nia docho­dziły śmie­chy sta­ru­szek i komen­ta­rze na temat naj­now­szego odcinka poran­nej tele­no­weli w pań­stwo­wej tele­wi­zji NHK. Od czasu do czasu człon­ko­wie rodzin poda­wali sobie ponad prze­pie­rze­niem mydło i szam­pon.

Śro­dek pomiesz­cze­nia zaj­mo­wała duża wanna w kształ­cie elipsy, podzie­lona na dwie czę­ści: głęb­szą i płyt­szą. Flu­ore­scen­cyjne świa­tło świe­tló­wek bar­wiło wodę w wan­nie na zie­lono. Ter­mo­metr wska­zy­wał czter­dzie­ści sześć stopni. Zanu­rza­jąc się, mia­łem wra­że­nie, że nakłu­wają mnie tysiące igie­łek. Wyska­ki­wa­łem z wanny już po kilku sekun­dach, na ple­cach czu­jąc wzrok pozo­sta­łych klien­tów. Wybu­chali śmie­chem na widok mojego ciała, które przy­bie­rało buracz­kową barwę. Spo­ty­ka­li­śmy się chwilę póź­niej w prze­bie­ralni. Stały tam dwa fotele i kanapa, a za oknem zie­le­nił się nie­wielki ogró­dek, w któ­rym można było ochło­dzić się po kąpieli. Popi­ja­jąc zimną wodę albo napój mleczny, opo­wia­da­łem towa­rzy­szom kąpieli o swo­ich wra­że­niach, a oni – od czasu do czasu – zdra­dzali mi tajem­nice dziel­nicy, które w więk­szo­ści były już mocno prze­ter­mi­no­wane.

Godzinę przed pół­nocą, gdy odświe­żony wra­ca­łem do domu, gasły latar­nie. Odtąd ulice roz­ja­śniały jedy­nie świa­tła szyl­dów, auto­ma­tów z napo­jami i witryn skle­pów cało­do­bo­wych. Mniej wię­cej o tej porze bary opusz­czali klienci o prze­krwio­nych oczach i zaru­mie­nio­nych policz­kach.

Ich poże­gna­nia za każ­dym razem prze­bie­gały iden­tycz­nie: two­rzyli krąg, into­no­wali beł­ko­tli­wym gło­sem Otsu­kare-sama desu! (Dzię­ku­jemy za trud!), powta­rzali tę frazę niczym man­trę, kła­niali się prze­ło­żo­nym, a potem ruszali bie­giem w stronę sta­cji. Ci, któ­rzy nie zdą­żyli na ostatni pociąg, musieli sko­rzy­stać z usług tak­só­wek, któ­rych liczba o tej porze gwał­tow­nie wzra­stała, albo prze­no­co­wać w jed­nym z tanich hote­li­ków, któ­rych pełno tu w pobliżu więk­szych sta­cji. Gdy mil­kło echo ich kro­ków, na ulicz­kach Ebara-machi zapa­dała cisza. Dziel­nica pogrą­żała się we śnie.

Mój świat roz­ra­stał się z każ­dym dniem. Pozna­wa­łem kolejne zaułki, bary, sklepy i warsz­taty. Oko­lice sta­cji Hata­no­dai i Naka­nobu. Obie na pierw­szy rzut oka nie­wiele róż­niły się od Ebara-machi – wypeł­niały je ści­śnięte domki i pokrzy­ki­wa­nia dzieci. Szybko zauwa­ży­łem jed­nak, że ponie­waż były to sta­cje prze­siad­kowe, prze­wi­jało się przez nie wię­cej osób. Zapew­niały więk­szą ano­ni­mo­wość, a życie wokół nich toczyło się w szyb­szym tem­pie. Z upły­wem czasu zapusz­cza­łem się dalej na połu­dnie.

Zwy­kle przy­ła­py­wa­łem się na myśli, że sce­ne­ria nie­wiele się zmie­nia, że kolejne dziel­nice są niczym klony sąsied­nich. Dopiero gdy się im lepiej przyj­rza­łem, zaczą­łem zauwa­żać róż­nice: wśród pozor­nie iden­tycz­nych budyn­ków co w Ebara-machi odnaj­do­wa­łem wię­cej repre­zen­ta­cyj­nych budowli i solid­nych domów z ogro­dami oto­czo­nymi cegla­nymi murami. Miały muro­wane i pokryte rów­nym tyn­kiem ściany. Przed ich bra­mami stały zagra­niczne samo­chody – znak, że miesz­kają tu zamożne osoby. Nie było tam tanich barów, skle­pi­ków z warzy­wami i z tysią­cem dro­bia­zgów, nie krę­ciły się dzieci, a z gło­śni­ków radio­wę­zła nie pły­nęła muzyka ani komu­ni­katy dziel­ni­co­wej roz­gło­śni. Atmos­fera była sztywna i ozię­bła.

Wola­łem Ebara-machi, pełną skle­pów i gło­śno nawo­łu­ją­cych sprze­daw­ców, gdzie mię­dzy rowe­rami bie­gały grupki roze­śmia­nych urwi­sów, któ­rych ojco­wie – w więk­szo­ści urzęd­nicy śred­niego szcze­bla lub pra­cow­nicy ze środka fir­mo­wej dra­biny – nie mieli wiel­kich szans na szybki awans i osza­ła­mia­jącą karierę. Zara­biali wystar­cza­jąco dużo, by utrzy­mać rodziny, ale nie na tyle, by wyrwać się z Ebara-machi i prze­nieść bli­żej cen­trum lub do domku na pery­fe­riach sto­licy.

Powoli oswa­ja­łem się z dziel­nicą, a ona ze mną. Przy­ja­ciele ze szkoły języ­ko­wej, roz­mowy w łaźni, pozdro­wie­nia na ulicz­kach i uśmiech eks­pe­dien­tek w sma­żalni oraz warzyw­niaku. Nie­śpiesz­nie prze­ła­my­wa­li­śmy pierw­sze lody. Ja zapa­mię­ty­wa­łem ich imiona, powoli odszy­fro­wy­wa­łem nie­znane mi miny, gry­masy i gesty, uczy­łem się lokal­nej ety­kiety. Oni pod­py­ty­wali mnie o życie w Pol­sce, rodzi­ców, stu­dia, pasje, wra­że­nia z Japo­nii, pod­pa­try­wali mnie w dro­dze na sta­cję i do pralni, skrzęt­nie zesta­wia­jąc ze sobą frag­menty infor­ma­cji, aż uzy­skali obraz, który ich satys­fak­cjo­no­wał. Wkrótce zna­li­śmy się już lepiej, niż nam się wyda­wało. Wza­jem­ność należy tutaj do naj­waż­niej­szych reguł, jest gwa­ran­tem sta­bil­no­ści i wspól­noty losu. Żyłem podob­nie do nich, po cichu i skrom­nie, nie zaj­mo­wa­łem zbyt wiele miej­sca i nie rości­łem sobie do niczego pre­ten­sji. Przy­cią­ga­łem wzrok swoją bladą cerą, ale nie zasob­no­ścią port­fela. Tym aku­rat nie odróż­nia­łem się od więk­szo­ści miesz­kań­ców Ebara-machi. Nie byłem swój, ale nie burzy­łem porządku i har­mo­nii. Zosta­łem po cichu i bez słów zaak­cep­to­wany.

Wtedy poczu­łem, że naj­wyż­szy czas wyściu­bić nos jesz­cze dalej. Byłem gotowy, by wyru­szyć w stronę lśnią­cych wie­żow­ców i gwar­nych ulic cen­tral­nego Tokio.

Wschod­nia sto­lica

Dwa chiń­skie znaki, które skła­dają się na nazwę japoń­skiej sto­licy, ozna­czają „wschód” i „mia­sto sto­łeczne”. Nazwę Tokio prze­tłu­ma­czyć można więc jako „wschod­nia sto­lica”. Słowo to bez­po­śred­nio nawią­zuje do chiń­skiego wzorca, według któ­rego two­rzono nazwy miast, gdzie urzę­do­wali panu­jący: Pekin ozna­cza pół­nocną sto­licę, a Nan­kin – połu­dniową. Tokio to jed­nak sto­sun­kowo nowa nazwa. Aż do upadku szo­gu­natu w 1868 roku mia­sto nazy­wało się Edo i już wtedy było jed­nym z naj­więk­szych na świe­cie. Dziś sto­lica Japo­nii to pra­wie trzy­na­sto­mi­lio­nowa metro­po­lia, w któ­rej skład wcho­dzą dwa­dzie­ścia trzy rejony miej­skie i dwa­dzie­ścia sześć miast. W pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów wokół niej żyje dal­sze dwa­dzie­ścia milio­nów ludzi.

W euro­pej­skich mia­stach, które swoje korze­nie mają w śre­dnio­wie­czu i skon­stru­owane są według podob­nego sche­matu (od cen­tral­nie poło­żo­nego rynku, na któ­rym znaj­duje się ratusz, roz­cho­dzą się pro­mie­ni­ście uliczki wypeł­nione zwartą zabu­dową), wystar­czy dostać się na główny plac, by z dużym praw­do­po­do­bień­stwem, nawet bez pomocy prze­wod­nika, odna­leźć to, co naj­cie­kaw­sze. Naj­star­sze budowle i naj­cen­niej­sze zabytki znaj­dują się bowiem zwy­kle nie­opo­dal sie­bie i mając oczy sze­roko otwarte, na pewno na nie tra­fimy. Co innego Tokio. Tutaj trudno o jedno histo­ryczne cen­trum oto­czone kolej­nymi pier­ście­niami zabu­do­wań. Wschod­nia sto­lica przy­po­mina raczej archi­pe­lag wysp o roz­my­tych gra­ni­cach, któ­rych cen­tra wyzna­czają sta­cje kole­jowe. Jest jak skom­pli­ko­wany mecha­nizm o wielu try­bach poru­sza­ją­cych się w róż­nym tem­pie i na pozór od sie­bie nie­za­leż­nych, lecz w rze­czy­wi­sto­ści ze sobą powią­za­nych.

Nie­wiele jest na całym świe­cie miejsc, które doświad­czy­łyby tylu kata­kli­zmów pusto­szą­cych tkankę miej­ską co Tokio. W samym tylko XX wieku sto­lica Japo­nii zrów­nana została z zie­mią dwu­krot­nie: w cza­sie wiel­kiego trzę­sie­nia ziemi i towa­rzy­szą­cych mu poża­rów w 1923 roku oraz pod­czas nalo­tów dywa­no­wych bom­bow­ców armii ame­ry­kań­skiej pomię­dzy listo­pa­dem 1944 a sierp­niem następ­nego roku. Za każ­dym razem mia­sto odra­dzało się niczym Feniks z popio­łów, za każ­dym razem odmie­nione i tylko czę­ściowo podobne do swo­jego poprzed­nika.

Jak więc odkry­wać to mia­sto? Czy poru­szać się jakimś okre­ślo­nym szla­kiem, czy też zdać się na przy­pa­dek i intu­icję? Nie zasta­na­wia­łem się długo, dys­po­no­wa­łem bowiem tym, czego bra­kuje więk­szo­ści przy­jezd­nych – cza­sem. Przez pierw­sze dni wycho­dzi­łem więc po pro­stu ran­kiem z domu i masze­ro­wa­łem przed sie­bie.

Warto jest poru­szać się bez planu. Nic nas wtedy nie ogra­ni­cza. Nic nie uwiera i nie kusi. Ci, któ­rzy two­rzą plany, mają też ocze­ki­wa­nia, a potem czę­sto czują żal: cze­goś nie zoba­czyli, dokądś nie dotarli, ktoś zatrza­snął im drzwi przed nosem. Nie­kiedy też to, co zastali, wygląda zupeł­nie ina­czej, niż sobie wyobra­żali.

Gubi­łem się, ale zupeł­nie mi to nie prze­szka­dzało. Prze­cież nawet rodo­wici tokij­czycy, gdy opusz­czą miej­sce zamiesz­ka­nia, zaczy­nają się gubić i dla­tego nie­mal na każ­dym rogu ulicy znaj­duje się sche­mat dziel­nicy. W razie czego zawsze można też o drogę zapy­tać listo­no­sza, bo to on – jak zapewne wszę­dzie na świe­cie – naj­le­piej zna naj­bliż­szą oko­licę.

W dzi­siej­szej topo­gra­fii Tokio naj­waż­niej­sza jest kolej. To ona wyzna­cza arte­rie, któ­rymi pły­nie potok miesz­kań­ców do, z i wewnątrz sto­licy, niczym krew w ciele olbrzyma. Pociągi… Bez nich to mia­sto zamie­ni­łoby się w cha­otyczne kłę­bo­wi­sko ludzi, asfaltu, betonu, stali i szkła. Myśla­łem tak za każ­dym razem, gdy w wyniku awa­rii albo samo­bój­czej śmierci, eufe­mi­stycz­nie okre­śla­nej tutaj mia­nem „wypadku z udzia­łem ludz­kiego ciała”, prze­sta­wały kur­so­wać pociągi na głów­nych liniach. Zda­rzało się to nie­mal codzien­nie i gdy perony wypeł­niały się tysią­cami wybi­tych z rytmu pasa­że­rów ner­wowo wydzwa­nia­ją­cych z prze­pro­si­nami do prze­ło­żo­nych, kon­tra­hen­tów albo przy­ja­ciół, wła­śnie wtedy naj­moc­niej dawało się odczuć nie­malże orga­niczny zwią­zek mia­sta z żela­znymi dro­gami. A prze­cież były to jedy­nie namiastki poten­cjal­nego kata­kli­zmu, jaki wywo­ła­łoby wstrzy­ma­nie ruchu na wszyst­kich liniach i ska­za­nie miesz­kań­ców na pie­sze wędrówki. Nawet trudno byłoby to sobie wyobra­zić.

Mapa kole­jowa Tokio przy­po­mina sieć paję­czą roz­piętą na cen­tral­nym pier­ście­niu. Ten pier­ścień to okrężna linia Yama­note, któ­rej trasa wie­dzie przez naj­waż­niej­sze sta­cje w mie­ście: Tokio – z któ­rego wyjeż­dżają super­ek­spresy, Ueno – nie­gdyś punkt star­towy wszyst­kich pocią­gów rusza­ją­cych na pół­noc kraju, Shi­na­gawę, Shi­buyę – dziel­nicę mło­dzieży, Shin­juku – kró­lową tokij­skich sta­cji i naj­bar­dziej uczęsz­czany dwo­rzec kole­jowy świata, oraz Ike­bu­kuro. Od tych sta­cji we wszyst­kich kie­run­kach bie­gną linie kole­jowe, roz­wo­żąc pasa­że­rów ku dal­szym rejo­nom mia­sta.

Zamiesz­ka­nie wewnątrz wyty­czo­nego przez tory linii Yama­note kręgu wiąże się z pre­sti­żem, co nie zawsze ozna­cza wyż­szy stan­dard miesz­ka­nia, a nie­mal bez wyjątku – wyż­szy czynsz. Korzy­ścią jest oczy­wi­ście krót­szy czas dojazdu do pracy, a to czas (a nie pie­niądz) jest dla tokij­czy­ków na wagę złota. Zresztą do Tokio przy­jeż­dża się zwy­kle po to, by ciężko pra­co­wać i doro­bić się, a nie po to, by wygod­nie żyć.

Nie mia­łem więc wyboru: odrzu­ciw­szy bede­kery, zdany byłem na towa­rzy­stwo kolei. Nie musia­łem nawet korzy­stać z jej usług, ale trak­to­wa­łem ją jako latar­nię na morzu gma­chów i ludzi. Gdzie­kol­wiek bym się zgu­bił, stra­cił orien­ta­cję czy humor, szu­ka­łem sta­cji. Wystar­czyło tylko, bym usły­szał tur­kot pociągu albo melo­dię zapo­wia­da­jącą jego wjazd na peron, i od razu czu­łem się pew­niej. Wie­dzia­łem, że odnajdę drogę i tra­fię tam, dokąd się wybie­ram, albo co naj­mniej dowiem, gdzie się zna­la­złem.

Na początku to wła­śnie kolejne sta­cje na linii Yama­note, niczym nie­ru­chomi prze­wod­nicy, słu­żyły mi za punkty orien­ta­cyjne. Z nich ruchem waha­dło­wym zapusz­cza­łem się w głąb obcego tery­to­rium wydzie­lo­nego torami bie­gną­cymi na wyso­ko­ści pierw­szego pię­tra. W Tokio budynki, drzewa, a nawet znaki dro­gowe potra­fią prze­po­czwa­rzyć się z dnia na dzień, ukryć za potężną reklamą lub neo­nem, a nawet znik­nąć pod łopatą bul­do­żera. A tory… One tkwią nie­ru­chome, zawsze w tym samym miej­scu, i zdają się jedy­nym ele­men­tem tokij­skiej prze­strzeni, który ma wystar­cza­jąco dużo sił, by oprzeć się natu­rze i czło­wie­kowi.

Codzienne mar­sze. Poru­sza­łem się po mie­ście na pie­chotę, poko­nu­jąc po kil­ka­na­ście kilo­me­trów dzien­nie, gubiąc się i odnaj­du­jąc, mok­nąc bez prze­rwy (dopóki nie spra­wi­łem sobie para­sola). Dobrze mi to robiło. Mózg był dotle­niony, umysł czy­sty, a dusza głodna nowych wra­żeń. Powoli zaczy­na­łem też poj­mo­wać, jak skon­stru­owana jest japoń­ska sto­lica. Gō ni itte ha, gō ni shi­ta­gae – „jeśli dotrzesz do wio­ski, pod­po­rząd­kuj się panu­ją­cym w niej regu­łom”. Tak brzmi japoń­ska wer­sja przy­sło­wia: kiedy wej­dziesz mię­dzy wrony, musisz kra­kać jak i one.

Przy­sło­wia. Choć ciążą na nich grze­chy uprosz­cze­nia i gene­ra­li­za­cji, stu­diu­jąc je, możemy się wiele nauczyć. Tym bar­dziej w kraju, w któ­rym sto­suje się je czę­sto, gdyż sta­no­wią nie­kiedy dosko­nały spo­sób wyra­że­nia opi­nii pozwa­la­jący obejść uwa­żane za nie­grzeczne dosłow­ność i bez­po­śred­niość oraz nad­mierne eks­po­no­wa­nie wła­snego ja.

Szybko zro­zu­mia­łem, że Japoń­czycy rzadko zdają się na nie­wia­domą, a nad spon­ta­nicz­ność i przy­pa­dek przed­kła­dają orga­ni­za­cję i plan. Odkry­łem też, że to z pozoru cha­otyczne mia­sto w grun­cie rze­czy zor­ga­ni­zo­wane jest w wyspe­cja­li­zo­wane dziel­nice. I zamiast prze­mie­rzać je z połu­dnia na pół­noc albo ze wschodu na zachód, lepiej jest krą­żyć po poszcze­gól­nych kwar­ta­łach, także bez planu, ale już na ogra­ni­czo­nym obsza­rze.

W ten spo­sób nogami kre­śli­łem swoją wła­sną mapę mia­sta. W jej cen­trum znaj­do­wał się dwo­rzec tokij­ski: od wschodu – kil­ku­pię­trowy moder­ni­styczny pro­sto­pa­dło­ścian domu han­dlo­wego Daimaru, sym­bol wzro­stu majęt­no­ści lat powo­jen­nych, a od zachodu – rekon­struk­cja dworca z początku XX wieku, z czer­wo­nej cegły, która od razu przy­pa­dła mi do gustu. Ten amal­ga­mat epok i sty­lów dosko­nale odzwier­cie­dlał cha­rak­ter mia­sta – jego zmien­ność, skłon­ność do łącze­nia tra­dy­cji, któ­rej nie ma zbyt wiele, z nowo­cze­sno­ścią.

Z Tōkyō-eki wyru­szają eks­presy pysz­niące się punk­tu­al­no­ścią nie­znaną w innych czę­ściach świata. Czę­sto wysu­pły­wa­łem z kie­szeni sto dwa­dzie­ścia jenów (cztery złote) na bilet pero­nowy i przez dwie godziny (tyle wynosi jego waż­ność) syci­łem wzrok wido­kiem smu­kłych syl­we­tek pocią­gów wypeł­za­ją­cych nie­mal bez­gło­śnie z pero­nów niczym dłu­gie wije.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki