59,99 zł
Los Angeles z początku lat 80. Świat zdążył już opłakać Johna Lennona, a Lśnienie zawładnęło wyobraźnią widzów. Jednak prawdziwy horror dopiero się rozpocznie.
Ubierają się u Calvina Kleina i Ralpha Laurena, wożą mercedesami, jaguarami i porsche, a w willach z basenami wciągają koks, palą jointy i łykają valium. Oto oni: złota młodzież z elitarnej Buckley School u progu dorosłości. Piękni, młodzi, pociągający. Spadkobiercy imperium.
Tyle że prawdziwy świat brutalnie się o nich upomina. Media donoszą, że w mieście grasuje seryjny morderca, który zabił już trzy kobiety. Tymczasem w szkole pojawia się nowy uczeń – tajemniczy i hipnotycznie przystojny Robert Mallory.
Siedemnastoletni Bret Ellis pragnął przeżyć ostatni rok w szkole, fantazjując o swoich kolegach i pracując nad debiutancką powieścią. Teraz jednak jako jedyny zdaje się dostrzegać kolejne tropy, poszlaki i powiązania. Czy nikt inny naprawdę nie widzi, co im grozi?
Rajskie lato nieubłaganie przechodzi w upiorną jesień. Ci, którzy przeżyją, nie zapomną jej już nigdy.
*
Bret Easton Ellis powraca w najlepszej powieści od czasów American Psycho. Skąpane w słońcu Los Angeles podszyte jest lynchowską paranoją, groza czai się w każdej loży VIP, a duszny klimat obezwładnia, wciąga i wprowadza w trans. Ellis po mistrzowsku balansuje na granicy fikcji i autobiografii, trzymając czytelnika w ciągłym napięciu.
Strzępy to nie tylko najlepsza powieść Ellisa od lat 90. – to pełnoprawny triumf (…).
The Guardian
Ellis to prawdziwy mistrz w swoim fachu (…).
The New York Times Book Review Minęło sporo czasu, od kiedy Bret Easton Ellis wydał ostatnią powieść. Ale na Strzępy warto było czekać.
NPR
Sprytnie napisana i upiorna (…). Strzępy to gra między szczerością a kłamstwem.
The Wall Street Journal
[Ellis] podnosi stawkę na kilka sposobów: pokazuje luksusowy świat wielkich fortun i przywileju, eksploruje własną płynną seksualność (…), a do tego wszystkiego dodaje straszną historię o włamaniach i morderstwach (…). Zgłębiając temat utraconej niewinności, Ellis dowodzi swojego talentu.
Publishers Weekly Zaskakująco wciągające połączenie horroru z erotyką (…). [Autor] umiejętnie opisuje, jak paranoja Breta wzmaga się wraz z emocjonalnym oderwaniem i jak tęsknota za uczuciami oraz relacjami wpływa na jego osobowość. Bret Ellis, bohater książki, może udawać, że wszystko w porządku, ale Bret Easton Ellis, autor, wie, ile tak naprawdę ukrywa.
Kirkus Reviews Zapiera dech w piersiach (…). Świat jest pięknie skonstruowany, nie tylko ze względu na miejsce, lecz także setki muzycznych odwołań. Czasem przerażająca, czasem nostalgiczna i przejmująca – najnowsza powieść Ellisa to zdecydowany sukces.
Booklist
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 883
Data ważności licencji: 4/2/2029
Tytuł oryginału
The Shards
Copyright © 2023 by Bret Easton Ellis Corporation
Projekt okładki
Evan Gaffney
Ilustracja na okładce
© Dean Craig/Gallery Stock
Adaptacja okładki
Marcin Słociński
Opieka redakcyjna
Karolina Pawlik
Bartłomiej Nawrocki
Opieka promocyjna
Maria Adamik-Kubala
Adiustacja
Adam Michajłów
Korekta
Agnieszka Mąka
Marta Stochmiałek
Copyright © for the translation by Michał Rogalski
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024
ISBN 978-83-240-9044-0
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie II, Kraków 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Dla nikogo
Do you remember back in old L.A.
When everybody drove a Chevrolet?
Whatever happened to the boy next door
The suntanned, crew-cut, all-American male?
Czy pamiętasz może jak niegdyś po L.A.
Każdy jeździł własnym chevroletem?
Co się stało z tamtym chłopakiem z sąsiedztwa,
Opalonym, krótko ściętym, białym facetem?
Beach Baby
The First Class
If you want to keep a secret you must
also hide it from yourself.
Jeśli chcesz dochować tajemnicy, musisz ją ukryć także przed sobą.
Rok 1984
George Orwell
WIELE LAT TEMU UŚWIADOMIŁEM SOBIE, że książka, powieść, to marzenie, które domaga się spisania. Zupełnie jak wtedy, kiedy się w kimś zakochujemy. Marzenie robi się nieodparte, nie da się na nie nic poradzić, trzeba się w końcu poddać, podporządkować, nawet jeśli instynkt podpowiada, żeby wiać, bo może się przecież okazać, że uwikłaliśmy się w niebezpieczną grę – ktoś zostanie skrzywdzony. Dla niektórych, nielicznych pisarzy pierwsze pomysły, obrazy i poruszenia to już dość, aby natychmiast zanurzyć się w świat powieści – w uczucia, fantazje i tajemnice. Inni potrzebują dużo więcej czasu, aby mocniej poczuć taką więź. Dopiero po latach uświadamiają sobie, jak bardzo muszą napisać właśnie tę powieść, pokochać tę, a nie inną osobę, uwolnić to, a nie inne marzenie, niech będzie, że po dziesięcioleciach. Ostatnim razem myślałem o tej książce, o tym konkretnym marzeniu, o opowiedzeniu tej wersji historii – którą właśnie czytasz, którą zaczynasz – niemal dwadzieścia lat temu. Wydawało mi się wtedy, że poradzę sobie z wyjawieniem wszystkiego, co przydarzyło się mnie i moim przyjaciołom podczas ostatniego roku nauki w Buckley School. Był 1981 rok, my byliśmy nastoletni, powierzchownie ekstrawaganccy, ale wciąż były z nas dzieci, które nie wiedziały, jak naprawdę działa świat – mieliśmy już jakieś doświadczenia, ale moim zdaniem nie potrafiliśmy ich zrozumieć. Przynajmniej do momentu, kiedy wydarzyły się rzeczy, które wrzuciły nas w stan dojmującego poznania.
Kiedy pierwszy raz usiadłem do pisania tej powieści, w rok po opisywanych w niej wypadkach, okazało się, że nie jestem w stanie wracać ani do tamtego okresu, ani do żadnej z tamtych osób, ani do okropnych rzeczy, które na nas spadły – że przede wszystkim nie potrafię wrócić do tego, co spotkało mnie samego. Nie zapisawszy ani jednego słowa, pożegnałem się z pomysłem już na samym początku. Miałem dziewiętnaście lat. Nie zdążyłem wówczas wziąć do ręki długopisu ani zasiąść przed maszyną do pisania. Już samo nieśmiałe wspominanie wydarzeń okazało się wyprowadzać mnie z równowagi, a w tamtym okresie życia nie potrzebowałem dodatkowego stresu. Zmusiłem się do zapomnienia, przynajmniej na trochę. Wymazanie przeszłości z pamięci nie sprawiło mi wtedy trudności. Potrzeba napisania tej książki powróciła, kiedy po ponad dwudziestu latach wyprowadziłem się z Nowego Jorku – porzucając Wschodnie Wybrzeże, dokąd niemal natychmiast po rozdaniu szkolnych świadectw uciekłem przed traumą ostatniego roku szkoły średniej – i ponownie zamieszkałem w Los Angeles, gdzie doszło do wszystkich wypadków 1981 roku. Po przeprowadzce poczułem się silniejszy, bardziej zdecydowany w kwestii przeszłości, i zdołałem się uwolnić od bólu, którego mi przysparzała, a zamiast tego zacząć marzyć. Okazało się jednak, że to wciąż jeszcze nie to. Po wystukaniu kilku stron notatek poświęconych wydarzeniom z jesieni 1981 i po znieczuleniu się połową butelki Ocho w nadziei, że tequila uspokoi moje drżące dłonie i pozwoli kontynuować, doznałem niezwykle gwałtownego ataku paniki i w środku nocy wylądowałem na oddziale ratunkowym szpitala Cedars-Sinai. Gdyby chcieć związać akt pisania z miłosną metaforą byłoby tak: bardzo chciałem kochać tę powieść, a ona wreszcie zgodziła się na mój afekt, poczułem się tym skuszony, ale kiedy przyszło do skonsumowania naszej relacji, nie byłem w stanie oddać się marzeniu.
*
ATAK PRZYDARZYŁ MI SIĘ, KIEDY ZACZĄŁEM PISAĆ o samym Trawlerze – seryjnym mordercy, który nawiedzał San Fernando Valley już od późnej wiosny 1980 roku, ale to latem 1981 zaczął się pojawiać ze zwiększoną częstotliwością. Był też w niejasny, przerażający sposób powiązany z nami. Fala stresu zalała mnie bez litości tamtej nocy, kiedy spisywałem notatki. Zacząłem wyć ze strachu przed wspomnieniami i doświadczyłem załamania nerwowego, zwracając przy okazji całą wyżłopaną tequilę. Xanax, który trzymałem na nocnym stoliku, nie pomógł – łyknąłem trzy tabletki i wiedziałem, że nie zadziałają dostatecznie szybko. W tamtej chwili byłem przekonany, że umieram. Wykręciłem 911 i powiedziałem, że mam zawał serca, a potem zemdlałem. Telefon stacjonarny, z którego dzwoniłem – był 2006 rok, ja miałem czterdzieści dwa lata i mieszkałem sam – pozwolił służbom ustalić miejsce mojego pobytu, a zaaferowany portier stacjonujący przy wejściu do mojego wieżowca zaprowadził ratowników na jedenaste piętro. Portier otworzył drzwi mojego mieszkania, gdzie znaleźli mnie leżącego na podłodze sypialni. Odzyskałem świadomość w karetce pędzącej przez San Vicente Boulevard w kierunku szpitala Cedars-Sinai. Z Doheny Plaza, gdzie mieszkałem, nie było daleko. Kiedy leżącego na noszach wwieziono mnie na ostry dyżur, zorientowałem się, co mi się właśnie przydarzyło, i poczułem wstyd, bo xanax zaczął działać, odzyskałem spokój, a z moim ciałem było wszystko w porządku. Wiedziałem, że atak paniki wynikał wprost ze wspomnień o Trawlerze – a może raczej o Robercie Mallorym.
Zbadał mnie lekarz – byłem właściwie zdrowy, ale szpital chciał zatrzymać mnie na noc i przeprowadzić serię badań, łącznie z rezonansem magnetycznym. Mój lekarz rodzinny poparł ten pomysł, zapewniając mnie przez telefon, że ubezpieczenie zdrowotne pokryje niemal wszystkie koszty pobytu. Ale ja po prostu musiałem wrócić do domu. Zrezygnowałem ze wszystkich dodatkowych badań, które mi proponowano, bo wiedziałem, że jeśli zostanę na noc w Cedars, pogrążę się w szaleństwie. Zadręczy mnie świadomość, że omdlenie nie miało źródła w ciele ani w żadnej chorobie, która może i mogła mnie równocześnie trawić, bo przecież było reakcją wprost wynikłą ze wspomnienia, z przeszłości, z przywołania tamtego okropnego roku – reakcją na Roberta Mallory’ego, na Trawlera, na Matta Kellnera, na Susan Reynolds, na Thoma Wrighta i Deborah Schaffer, reakcją na wjazd do ciemnego tunelu, który przemierzałem jako siedemnastolatek.
*
PO TAMTEJ NOCY porzuciłem mój projekt i przez kolejnych trzynaście lat napisałem dwie inne książki. Dopiero w 2020 roku poczułem, że mogę zacząć Strzępy, albo Strzępy zdecydowały, że Bret jest już gotowy, ponieważ to książka dawała mi o sobie znać, a nie odwrotnie. Ja nie utrzymywałem z nią żadnego kontaktu, przeciwnie, poświęciłem wiele lat na odpychanie od siebie marzenia, odpychanie Roberta Mallory’ego i ostatniego roku nauki w Buckleyu. Tyle dziesięcioleci odseparowywałem się od Trawlera, od Susan i Thoma, i Deborah, i Ryana, i od losu, który spotkał Matta Kellnera. Upchnąłem tę historię w ciemnym kącie szafy i przez wiele lat było to skutecznym unikiem – nie poświęcałem książce zbyt wiele uwagi, więc przestała mnie wołać. Ale jakoś w 2019 roku zaczęła szukać drogi powrotu, wspinać się, tętnić samoistnym życiem, pragnieniem złączenia się ze mną, rozepchnięcia się w mojej świadomości, i zrobiła to tak przekonująco, że nie mogłem tego już dłużej ignorować – próby zlekceważenia jej zaczęły mi ciążyć. Doszło do tego właśnie wtedy, bo w tamtym okresie porzuciłem już pisanie scenariuszy; postanowiłem przestać się w to bawić po dekadzie otrzymywania hojnych honorariów za piloty seriali i scenariusze filmów, których przeważnie i tak nikt nie chciał nakręcić. Przez chwilę myślałem, że może istnieje jakiś związek pomiędzy tym, że książka mnie wzywa, a tym, że straciłem zainteresowanie pisaniem dla Hollywood, ale nie miało to znaczenia. Musiałem napisać tę powieść, bo musiałem rozwiązać zagadkę tamtych wydarzeń – wreszcie przyszedł czas.
*
ISKRĘ, KTÓRA PRZYWRÓCIŁA MOJE ZACIEKAWIENIE powieścią, wykrzesała krótka chwila wiele lat po ataku paniki ze szpitalnym finałem. Pewnego razu zobaczyłem kobietę – chciałem nawet napisać dziewczynę, ale dziewczyną już nie była, była kobietą po pięćdziesiątce, w moim wieku – na rogu Holloway Drive i La Cienega Boulevard w West Hollywood. W przeciwsłonecznych okularach i z telefonem przyciśniętym do ucha stała na chodniku przed hotelem Palihouse. Czekała na samochód i choć była to dużo starsza wersja dziewczyny, którą znałem ze szkoły, nie dało się jej z nikim pomylić. Byłem tego pewien, choć nie widziałem jej przez niemal czterdzieści lat: wciąż była tak samo spontanicznie piękna. Dojrzałem ją, utknąwszy w korku po skręcie w lewo w Holloway – kobieca postać pod czarnym parasolem na opustoszałym chodniku tuż przy stanowisku parkingowego hotelu. Dzieliło nas może z pięć metrów. Zamiast radości z niespodziewanego spotkania z dawną znajomą poczułem mrożący mnie strach, opadł mnie bezlitośnie, zrobiło mi się lodowato zimno. Przelotny widok kobiety z krwi i kości spowodował powrót lęku, który pożerał absolutnie wszystko – zupełnie jak w 1981 roku. Jej zjawienie się przypomniało mi, że to wszystko zdarzyło się naprawdę, że moje marzenie, mój sen, były rzeczywistością, że choć minęło czterdzieści lat od naszego ostatniego spotkania, wciąż wiążą nas wypadki z jesieni 1981 roku.
Nie zjechałem na pobocze ani w paszczę garażu drogerii po drugiej stronie ulicy. Nie przywitałem się z tamtą kobietą, nie zakrzyknąłem ze zdumienia, nie wysiadłem z samochodu, żeby ją uścisnąć, podziwiać to, jak pięknie wciąż wygląda – skutecznie unikałem kontaktów z osobami z mojej klasy w mediach społecznościowych. Raptem kilkoro odezwało się do mnie przez lata, zwykle w ciągu pierwszych paru tygodni po wydaniu nowej książki. Tamtego dnia na Holloway Drive wgapiałem się w nią przez przednią szybę bmw – stała na bezludnym chodniku, z telefonem przy uchu wsłuchana w czyjś głos, sama milcząca, a pomimo ciemnych okularów było w jej pozie, w zachowaniu coś upiornego. A może tylko to sobie wyobraziłem – może miała się świetnie, może się z tamtym uporała i przepracowała wszystko, co przydarzyło się jej jesienią 1981 roku, tamto okropne okaleczenie i odrażające wtajemniczenie, których doświadczyła, straty, których jej nie oszczędzono. Jechałem wówczas do Palm Springs razem z Toddem – znaliśmy się od 2010 roku i mieszkaliśmy razem od dziewięciu lat – gdzie mieliśmy spędzić cały tydzień z pewnym nowojorskim przyjacielem, który wynajął sobie dom na skraju dzielnicy Movie Colony; potem czekała nas podróż do San Diego i kilka publicznych wystąpień. Kiedy zobaczyłem tamtą kobietę przed hotelem Palihouse, byliśmy z Toddem w samym środku rozmowy, a ja zamilkłem w pół słowa. Samochód za nami niespodziewanie zatrąbił, spojrzałem w lusterko wsteczne i zrozumiałem, że choć światło na Holloway zmieniło się na zielone, nie ruszyłem.
– Wszystko w porządku? – zapytał Todd, kiedy przyspieszyłem zbyt gwałtownie i pognałem w stronę Santa Monica Boulevard.
Przełknąłem ślinę i odpowiedziałem beznamiętnie, usiłując brzmieć jak najnaturalniej:
– Znałem tamtą dziewczynę…
*
OCZYWIŚCIE, ŻE NIE BYŁA JUŻ DZIEWCZYNĄ – powtórzę – miała, jak ja, prawie pięćdziesiąt pięć lat, ale dla mnie właśnie nią była: dziewczyną. I to się liczyło. Todd zapytał krótko:
– Jaką dziewczynę?
A ja zrobiłem niedbały, nieokreślony ruch ręką:
– Stała tam, przed hotelem.
Todd wykręcił szyję, ale nikogo już nie dojrzał – już jej tam nie było. Wzruszył ramionami i pogrążył się z powrotem w telefonie. Zauważyłem, że satelitarne radio w samochodzie było ustawione na stację Totally 80s i leciał właśnie refren Vienna zespołu Ultravox. It means nothing to me, wykrzykiwał wokalista, nic to dla mnie nie znaczy, a strach wciąż się we mnie kotłował, był wariacją na temat jesiennego strachu z 1981 roku, kiedy puszczaliśmy tę piosenkę pod koniec prawie każdej imprezy i dbaliśmy, żeby nie zabrakło jej na żadnej z robionych przez nas kasetowych składanek. Pozwoliłem, aby tamtego grudniowego dnia piosenka przeniosła mnie z powrotem w przeszłość, myślałem, że mam już narzędzia umożliwiające mi uporanie się z wydarzeniami, do których doszło, kiedy miałem siedemnaście lat. Wydawało mi się nawet – o naiwności, o głupoto – że już przepracowałem tę traumę, dzięki książkom napisanym lata temu, po dwudziestce, po trzydziestce i po czterdziestce. Ale ta nad wyraz konkretna trauma znów mnie dopadła i udowadniała, że cokolwiek bym sądził o poradzeniu sobie z tym na własną rękę, bez wyznawania tego w powieści, nie mam racji.
Podczas całego tygodnia spędzonego na pustyni nie mogłem spać – wyszarpywałem najwyżej parę godzin pomimo stałej dawki benzodiazepin. Zafundowałem sobie autonokaut, przedawkowując xanax, ale czarne sny i tak nie dawały mi spać dłużej niż godzinę, dwie. Leżałem potem obudzony i wykończony w największej sypialni domu przy Azure Court w Palm Springs i próbowałem zwalczyć narastającą panikę – wynikłą wprost ze spotkania tamtej dziewczyny. Kryzys wieku średniego, który zaczął się u mnie po tamtej nocy w 2006 roku, potrwał z grubsza siedem lat. Siedem lat spędzonych na próbie opisania tego, co przydarzyło nam się ostatniego roku nauki w Buckleyu. Siedem lat sennej gorączki – kiedy to ogarniający mnie zewsząd lęk oddalił mnie od wszystkich osób, które znałem, a wynikły z niego stres uszczuplił mnie o osiemnaście kilo – ustąpiło dzięki pomocy terapeuty, mojego życiowego coacha, którego gabinet przy Sawtelle Boulevard, jedną przecznicę za zjazdem z czterysta piątki, sumiennie odwiedzałem przez cały rok. Jako jedyny z sześciu psychiatrów, do których kolejno trafiałem, nie bał się rzeczy, jakie mu opowiadałem. Od pięciu poprzednich dowiadywałem się, że nie powinienem demonizować okropieństwa wydarzeń, które się mi, nam przydarzyły, ale raczej przetworzyć narrację tak, aby była znośniejsza i nie zakłócała przebiegu kolejnych sesji.
W tamtym czasie zaczął się wreszcie mój długoletni związek, przez co pomniejsze problemy, które i tak nigdy poważnie nie zagrażały mojemu życiu – uzależnienie czy depresja – odsunęły się w cień. Ludzie, którzy unikali mnie przez całe siedem wychudzonych i wściekłych lat, nieoczekiwanie napotykali – w restauracji czy na filmowym seansie – nowego Breta i wydawali się zadziwieni, widząc, że ten człowiek nie jest już tak przerażony i popieprzony jak niegdyś. Literacka poza księcia ciemności, którą dla moich czytelników zawsze ucieleśniałem, zaczynała znikać, a w jej miejsce pojawiało się coś dużo cieplejszego – ten facet od American Psycho okazywał się naprawdę sympatycznym świrusem (niektórych zdawało się to dziwić), kimś, kogo da się lubić, a nie mającym wszystko za nic nihilistą. Wielu ludzi brało mnie właśnie za nihilistę, a ja sam wcześniej też nie opierałem się specjalnie temu wizerunkowi. Choć nigdy nie była to zamierzona poza.
*
STAŁA PO DRUGIEJ STRONIE ULICY, naprzeciwko CVS-u, drogerii, która parę dekad wcześniej była newwave’ową wrotkarnią. Wrotkarnia nazywała się Flipper’s, a dojrzenie tamtej kobiety w trakcie podróży do Palm Springs przypomniało mi, kiedy byłem w tym miejscu po raz ostatni. Była wiosna 1981 roku i nie pojawił się jeszcze wśród nas Robert Mallory, który we wrześniu zmienił wszystko. Byliśmy tam z Thomem Wrightem i jeszcze dwójką chłopaków z klasy, Jeffem Taylorem i Kylem Colsonem. Czterech siedemnastoletnich licealistów w rolls-roysie Rona Levina, nieszkodliwego geja i oszusta, z którym poznał nas Jeff Taylor. Wszyscy w tamtym kabriolecie byliśmy ożywieni po kokainie, której nawciągaliśmy się chwilę wcześniej w mieszkaniu Rona w Beverly Hills. Był wieczór w środku tygodnia, trwał nasz przedostatni rok w szkole średniej, a to, co cała ta sytuacja mówi o naszej dojrzałości, pozostawię sprawą otwartą. Równie wiele mówi o nas i to, że Jeff, przystojny surfer, który był drugim-lub-trzecim najpiękniejszym chłopakiem w klasie – pierwszeństwo należało się Thomowi Wrightowi – świadczył Ronowi drobne przysługi seksualne za gotówkę, choć był hetero. Większość kasy szła na nowe deski, sprzęt stereo i wynagrodzenie dla dealera trawy z Zuma Beach.
Kolejne wnioski na temat tamtego świata można wyciągnąć z faktu, że Ron Levin został zamordowany kilka lat później przez dwóch członków zrzeszenia określanego jako Billionaire Boys Club, klub młodych miliarderów – grupę towarzyską i kolektyw inwestorski składający się z wielu chłopaków, których jakoś tam znaliśmy, bo również należeli do światka uczniów prywatnych szkół w Los Angeles. Miliarderzy chodzili do Harvard School for Boys, która – obok Buckley School – była jedną z dwóch najbardziej prestiżowych prywatnych placówek w mieście. Uczniowie tych szkół musieli się nawzajem znać, bo należeli do ekskluzywnego kręgu osób przygotowywanych do prestiżowych studiów. Nieco później, kiedy już studiowałem w Bennington College, podczas ferii zimowych spotkałem założyciela Billionaire Boys Club, Joego Hunta. Doszło do tego w trakcie kolacji, na którą poszedłem z kilkorgiem znajomych, do La Scala Boutique w Beverly Hills. Było to kilka miesięcy przed śmiercią Rona Levina z rąk szefa ochrony BBC (tak się nazwę klubu skracało) – śmiercią zleconą właśnie przez Joego. Joe Hunt był wysoki, przystojny i milkliwy. Nie było w nim nic, co by wskazywało, że jest zdolny do przestępstw, za które później trafił do więzienia.
Uciekam w dygresje, bo przecież wszystko, co przydarzyło nam się jesienią 1981 roku, nie ma żadnego związku z klubem młodych miliarderów, Ronem Levinem i Joem Huntem. To tylko wycinek tego, dokąd zmierzał nasz głęboko imperialny świat. Byliśmy jego częścią, choć kiedy w 1983 roku wydarzyła się „sprawa” Billionaire Boys Club, było już dawno po naszej „sprawie”. Być może właśnie ochocze wtargnięcie w głęboko hedonistyczny świat dorosłych sprawiło, że uchyliliśmy drzwi Robertowi Mallory’emu, Trawlerowi i wypadkom z nimi związanym – zaprosiliśmy ich, choć przynajmniej moim zdaniem byliśmy zupełnie nieświadomi ceny, jaką przyszło nam ostatecznie zapłacić.
*
TAMTEJ WIOSENNEJ NOCY pędziliśmy kabrioletem Rona Levina z Beverly Hills do wrotkarni Flipper’s w West Hollywood. Jechaliśmy po La Cienega Boulevard, Donna Summer śpiewała Dim All the Lights z ośmiościeżkowej kasety z albumem Bad Girls, który puściliśmy w samochodowym zestawie stereo. Ron prowadził, Jeff siedział obok na miejscu pasażera, a Kyle, Thom i ja gnietliśmy się z tyłu. Wciśnięty w środek widziałem, jak dłoń Rona wędruje na udo Jeffa i jak Jeff delikatnie spycha ją stamtąd, nie posyłając kierowcy jednego spojrzenia. Thom wychylił się i zachęcony moim szturchnięciem też to zobaczył, wzruszył ramionami, spojrzał na mnie, przewrócił oczami, żebym dał spokój. Czy wzruszenie ramion miało oznaczać, że wszyscy żyjemy, jak żyjemy, i nie mamy z tym problemu? Taką miałem nadzieję, kiedy odwzajemniałem spojrzenie Thoma Wrighta. Naprawdę nas to wtedy nie obchodziło: byliśmy młodzi, byliśmy na haju, była ciepła wiosenna noc, wchodziliśmy w świat dorosłych – wszystko inne nie miało znaczenia. Niedługo miało nadejść łagodne i piękne kalifornijskie lato 1981 roku – lato poprzedzające koszmar, choć jak się później dowiedzieliśmy, koszmar zaczął się wcześniej, a latem trwał już w najlepsze, choć nie byliśmy jeszcze tego świadomi. Owa wiosenna noc, z której zapamiętałem kilka wyraźnych szczegółów, z perspektywy czasu okazała się jedną z ostatnich niewinnych nocy mojego życia, pomimo że w ogóle nie powinniśmy się znaleźć w takiej sytuacji, jak tamtej nocy: niepełnoletni, na lekkim kokainowym rauszu, z dużo starszym od nas gejem, który za trzy lata zostanie zamordowany przez jednego z naszych kolegów, prywatnie i elitarnie kształconych.
Nie przypominam sobie jeżdżenia na wrotkach, ale pamiętam picie szampana w naszym boksie i lecącą na cały regulator ścieżkę dźwiękową z Xanadu. Pamiętam też, że wróciliśmy do mieszkania Rona w Beverly Hills i że Ron ot tak zniknął z Jeffem w sypialni – chciał mu pokazać nowego rolexa, którego niedawno kupił. Kyle pojechał do rodziców do Brentwood, a my z Thomem wciągnęliśmy jeszcze trochę koki i słuchaliśmy razem płyt (pamiętam, jakich płyt: Duran, Billy Idol, Squeeze), aż w końcu i ja sobie poszedłem. Thom czekał jeszcze na Jeffa, a kiedy Ron zasnął, obaj ruszyli do domu ojca Jeffa w Malibu. Nie spali do rana, kończąc pół grama narkotyku podarowane przez Rona Jeffowi, po czym w kombinezonach poszli o świcie na plażę posurfować na falach rozbijających swoje grzbiety o spowite we mgle wybrzeże. Następnie wcisnęli się w szkolne mundurki i zaczęli długą drogę do Buckleya, najpierw wzdłuż Sunset Boulevard aż do skrzyżowania z Beverly Glen, a potem przez wzgórza do Sherman Oaks. Kilka godzin wcześniej ja też jechałem wśród kanionów, wracając do domu rodziców przy Mulholland Drive. Dojechałem, wziąłem valium wyjęte z pudełeczka na leki od Gucciego – pudełeczko podarowała mi na święta Susan Reynolds, miałem wtedy piętnaście lat, i może być ono kolejną wskazówką, kim właściwie byliśmy – i zapadłem w lekki sen bez marzeń sennych.
*
STALIŚMY SIĘ NIEZALEŻNI, kiedy pokończyliśmy szesnaście lat, ale nie wydawało nam się to nigdy zgubne dla naszej młodości. W Los Angeles wchodzisz w dorosłość w dniu, w którym dostajesz do ręki prawo jazdy. Pamiętam, że Jeff Taylor pierwszy z naszej klasy dostał samochód, pewnego wieczoru w środku tygodnia przyjechał do Beverly Hills po Thoma Wrighta, a potem zgarnął mnie spod domu przy Mulholland Drive i wspólnie ruszyliśmy w kierunku Hollywood z puszczoną na cały regulator kasetą z albumem Glass Houses Billy’ego Joela. You May Be Right leciało z głośników, a my chcieliśmy zobaczyć późnowieczorny pokaz Saturna 3 w świecącym pustkami kinie Cinerama Dome. Był luty 1980 roku, samego filmu nie pamiętam – science fiction tylko dla dorosłych, grała w tym Farrah Fawcett – pamiętam za to wolność płynącą z samodzielnego wyjścia na miasto, bez rodziców. Wtedy po raz pierwszy pojechaliśmy sami na seans o dziesiątej wieczór i bawiliśmy się razem na przepastnym parkingu kina samochodowego. Zbliżała się północ, otaczało nas wyludnione Hollywood, paliliśmy na spółkę jointa, a przyszłość stała otworem.
Kiedy sam dostałem prawo jazdy, nierzadko zdarzało mi się, że w środowe wieczory po pośpiesznym przejrzeniu prac domowych zjeżdżałem o siódmej ze wzgórz do West Hollywood, żeby posłuchać debiutanckiego programu Psychedelic Furs w klubie Whisky a Go Go. Nie pytałem matki o pozwolenie na wyjście do klubu (moi rodzice byli już wtedy w separacji), bo takie wyjście w środku tygodnia stało się dla mnie czymś zupełnie zwyczajnym. Dawałem jej tylko znać, że będę z powrotem przed północą, ulatniałem się z domu i jechałem pustymi kanionami do wtóru Missing Persons albo Doorsów, zjeżdżałem z Sunset Boulevard i zostawiałem auto przy North Clark Street, płacąc uprzednio pięć dolarów parkingowemu. Drzwi do Whisky otwierał mi lipny dowód (czasami nikt go nawet nie sprawdzał), pytałem rastafarianina przy barze, czy nie wie, gdzie mogę zdobyć trochę kokainy, a ten zwykle wskazywał platynowego blondyna w głębi sali. Podchodziłem do niego, dawałem porozumiewawczy znak i wsuwałem mu zwitek gotówki, po czym wracałem do baru zamówić whiskey sour – mój ulubiony licealny drink – i czekałem, aż koleś wstanie, pójdzie i zajrzy na chwilę do biura menadżera, żeby wrócić z niewielką paczuszką. Później ruszałem w górę kanionów, przemierzałem Mulholland Drive – wszystko było opustoszałe, ja na haju, z goździkowym papierosem w ustach – zjeżdżałem w dół Laurel Canyon i jeździłem sobie po dzielnicach rozpościerających się wzdłuż Ventura Boulevard. Zaczynałem od Studio City, potem powoli snułem się po Valley Vista Boulevard przez pogrążone w ciemności Sherman Oaks, docierałem do Encino, mijałem je, wjeżdżałem do Tarzany. Jeździłem bez celu, mając po bokach pogrążone w mroku domy, które równą linią układały się w te przedmieścia. Słuchałem sobie Kingsów i jechałem, dopóki nie przyszedł czas wracać na Mulholland Drive. Wybierałem wtedy albo Ventura Boulevard, albo sto jedynkę, z której zjeżdżałem na Van Nuys, a stamtąd na Beverly Glen Boulevard. Niekiedy podczas powrotu dostrzegałem zielony poblask oczu kojota złapanego w blask przednich świateł mojego mercedesa, kojot rzucał przelotne spojrzenie i wracał do grasowania po rubieżach Mulholland Drive. Czasem kojotów była cała wataha i musiałem zatrzymywać samochód, czekając, aż znów złapią trop i zejdą z drogi. Każdego poranka po takiej nocy, nieważne, jak długo by trwała, byłem w stanie wstać i kilka minut przed początkiem pierwszej lekcji dotrzeć na szkolny parking, porządnie ubrany w szkolny mundurek. Nigdy nie dokuczały mi ani kac, ani zmęczenie, czułem się tylko przyjemnie pobudzony.
*
JEŚLI WIOSNĘ I LATO 1981 ROKU uznać za rajski sen, to wrzesień i związane z nim zjawienie się Roberta Mallory’ego oznaczały tego snu koniec – ogarnęło nas poczucie, że skrada się coś innego, mroczne prawidłowości zaczęły wychodzić na jaw, a my po raz pierwszy dostrzegliśmy nowe rzeczy, jakbyśmy usłyszeli nieodbieralne wcześniej sygnały. Nie chcę tu rysować bezpośrednich powiązań między pewnymi szczególnymi wydarzeniami a przybyciem Roberta Mallory’ego wraz z końcem rajskiego lata osiemdziesiąt jeden, ale tak się złożyło, że ów fakt zbiegł się z chwilą, kiedy nasze miasto zaczęło nieśpiesznie staczać się w obłęd. Zupełnie jakby dał o sobie znać jakiś inny świat, nadający temu, który znaliśmy i uznawaliśmy za pewnik, nowe, mroczniejsze barwy.
Dam przykład, w owym czasie domy w niektórych dzielnicach wzięli sobie na cel członkowie pewnej sekty i zaczęli je uważnie obserwować. Ich zamiary były trudne do ustalenia. Początkowo jakiś blady hipis pojawiał się na skraju podjazdu, mamrotał coś do siebie, jego krok z nagła zamieniał się w krótki powłóczysty taniec, ale później, już w grudniu, sekta, do której należeli owi hipisi, po całym mieście popodkładała materiały wybuchowe. W wieczór poprzedzający Święto Dziękczynienia na dachu domu towarowego Neiman Marcus w Beverly Hills pojawił się niespodziewanie snajper, a alarm bombowy wymiótł wigilijnych gości z restauracji Chasen’s. Równie niespodziewanie dowiedzieliśmy się o nastolatku z Pacific Palisades, który wmówił sobie, że opętał go „diabelski duch”, oraz o przeprowadzonych na nim przez dwóch księży skomplikowanych egzorcyzmach, które o mało chłopaka nie zabiły – podczas rytuałów opętanemu krwawiły oczy, ogłuchł na jedno ucho, dostał zapalenia trzustki i połamał cztery żebra. Oto nagle pięcioro studentów UCLA pochowało żywcem swojego uniwersyteckiego kolegę, wszystko pod wpływem fencyklidyny, w akademiku, na imprezie, która w beznamiętnej relacji świadka „trochę się wymknęła spod kontroli”. Mężczyzna o mało nie zginął i w śpiączce wylądował w wyciemnionej szpitalnej sali w jednym z budynków uczelnianego Medical Plaza. Oto nagle na różne zakątki miasta spadła plaga pająków. Bohaterką najbarwniejszej historii tamtej jesieni była jednak mutantka – potwór, ryba wielkości niewielkiego samochodu wyłowiona z oceanu w okolicach Malibu. Zwierzę było szarobiałego koloru upstrzone plamami srebrzystopomarańczowych łusek i miało szczęki godne rekina, choć rekinem bynajmniej nie było, a kiedy rybacy owego stwora wypatroszyli, znaleźli w jego wnętrzu dwa zaginione od pewnego czasu psy, połknięte w całości.
No i wreszcie pojawił się sam Trawler.
Już od jakiegoś roku dochodziło do przeróżnych włamań, napaści, wreszcie zniknięć, a wtedy, w 1981 roku, odnaleziono ciało drugiej z zaginionych nastolatek – pierwsze odkryto jeszcze w 1980 roku – i połączono to w końcu z włamaniami do domów. Wszystkie te rzeczy wydarzyłyby się pewnie i bez Roberta Mallory’ego, ale nie mogę ignorować faktu, że jego zjawienie zbiegło się w czasie z osobliwym zmrocznieniem, któremu stopniowo uległy nasze życia. Inni tak zrobili, na własną zgubę. Czy to za sprawą pecha, czy nieszczęsnej czasowej zbieżności, wszystkie te wydarzenia po prostu się ze sobą wiązały i choć to nie Robert Mallory był snajperem z dachu domu towarowego, i to nie po jego telefonie opustoszała restauracja, i choć nie miał związku z brutalnymi egzorcyzmami w Pacific Palisades, ani nie zbliżył się do akademika w Westwood, gdzie ofiarę głupiego zakładu wrzucono w grobowy dół, to właśnie jego obecność, przynajmniej dla mnie, zrosła się ze wszystkimi tymi zdarzeniami. Każda koszmarna historia tamtej jesieni, wszystko, co wnosiło w naszą społeczną bańkę mrok, którego wcześniej nie dostrzegliśmy, miało związek z nim.
*
TYDZIEŃ TEMU na portalu classmates.com zamówiłem sobie kopię albumu absolwentów, a zarazem kroniki szkolnej mojej Buckley School z 1982 roku. Kosztowało mnie to dziewięćdziesiąt dolarów i cztery dni czekania na nadaną FedExem przesyłkę. Kiedy książka trafiła do mojego mieszkania na Doheny Road, przypomniałem sobie, czemu dotąd nie miałem własnego egzemplarza: nie chciałem wspominać rzeczy, które przydarzyły się mnie i moim straconym przyjaciołom. Pamiątkową księgę naszego rocznika zatytułowaliśmy Kadry, a jej redaktorką była koleżanka z klasy, która została później znaną hollywoodzką producentką. Jej pomysł sprawił, że rok szkolny 81/82 opowiedzieliśmy w filmowej stylizacji: po całym albumie rozrzucono fotosy z filmów, wszelkich, od Przeminęło z wiatrem po Zwyczajnych ludzi, co z perspektywy czasu wydaje mi się zabiegiem przesadnie frywolnym i beztroskim, jak malowanie szminką ust maski pośmiertnej. Kiedy powoli przewracałem strony rozdziału „Absolwenci”, w którym każdy z nas dostał ku pamięci całą osobną stronę, gdzie mógł podziękować rodzicom, umieścić zdjęcia przyjaciół i cytaty – w ogóle zaprojektować przestrzeń stronicy, żeby najlepiej oddawała to, kim, jak się nam wówczas wydawało, jesteśmy, pozwalała opowiedzieć najlepsze wersje siebie – uparcie powracała do mnie myśl, że z sześćdziesięciu osób z rocznika 1982 po pięciu nie było już wówczas śladu. Poszczególnym osobom z tej piątki nie udało się dotrwać do końca z bardzo różnych powodów, ale przed samym faktem nie dało się uciec: nie mogłem go wymazać ani udawać, że to nieprawda. Poumieszczano nas w książce w porządku alfabetycznym, a ja po łyknięciu ginu ze szklanki z pewnym wahaniem zacząłem przewracać kartki do miejsc, gdzie każde z tej piątki powinno się znaleźć. Zauważyłem, że ich po prostu tam nie ma – istnieli w pierwszym tygodniu września, ale z tego rozdziału ich wymazano. Zamiast tego trójka z nich trafiła do sekcji pośmiertnych wspomnień, mieszczącej się na samym końcu książki.
JESIEŃ 1981
PAMIĘTAM, ŻE DZIAŁO SIĘ TO W 1981 ROKU, niedzielnego wrześniowego popołudnia przed Labor Day, nasz ostatni rok w szkole miał się zacząć tuż po nim, we wtorkowy poranek ósmego września. Pamiętam też, że stadnina Windover Stables mieściła się na stromym zboczu wspinającym się ponad Malibu, a Deborah Schaffer trzymała w niej swojego nowego konia imieniem Spirit, bo stadnina posiadała dwadzieścia obszernych stajni, które można było wynajmować na kwaterunek dla zwierząt. Pamiętam też, że jechałem wtedy autem sam. Podążałem śladem Susan Reynolds i Thoma Wrighta, którzy kabrioletem Thoma – chevroletem corvette – mknęli po Pacific Coast Highway. Powietrze było wilgotne, ocean migotał tuż obok, a my dotarliśmy wreszcie do zjazdu, który miał nas zaprowadzić w kierunku stadniny. Pamiętam też, że wijąc się tą drogą za autem Thoma, słuchałem zespołu The Cars, piosenki Dangerous Type – zrobiłem swoją własną składankę, były na niej też kawałki Blondie, The Babys i Duran Duran – dotarliśmy wreszcie do stadniny, zaparkowaliśmy obok lśniącego nowością bmw Deborah, jej samochód był jedyny na parkingu, zameldowaliśmy się w recepcji i zadrzewioną alejką doszliśmy do miejsca, gdzie Debbie prowadziła Spirita za lejce po opustoszałej ujeżdżalni – byli już po przejażdżce, ale koń wciąż miał na sobie siodło, a ona strój do jazdy. Widok konia wywołał we mnie szok – pamiętam, że zadrżałem mimo popołudniowego skwaru. Spirit zastąpił konia odesłanego w czerwcu na emeryturę.
– Cześć – powitała nas Debbie swoim płaskim, wypranym z emocji głosem. Pamiętam, że brzmiał jak wydrążony, był jak stłumione echo w pustce, która nas otaczała.
Za zadbanymi stajniami, które pomalowano na biało i na sosnowy odcień zieleni, rozciągał się las i ten las zasłaniał widok na Pacyfik, dało się dostrzec wyłącznie ułomki szklistego błękitu, całość zdawała się ukryta i zastygła, wszystko trwało w bezruchu, jakby zamknięto nas pod wielką plastikową kopułą. Pamiętam też, że dzień był bardzo gorący i czułem się niejako przymuszony do odwiedzenia stadniny, w końcu tego lata Debbie została moją dziewczyną – tego się ode mnie oczekiwało, choć sam niekoniecznie pragnąłem tego doświadczać. Poddawałem się jednak biegowi wydarzeń. Nawet jeśli wolałem zostać w domu i pracować nad powieścią, którą wtedy pisałem, to jako siedemnastolatek pragnąłem też podtrzymywać określone pozory.
Pamiętam, że Thom, zbliżając się do konia, powiedział:
– Wow.
Jak wszystko, co robił Thom, brzmiało to szczerze, ale było równocześnie płytkie – płaskie jak intonacja Debbie – zupełnie jakby Thom nie miał w żadnej sprawie żadnego zdania: wszystko było cool, wszystko było spoko, wszystko było umiarkowanym wow. Susan wymamrotała coś na znak zgody, ściągając przeciwsłoneczne wayfarery.
– Cześć, przystojniaku – przywitała mnie Debbie, dodając całusa w policzek.
Pamiętam, że próbowałem wpatrywać się w zwierzę z podziwem, ale tak naprawdę nie chciałem, żeby ten koń w ogóle zaprzątał moje myśli – tymczasem zwierzę było czymś tak wielkim i żywym, że wprawiło mnie w osłupienie. Z bliska Spirit był zjawiskowy, bez wątpienia wywarł na mnie wrażenie – zdawał się aż za wielki, złożony z samych mięśni, był jak groźba – pomyślałem, że mógłby mi coś zrobić, choć koń był zupełnie spokojny i pozwalał głaskać się po bokach. Pamiętam, że byłem świadomy tego, że Spirit jest kolejnym przejawem bogactwa Debbie i wynikającej z tego beztroski. Koszty kwaterunku i opieki nad zwierzęciem musiały być astronomiczne, myślałem, a przecież nie było wiadomo, czy jeździectwo naprawdę interesowało tę siedemnastoletnią dziewczynę, jak bardzo ją interesowało i czy ta pasja miała być czymś długotrwałym. To była jednak kolejna rzecz, której to ja nie wiedziałem o Debbie. Choć chodziliśmy razem do szkoły od piątej klasy, nie zwracałem na to dotąd uwagi i dopiero odkrywałem, że od zawsze interesowała się końmi. Właśnie tamtego lata przed ostatnim rokiem w liceum, kiedy zostałem jej chłopakiem, zobaczyłem, że na półkach w jej sypialni roi się od wstęg, pucharów i zdjęć z najróżniejszych imprez jeździeckich. Od zawsze bardziej interesował mnie ojciec Debbie, Terry Schaffer, niż ona sama. W 1981 roku Terry Schaffer miał trzydzieści dziewięć lat i już był potwornie bogaty – większość majątku zdobył dzięki kilku filmom, które stały się kasowymi hitami, dwa z nich z zupełnie niewytłumaczalnych powodów. Terry Schaffer był jednym z najbardziej szanowanych i pożądanych producentów w mieście, miał dobry gust – a przynajmniej coś, co w Hollywood uważało się za dobry gust – dwukrotnie nominowano go do Oscara i nieustannie składano mu propozycje szefowania różnym studiom filmowym, co go zupełnie nie interesowało. Terry był również gejem – nie otwarcie, dyskretnie – oraz mężem Liz Schaffer, która była tak nieodwracalnie zagubiona w posiadanym przywileju i odczuwanym bólu, że zastanawiałem się czasami, czy w ogóle zdawała sobie sprawę z homoseksualności Terry’ego. Deborah była ich jedynym dzieckiem. Terry zmarł w 1992 roku.
*
THOM ZADAWAŁ DEBBIE ogólne pytania dotyczące konia, a Susan rzuciła mi krótkie spojrzenie i uśmiech – przewróciłem oczami, nie na Thoma, ale z powodu całej tej nie-sytuacji. Susan odwzajemniła przewrócenie oczami i nawiązało się między nami porozumienie, które nie obejmowało naszych życiowych partnerów. Po głaskaniu i podziwianiu konia nie mieliśmy już żadnego powodu, żeby tak stać. Pamiętam, że pomyślałem: i po to jechałem taki szmat drogi do Malibu? Żeby sobie popatrzeć na durnego, nowego konia Debbie i żeby go pogłaskać? I pamiętam, że sterczałem tak z poczuciem niezręczności, i jestem pewien, że ani Thom, ani Susan tak się nie czuli: oboje niemal nigdy nie byli poirytowani, nic nigdy nie wyprowadzało z równowagi takiego Thoma i takiej Susan, wszystko przyjmowali ze spokojem, a Susan przewróciła oczami wyłącznie po to, aby mnie udobruchać. Ale i tak byłem jej za to wdzięczny. Debbie delikatnie ucałowała mnie w usta.
– Wpadniesz potem do mnie? – spytała.
Moją uwagę przyciągała szeptana rozmowa Thoma i Susan, więc dopiero po chwili skupiłem się na pytaniu Debbie. Pamiętałem, że tamtego wieczoru zaprosiła znajomych do siebie do domu w Bel Air, więc uśmiechnąłem się naturalnie na znak zgody.
– Tak, jasne.
Następnie, jak na zawołanie, jakby wszystko było już przećwiczone, Thom, Susan i ja ruszyliśmy do naszych samochodów, a Debbie odprowadziła Spirita do stajni w towarzystwie kogoś z obsługi stadniny, człowieka ubranego w białe dżinsy i wiatrówkę. Jechałem po autostradzie w ślad za Thomem i Susan, skręciłem za nimi w lewo na Sunset Boulevard, a ta droga zaprowadziła nas aż do wschodniej bramy wjazdowej na osiedle Bel Air. Ze składanki leciała piosenka, którą lubiłem, choć nigdy bym się do tego nie przyznał – Timefor Me to Fly grupy REO Speedwagon – była to ckliwa ballada o nieudaczniku, który zdobywa się na odwagę, żeby powiedzieć swojej dziewczynie, że to koniec. Dla mnie siedemnastoletniego to była piosenka o przemianie, a jej słowa: I know it hurts to say goodbye, but it’s time for me to fly… – Wiem, że pożegnanie boli, ale przyszedł na mnie czas, muszę odlecieć… miały dla mnie wtedy, wiosną i latem 1981 roku, kiedy ten utwór polubiłem, dodatkowe znaczenie. Piosenka opowiadała o porzucaniu jednego świata i przenoszeniu się do innego, a właśnie tego wówczas doświadczałem. Zapamiętałem tamtą wizytę w stadninie nie z uwagi na to, co się wówczas wydarzyło – w końcu razem z Thomem i Susan pojechaliśmy do Malibu tylko po to, żeby obejrzeć konia – ale dlatego, że po tamtym południu nastąpił wieczór, kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy imię i nazwisko nowego ucznia, który miał do nas dołączyć na ostatni rok nauki w Buckleyu: Robert Mallory.
*
THOM WRIGHT I SUSAN REYNOLDS chodzili ze sobą od dwóch lat, od dziesiątej klasy, a teraz stali się najpopularniejszymi ludźmi nie tylko w naszej klasie, ale też w całej szkole. Zajęli miejsce Katie Choi i Brada Foremana, którzy skończyli Buckleya w czerwcu. Powody były oczywiste: Thom i Susan byli nienachalnie urodziwi i do cna amerykańscy, mieli ciemnoblond włosy, zielone oczy, wieczną opaleniznę – w tym, że oboje nieuchronnie grawitowali w swoim kierunku, była jakaś wewnętrzna logika, a potem już wszędzie pojawiali się jako coś jednego, właściwie cały czas spędzali razem. Oboje pochodzili z bogatych rodzin Los Angeles, z tym że rodzice Thoma byli po rozwodzie, jego ojciec przeprowadził się do Nowego Jorku. Wyprawy na Manhattan w odwiedziny do ojca były jedynym momentem, kiedy Thom nie znajdował się tuż obok Susan. Byli w sobie zakochani przez jakieś dwa lata, aż do tamtej jesieni 1981 roku, kiedy jedno się odkochało, co wprawiło w ruch całą sekwencję straszliwych wydarzeń. Byłem zauroczony obojgiem, choć żadnemu z nich nie przyznałem się nigdy, że to były prawdziwe miłości.
Byłem najbliższym (męskim) przyjacielem Susan, odkąd poznaliśmy się w Buckleyu w siódmej klasie, i pięć lat później, na progu ostatniego roku szkoły, wydawało się, że wiem już o niej wszystko: kiedy ma miesiączkę, jakie ma problemy z matką, poznałem każdą jej wyimaginowaną krzywdę, każdy brak, który wydawało jej się, że odczuwa, wiedziałem o chłopakach z klasy, w których podkochiwała się przed Thomem. Ona z kolei do pewnego stopnia zdawała sobie sprawę, że potajemnie się w niej kocham, ale nawet w chwilach dużej bliskości nic nigdy nie powiedziała. Czasami tylko droczyła się tak ze mną, kiedy zwracałem na nią zbyt dużą uwagę lub poświęcałem jej uwagi za mało. Schlebiało mi, że ludzie uważali nas za parę i w sumie nie próbowałem powstrzymywać plotek na nasz temat do momentu, kiedy na arenę wkroczył Thom. Susan Reynolds była modelowym przykładem fajnej południowokalifornijskiej dziewczyny, i to już kiedy miała trzynaście lat, długo przed tym, zanim zaczęła prowadzić kabriolet bmw i być na nieustannym delikatnym haju, a to po marihuanie, a to po valium, a to po połowie tabletki quaalude’a (nie traciła przy tym na funkcjonalności – była bez wysiłku wzorową uczennicą). Była wzorcowa, jeszcze zanim zaczęła zadziornie nosić okulary słoneczne modelu wayfarer, chodząc w nich po zadaszonych wykładanych lastryko ścieżkach z klasy do klasy, aż jakiś nauczyciel kazał jej okulary zdjąć – chyba każda osoba ucząca się w Buckleyu posiadała parę markowych okularów przeciwsłonecznych, jednak nie wolno nam było ich zakładać na kampusie z wyjątkiem parkingu i szkolnego kompleksu sportowego Gilley Field. W siódmej i ósmej klasie Susan zwierzała mi się chyba ze wszystkiego, a ja, choć nie odwzajemniałem takiej otwartości, opowiedziałem jej o sobie bardzo dużo rzeczy, których nikt inny nie wiedział. Miało to jednak granice. Były sprawy, o których bym jej za nic nie powiedział.
Z każdym kolejnym rokiem Susan Reynolds umacniała swoje panowanie, bo była de facto królową naszej klasy: była piękna, wyrafinowana, intrygująco bezproblemowa, aura swobodnej seksualności otaczała ją, jeszcze zanim zostali z Thomem parą – i to bynajmniej nie dlatego, że była rozwiązła; tak naprawdę jej pierwszy raz był właśnie z Thomem, nie uprawiała wcześniej seksu z nikim innym – ale uroda Susan intensyfikowała nam wszystkim samo zjawisko jej seksualności. Thom zdecydował się na jeden krok więcej niż inni. Aura seksualna Susan stała się zresztą wyraźniejsza, odkąd zaczęli ze sobą chodzić, kiedy już wszyscy wiedzieli, że się ruchają. Choć czuło się to już wcześniej; no bo nawet jeśli na początku, w pierwszych tygodniach jesieni 1979 roku, jeszcze się nie ruchali, pozostawało pytanie: jak dwoje tak urodziwych nastolatków może się nie ruchać? We wrześniu 1981 roku wciąż byliśmy z Susan blisko i myślę, że w pewnych sprawach byłem jej bliższy niż Thom – choć łączyła nas, oczywiście, inna relacja – między nimi panowała już wtedy delikatna ostrożność, nie dotyczyła ona niczego szczególnego, był to raczej objaw generalnie nie najlepszej kondycji. Susan była z Thomem od dwóch lat i dopadła ją niesprecyzowana, ale zauważalna nuda. Zazdrość, którą wcześniej budzili i która niemal mnie złamała, rozeszła się tamtej jesieni po kościach.
*
THOM WRIGHT, PODOBNIE JAK SUSAN REYNOLDS, pojawił się w Buckleyu w siódmej klasie po przenosinach z Horace Mann Junior High. Jego rodzice rozwiedli się, gdy był w dziewiątej klasie, on zamieszkał z matką w Beverly Hills, a jego ojciec przeprowadził się na Manhattan. Thom był od zawsze uroczym chłopcem – bez wątpienia najsłodszym gościem w naszej klasie, wręcz rozkosznym – ale dopiero latem 1979 roku po powrocie z lipcowo-sierpniowego pobytu u ojca w Nowym Jorku w jakiś niewyjaśnialny sposób stał się mężczyzną. Tamtego lata doszło do przemiany, urok i rozkoszność zbladły, a my zaczęliśmy patrzeć na Thoma inaczej – kiedy wróciliśmy we wrześniu zaczynać dziesiątą klasę, Thom nagle i otwarcie zrobił się erotyczny. Choć ja sam od zawsze seksualizowałem Thoma Wrighta, to wszyscy inni zdali sobie naraz sprawę, jak dobrze jest zbudowany. Linia jego szczęki wydawała się wyraźniejsza, włosy miał teraz krótsze – fryzura dość powszechna wśród uczniów Buckleya (głównie z uwagi na regulaminowe regulacje), tyle że Thom był w tym nawet stylowy, to był jego moment, sygnał męskości. Kiedy dostrzegłem go w szatni w pierwszym tygodniu po wakacjach, jak przebierał się przed wuefem (przez cały okres nauki w Buckleyu nasze szafki były obok siebie), wstrzymałem oddech. Widziałem niebudzący wątpliwości skutek treningów, jego klatka piersiowa, ramiona i brzuch posiadały formę, której nie miały jeszcze w końcu czerwca, wówczas po raz ostatni widziałem go w stroju kąpielowym na pool party w domu Anthony’ego Matthewsa. Dochodziła do tego jeszcze ta bladość świeżo umięśnionych ud i tyłka – w miejscu, które kąpielówki osłaniały od słońca podczas wakacyjnych weekendów na plażach w The Hamptons – kontrastująca z resztą opalonego ciała, zupełnie mnie to wszystko oszołomiło. Thom stał się ideałem nastoletniej piękności i, co było w nim jeszcze bardziej pociągające, zdawał się mieć to w nosie, nie zauważać, jakby był to po prostu dar, który otrzymał i tyle – żadnego śladu ego. Po wielokroć wyzbywałem się nadziei, że moje uczucia do Thoma Wrighta kiedykolwiek zostaną odwzajemnione, był w końcu rezolutnie heteroseksualny w sposób, w jaki ja nie byłem.
Moje nieśmiałe zauroczenie Thomem powróciłoby może w pierwszych tygodniach po jego powrocie z Nowego Jorku we wrześniu 1979 roku, ale on nagle związał się z Susan i tak bez żadnego wysiłku stworzyliśmy coś w rodzaju trójkąta. Kiedy następnej wiosny wszyscy dostaliśmy samochody, spędzaliśmy ze sobą weekendy, chodziliśmy do kina do Westwood, wylegiwaliśmy się na piasku w nadmorskim klubie Jonathan Beach Club w Santa Monica, włóczyliśmy się po Century City Mall, a mój crush i na Thoma, i na Susan okazał się do niczego nie prowadzić. Nie żeby Thom kiedykolwiek to zauważył. Z kolei Susan odnotowała moje uczucia, jestem tego pewien, wiedziała, że jej pożądam. Tom jednak był, powiem otwarcie, istotą generalnie dość nieświadomą – wielu rzeczy. Równocześnie była w nim intrygująca pustka, naraz atrakcyjna i kojąca, nie było w nim nigdy żadnego napięcia, był synonimem luzu, a nie brał nic nałogowo. Pod koniec trzeciej klasy liceum jedynym narkotykiem, który Thom lubił, był koks, do tego brał tylko kreskę lub dwie, kilka pociągnięć wystarczało mu na całą imprezę, no i nie pił, pomijając okazjonalną butelkę piwa Corona. Tak miło było z nim przebywać i tak łatwo godził się z dowolną opinią innych, że fantazjując o byciu z nim bliżej, często wyobrażałem sobie, że by się na to zgodził, przynajmniej do pewnego stopnia, nie odrzuciłby moich zalotów bez wcześniejszego pocałunku albo znaczącego przyciśnięcia ud na próżne pocieszenie. W niektórych bardziej wyszukanych fantazjach Thom wcale mnie nie odrzucał jako partnera i kończyło się to tak, że obaj byliśmy całkiem spoceni, bo w wyobraźni wyolbrzymiałem intensywność naszego seksu i marzyłem, że już po wszystkim całowałby mnie namiętnie, dysząc i cicho się śmiejąc, zdumiony przyjemnością, którą mu dałem; w sposób, który był poza zasięgiem Susan Reynolds.
*
TAMTEGO POPOŁUDNIA w Windover Stables nie pragnąłem wcale, żeby Debbie Schaffer pocałowała mnie na oczach Thoma i Susan, ale nie miałem też nic przeciwko. Debbie była rodzajem eksperymentu. Nie planowałem mieć dziewczyny podczas ostatniego roku w Buckleyu – no chyba że Susan Reynolds – a jednak na początku lata została nią Debbie i to w sposób nie do końca niewytłumaczalny. Byliśmy na którejś kolejnej imprezie u Anthony’ego Matthewsa, a Debbie zaczęła się ze mną całować na leżaku przy basenie. Byłem na quaaludzie, ona na koksie, była północ, z wnętrza domu dobiegało I Got You nowozelandzkiego Split Enz (I don’t know why sometimes I get frightened… – Nie wiem, czemu czasem zaczynam się bać…), a ja w tamtym czasie wciąż próbowałem skłonić siebie, żeby podobały mi się dziewczyny – jeszcze nie wyszedłem z tej fazy. Zgrały się wszystkie potrzebne okoliczności. Debbie przycisnęła się do mnie, a ja ku własnemu zdumieniu poszedłem za impulsem. Nie dbałem tu o pozory – ale jednak nie wyoutowałem się jako biseksualista, nie zamierzałem zwodzić żadnej dziewczyny ani żadnego chłopaka. Byłem dalece pasywny, a w historii z Debbie Schaffer, którą znałem od piątej klasy, po prostu poszedłem za tym, czego ona chciała tego lata. Pomyślałem sobie też, że mogłaby uzupełnić grupę złożoną ze mnie, Susan i Thoma, uczynić ją mniej bolesną dla mnie, a może szczęśliwie natchnąć jedno z pozostałej dwójki do zazdrości. Do tego ostatniego nigdy oczywiście nie doszło. Chciałem też być bliżej samej Debbie, bo mogło mnie to zbliżyć do jej sławnego ojca Terry’ego Schaffera, który zawsze mnie pociągał, a którego po tylu latach wciąż zupełnie nie znałem, choć z Debbie znaliśmy się jakby od zawsze.
Przed początkiem dziewiątej klasy w Debbie zaszła przemiana, z nieco dziwacznie wyglądającej dziewczyny, pyzatej, z aparatem na zębach i z włosami w kucyk – a zarazem odznaczającej się osobliwą pewnością siebie, a może wyłącznie przywilejem – przeobraziła się w rodzaj wyuzdanej fantazji nastoletniego chłopca. Piersi zrobiły jej się pełne i wydatne, nie marnowała więc żadnej okazji, żeby zaprezentować dekolt. Uczennicom Buckleya zabraniano go odsłaniać, białe bluzki mundurków miały być zapięte tak, aby nic nie było widać, ale wiele dziewczyn ignorowało tę zasadę w dziesiątej i jedenastej klasie, a ewentualne pobłażanie zależało od tego, który dorosły spoglądał – reguły były plastyczne. Debbie miała zachwycające nogi, długie, opalone i wydepilowane, a oksfordki, które nosiła razem z białymi skarpetami za kostkę, nadawały jej nieco fetyszystycznego wyglądu. Rąbek jej szarej szkolnej spódnicy znajdował się na najwyższej dopuszczalnej wysokości, która pozwala dostrzec górną część ud, a kiedy siadała, można było bez trudu wypatrzyć jasnoróżowe majtki, które uwielbiała. W ostatniej klasie jej włosy nabrały odcienia platyny, na wzór wokalistki Blondie. Jeśli chodzi o makijaż, był zabroniony u młodszych dziewcząt (akceptowano użycie błyszczyka), ale już w jedenastej i dwunastej klasie zezwalano na jego dyskretną formę, więc dziewczyny często używały na co dzień stonowanego koloru. Debbie jednak nosiła wyzywającą pomadkę w kolorze jaskrawego różu lub krwistej czerwieni, mimo że często któreś z nauczycieli albo jeden z naszych dyrektorów, doktor Croft, kazali jej ją wytrzeć. Susan nie robiła niemal żadnego makijażu, bo Thom tego nie lubił.
*
NAWET JAKO PARA Thom i Susan wydawali mi się czymś dużo bardziej wyrazistym niż wszystko inne w owej minimalistycznej epoce, która trwała w najlepsze w 1981 roku, czerpiąc inspirację z new wave’u i punku – odrętwienie i obojętność były formą zasadniczego sprzeciwu wobec kiczu lat siedemdziesiątych, wszystko zrobiło się czystsze, ostrzejsze i kanciaste. Oni dwoje stanowili z kolei echo dalekiej epoki i to mimo bycia bardzo na bieżąco i na pozór zupełnie spontanicznie hip – nierzadko zachowywali się jak król i królowa szkolnego balu, jak wyjęci z filmu z wczesnych lat sześćdziesiątych: szczęśliwi, beztroscy i wolni od problemów. W pewnej chwili domyśliłem się jednak – było to późną wiosną 1981 roku, niemal dwa lata od chwili, gdy zaczęli ze sobą chodzić – że Thom jest szczęśliwszy od Susan. Któregoś dnia, tuż przed końcem przedostatniej, jedenastej klasy, kiedy w buckleyowskich mundurkach spacerowaliśmy z Susan we dwójkę po Westwood – Thom był na koszykarskim treningu – wyznała mi:
– Thom nie jest w sumie głupi…
Powiedziała to ot z niczego, bez kontekstu i nie wiedziałem, jak zareagować, po prostu na nią spojrzałem. Taka była prawda: stopnie miał dobre, dbał o to – nie miał wyjścia przy wszystkich sportach, w które grał, i to ze świetnymi wynikami: football amerykański, koszykówka, piłka nożna, baseball, lekkoatletyka – czytał książki i zachwycał się nimi (w drugiej klasie zbliżyło nas do siebie uwielbienie do Wielkiego Gatsby’ego i Zaś słońce wschodzi). Stał się też niemal tak wielkim kinomanem jak ja, często towarzyszył mi w wyprawach do niszowych kin w rodzaju Nuart, gdzie tłumaczyłem mu różnice między dobrym a złym Robertem Altmanem i uczyłem, dlaczego Brian De Palma jest tak ważnym reżyserem.
– Ale Thom potrafi być… – zaczęła i sama siebie powstrzymała.
Pamiętam, że starannie dobierała kolejne słowa, staliśmy przed wejściem do sklepu Postermat, decydując, czy zajść. Pamiętam, że w kinie Bruin, mieszczącym się tuż obok, grali Odległy ląd, którego akcję umieszczono na jednym z księżyców Jowisza.
– Może nie ciemny… – powiedziała i zrobiła pauzę. – Ale wyzbyty zainteresowania.
Cóż, Thom nie musi, odpowiedziałem żartem. Jest seksowny,z bogatej rodziny, Thom da sobie radę, niezależnie, czy jest głupi, czy nie. Co ona właściwie chciała mi powiedzieć?
Susan posłała mi zdziwione spojrzenie, najwyraźniej zaniepokojona, że tak żarliwie protestuję przeciwko czemuś tak niewinnemu i ogólnemu.
– Ty też bynajmniej nie jesteś nieseksowny, Bret – powiedziała Susan, kiedy nieśpiesznie snuliśmy się chodnikiem. Machałem żółtą torbą Tower Records (w niej Squeeze z ich East Side Story, płyta Kim Carnes z Bette Davis Eyes) i starałem się być zupełnie nonszalancki, mówiąc:
– Ale nie jestem Thomem.
Zirytowało ją to.
– Boże, brzmisz, jakbyś chciał się z nim umówić.
– Umówić? – Uśmiechnąłem się. – A jest taka możliwość?
Żartowałem, ale chciałem ją też sprawdzić. Susan spojrzała na mnie, początkowo nieśmiało i z uśmiechem, w przeciwsłonecznych wayfarerach i z ustami lekko pociągniętymi błyszczykiem o smaku gumy balonowej, a potem powiedziała serio:
– Nie, nie wydaje mi się. Nie, nie ma.
Sposób, w jaki odpowiedziała, ta nadana mimochodem ostateczność zirytowały mnie.
– Jezu, Susan, żartowałem – powiedziałem, choć nie była to prawda.
Susan nic nie odpowiedziała, minęliśmy skrzyżowanie z Broxton, wciąż na mnie patrzyła, choć nie mogłem dostrzec jej spojrzenia zza czarnych szkieł – próbowała coś odkryć.
– Skąd wiesz, że Thom by nie chciał? – spytałem.
W końcu westchnęła i powiedziała:
– Och, Bret, chcę, żebyś był szczęśliwy. Naprawdę. Dochowam twojej tajemnicy.
Roześmiałem się i rzuciłem:
– Nie znasz moich tajemnic.
Ale przecież na każdym kroku odnajdowaliśmy brakujące elementy układanki, odkrywaliśmy tajemnice, a ja miałem ich niemało i w tamtej chwili zastanawiałem się, które Susan zna, które odkryła, a które wciąż pozostają przed nią zakryte.
*
WSZYSTKO PRZYSPIESZA, kiedy w wieku lat szesnastu dostajesz pierwszy samochód: zyskujesz niezależność, która wcześniej nie była ci dana, możesz samodzielnie dać sobie radę albo tak ci się przynajmniej wydaje (to iluzja). My wtedy też zrobiliśmy się starsi i jeśli nie mieliśmy rodzeństwa – a co dziwne, żadne z nas nie miało, ani Thom, ani Susan, ani Deborah, ani Matt Kellner, ani ja – nasi rodzice poczuli się zachęceni do dłuższych godzin pracy albo podróży bez wcześniejszych ograniczeń, celem wielu z tych wyjazdów były zagraniczne plany filmowe, ale też fikuśniejsze wakacje. Dorośli zostawiali za sobą puste domy w Bel Air, Beverly Hills, Benedict Canyon i na klifach, wśród których wił się Mulholland Drive, i w Malibu, a my w przedostatnim roku nauki robiliśmy z tego użytek. Dzięki nowej autonomii i zdobytej mobilności mogliśmy odwiedzać domy znajomych, kiedy tylko chcieliśmy, mogliśmy pod wpływem dowolnego kaprysu przesiadywać w jednym z klubów przy plaży, a niektórzy z chłopaków otwarcie kupowali pornosy na stoiskach w Sherman Oaks i Studio City albo jeździli do West LA, albo do Hollywood, aby zamachać fałszywym dowodem i nabyć świerszczyka lub kasetę wideo.
Zaczęliśmy również bywać w The Odyssey, otwartym dla wszystkich klubie nocnym przy Beverly Boulevard przy rogu La Cienega. Nie podawano tam alkoholu, ale kto wiedział, gdzie szukać, mógł zdobyć quaalude’a, trawę albo niewielkie torebeczki kokainy. The Odyssey miało jeszcze, przynajmniej dla mnie, ten dodatkowy urok, że pojawiali się tam geje, choć sam klub był ostentacyjnie hetero, a odwiedzający go dorośli geje byli starsi, niżbym chciał. Niemniej to tam znalazłem się w ich bezpośredniej bliskości i było to dość ekscytujące, choć nie wykonałem w tym kierunku żadnego ruchu, tylko tańczyłem z Thomem, Susan i Jeffem, a czasem też z Debbie i Anthonym, i z wieloma innymi osobami, które przesiadywały tam w weekendy do drugiej lub trzeciej w nocy. Skoro bowiem nasi rodzice byli tej wiosny przeważnie nieobecni, mogliśmy wracać do domów, o której chcieliśmy, spać do późna, a potem wszystko powtarzać – mogliśmy sobie na to pozwolić właśnie za sprawą samochodów.
*
NIE MUSIELIŚMY RÓWNIEŻ POLEGAĆ na naszych rodzicach w sprawach podwózek do Westwood Village, gdzie spotykaliśmy na dwa, trzy, a nawet cztery (jeśli czuliśmy akurat po temu ambicję) seanse filmowe. Tak spędzaliśmy soboty, nadrabiając wszystkie piątkowe premiery kinowe – w każdy weekend skład towarzyski ewoluował pod wpływem samych filmów i tego, co kto akurat chciał oglądać, zwykle byłem ja, Thom, Jeff i Anthony, czasem Kyle i Dominic. Decyzję podejmowaliśmy w sobotnie poranki na drodze wielu równoległych rozmów telefonicznych, uważnie studiując rubrykę Co jest grane w „Los Angeles Timesie” (w 1981 roku to był jedyny sposób, żeby się dowiedzieć, co grają i gdzie). Po pewnym czasie mieliśmy dokładny plan dnia dla całej ekipy, dzięki któremu dziewczyny wiedziały, gdzie nas znajdą po kinie. Dziewczyny nie były zwykle specjalnie zainteresowane dwoma czy trzema seansami popołudniowymi, na które się wybieraliśmy, i dołączały do nas dopiero na lekką kolację, zwykle sushi w regularnie odwiedzanej przez nas knajpie w połowie drogi między Le Conte Avenue a Village Theater, gdzie chodziliśmy na ostatni seans wieczoru.
Chłopaki zaczynały dzień od wspólnego lunchu w okolicach południa – naszym ulubionym miejscem było Yesterdays z ich kanapką Monte Christo, czasami jednak wsiadaliśmy z ulicy wprost do windy, żeby zjechać do Good Earth, modnej ekskluzywnej restauracji serwującej zdrowe jedzenie, piliśmy tam z ogromnych szklanek cynamonową ice tea i jedliśmy sałatki; kiedy indziej wciskaliśmy się w jeden z czerwonych boksów w Hamburger Hamlet, gdzie po zakupie biletów do kina Bruin zajadaliśmy się patty meltsami. Kolacje zjadaliśmy czasami w Chart House albo w klasycznie włoskiej restauracji Mario’s, a przerwy między filmami spędzaliśmy, grając w Space Invaders albo Pac-Mana w Westworld Arcade, albo przeglądaliśmy asortyment Postermata z głosami girlsbandów z lat sześćdziesiątych w tle; czasami sprawdzaliśmy, jakie nowe albumy mają w Tower Records lub Wherehouse, wreszcie kartkowaliśmy tanie wydania w miękkiej okładce w którejś z wielkich księgarni, którymi usiana była dzielnica – w 1981 roku było tych księgarni pięć lub sześć, dziś nie ma żadnej. Wieczór kończyliśmy w Ships, kawiarni w stylu retro przy Wilshire Boulevard na samym skraju Westwood Village, z dachem w kształcie bumerangu i radioaktywnym neonowym szyldem. Zamawialiśmy tam cole i waniliowe milkshaki, paliliśmy goździkowe papierosy, na każdym stole była popielniczka i osobny toster. Zostawaliśmy na mieście do północy i dłużej, po omacku korzystaliśmy z nowo zdobytej wolności, która stanęła przed nami otworem – w naszej grupie zadziałał mechanizm szybkiej dorosłości, chcieliśmy zostawić za sobą to, co wydawało nam się wtedy dusznym światem dzieciństwa. It’s time for me to fly…
*
PÓŹNYM MAJEM 1980 ROKU – dokładnie dwudziestego trzeciego maja – do kin weszło Lśnienie i chciałem je zobaczyć jak najszybciej.
Czytałem powieść, kiedy tylko wyszła w 1977 roku, już wtedy byłem gorącym wielbicielem Stephena Kinga. Jego dwóch pierwszych książek, Carrie i Miasteczka Salem, nauczyłem się właściwie na pamięć, Lśnienie potężnie mnie wystraszyło, miałem trzynaście lat: nawiedzony hotel Panorama, ojciec – alkoholik i furiat, opętany i sterowany przez mordercze miejscowe widma, narażony na niebezpieczeństwo przerażony syn, REDRUM / DROM, wycinane z żywopłotu zwierzęta, które ożywały. Książka mną zawładnęła i sprawiła, jako jedna z najważniejszych powieści, że chciałem zostać pisarzem. W rzeczywistości zabrałem się do pisania własnej powieści latem 1978 roku tuż po trzeciej lekturze Lśnienia. Późną wiosną 1980 roku wciąż nad tym pierwszym tekstem pracowałem, ale wkrótce porzuciłem go na rzecz innego, który dał ostatecznie początek mojemu debiutowi Less Than Zero („Mniej niż zero”).
Kiedy dowiedziałem się, że Stanley Kubrick przygotowuje pełną rozmachu adaptację Lśnienia, myślałem o tym bez przerwy – był to dla mnie najbardziej wyczekiwany film w życiu i uważnie przyglądałem się pełnej przeszkód produkcji (opóźnienia, bez końca powtarzane ujęcia, pożar niszczący główną dekorację, rosnące koszty). Nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek śledził powstawanie jakiegoś innego obrazu z większą uwagą – nawet adaptacje moich własnych powieści nie ekscytowały mnie tak bardzo jak to, co Kubrick zrobi z Lśnieniem. Oczekiwanie niemalże mnie paraliżowało. Pod koniec 1979 roku wypuszczono trailer; był prosty, niemal minimalistyczny, raptem jeden obraz – o jakże tęskno człowiekowi za zwiastunami, które nie streszczały trzyaktowej fabuły całego filmu – ujęcie windy w Panoramie, jej drzwi coś od środka próbuje rozepchnąć i otworzyć, wnętrze wypełnione jest krwią, która zaczyna się wylewać i w zwolnionym tempie kaskadą rusza w stronę widowni, uderza w kamerę, barwi jej oko czerwienią, na jej tle pojawiają się neonowoniebieskie filmowe napisy. Jesienią 1979 roku obejrzałem ten trailer wiele razy i niemal nie przestawałem o nim myśleć przez całe pierwsze półrocze 1980 roku. Zacząłem nawet odliczać dni – i godziny – do momentu, kiedy zobaczę cały film.
Nie mogłem się wybrać w dniu premiery, dwudziestego trzeciego, bo rano szkoła, a potem nie chciałem ruszać do Westwood w sam środek tłocznego piątkowego wieczoru. Zaplanowałem więc, że zobaczę go nazajutrz, w sobotę dwudziestego czwartego maja – chciałem zdążyć na pokaz o dziesiątej rano, bo wiedziałem, że będzie na nim mniej tłoczno niż na późniejszych seansach. Niespodziewanie pozostałe chłopaki upierały się przy pokazie o trzynastej w Village – w końcu chodziło o sobotę, chcieli pospać dłużej, dziesiąta to było za wcześnie. Przekonywałem Thoma i Jeffa, że później kolejki będą zbyt długie, przecież chodziło o pokazy specjalne w trzech jedynie kinach w całym Los Angeles, wszyscy się jednak wykręcili i obiecali spotkać się ze mną po filmie na lunch w często odwiedzanym przez nas miejscu, kanapkarni D.B. Levy’s przy Lindbrook Drive. Mieliśmy wybrać się potem na Imperium kontratakuje do Avco. Byłem rozczarowany – bardzo chciałem obejrzeć Lśnienie z Thomem – ale wcale nie mniej podekscytowany. Czekała mnie pierwsza samotna podróż do kina do Westwood, bez chłopaków. Czułem się niezwykle dorosły, kiedy tamtej soboty ruszyłem po Mulholland Drive w kierunku Beverly Glen w starym samochodzie ojca, podarowanym mi przez niego metalicznie zielonym mercedesie 450SEL, czterodrzwiowej kolubrynie, która zupełnie nie przypominała sportowego auta, o jakim marzyłem w wieku lat szesnastu.
*
ZATRZYMAŁEM SIĘ NA PARKINGU przy Broxton Avenue, niedaleko Village Theater, o dziewiątej trzydzieści – w czasie jazdy słuchałem składanki złożonej niemal w całości z piosenek z dwóch albumów Joego Jacksona (Look Sharp i I’m the Man) z dodatkiem kilku kawałków The Clash z London Calling i Armed Forces Elvisa Costello – ulżyło mi, kiedy pod kasą zastałem krótką kolejkę i dość szybko wpuszczono mnie do kina. Pamiętam, choć nie wiem, dlaczego akurat to, że miałem na sobie modną nową koszulkę od Ralpha Laurena, morskozieloną z markowym fioletowym znaczkiem gracza w polo na koniu, jeansy od Calvina Kleina i buty żeglarskie. Bilet kupowałem bez zdejmowania przeciwsłonecznych okularów. Lśnienie dostało rating R, tylko dla dorosłych, i bałem się trochę, że ktoś mnie wylegitymuje, choć miałem przy sobie rzadko używaną podróbkę dowodu. Miasto jednak generalnie żyło na luzie i dowód się nie przydał – cztery dolary, jedna osoba dorosła. Przypomniało mi to, że po raz pierwszy jestem w Westwood sam, poczułem się naprawdę dorosły i wszedłem do wielkiego holu – zostawiłem za sobą wielkie skrzydlate orły przycupnięte w połowie wysokości pięćdziesięciopięciometrowej wieży kina, która górowała nad alejami Broxton i Weyburn, a na szczycie miała neonowe logo wytwórni FOX świecące nocą na biało-niebiesko niczym strażnica lub latarnia morska – i drżałem w pełnym napięcia oczekiwaniu. Kupiłem sobie pudełko miętowych cukierków w czekoladzie i z jasnego lobby w stylu art déco ruszyłem w ciemność gigantycznej sali kinowej.
Nie było tak tłoczno, jak się obawiałem, ale była dopiero dziewiąta czterdzieści i wgapiwszy się w drapowane kurtyny przesłaniające panoramiczny, dający wrażenie głębi ekran do siedemdziesięciomilimetrowych taśm, pomyślałem, że widownia jeszcze się zapełni. Opisując to dzisiaj, nie mogę uwierzyć, że byłem pozostawiony sam sobie na całe dwadzieścia minut, że po prostu bezczynnie sobie siedziałem, myślałem o różnych rzeczach, o Thomie i o Susan, czekałem bez żadnego telefonu, bez niczego, co mogłoby mnie rozproszyć. Zamiast tego po prostu byłem w kinie – moim ulubionym i największym kinie w Westwood, w sali na tysiąc czterysta miejsc. Był to osobny przepastny świat, w którym znajdowałem schronienie, i jedno z niewielu miejsc, gdzie czułem, że zbawienie jest na wyciągnięcie ręki – kino było w tamtym czasie religią, filmy mogły człowieka zmienić, przekształcić jego świadomość, zaoferować mu w-ekran-wstąpienie i wspólny moment transcendencji; w tym kościele wszystkie rozczarowania i strachy znikały na kilka godzin. Filmy były dla mnie jak narkotyk, ale dawały mi również kontrolę: stawałem się podglądaczem siedzącym w ciemności, kimś zapatrzonym w rzeczy sekretne; bo przecież tym były filmy – scenami, których nie powinno się oglądać; scenami, których uczestnicy nie wiedzieli, że patrzysz. O takich właśnie rzeczach myślałem, powoli rozcierając językiem czekoladową miętówkę, pozwalając, aby się na nim rozpuściła i zerkając na zegarek, którego wskazówka zbliżała się do godziny dziesiątej. Światła na sali zdawały się powoli gasnąć, choć do rozsunięcia kurtyny wciąż pozostawały jakieś dwie minuty. W zwieńczonej kopułą przestrzeni zaczęła rozbrzmiewać niepokojąca muzyka z filmu, gęsto w niej było od grzechotania węży, ptasich treli i zawodzenia rogów. Podekscytowany zrozumiałem, że na tym pokazie żadnych trailerów nie będzie.
I wtedy go dostrzegłem.
Nie potrafię zapomnieć, że obejrzałem Lśnienie o godzinie dziesiątej rano 24 maja 1980 roku w Village Theater w Westwood, właśnie z powodu tamtego chłopaka.
*
SIEDZIAŁEM W JEDNYM Z NAJWYŻSZYCH RZĘDÓW na parterze, nieco z boku, blisko przejścia – nade mną wisiał dwupoziomowy balkon, na który wchodziło się z trzeciego piętra; wisiał nad ostatnimi dziesięcioma rzędami parteru, nie zasłaniając przy tym pola widzenia. Dostrzegłem go: chłopaka mniej więcej w moim wieku, a przy tym tak porażająco przystojnego, że w pierwszej chwili wydał mi się gwiazdą filmową albo obiektem jednej z moich fantazji: którymś z modeli z okładek „GQ”. Kiedy tak szedł nieśpiesznie ciemniejącą alejką, wydawało mi się, że kogoś wypatruje. Jego twarz była cięta w ostre kąty, a głowę wieńczyła czupryna niesfornych, krótkich i zaczesanych do tyłu blond włosów. Włosy sterczały, podkreślając kanciastość jego rysów, usta miał pełne, policzki lekko zapadnięte, orli nos. Był wysoki, na oko sto osiemdziesiąt centymetrów, z wąską talią i szerokimi ramionami. Kiedy mnie mijał, widziałem, jak rusza szczęką, żując gumę. Był zajęty poszukiwaniem kogoś, a ja przypatrywałem się jego długim rzęsom i wyobrażałem sobie, że oczy ma niebieskie i jest zupełnie opalony. Fala pożądania rozbiła się o moją klatkę piersiową i momentalnie go zapragnąłem – uczucie było dla mnie samego szokująco nagłe i gwałtowne. Niespodziewana obecność nasiliła nastrój oczekiwania, ze względu na film zmusiłem się do uspokojenia oddechu. Ten chłopak wzbudził we mnie coś pierwotnego, coś, czego nigdy dotąd nie czułem – pragnąłem go teraz, natychmiast, chciałem się z nim zaprzyjaźnić, nawiązać kontakt, chciałem zobaczyć go nago, musiał być mój. Kiedy ruszyły kinowe kurtyny, odsłaniając monumentalną białość ekranu, i ja poruszyłem się na siedzeniu, ręce zacisnęły mi się w pięści, obróciłem się, wyciągnąłem szyję, miałem nadzieję dostrzec, dokąd poszedł.
Z ekranu ruszyło ku nam logo wytwórni Warner Bros, popłynęły napisy początkowe Lśnienia umieszczone na tle kręconego z powietrza volkswagena rodziny Torrance’ów, powoli zmierzającego opustoszałymi drogami w kierunku hotelu Panorama. Nie mogłem się jednak skupić, bo obserwowałem, jak ten sam chłopak idzie teraz przejściem po drugiej stronie. Był dalej, ale mogłem lepiej przyjrzeć się jego ciału: ciasne jeansy uwydatniały tyłek, który zwężał się, przechodząc w długie plecy – odtąd była to już zawsze pierwsza rzecz, którą zauważałem u facetów – patrzyłem zahipnotyzowany, jak ów chłopiec, bóstwo, kroczy alejką i znika z mojego pola widzenia. Musi być ode mnie starszy, myślałem, pewnie jest studentem UCLA, może nawet gdzieś z ostatniego roku, jest zbyt męski, żeby być w liceum. Później, w połowie filmu, dostrzegłem go raz jeszcze, kiedy wspinał się wzdłuż kinowych rzędów. Musiałem pilnować każdego mięśnia ciała, żeby nie ruszyć za nim do łazienki albo do stoiska z przekąskami, bo przechodząc, zerknął na mnie przelotnie – złapaliśmy kontakt wzrokowy, zauważył, że się na niego gapię – szybko odwrócił wzrok, ale zdążył mnie złapać tym jakby nieśpiesznym spojrzeniem i zacząłem sobie wyobrażać, że on też mnie pożąda.
Po filmie – czułem się rozczarowany, bo w niczym nie przypominał książki, ale i oszukany, bo tak długo na niego czekałem i chciałem być pod wrażeniem – wyszedłem z sali do holu w nadziei, że odnajdę tego chłopaka, ale nigdzie go nie było. Nie dostrzegłem go w kolejce do męskiej toalety, sprawdziłem, poczekałem w niej nawet, żeby sprawdzić, czy może za chwilę nie wyjdzie, nie wyszedł. Przed kinem też go nie było. Tłum czekający na kolejny seans, o trzynastej, był gigantyczny: kolejka owijała budynek, ciągnęła się przez Broxton i zakręcała w Le Conte, a potem znów w Gayley, wreszcie z powrotem w kierunku kasy, tworząc niemal zamknięty kwadrat rozciągnięty po czterech przecznicach. Do tego dochodziły setki ludzi przed Village Theater, którzy nie stali w kolejce, po prostu rozmawiali i kręcili się pod gigantyczną wieżą z logo FOX-a. Kręciłem się i ja, ale tylko przez chwilę, wiedziałem, że nie spotkam czarodziejskiego chłopca, choć łudziłem się, że przynajmniej zamigocze mi w oddali. Ucieszyłem się jednak, kiedy do tego nie doszło: byłoby to zbyt przytłaczające i nieodwracalnie zmącone rozczarowaniem, bo nigdy nie byłbym dla niego tym, kim on stał się dla mnie. Za to z pewnej jego wersji stworzyłem postać w opowiadaniu, które napisałem tego samego lata. Nad moim bohaterem miałem bowiem kontrolę.
*
PODĄŻAJĄC ZA SAMOCHODEM THOMA w kierunku Bel Air tamtego wrześniowego popołudnia przed Labor Day, kołysałem się w rytm zakrętów na Sunset Boulevard i przypominałem sobie lato, które właśnie minęło: spotkania z Debbie, dni spędzone w klubie nad oceanem, późne noce w Du-par’s na lekkim rauszu po whiskey sours – legalne picie w LA zaczyna się od dwudziestu jeden lat, ale każdy miał lipny dowód – i poprzedzające je tańce w Seven Seas (nastolatków jeżdżących na wrotkach w The Odyssey zostawiliśmy daleko za sobą). Dzięki uprzejmości Terry’ego zobaczyliśmy tego lata przedpremierowy pokaz Poszukiwaczy zaginionej Arki w studiu Paramount; część z nas już w weekend otwarcia wybrała się do kina Avco w Westwood na północny seans Amerykańskiego wilkołakaw Londynie – zupełnie zjarani śmialiśmy się przesadnie i krzyczeliśmy w trakcie przemiany Davida Naughtona w potwora – zaczęliśmy chadzać na koncerty newwave’owych zespołów do mniejszych klubów. Zostawialiśmy za sobą występ Eagles w Long Beach Arena (na naszych oczach zespół rozpadł się na scenie, a tamten koncert miał być ostatnim na kolejne piętnaście lat) i Pink Floyd grających The Wall w Sports Arena w lutym przed tamtymi wakacjami – nasze gusta muzyczne się zmieniły i zastąpiliśmy powyższe występami X w klubie Whisky, koncertami The Go-Go’s w Starwood i Plimsouls w The Roxy. Tamtego lata zmieniła się moda: wszyscy moi koledzy z klasy zaczęli nosić koszulki polo od Ralpha Laurena w kolorach wielkanocnych pisanek – różu z niebieskim lub zielonego z fioletem. Zapoczątkowaliśmy ten trend razem Thomem Wrightem, tyle że teraz kołnierzyk nosiło się postawiony na sztorc, strój uzupełniały krótkie spodenki w kratę i kardigany. Część naszego szkolnego mundurka zaczęły stanowić koszule z orłem Armaniego w logo, markowe żeglarskie topsidersy lub mokasyny zastąpiły klasyczne półbuty z klamrą i tenisówki. Próbowaliśmy wyglądać stylowo, celowaliśmy w bycie cool, chcieliśmy stać się dorośli. W sierpniu MTV zaczęło emitować klipy, ale nikt z nas nie miał pojęcia, co się właśnie zaczyna – Video Killed the Radio Star zespołu The Buggles było pierwszym puszczonym na kanale teledyskiem, choć znaliśmy piosenkę i słuchaliśmy albumu, z którego pochodziła, The Age of Plastic, nie wiedzieliśmy, że zamieni się ona (razem z teledyskiem) w tak brawurową przepowiednię.
Jak mówiłem, lato 1981 roku było niczym marzenie – lubię je określać rajskim – i za jego sprawą wyobrażałem sobie nadchodzący ostatni rok nauki jako coś nieskomplikowanego, przez co wszyscy przejdziemy bez trudu, odgrywając dobrze wyćwiczone role. Skupiałem się nad tym, gdzie ucieknę potem, być może gdzieś na Wschodnie Wybrzeże, a może nawet dalej, za ocean. Jakiż to będzie niewinny rok, myślałem, jadąc po Sunset, jakże łatwo i bez wysiłku przez niego przejdziemy.
*
