Strażnicy Wrót. Jaga i miasto magotechników - Maciej Rożen - ebook

Strażnicy Wrót. Jaga i miasto magotechników ebook

Rożen Maciej

5,0

Opis

Przed Jagą kolejna misja! Jaga Kurzastopka z pomocą mistrza Twardowskiego i przyjaciół z Niespokojnej Bandy ponownie udaremniła smokom powrót na Ziemię. Ale prastare gady nie porzuciły planu zawładnięcia światem. Dragonis Wawelski i jego poplecznicy znów knują. Młoda czarownica dobrze o tym wie. Martwi ją coś jeszcze - Cykor, który wyruszył poznać swoje przeznaczenie, przepadł bez wieści, a Nieustraszony rozrasta się w niekontrolowanym tempie! Skoki mocy w jego wnętrzach zaczynają niebezpiecznie oddziaływać na cały glob. Jakiego czaru użyć, by uspokoić wiekowy dom na orlich nogach? Czy na świecie istnieje jeszcze magia zdolna przeciwstawić się jego sile? Pomoc nadchodzi z Wrocławia, miasta otulonego aurą nieistotności, w którym rządzi rasa nikłego wzrostu, ale wielkich umysłów, a magię wykłada się na uniwersytecie. Do Nieustraszonego przybywa grupa magotechników - oddział wrocławskich krasnali do zadań specjalnych. "Jaga i miasto magotechników" to trzeci tom serii "Strażnicy Wrót" - opowieści o przygodach tytułowej czarownicy. Książki łączą elementy świata magicznego, słowiańskiej mitologii i polskich legend.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pjarek

Nie oderwiesz się od lektury

Testowana na ludziach, i jak się okazuje ma poważne skutki uboczne. Konieczne antidotum w postaci tomu czwartego..
00

Popularność




© Co­py­ri­ght for text by Ma­ciej Ro­żen, War­szawa 2023
Ilu­stra­cja okład­kowa: Mar­cin Mi­nor
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Jo­anna Li­szew­ska
Re­dak­cja: Dag­mara Po­wolny
Ko­rekta: Lin­gventa sp. z o.o.
Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Ra­do­sław Ka­miń­ski
Skład i ła­ma­nie: Cy­prian Za­drożny
© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2023 All ri­ghts re­se­rved.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-8299-543-5
Zre­ali­zo­wano w ra­mach sty­pen­dium Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego.
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@zie­lo­na­sowa.pl www.zie­lo­na­sowa.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla babci Wła­dzi –

dzię­kuję za nie­koń­czące się wa­ka­cje, za drzewa cze­re­śniowe, za­kole Krzy­wo­rzeki, za Bry­tana i inne zwie­rzaki.

HYMN WROC­LAW­SKICH KRA­SNO­LUD­KÓW

Nie trzeba nam wiele:

kilka okru­chów z ludz­kiego stołu,

mi­seczka mleka na pa­ra­pe­cie

i cie­pło ko­mina ciemną nocą.

W za­mian sta­niemy na straży domu.

Bój­cie się, gnie­ciu­chy, bez­ko­sty, bo­bo­łaki!

Drżyj­cie, ma­muny, noc­nice i zmory!

Ucie­kaj­cie, prze­brzy­dłe po­twory! Tego domu strzegą ludki kra­sne.

Wi­dzi­cie czer­wień na na­szych gło­wach?

Wara więc stąd! Czy to ja­sne?

Kto my je­ste­śmy?

Kra­sno­ludki z Wy­spo­wego Grodu!!!

ROZ­DZIAŁ 1

STARA BIEDA

Mira Mie­dzianka, pa­la­dynka z Ce­chu Spo­koju, wzbiła się do lotu na grzbie­cie swo­jego ja­strzę­bia. Me­cha­niczny ptak był cu­dem kunsztu ma­go­tech­nicz­nego. Zbu­do­wano go z uschnię­tych ga­łęzi, li­ści, kwia­tów, drob­nych mo­net i in­nych przy­pad­ko­wych ele­men­tów, które można było zna­leźć w parku.

Kim była ko­bieta zdolna wznieść się w po­wie­trze, do­sia­da­jąc mie­rzą­cego pół me­tra dra­pież­nika?

Róż­nie na nie wo­łano. Kra­sno­ludki, skrzaty, kra­śnięta, gnomy lub pod­ziomki. Trudno było zna­leźć w ca­łym ma­gicz­nym świe­cie rasę bar­dziej róż­no­rodną od tych nie­wiel­kich isto­tek. Skrzaty o śnia­dym ko­lo­rze skóry za­miesz­ki­wały po­łu­dnie Eu­ropy, ja­sno­włose i nie­bie­sko­okie – da­leką pół­noc. Były też skrzaty in­dyj­skie, mek­sy­kań­skie czy afry­kań­skie. Lu­biące świa­tło skrzaty na­ziemne, a na­wet pre­fe­ru­jące chłodny pół­mrok ja­skiń gnomy tu­ne­lowe. We Wro­cła­wiu można było spo­tkać je wszyst­kie. Od prze­szło ty­siąca lat po­łą­czone wspól­nym ce­lem, ja­kim było po­ma­ga­nie zwy­kla­kom. A gdy od­da­wały się re­ali­za­cji tej mi­sji, le­piej było nie wcho­dzić im w drogę.

Ja­strząb ener­gicz­nie ma­chał skrzy­dłami. Pióra mie­niły się strzę­pami ko­lo­ro­wej ga­zety, którą za­pewne wiatr wy­wiał z ko­sza na śmieci i po­niósł na miej­sce, w któ­rym Mira przy­wo­łała do ży­cia la­ta­ją­cego cho­wańca. Jeźdź­czyni i wierz­cho­wiec w kilka chwil wznie­śli się po­nad bu­dynki. Roz­ta­czał się stąd wspa­niały wi­dok na naj­bliż­szą oko­licę. Sku­pi­sko sze­ściu wy­se­pek na Od­rze. Od ty­siąca lat dom wro­cław­skich skrza­tów. To stąd rzą­dziły ca­łym mia­stem i dbały o bez­pie­czeń­stwo za­miesz­ku­ją­cych je nie­ma­gicz­nych lu­dzi.

Mira Mie­dzianka była dość wy­soka jak na skrzatkę, miała pięt­na­ście i pół cen­ty­me­tra wzro­stu. Ufar­bo­wane na zie­lono włosy wią­zała na ce­bulę i cho­wała pod spi­cza­stą czapką, czer­wień­szą od ja­rzę­biny w sierp­niu. Chro­niący ją przed wia­trem krótki ka­ftan spi­nały gu­ziki wy­ko­nane ze śru­bek i z na­krę­tek. Była to dawna tra­dy­cja, z cza­sów, kiedy kra­snale miesz­kały w do­mach zwy­kla­ków i wy­ko­ny­wały pro­ste prace w ich warsz­ta­tach. Lewe przed­ra­mię skrzatki opi­nała bran­so­leta z brązu. W me­tal opra­wione były prze­piękne ru­biny i szma­ragdy. Po­mię­dzy nimi w cen­tral­nym miej­scu znaj­do­wał się nie­po­zorny odła­mek gra­nitu. To w nim drze­mała praw­dziwa siła. Miesz­kał tam oso­bi­sty de­mon stróż Miry. Spę­tany ru­nicz­nymi wię­zami, wy­ko­ny­wał wszyst­kie po­le­ce­nia pa­la­dynki.

Ja­strząb zła­pał ko­rzystny wiatr i sko­ry­go­wał kurs zgod­nie z wolą swo­jej pani. Po­mknęli w stronę Sta­rego Mia­sta. Le­cieli ni­sko po­nad bu­dyn­kami, bez stra­chu, że ich obec­ność za­nie­po­koi zwy­kłych lu­dzi. Unie­moż­li­wiała to aura nie­istot­no­ści, którą naj­lepsi ma­go­tech­nicy z La­ta­ją­cego Uni­wer­sy­tetu roz­cią­gnęli nad ca­łym Wro­cła­wiem. Spra­wiała ona, że wszyst­kie zja­wi­ska nad­na­tu­ralne, ta­kie jak obec­ność du­chów, kra­sno­lud­ków, de­mo­nów, wy­da­wały się lu­dziom zbyt nie­istotne, by za­wra­cać so­bie nimi głowę.

Mira prze­mknęła nad ki­pią­cym ży­ciem Ryn­kiem. Tu­ry­ści mie­szali się tu z miesz­kań­cami. A po­mię­dzy ludźmi prze­cha­dzały się skrzaty za­jęte swo­imi spra­wami. Nikt nie zwra­cał na nie uwagi. Je­śli już ktoś spoj­rzał na przed­sta­wi­cieli ma­łego ludku, to wy­da­wało mu się, że pa­trzy na mi­nia­tu­rowe po­mniki, fi­gurki z brązu, się­ga­jące naj­wy­żej do po­łowy łydki. Tak wła­śnie nie­ma­giczni lu­dzie po­strze­gali krę­cące się po Wro­cła­wiu kra­sno­ludki.

– Praw­dziwe piękno można do­ce­nić do­piero z lotu ptaka – za­gad­nęła Mira, po­dzi­wia­jąc ko­lo­rowe ka­mie­nice ota­cza­jące Ry­nek i tań­czące na ich szy­bach złote re­fleksy świa­tła. – Mu­sisz kie­dyś po­le­cieć ze mną.

Nie mó­wiła do ja­strzę­bia. Ten był wspa­nia­łym wierz­chow­cem, ale mar­nym roz­mówcą. Wy­ko­ny­wał je­dy­nie po­le­ce­nia jeźdźca. Słowa były skie­ro­wane do Lulu Okori. Skrzatki z Ce­chu Obie­ży­świa­tów.

– Dzię­kuję, ale w zu­peł­no­ści wy­star­cza mi kula da­le­ko­wi­dze­nia. – W gło­wie Miry roz­legł się cie­pły głos Lulu. Po­brzmie­wała w nim nuta smutku. Na­wi­ga­torka cier­piała na lęk prze­strzeni. Ogra­ni­czała więc prze­by­wa­nie na dwo­rze do mi­ni­mum. Mimo to rze­tel­nie wy­wią­zy­wała się ze swo­ich obo­wiąz­ków. W trak­cie mi­sji zaj­mo­wała sta­no­wi­sko w wieży ob­ser­wa­cyj­nej przy­le­ga­ją­cej do głów­nego gma­chu Ce­chu Spo­koju. Stam­tąd za­pew­niała wspar­cie astralne dla ca­łej dru­żyny. Nie­kiedy inne kra­sno­ludki żar­to­wały z niej so­bie, mó­wiąc: „Jak praw­dziwa księż­niczka” Albo: „Czy wi­dzisz w tej kuli księ­cia, który wy­cią­gnie cię z two­jej ciem­nicy?”.

Lulu, która bar­dzo spraw­nie po­ru­szała się w polu astral­nym, w ta­kiej sy­tu­acji prze­sy­łała dow­cip­ni­siom wiązkę uczuć, które przy­wo­dziły na myśl od­głos zgrzy­ta­nia wi­delca po ta­le­rzu. Ofiara ataku my­ślo­wego nie mo­gła nic zro­bić, by uci­szyć nie­zno­śny dźwięk w gło­wie. Taka była cena drwin z na­wi­ga­torki.

Mira była jed­nak wy­jąt­kiem.

– Przy­wiążę cię kie­dyś do mo­jego ja­strzę­bia i zmu­szę do lotu, je­śli bę­dzie trzeba – za­gro­ziła zie­lo­no­włosa skrzatka. – Po­tem mi po­dzię­ku­jesz.

– Chcia­ła­bym to zo­ba­czyć!

Szy­bu­jąca na ja­strzę­biu kra­snalka za­śmiała się, sły­sząc ri­po­stę. Przez lata wspól­nej służby przy­zwy­cza­iła się do cię­tego ję­zyka skry­tej w wieży to­wa­rzyszki.

Lulu miała po­sturę za­pa­śniczki. Może nie wy­cho­dziła na dwór zbyt czę­sto, by jed­nak utrzy­mać formę, co­dzien­nie wspi­nała się na wieżę ob­ser­wa­cyjną z do­dat­ko­wym ob­cią­że­niem. Dla skrzatki, która mie­rzyła tyle, ile sto­pień scho­dów, była to so­lidna za­prawa.

Ja­strząb po­ko­nał prze­strzeń nad Ryn­kiem i od­bił w prawo nad plac Solny. Wy­ko­rzy­stu­jąc ko­rzystny prąd po­wie­trza, wzbił się nieco wy­żej, tak by jego pani mo­gła obej­rzeć te­ren w dole. Plac w prze­ci­wień­stwie do Rynku świe­cił pust­kami. Kiedy tylko ja­kiś zwy­klak zbli­żał się do niego, sta­wał sko­ło­wany, a po chwili za­wra­cał. To skrzaty z Ce­chu Spo­koju roz­cią­gnęły nad pla­cem nie­prze­kra­czalną ba­rierę. Do lu­dzi miesz­ka­ją­cych w po­bli­skich ka­mie­ni­cach wy­słano szep­tu­chy, du­chy, które skło­niły ich do uda­nia się do in­nej czę­ści mia­sta. Te­ren byt chwi­lowo we wła­da­niu kra­sno­lud­ków.

Na sa­mym środku placu znaj­do­wał się po­wód ca­łego za­mie­sza­nia. Obiekt co chwila zmie­niał kształt. Raz był no­wiut­kim zwy­kla­ko­wym sa­mo­cho­dem, to znowu gry­fim dy­li­żan­sem. Mru­gnię­cie oczu i zmie­niał się w skrzy­nię pełną złota lub ma­giczny miecz.

– Ko­niec tej za­bawy, de­mo­nie! – za­wo­łał w dole pa­la­dyn do­wo­dzący od­dzia­łami szyb­kiego re­ago­wa­nia. Dwa tu­ziny skrza­tów w cięż­kich ru­cho­mych straż­ni­cach wy­zna­czały okrąg o pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu me­trów. Po­mię­dzy nimi stały cho­wańce uzbro­jone w runy szczę­ścia i po­myśl­no­ści. W po­wie­trzu Ja­strzę­bia Gwar­dia szy­bo­wała na me­cha­nicz­nych pta­kach i do­my­kała szczel­nie kor­don. Nieco da­lej z tyłu cze­kała grupa klą­twia­rzy, go­to­wych na sy­gnał, że mogą wkro­czyć do ak­cji.

– Bie­rzemy się do pracy – zwró­ciła się Mira do na­wi­ga­torki. – Po­każ pole ra­że­nia klą­twy i wy­tycz bez­pieczny tor lotu w dół.

Przy po­mocy kuli da­le­ko­wi­dze­nia Lulu prze­jęła kon­trolę nad wzro­kiem zie­lo­no­wło­sej skrzatki. Zwy­kły ob­raz mia­sta w dole się od­mie­nił. Te­raz w po­wie­trzu uno­siła się mgła. Od razu można było się zo­rien­to­wać, że nie jest to zwy­kłe zja­wi­sko. Ob­łok miał nie­przy­jemny si­no­fio­le­towy ko­lor i po­mimo wia­tru tkwił w miej­scu. Wo­kół ska­żo­nej prze­strzeni roz­lo­ko­wała się już go­towa do ak­cji ekipa z Ce­chu Spo­koju. Cze­kała tylko na przy­by­cie Miry Mie­dzianki z Wy­działu Wróżb.

Ja­strząb za­pi­ko­wał, na­bie­ra­jąc bły­ska­wicz­nie pręd­ko­ści. Od pędu serce Miry za­biło szyb­ciej. Głowę po­chy­liła tak ni­sko, że prak­tycz­nie wtu­liła się w grzbiet po­wietrz­nego wierz­chowca, a nogi w jeź­dziec­kich bu­tach wbiła moc­niej w strze­miona. Koń­cówki ka­ftana i czu­bek czer­wo­nej cza­peczki za­ło­po­tały. Cho­wa­niec w ostat­niej chwili roz­ło­żył skrzy­dła i wy­ha­mo­wał, po czym spraw­nie wy­lą­do­wał na kra­wę­dzi że­liw­nego ko­sza na śmieci.

– Ko­niec służby – wy­szep­tała skrzatka. Kiedy tylko te słowa wy­brzmiały, moc sca­la­jąca uskrzy­dlo­nego cho­wańca zga­sła. Ru­pie­cie, z któ­rych stwór po­wstał, roz­sy­pały się i wpa­dły pro­sto do ko­sza na śmieci. W po­wie­trzu na wy­so­ko­ści ręki Miry uno­siła się płytka z brązu. Kra­snalka zła­pała ją i płyn­nym ru­chem scho­wała do kie­szeni. Pod pal­cami wy­czuła ka­wa­łek kwarcu opra­wiony w brąz. W ka­mie­niu miesz­kał upiór zwią­zany z ży­wio­łem po­wie­trza. To on ste­ro­wał uskrzy­dlo­nym cho­wań­cem. Same skrzaty nie po­tra­fiły po­słu­gi­wać się cza­rami. Jed­nak ich ma­go­tech­nicy już setki lat temu wy­my­ślili, jak za­prząc do pracy istoty ete­ryczne.

Mira ru­szyła ener­gicz­nym kro­kiem ku sta­no­wi­sku do­wo­dze­nia. Jeź­dziec­kie buty stu­kały mia­rowo o bruk. Cho­ciaż dzie­liło ją od celu za­le­d­wie kil­ka­na­ście me­trów, przy jej wzro­ście po­ko­na­nie tego dy­stansu za­jęło dłuż­szą chwilę. Mi­jane po dro­dze ławki zwy­kla­ków i ich smro­dliwe sa­mo­chody gó­ro­wały nad nie­wielką skrzatką. Pa­la­dynce jed­nak to nie prze­szka­dzało. Kra­sno­ludki, przy­zwy­cza­jone od wie­ków do ży­cia w do­mach lu­dzi, do­brze się czuły w ta­kim oto­cze­niu.

W po­ło­wie drogi mię­dzy śmiet­ni­kiem a stra­ga­nami z kwia­tami cze­kała na nią druga po­łowa ich ze­społu, To­máš Svo­boda oraz Lu­dwik Za­po­mniany. Obaj byli sze­re­go­wymi rat­ni­kami, jak zwy­cza­jowo w świe­cie ma­gii na­zy­wano obroń­ców miru do­mo­wego, czyli straż­ni­ków po­rządku.

Spe­cy­ficzna była to para. To­máš, gnom wy­na­lazca i ma­go­tech­nik, był po­dob­nego wzro­stu co reszta kra­sno­lud­ków, jed­nak ciało miał bar­dziej krępe. Ze skórą o bar­wie ziemi, z rzadką szcze­ciną na gło­wie i rów­nie rzadką brodą przy­wo­dził na myśl wło­cha­tego ziem­niaka. Do wro­cław­skich skrza­tów do­łą­czył osiem de­kad temu. Było to o tyle zdu­mie­wa­jące, że gnomy nie­zwy­kle rzadko chciały mieć do czy­nie­nia ze swo­imi świa­tło­lub­nymi ku­zy­nami. Jesz­cze dziw­niej­sze było to, że mu na to po­zwo­lono.

To­máš stał tuż obok sta­lo­wego skrzata. Lu­dwik Za­po­mniany prze­wyż­szał o głowę wszyst­kie po­zo­stałe kra­sno­ludki. Jego ciało było wy­kute z pre­cy­zją. Twórca za­dbał na­wet o ta­kie szcze­góły, jak zmarszczki na po­zba­wio­nej za­ro­stu czę­ści twa­rzy czy fałdki na stoż­ko­wa­tej czapce. Z ty­po­wym wi­ze­run­kiem skrzata nie zga­dzały się je­dy­nie brak mi­miki i dwa otwory za­miast oczu. W kłę­bią­cej się w nich ciem­no­ści czuło się ja­kąś świa­do­mość. To wy­wo­ły­wało dys­kom­fort.

– Svo­boda, Za­po­mniany, cie­szę się, że was wi­dzę – przy­wi­tała się Mira.

– Czar­no­wi­dze w kom­ple­cie. – Ze szcze­liny wy­cię­tych w me­talu ust Lu­dwika wy­do­był się dźwięk przy­po­mi­na­jący świst wia­tru w uchy­lo­nym oknie.

Za­po­mniany był du­chem. Pięć wie­ków temu w trak­cie Smo­czej Wojny stra­cił ciało. Przy­łą­czył się do po­dob­nych so­bie bez­cie­le­snych włó­częg i za­miesz­kał w Gar­ni­zo­nie Du­chów przy ulicy Par­ko­wej. Przez setki lat był wy­wo­ły­wany je­dy­nie, gdy Wro­cła­wiowi gro­ziło wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo. To tam wy­grze­bał go To­máš i zbu­do­wał dla niego cho­wańca. Więk­szość wspo­mnień z cza­sów, kiedy Lu­dwik miał ciało z krwi i ko­ści, za­tarło się w jego umy­śle. Nie pa­mię­tał na­wet swo­jego ro­do­wego przy­domka. Dla­tego wła­śnie wo­łano na niego Za­po­mniany.

– Ma­cie ją? – Mira za­darła głowę, spo­glą­da­jąc bez lęku w dwa otwory na me­ta­lo­wej twa­rzy. – Czy to bieda?

– Tak – po­twier­dził Lu­dwik. – Lulu, mia­łaś ra­cję – do­dał, kie­ru­jąc te słowa do nie­obec­nej cia­łem na­wi­ga­torki.

– Gdyby bieda była bar­dziej wstrze­mięź­liwa, może uda­łoby się jej unik­nąć wy­kry­cia – ode­zwała się bez­po­śred­nio w umy­słach skrza­tów Lulu Okori. Od kilku dni śle­dziła szlak nie­szczęść, które de­mo­nica zsy­łała na zwy­kla­ków i bar­dzo nie­liczne istoty ma­giczne miesz­ka­jące we Wro­cła­wiu.

Troje kra­sno­lud­ków we­szło po­mię­dzy stra­gany z kwia­tami. Tam w cie­niu drzew, tuż obok fon­tanny, roz­lo­ko­wał się od­dział sztur­mowy. Wszyst­kie co do jed­nego bar­czy­ste i umię­śnione skrzaty i skrzatki. Nikt jed­nak nie prze­wyż­szał wzro­stem Lu­dwika.

– Ka­zi­mira Mie­dzianka – przy­wi­tał się do­wódca. – Bądź po­zdro­wiona, pa­la­dynko.

– Wy­star­czy Mira – po­pra­wiła go skrzatka.

Wi­dać było, że pa­la­dyn do­wo­dzący sztur­mow­cami czuje się nie­swojo w to­wa­rzy­stwie przy­by­łej trójki. Była to czę­sta re­ak­cja na po­ja­wie­nie się czar­no­wi­dzów z Wy­działu Wróżb. For­mal­nie byli czę­ścią Ce­chu Spo­koju, który we Wro­cła­wiu od­po­wia­dał za bez­pie­czeń­stwo wszyst­kich kra­sno­lud­ków i zwy­kla­ków. Ale czar­no­wi­dze cha­dzali wła­snymi ścież­kami. I nie od­po­wia­dali przed ni­kim poza mi­strzy­nią ce­chową.

Nie­zręczna ci­sza zo­stała prze­rwana przez trzech po­że­ra­czy klątw, któ­rzy po­wo­ły­wali do ży­cia cho­wańca. Ma­go­tech­niczny twór dzier­żył w me­ta­lo­wej dłoni łań­cuch za­koń­czony krysz­ta­ło­wym wa­ha­deł­kiem. Je­den ze skrza­tów trzy­mał bliź­nia­czy przed­miot.

Cho­wa­niec wszedł w okrąg wy­zna­czony przez runy szczę­ścia. Nie­sione przez niego wa­ha­dło za­częło mo­men­tal­nie wi­ro­wać, wpra­wia­jąc w ruch to dru­gie.

– Czter­dzie­ści dzie­więć me­trów do biedy. Dwa nie­szczę­ścia pierw­szego stop­nia na go­dzinę. Po­ziom ro­śnie – od­czy­tał siłę pro­mie­nio­wa­nia je­den z po­że­ra­czy klątw. Zna­czyło to, że każ­demu, kto po­stałby przez go­dzinę na miej­scu cho­wańca, w naj­bliż­szym cza­sie na pewno przy­da­rzą się dwa nie­szczę­śliwe wy­padki.

Mira przy­glą­dała się skrza­tom z od­działu po­że­ra­czy klątw z dziwną in­ten­syw­no­ścią. For­mal­nie nie na­le­żały do Ce­chu Spo­koju. W jed­nym roz­po­znała aka­de­mika z Ce­chu Cie­ka­wo­ści. Wiele lat temu stu­dio­wali ra­zem na La­ta­ją­cym Uni­wer­sy­te­cie. Dwa po­zo­stałe mo­gły na­le­żeć do Ce­chu Rów­no­wagi, z któ­rego wy­wo­dzili się naj­lepsi bu­dow­ni­czo­wie i ar­chi­tekci. Praca po­że­ra­czy klątw wy­kra­czała poza stan­dar­dowe umie­jęt­no­ści Ce­chu Spo­koju. Wy­ma­gała zna­jo­mo­ści ar­te­fak­tów, bie­gło­ści w ob­li­cze­niach, cier­pli­wo­ści i wie­dzy ma­go­tech­nicz­nej, któ­rej za­zwy­czaj bra­ko­wało krew­kim obroń­com miru do­mo­wego. Dla­tego chęt­nie ko­rzy­stano z po­mocy człon­ków in­nych ce­chów. Ma­wiano, że je­dy­nie sza­leńcy go­dzili się na tę współ­pracę i do­łą­czali do od­działu po­że­ra­czy klątw.

– Czter­dzie­ści me­trów. Po­ziom nie­szczę­ścia cztery klą­twy trze­ciego stop­nia na go­dzinę. – Skrzat od­czy­ty­wał na­tę­że­nie pro­mie­nio­wa­nia. W jego gło­sie było sły­chać zdu­mie­nie. Nie­szczę­ście trze­ciego stop­nia mo­gło ozna­czać na przy­kład zła­ma­nie nogi w biały dzień na su­chej i gład­kiej na­wierzchni. Na­wet jedno nie­szczę­ście tego ka­li­bru na ty­dzień było wy­so­kim wy­ni­kiem. – Trzy­dzie­ści pięć me­trów. Jedno nie­szczę­ście pią­tego stop­nia na ty­dzień. Trzy­dzie­ści me­trów... – Skrzat nie do­koń­czył od­czytu.

Cho­wa­niec za­plą­tał się we wła­sne nogi, a upa­da­jąc, roz­le­ciał na ka­wałki pod wpły­wem zgro­ma­dzo­nego nie­szczę­ścia. Mira gwizd­nęła z wra­że­nia. Dawno tak po­tężny szko­dzi­ciel nie do­stał się do Wro­cła­wia.

We­dług Lulu Okori szlak pe­cho­wych zda­rzeń wy­ty­czony przez biedę za­czy­nał się tuż przy wyj­ściu z Dworca po Dru­giej Stro­nie Lu­stra. Praw­do­po­dob­nie de­mon do­stał się do mia­sta pod po­sta­cią mo­nety. Ni­czego nie­świa­domy zwy­klak mu­siał za­pła­cić nią za trans­port. A po­tem bieda prze­cho­dziła z rąk do rąk. Zmie­niała formę, tak by bu­dzić jak naj­więk­sze po­żą­da­nie ko­lej­nych ofiar. Mo­gła przy­brać po­stać nie­zwy­kłego przed­miotu, ta­kiego jak la­ta­jący dy­wan czy Lampa Prawdy, albo stać się czymś cał­ko­wi­cie zwy­czaj­nym: ce­głą, ryl­cem do po­pra­wia­nia ru­nów, wi­del­cem w re­stau­ra­cji lub książką na ławce w parku.

Do­póki była w obiegu, za­gra­żała je­dy­nie temu, kto ją no­sił. Te­raz – osa­czona przez rat­ni­ków i oto­czona ru­nami szczę­ścia – ziała pe­chem na kil­ka­dzie­siąt me­trów do­okoła sie­bie. Taki me­cha­nizm obronny.

Po­że­ra­cze klątw wy­pu­ścili z klatki istotę przy­po­mi­na­jącą prze­ro­śnię­tego kreta, o sza­rej, po­marsz­czo­nej skó­rze i nie­mal bia­łych oczach. Istota po­ru­szała się na tyl­nych ła­pach, a jej spi­cza­sty nos czuj­nie wę­szył.

Był to szar­lej, ży­jący w ko­pal­niach stwór, który roz­ta­czał wła­sną aurę pe­cha i za­ra­żał nim na­po­tka­nych w sztolni gór­ni­ków. Miał więc na­tu­ralną od­por­ność na zsy­łane nie­szczę­ście.

W przed­nich ła­pach niósł skrzy­nię wy­kutą z wa­pie­nia wy­do­by­tego w gó­rze Ślęży. Ta skała miała wielką moc. Była ide­al­nym no­śni­kiem dla wszyst­kich istot ma­gicz­nych.

Noz­drza szar­leja roz­sze­rzyły się, wcią­ga­jąc za­pach biedy. Stwór ru­szył w kie­runku osa­czo­nej de­mo­nicy. Ta mio­tała się na wszyst­kie strony. Zmie­niała formę. Przy­bie­rała naj­bar­dziej ku­szące kształty. Szar­lej był co­raz bli­żej. Bieda w ak­cie de­spe­ra­cji zgro­ma­dziła wszyst­kie siły. Prze­biła się przez ba­rierę ochronną wy­ty­czoną przez runy po­myśl­no­ści. Jej ete­ryczne macki za­pu­ściły się w umy­sły pró­bu­ją­cych ją zła­pać kra­sno­lud­ków. Szu­kała pra­gnień i nie­speł­nio­nych ma­rzeń.

– Przyjdź­cie do mnie, a wszystko może być wa­sze – szep­tała.

Mira po­czuła za­wrót głowy. Znak, że bieda do­pa­dła i ją. Z każdą zmianą kształtu de­mo­nicy zsy­łane przez nią ob­razy wy­wo­ły­wały co­raz sil­niej­sze emo­cje.

Ława w auli na La­ta­ją­cym Uni­wer­sy­te­cie z cza­sów, kiedy Mira na­le­żała jesz­cze do Ce­chu Cie­ka­wo­ści.

Ete­ryczne la­bi­rynty, gra, którą oj­ciec wkła­dał jej pod po­duszkę, tak by córka mo­gła je po­ko­ny­wać we śnie. Ca­ło­wał ją w czoło i mó­wił: „Pro­duk­tyw­nych snów, Ka­zi­miro”.

Mo­stek Cza­row­nic na ulicy Szew­skiej, mło­dziutka kra­snalka trzyma za rękę tatę, a ten tłu­ma­czy jej, na czym po­lega praca po­że­ra­cza klątw.

Ta ostat­nia wi­zja spra­wiła, że zie­lo­no­wło­sej skrzatce szyb­ciej za­biło serce. Nie wi­działa taty już od tak wielu lat, od­kąd pod­czas za­da­nia dla Ce­chu Spo­koju sprawy wy­mknęły się spod kon­troli. A prze­cież te­raz stał po­środku placu Sol­nego. Wy­star­czyło tylko po­dejść i wziąć go za rękę.

Mira ru­szyła przed sie­bie. Z każ­dym kro­kiem zbli­żała się do ba­riery ta­mu­ją­cej szko­dliwe pole pe­cha.

– Mira! Co się dzieje?! – krzy­czała Lulu w gło­wie skrzatki. – Svo­boda, Za­po­mniany! Moja kula za­re­je­stro­wała duży skok ska­żo­nej ma­gii.

Żadne z czar­no­wi­dzów nie od­po­wia­dało. Na­wet za­klęty w me­ta­lo­wym cho­wańcu duch Lu­dwika. Wszy­scy, spę­tani dro­gimi swo­jemu sercu ob­ra­zami, po­su­wali się do przodu.

Na­gle Mira jęk­nęła za­sko­czona. Bran­so­leta z brązu na le­wym przed­ra­mie­niu pul­so­wała czer­wie­nią. To za­klęty w niej de­mon po­bie­rał ener­gię z ru­bi­nów i oto­czył pa­la­dynkę ochron­nym za­klę­ciem. Wi­zja taty sto­ją­cego na wy­cią­gnię­cie ręki roz­trza­skała się ni­czym ude­rza­jąca o bruk szyba.

– Czy ktoś mnie sły­szy? – ko­lejny raz ode­zwała się w jej gło­wie na­wi­ga­torka. Nie oka­zy­wała pa­niki. – Wpro­wa­dzam pro­ce­dury awa...

– Tu Mira – prze­rwała jej skrzatka. Mó­wiła nie­przy­tom­nym gło­sem. Po­wio­dła wzro­kiem po placu Sol­nym. Jej umysł jed­nak szybko po­zby­wał się resz­tek de­mo­nicz­nego wpływu. Kra­snalka po­trzą­snęła głową. – To bieda prze­biła ba­rierę szczę­ścia i spę­tała wszyst­kich... – Mira Mie­dzianka umil­kła na mo­ment, zo­ba­czyła, że pa­la­dyn do­wo­dzący od­dzia­łem szyb­kiego re­ago­wa­nia ma­cha do niej ręką.

Je­dy­nie Mira i drugi pa­la­dyn, chro­nieni przez wy­jąt­kowo po­tęż­nych de­mo­nicz­nych stró­żów, wy­rwali się spod wpływu ska­żo­nych cza­rów. Reszta kra­sno­lud­ków na placu Sol­nym szła bez­wol­nie w kie­runku prze­klę­tego ar­te­faktu. Jesz­cze mo­ment, a wejdą na te­ren na­pro­mie­nio­wany pe­chem.

„Mu­simy dzia­łać szybko” – do­tarło do zie­lo­no­wło­sej pa­la­dynki.

Do­tknęła bran­so­lety na le­wym przed­ra­mie­niu.

– Lo­dowa rzeka! – krzyk­nęła, przy­wo­łu­jąc za­klę­tego w ar­te­fak­cie de­mona. Ru­biny ota­cza­jące ma­leńki gra­nit roz­bły­sły. Kra­snalka wy­ce­lo­wała dłoń w kostkę bruku na placu. Kilka cen­ty­me­trów od ręki Miry ufor­mo­wała się błę­kitna kula. Try­snął z niej lód, który mo­men­tal­nie za­czął po­kry­wać na­wierzch­nię. – Do­pil­nuj, by lo­dowy pier­ścień oto­czył cały te­ren wo­kół biedy – roz­ka­zała. Po­czuła gniew bi­jący z gra­nitu. Wię­ziony we­wnątrz de­mon za­wsze tak re­ago­wał, kiedy runy wy­ryte w bran­so­le­cie zmu­szały go do dzia­ła­nia.

Ta­fla lodu sta­nęła skrza­tom na dro­dze. Była tak śli­ska, że każdy, kto po­sta­wił na niej stopę, mo­men­tal­nie tra­cił rów­no­wagę. Drugi skrzat, który uwol­nił się spod wpływu biedy, w mig zro­zu­miał po­mysł Miry. Roz­ka­zał wła­snemu de­mo­nowi, by ten przy­wo­łał wi­cher. Dwa czary oka­zały się wy­star­cza­jącą za­porą. Kra­sno­ludki z Ce­chu Spo­koju z hu­kiem wa­liły się na zie­mię. Już po chwili aria po­ję­ki­wań i krzy­ków bólu po­wie­działa Mi­rze, że plan się po­wiódł. Tylko je­den skrzat za­szedł tak da­leko, że skrę­cił so­bie nogę w ko­stce od nad­miaru pe­cha.

Zie­lo­no­włosa kra­snalka zer­k­nęła na śro­dek placu. W cza­sie ak­cji ra­tun­ko­wej szar­lej, wy­słany przez po­że­ra­czy klątw, po­ko­nał nie­mal całą drogę. Kiedy dzie­liło go od biedy za­le­d­wie kilka kro­ków, de­mo­nica zmie­niła się w małą mo­netę z brązu. Przed­miot wy­glą­dał na bar­dzo stary. Mógł mieć kilka se­tek lat.

Kre­to­po­dobny stwór po­chy­lił się nad ska­żo­nym ar­te­fak­tem. Przed­nie łapy uzbro­jone w dłu­gie pa­zury przez chwilę mę­czyły się z pod­nie­sie­niem mo­nety. Kiedy wresz­cie to się udało, szar­lej umie­ścił ją w wa­pien­nej skrzyni, za­mknął wieko i za­ci­snął ru­niczne klamry. Po­że­ra­cze klątw bez po­śpie­chu wy­słali ko­lej­nego cho­wańca z wa­ha­deł­kiem, by spraw­dzić na­tę­że­nie nie­szczę­ścia na placu.

– Czy­sto! – za­ko­mu­ni­ko­wał je­den z si­wo­wło­sych kra­sno­lud­ków.

– O jedną za­razę mniej – za­wy­ro­ko­wał Lu­dwik Za­po­mniany. Duch w pan­ce­rzu był nie­prze­jed­nany, kiedy na ich dro­dze sta­wała ja­ka­kol­wiek istota ete­ryczna. Z cza­sów, kiedy jesz­cze miał ciało, za­cho­wał strzępy wspo­mnień o bi­twie. Zbun­to­wane du­chy wy­stą­piły prze­ciwko kra­sno­lud­kom. Mira po­dej­rze­wała, że je­den z nich opę­tał ciało Lu­dwika i wy­gnał z niego pra­wo­wi­tego wła­ści­ciela.

Sze­fowa czar­no­wi­dzów ski­nęła głową. Do­brze wie­działa, jaki los czeka biedę. Tre­se­rzy z Ce­chu Spo­koju da­dzą de­mo­nicy tro­chę czasu na zro­zu­mie­nie no­wej sy­tu­acji. Może z dzie­sięć lat po­trzy­mają ją za­mkniętą w wa­pie­niu. Po czym złożą jej pro­po­zy­cję nie do od­rzu­ce­nia: dwa­dzie­ścia pięć de­kad w służ­bie mia­sta w za­mian za wol­ność. I ko­lejny ma­giczny szko­dzi­ciel wy­ko­rzy­sta swoje moce na chwałę Wro­cła­wia.

Do ak­cji wkro­czył od­dział czy­ści­cieli. Spry­skali kostki bru­kowe placu pły­nem ze skon­cen­tro­wa­nej czte­ro­list­nej ko­ni­czyny.

Człon­ko­wie Ce­chu Spo­koju pod­cho­dzili do zie­lo­no­wło­sej pa­la­dynki. Sa­lu­to­wali jej i ki­wali z uzna­niem głową.

– Do­bra ro­bota – mó­wili.

– Ura­to­wa­łaś nas.

– Ci czar­no­wi­dze nie są tacy źli.

Mira przyj­mo­wała te wy­razy wdzięcz­no­ści z uśmie­chem i ści­skała wy­cią­ga­jące się ku niej ręce. My­ślami była jed­nak zu­peł­nie gdzie in­dziej. Po­ja­wie­nie się ma­gicz­nej istoty nie­po­ko­iło drobną skrzatkę. Od lat nie sły­szała, by tak po­tężną biedę od­kryto gdzie­kol­wiek w Eu­ro­pie. Mo­głaby się za­ło­żyć, że to nie przy­pa­dek.

Uchwy­ciła spoj­rze­nie To­máša i wska­zała na po­że­ra­czy klątw. Gnom w mig po­jął, o co cho­dzi sze­fo­wej. Pod­szedł do kra­sno­lud­ków ubra­nych w ochronne far­tu­chy. Te spa­ko­wały wa­pienną skrzy­nię do więk­szej. Tak za­bez­pie­czony ar­te­fakt za­nio­sły na la­ta­jący dy­wan. Już się zbie­rały do od­lotu, kiedy To­máš je za­trzy­mał.

– Nie leć­cie z tym do tre­se­rów. Tylko do ma­go­tech­ni­ków z uni­wer­sy­tetu – po­le­cił gnom. A kiedy trans­por­towy dy­wan wzniósł się w po­wie­trze, pod­szedł do zie­lo­no­wło­sej pa­la­dynki. – Czy chcesz coś prze­ka­zać na­szym ko­le­gom na­ukow­com? – za­py­tał.

Skrzatka od­pro­wa­dziła wzro­kiem dy­wan zni­ka­jący za li­nią ka­mie­nic.

– Niech spraw­dzą, czy ta mo­neta nie cuch­nie smo­czą aurą – po­pro­siła To­máša. – Po­winni mieć jesz­cze ja­kąś smo­czą wróżkę za­klętą w bursz­ty­nie.

To­máš po­dra­pał się po rzad­kiej szcze­ci­nie.

– Coś mi mówi, sze­fowo, że twój cie­kaw­ski nos zwę­szył ja­kąś grub­szą aferę.

Stwier­dze­nie gnoma nie było wcale da­le­kie od prawdy. Ostat­nio krą­żyło wiele plo­tek o rze­ko­mym od­ro­dze­niu się smo­ków. Po­dobno żyły na Księ­życu. Po­dobno knuły, by wró­cić na Zie­mię i ob­jąć ją z po­wro­tem we wła­da­nie. In­tu­icja pod­po­wia­dała Mi­rze, że jesz­cze nie­dawno brą­zowa mo­neta bieda spo­czy­wała w skarbcu któ­re­goś z pra­sta­rych ga­dów.

Pół­tora roku temu świat obie­gła wieść o wid­mo­wym smoku schwy­ta­nym w Kra­ko­wie przez czar­no­księż­nika Jana Twar­dow­skiego. Od tego czasu na wszyst­kich kon­ty­nen­tach dawni zwo­len­nicy smo­ków pod­no­sili głowy, łby i ete­ryczne macki. Co­raz wię­cej sły­szało się o Dra­go­nach, taj­nej or­ga­ni­za­cji, która siała za­męt na ca­łym świe­cie. Po­dobno jej człon­ko­wie dzia­łali w imie­niu pra­sta­rych ga­dów.

Wszystko to było bar­dzo nie­po­ko­jące, a do głów­nych obo­wiąz­ków Wy­działu Wróżb na­le­żało wła­śnie nie­po­ko­je­nie się. Od rana do wie­czora Mira i reszta pra­cu­ją­cych tam skrza­tów za­mar­twiali się za­gro­że­niami, które czy­hały poza mia­stem.

Dla­tego na­zy­wano ich czar­no­wi­dzami.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki