Stowka. Przeczytaj to jeszcze raz - Anna Dziewit-Meller, Justyna Sobolewska - ebook

Stowka. Przeczytaj to jeszcze raz ebook

Anna Dziewit-Meller, Sobolewska Justyna

4,1

Opis

Stówka to absolutnie subiektywny wybór książek najważniejszych dla nas obu. Ale wybór ten jest rozłączny. Bo przecież choć piszemy tę książkę razem, to czytałyśmy w swoim życiu trochę inne rzeczy. Między nami jest prawie dziesięć lat różnicy, wychowywałyśmy się w różnych miejscach, a do literatury dochodziłyśmy na nieco odmienne sposoby.”, piszą we wstępie książki autorki zapraszając czytelnika w literacką podróż.

Anna Dziewit-Meller i Justyna Sobolewska wybrały po pięćdziesiąt najważniejszych dla siebie lektur, począwszy od książek z czasów dzieciństwa. „Dużo czasu zajmowało nam zastanawianie się nad tym, do których książek z dawnych lat dobrze jest wracać, a które już w nas nie grają. „Zbójnik Ondraszek” czy „Dziewczyna i chłopak, czyli heca na 14 fajerek”? Obie okazały się strzałem w dziesiątkę, podobnie Astrid Lidngren, którą znajdziecie w tekstach nas obu!”, piszą autorki.

To właśnie te pierwsze literackie wspomnienia prowokowały dyskusje o książkach wybieranych w latach późniejszych, w czasie dorastania, pierwszego zakochania, pierwszych podróży.

Na książkę składa się sto felietonów, które publikowane naprzemiennie czasami się ze sobą zazębiają, przenikają, a czasem wręcz przeciwnie – zupełnie rozmijają. Autorki, mimo że prywatnie ze sobą zaprzyjaźnione, dokonywały przecież w życiu różnych literackich wyborów. „Praca nad tą książką to było także dla każdej z nas spotkanie ze sobą – tamtą czytelniczką sprzed lat, dziewczyną, której życie wewnętrzne jakoś kształtowała literatura”, piszą autorki.

„Stówka” to bardzo osobista lista książek, która powstała także po to, aby tych, którzy kochają literaturę, zachęcić do tworzenia własnych rankingów najważniejszych lektur. Bo, jak pisał Jerzy Pilch, „czytanie prawdziwe, to jest czytanie powtórne”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (68 ocen)
24
31
9
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ponitka

Nie oderwiesz się od lektury

Przypominajka.
00
Akombakom

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny kanon, bardzo inspirujący.
00

Popularność




Copyright © Anna Dziewit-Meller Copyright © Justyna Sobolewska Copyright © OsnoVa 2021
Pomysł seriiIza Bartosz
Projekt okładkiŁukasz Piskorek
RedakcjaMaciej Robert
FotoedytorBartłomiej Molga
KorektaBarbara Kasprzyk
Skład i łamanieAgnieszka Kawalec-Brzeska
OsnoVa sp. z o.o. ul. Mokotowska 49 00-542 Warszawa
ISBN 978-83-66275-27-0
Konwersja:eLitera s.c.

Wstęp

Oto nasza stówka! Lecz – uwaga – to nie jest leksykon stu najważniejszych tytułów XX wieku (sporo jest tu starszych). Nie proponujemy też zmiany listy lektur na te opisane przez nas (choć to akurat nie byłoby takim złym rozwiązaniem).

Stówka to absolutnie subiektywny wybór książek najważniejszych dla nas obu. Ale wybór ten jest rozłączny. Bo przecież choć piszemy tę książkę razem, to czytałyśmy w swoim życiu trochę inne rzeczy. Między nami jest prawie dziesięć lat różnicy, wychowywałyśmy się w różnych miejscach, a do literatury dochodziłyśmy na nieco odmienne sposoby. Do wielu książek wracałyśmy – także z naszymi dziećmi, zastanawiając się, które tytuły przetrwały próbę czasu, a jednocześnie są ponadpokoleniowe. Przedziwna historia o zbójniku Ondraszku czyDziewczyna i chłopak, czyli heca na 14 fajerek? Obie okazały się strzałem w dziesiątkę, podobnie Astrid Lindgren, którą znajdziecie w tekstach nas obu. Ale już na przykład do Małego Księcia żadna z nas nie chciała wracać. Tak jak do kultowych niegdyś książek Małgorzaty Musierowicz – Justyna nie zamierzała ich czytać po latach, by się nie rozczarować, Ania przeczytała i teraz tego żałuje.

Wszystkie te dzieła na różne sposoby rezonowały z naszym życiem. Towarzyszyły nam przy rozstaniach, zakochaniach, klęskach życiowych, bywały jedyną pamiątką po dawno zakończonych znajomościach, kojarzyły się z jedzeniem, z określonymi miejscami, z czasem minionym. Dlatego jest to książka bardzo osobista, a zarazem to swego rodzaju zachęta, aby czytelniczka i czytelnik sami sporządzili sobie taki spis ważnych dla siebie lektur.

Nasza książka pokazuje też pewne mody czytelnicze, którym ulegałyśmy, wskazuje pozycje ważne dla kolejnych pokoleń. Widać w niej też, jak po latach nadrabiałyśmy zaległości w literaturze światowej, w czasach naszej młodości po prostu często nam niedostępnej.

Praca nad tą książka to była przyjemność ponownych spotkań, bo przecież, jak pisał Jerzy Pilch, czytanie prawdziwe to czytanie powtórne. Jednocześnie dla każdej z nas było to spotkanie ze sobą samą – tamtą czytelniczką sprzed lat, dziewczyną, której życie wewnętrzne jakoś kształtowała literatura.

Zbudowałyśmy ten tom ze stu felietonów (i jednego). Nasze teksty czasem współbrzmią, niekiedy ze sobą zaciekle dyskutują, momentami zaś kompletnie się rozmijają, a to wszystko dlatego, że każdy czytelnik jest głównie czytelnikiem samego siebie. A poza tym zgadzamy się z jedną z naszych bohaterek, Susan Sontag, że potrzeba czytania bywa czasem jak „nieznośny wilczy głód”. I ciągle chcemy więcej i więcej.

Anna Dziewit-Meller i Justyna Sobolewska

Rozdział I

Dzieciństwo

– Widzisz – powiedziała – tyle jest tego, co nie znajduje sobie miejsca ani latem, ani jesienią, ani na wiosnę. To wszystko, co jest nieśmiałe i zagubione. Niektóre rodzaje nocnych zwierząt i tacy, którzy nigdzie nie pasują i w których nikt nie wierzy... Trzymają się na uboczu cały rok. A potem kiedy jest spokojnie i biało i kiedy noce stają się długie, a wszyscy posnęli snem zimowym – wtedy wychodzą.

Zima w Dolinie Muminków, Tove Jansson

Fredzia

„Jaka jest najważniejsza książka w pani życiu?” Takie pytanie bardzo często jest zadawane osobom choć trochę związanym z literaturą. Czy byłaby to jakaś książka, która radykalnie wpłynęła na moje przekonania? A może taka, do której najczęściej wracałam? Może za najważniejszą powinnam uznać jednak tę, którą sama napisałam? Tylko którą? Pierwszą? Ale pierwszej nigdy nie ukończyłam, na zawsze porzucając pracę nad nią jeszcze w czwartej klasie podstawówki! Możliwe, że za najważniejszą książkę powinnam uznać tę, która spowodowała, że chciałam zostać pisarką? A może jeszcze jakąś zupełnie inną?

Nieraz usiłowałam odpowiedzieć na to pytanie, sama przed sobą plącząc się w zeznaniach i usiłując dojść do jakiegoś sensownego wniosku. Dziś, stawiając je sobie po raz kolejny, myślę jednak, że za książkę absolutnie najważniejszą dla mnie jako czytelniczki powinnam uznać tę, którą jako pierwszą samodzielnie przeczytałam w całości, od niej przecież wszystko się zaczęło – cała ta awantura zwana literaturą.

Pamiętam doskonale tę chwilę, gdy skończyłam ją czytać. Miałam wtedy nieco ponad pięć lat i uwielbiałam długie wieczorne posiadówki w wannie pełnej piany. Mieliśmy duży dom, w którym na piętrze znajdowało się mieszkanie babci. Jej łazienka była znacznie przyjemniejsza niż nasza, bo duże okno wychodziło na nasz ogród, a na parapecie rosło bujne geranium, którego gorzki zapach do dziś kojarzy mi się z tą książką. Mokrymi od wody paluszkami przewracałam ostatnie strony powieści. Policzki mnie paliły – nie wiem, czy były to wypieki spowodowane gorącą wodą, w której zawsze lubiłam się moczyć, czy emocjami, które towarzyszyły temu wiekopomnemu wydarzeniu. W końcu zamknęłam książkę i czym prędzej wyskoczyłam z wanny, gnając w dół po dwa schody do mieszkania rodziców, by na golasa, ociekając wodą i drżąc z zimna, oznajmić: „Przeczytałam całego Kubusia Puchatka!”. Jeśli kiedyś byłam z siebie naprawdę, bezapelacyjnie i na wskroś dumna, to na pewno wówczas. Odkrycie, że mam moc samodzielnego przenoszenia się w zupełnie nowe nieznane światy, było na miarę przewrotu kopernikańskiego – od tamtej pory w moim życiu nic nie było już takie samo. Wtedy właśnie zostałam pasowana przez los na czytelniczkę-entuzjastkę, której wielka miłość do czytania nigdy już miała nie osłabnąć, przeciwnie – co rusz wzmacniana była nowymi lekturami, poszerzającymi granice poznania. Któż bowiem chciałby rezygnować z ich poszerzenia?

Kubusia, a potem również Chatkę Puchatka, czytałam jeszcze wiele razy. Ostatnio zresztą całkiem niedawno – na głos mojej córce, którą, tak jak mnie przed 35 laty, bardzo bawił absurdalny humor książki Alana Alexandra Milne’a. Kubuś Puchatek doczekał się setek analiz, ponieważ mimo pozornej prostoty zdaje się nieść wiele znaczeń, które większość z nas zaczyna dostrzegać, wracając do książki i czytając ją na głos swoim dzieciom. Jedną z najsłynniejszych prób przegryzienia się na drugą stronę książki o mieszkańcach Stumilowego Lasu jest pewnie Tao Kubusia Puchatka Benjamina Hoffa.

Jednak dla pięcioletniej dziewczynki trzymającej książkę nad wanną pełną parującej wody Kubuś ze swoim Bardzo Małym Rozumkiem, pakujący się z powodu swojego łakomstwa w kolejne kłopoty, był po prostu bohaterem bliskim jej osobistym doświadczeniom. Problemy spowodowane bardzo małym rozumkiem, dziecięcym łakomstwem i nieposkromioną zachłannością stanowiły dużą część mojego ówczesnego losu. Utożsamienie się z Kubusiem następowało więc bardzo szybko, tym bardziej że miałam swojego Prosiaczka – młodszego brata, który chował się za moimi plecami przed wieloma Hohoniami – a także swoją Sowę Pszemondżałą, czyli starsze dzieci sąsiadów, ustawiające mi życie według ich „starszych i mądrzejszych” zasad.

Milne napisał Kubusia Puchatka dla swojego syna Krzysztofa, czyli Christophera Robina Milne’a. W dniu pierwszych urodzin chłopca pisarz podarował mu pluszowego misia, który początkowo został ochrzczony imieniem Edward, wkrótce zaś stał się Winnie the Pooh, czyli – jak chciała Irena Tuwim, polska tłumaczka najbardziej znanego przekładu – Kubusiem Puchatkiem. Imię Winnie pluszak otrzymał ponoć po wizycie Krzysia w londyńskim zoo. W trakcie I wojny światowej znalazł się tam sprowadzony z Kanady niedźwiadek, którego na cześć miasta Winnipeg nazwano Winnie. Spotkanie Krzysia z prawdziwym niedźwiedziem zaowocowało zmianą imienia pluszowego misia. Drugi człon – the Pooh – Kubuś dostał najpewniej po łabędziu, którego Milne opisuje w tomie poezji When We Were Very Young. Łabędź nigdy nie reagował na wezwania, więc jedyną możliwą reakcją na jego brak zainteresowania mogło być lekko pogardliwe westchnięcie „pooh!” (w domyśle: „Jak nie, to nie!”).

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych nowe autorskie tłumaczenie książki zaproponowała Małgorzata Adamczyk-Garbowska – pochodząca z Lublina profesorka literatury amerykańskiej i porównawczej UMCS, późniejsza kierowniczka tamtejszego Zakładu Kultury i Historii Żydów, tłumaczka nie tylko z angielskiego, ale także z jidysz – wtedy właśnie wokół imienia Misia O Bardzo Małym Rozumku wybuchły ogromne kontrowersje.

W wersji Adamczyk-Garbowskiej miś nazwany został Fredzią Phi Phi, a zmiana ta nie przeszła bez echa. A właściwie przyniosła burzę z piorunami, które ciskano z najróżniejszych stron, odsądzając tłumaczkę od czci i wiary. Tymczasem – jak wyjaśniała profesor Adamczyk – to przekład Ireny Tuwim dalszy jest od brytyjskiego, pełnego dwuznaczności oryginału, zaś samo imię misia, choć wedle legendy pochodzące od kanadyjskiego miasta, jest jednocześnie skróconą formą angielskiego imienia żeńskiego Winifred. W książce tym imieniem obdarza wszak misia dziecko. To, że miś płci męskiej nosi dziewczęce imię, nie jest specjalnie zdumiewające dla tych, którzy mają małe dzieci.

Siła przyzwyczajenia jednak okazała się wielka. W powszechnej świadomości Kubuś nie zmienił się nigdy we Fredzię, choć gdy wczytać się w tekst oryginału, trudno nie przyznać racji Małgorzacie Adamczyk-Garbowskiej, gdy mówi, że wersja Ireny Tuwim jest bardziej adaptacją oryginału niż jego tłumaczeniem. Niemniej to właśnie wersja siostry Juliana Tuwima stała się u nas kanoniczną i jedyną akceptowalną przez rzesze czytelników.

WydanieKubusia Puchatka w tłumaczeniu Ireny Tuwim, które stało się bez mała historycznym także i w moim życiu, należało wcześniej do mojego taty. Miało twardą okładkę z charakterystycznymi rycinami Ernesta H. Sheparda w kolorze jagodowym – a może jeżynowym? Pamiętam, że babcia opowiadała mi historię o tym, jak na dzień przed maturą przyłapała mojego tatę na lekturze. Myśląc, że zestresowany powtarza może coś do egzaminu, zajrzała mu przez ramię i ze zdumieniem odkryła, że jej prawie dorosłe już dziecko miast doczytywać ostatnie lektury szkolne zanurzone jest po uszy w Stumilowym Lesie. Kojąca narracja, bliscy od zawsze bohaterowie, świat bezpieczny i dobrze znany – oto, co oferuje nam książka Alana Alexandra Milne’a. I mnie, i mojemu tacie. I wszystkim innym.

ADM

Ja nie mam sensu,ty nie masz sensu

„Zacznij od początku – odparł z powagą Król – doczytaj do końca, a potem przerwij czytanie”. To złota rada. Z pisaniem jest podobnie. Choć próbowałam – jak ogrodnicy, którzy przemalowywali róże w ogrodzie Królowej – i wciąż próbowałam czytać różne wersje Alicji..., to w uszach i w głowie (i w sercu) mam ciągle przekład Antoniego Marianowicza, który znam z dzieciństwa. A który wśród samych tłumaczy i literaturoznawców ma nie najlepszą opinię. Więcej – kiedy czytałam go dzieciom, zorientowałam się, że naśladuję głos Magdaleny Zawadzkiej, czyli Alicji ze słynnego słuchowiska. I tak Królowa już na zawsze ma głos Ireny Kwiatkowskiej. A Michnikowski jako Kot-Dziwak śpiewa: „Ja nie mam sensu, ty nie masz sensu, żaden jedzenia kęs nie ma sensu. Gry są bez sensu, sny są bez sensu, nawet niestety sens nie ma sensu”.

Niezwykłość Alicji... Carrolla polega na tym, że zawiera w sobie dwie różne książki. I to nie dlatego, że po Alicji w krainie Czarów powstała Alicja po drugiej stronie lustra. Maciej Słomczyński pisał, że jest to „zapewne jedyny wypadek w dziejach piśmiennictwa”, bo mamy zarazem książkę dla dzieci i drugą, dla bardzo dorosłych. Stąd taka, a nie inna historia przekładów Alicji... – jedne są dla dzieci, inne, naładowane przypisami, objaśniają każde odniesienie filozoficzne, lingwistyczne czy logiczne, których jest tu mnóstwo. Istnieją też rozmaite adaptacje i opracowania, które często składają się z samych obrazków – bywa, że koszmarnych.

Pierwszy egzemplarz Lewis Carroll (czyli Charles Lutwigde Dodgson, pastor anglikański, wykładowca matematyki i logiki w Oxfordzie) zilustrował sam. Podarował go dziesięcioletniej Alice Liddell na pamiątkę przejażdżki łodzią po Tamizie. Wydana książka, która różniła się od pierwszej wersji, ukazała się trzy lata po wycieczce, 4 lipca 1865 roku. I niespodziewanie dla autora odniosła wielki sukces – sprzedało się około 180 tysięcy egzemplarzy.

Wizji postaci było wiele. Przekład Elżbiety Tabakowskiej ukazał się z ilustracjami Tove Jansson, z postaciami wyjętymi ze świata jej własnych książek. Była Alicja... surrealistyczna Salvadora Dalego czy psychodeliczna Yayoi Kusamy, były popartowe ilustracje Roberta Sabudy. Nowe wydania często są teraz ilustrowane przez Słowaka Dušana Kállaya, na których Alicja wygląda jak wyjęta z realistycznego zdjęcia. Ja wychowałam się na ilustracjach Olgi Siemaszko i na klasycznych obrazkach Tenniela; wizje Kállaya są mi dosyć obce, choć dobrze wydobywają mroczną i okrutną warstwę tej opowieści.

„Najważniejsza rzecz to pory roku... – Skoro już mowa o toporach – przerwała Księżna – to zetnij jej natychmiast głowę!”. Alicja... wyrasta z tradycji wiktoriańskich wierszyków umoralniających, w których dzieci za swoje niegrzeczne zachowanie ponosiły kary w postaci śmierci. Mieliśmy w Polsce podobne wierszyki dla dzieci – autorstwa Stanisława Jachowicza – w których krawiec ucinał paluszki niegrzecznemu chłopcu. Tę tradycję wykorzystał Marianowicz, przywołując wierszyk Jachowicza Pan kotek był chory, który niespodziewanie zamienia się w inny tekst – o lwie, który pożarł doktora. Alicji bez przerwy przychodzą do głowy rozmaite makabryczne sytuacje, wokół myszy są pożerane przez koty, a każdy, łącznie z kotem, ma zostać ścięty. Przy czym ta makabra w Alicji... należy, tak jak wykrzykniki Królowej, do literatury nonsensu.

Carroll jest przede wszystkim następcą Edwarda Leara. I Carrolla, i Leara znajdziemy w Fioletowej krowie Stanisława Barańczaka, antologii poezji nonsensu. „Efekt humorystyczny poezji nonsensu – pisze Barańczak – polega na zaspokojeniu naszej [...] ukrywanej w oficjalnych okolicznościach potrzeby wzięcia odwetu na samym istnieniu”. Nonsensista różni się od satyryka tym, że nie chce świata naprawiać, humor purnonsensowy jest bezinteresowny, nie służy niczemu poza samym śmiechem. Ten śmiech wynika jednak z czarnego pesymizmu, a nie z czystej radości. Nonsensista, jak pisał Barańczak, ten „śmieszniejszy poeta metafizyczny”, nie chce rozwiązywać problemów egzystencji, bo wie, że jest to zadanie w swej bezradności komiczne.

Marianowicz stworzył Alicję... dla dzieci, daleko odszedł od oryginału, to prawda, ale oswoił dzieci z absurdalną stroną języka. Już na początku okazuje się, że Alicja mówi nie to, co chce, ale że to język nią mówi. Cały czas toczy się gra między brzmieniem a znaczeniem. „Okonie, Oko? Nie”. Pytanie o sens i znaczenie pojawia się, gdy Biały Królik odczytuje list w sprawie oskarżonego Waleta Kier: „Mówiono mi, żeś u niej trzykroć/ Powiedział jemu, że/ Choć im to wielką sprawia przykrość/ Niestety pływam źle”. „Przecież w tym nie ma ani odrobiny sensu” – mówi Alicja. A potem razem z Królem dokonują analizy tego tekstu „bez sensu”. Antoniemu Marianowiczowi kłaniamy się obie, za Alicję... i inne przekłady – Ania myśli zresztą o nim często, bo tak się złożyło, że mieszka tam, gdzie on przeżył wiele lat. Duch miejsca powinien też mieć tutaj absurdalne poczucie humoru.

Gdy byłam mała, najbardziej lubiłam Bisia, niezbyt rozgarniętą jaszczurkę, która zawsze za wszystkich obrywa. Starszy syn wolał znikającego Kota-Dziwaka. A w głowie mam cały czas piosenkę, która stała się moim refrenem w różnych sytuacjach: „Chcesz czy nie chcesz, chcesz czy nie chcesz, bardzo proszę się zastanów...”.

JS

Najsmutniejsza marionetka

Carlo Collodi wcale nie uważał się za pisarza dla dzieci. Gdyby miał się obsadzać w jakiejś roli, widziałby się raczej jako włoskie wydanie Dickensa czy innego powszechnie poważanego autora opowieści uniwersalnych, wielkiej literatury dla dorosłych. Ponoć dlatego, drukując na łamach pisma o znamiennej nazwie „Giornale per i bambini” [Gazeta dla Dzieci] kolejne odcinki swej opowieści o drewnianym pajacyku, nie omieszkał rychło uśmiercić jej tytułowego bohatera. Tak, tak! Początkowo śmierć Pinokia przez powieszenie, którego dokonują Kot i Lis, miała zakończyć tę historię, lecz zarówno pajacyka, jak i w pewnym sensie autora, uratowały dzieci: mali czytelnicy gremialnie protestowali przeciwko takiemu finałowi. Jarosław Mikołajewski, znakomity tłumacz Collodiego, pisał w tekście poświęconym temu wielkiemu Włochowi: „Cały ten epizod dojmująco pokazuje, że nie tylko literatura jest w stanie pokrzepić człowieka, lecz również czytelnik twórcę swojej ukochanej książki”.

Z dziecięcej lektury Pinokia pamiętam dziwną emocję, która mi wówczas towarzyszyła – otóż za wszelką cenę pragnęłam powstrzymać go przed wpadnięciem w kolejne tarapaty. Czytałam Pinokia wiele razy, znając go w końcu prawie na wylot, a jednak zawsze, gdy na jego drodze pojawiały się postaci zwiastujące problemy – czyhający na Pinokiowe dukaty Lis z Kotem albo Knotek ciągnący Pinokia do Krainy Zabawek, ilekroć zbliżała się okoliczność, która miała go znów zwieść na manowce – chciałam nieomal krzyczeć: „Pinokio, głupku, nie rób tego”. Choć przecież wiedziałam, że i tak to zrobi – zrobi wszystko, co go znów zaprowadzi na dno, w głód i nędzę, bez miłości tatusia Gepetta, bez ciepła i czułości Wróżki.

Pinokio jest dla mnie opowieścią o konieczności przeżycia, doświadczenia, zejścia w najbardziej mroczne zakamarki, by móc się przekonać, co też się w tej ciemności kryje. Ale także o tym, że niestety nie zawsze można się czegoś na swych błędach nauczyć. I wreszcie o tym, że wielką siłą napędową dzieci bywa wynikający z niedojrzałości egoizm.

Lubię przypominać sobie scenę, w której Gepetto, powróciwszy z aresztu, gdzie wtrącono go z powodu Pinokia, zastaje drewnianego pajacyka ze spalonymi nogami. Gdy zabrano Gepetta, Pinokio był tak głodny i nieszczęśliwy, że z tej rozpaczy nie zauważył, jak jego włożone do miski z żarem drewniane nogi zaczynają się palić.

Przejęty dogłębnym smutkiem pajacyka ojciec fasuje mu nowe nogi i podsuwa do zjedzenia trzy gruszki, odejmując sobie od ust to zdrowe i smaczne śniadanie. Pinokio chętnie zje gruszki, lecz najpierw powie ojcu, by mu je obrał ze skórki! Bo skórki wręcz nie znosi. Jakby nagle cały żal i rozpacz, których świadkiem czytelnik był przed chwilą, gdzieś zniknęły, w Pinokiu gra już całkiem inna emocja, nowe niewygody zaprzątają jego głowę. Zjem, ale obierz mi je ze skórki! – grymasi.

Jest w drewnianej marionetce usilnie pragnącej stać się prawdziwym chłopcem coś na wskroś ludzkiego, jakby Collodi przejrzał naturę człowieczą i obdarzył nią tego, który marzy o byciu człowiekiem. Możliwe, że Collodiemu (który tak naprawdę nazywał się Carlo Lorenzini, a za pseudonim wziął nazwę rodzinnego miasta matki) udało się tak dobrze poznać mroczną stronę człowieczeństwa, bo sam lubił się nurzać w tym, co społecznie nieakceptowalne. Znany był z zamiłowania do alkoholu (choć to chyba bardzo eufemistyczne określenie jego straszliwego pijaństwa), widywano go często w kasynach albo wśród kobiet lekkich obyczajów. Zresztą z jedną z nich przyjaźnił się ponoć do końca życia. Jednak spośród wszystkich kobiet najbliższa była mu matka, to z nią mieszkał aż do jej śmierci (sam zmarł niedługo po niej). Znawcy jego twórczości chętnie wskazują na tę niezwykłą więź, omawiając postać Wróżki. „Jest siostrzyczką, mamą, kozą, napotkaną paniusią, obliczem na medalionie, niebiańską wizją, metą pielgrzymek, ucieczką od i ucieczką do. Jest projekcją stosunku Carla do kobiet i do matki” – pisze tłumacz Jarosław Mikołajewski.

Mój stary egzemplarz Pinokia, ilustrowany przez Jana Marcina Szancera, gdzieś się zapodział podczas licznych przeprowadzek, a może ktoś go kiedyś pożyczył i nigdy nie oddał? Moim dzieciom kupiłam wydanie ilustrowane przez Roberta Innocentiego, które „New Yorker” uznał za najpiękniejszą edycję, jaka kiedykolwiek powstała. Świat powieści przedstawiony przez Innocentiego przywodzi na myśl wszystkie toskańskie miasteczka, które zdarzyło mi się kiedyś zobaczyć – szary kamień średniowiecznych murów, falujące w oddali łagodne wzgórza, strzeliste zielone cyprysy – tak właśnie wyglądało Collodi, rodzinne miasteczko matki pisarza, tam właśnie obaj artyści widzieli scenografię dla przygód drewnianej marionetki. Pośród ilustracji jest też ta, której nie chciałam pokazać dzieciom – Pinokio wiszący na stryczku. Sznur przewieszony jest przez surową gałąź, niebo zamykają bezlistne drzewa układające się w zimne, smutne sklepienie, na które widz patrzy z dziecięcej żabiej perspektywy, w oddali widać domek Niebieskookiej Dziewczynki.

Najlepsze książki dla dzieci są zawsze wspaniałymi książkami dla dorosłych. Bo przecież nie ma dzieci, są ludzie, jak pisał inny wielki autor.

ADM

Wszystko minie

Nie ma to jak czytać Andersena podczas śniegowej zadymki. Już po południu zapalamy lampę, bo ciemnawo, syn na podłodze porządkuje papierki po cukierkach i karty Spidermana. „Ale słucham, słucham, nie przerywaj” – mówi szybko, kiedy odkładam książkę, żeby wypić łyk herbaty. Książka się rozpada, bo to wydanie z lat siedemdziesiątych. Na Świniopasie widnieją notatki. To mój tata jako dziecko przygotowywał przedstawienie i rozdzielał role. Dopiero czytając ten stary egzemplarz Baśni (w tłumaczeniu Stefanii Beylin i Jarosława Iwaszkiewicza, z ilustracjami Jana Marcina Szancera), uświadomiłam sobie, że późniejsze wydania są inne, delikatnie podretuszowane, mniej w nich śmierci. A u Andersena śmierć jest jedną z głównych bohaterek. W Królowej Śniegu kwiaty w ogrodzie zapomnienia opowiadają przede wszystkim właśnie o niej. Jeden z nich mówi, że w Indiach razem ze zmarłym mężem pali się na stosie jego żonę, inny snuje opowieść o podziemnym świecie. Wrona, jedna z przewodniczek Gerdy, też na końcu umiera. Kiedy uratowany ze szponów Królowej Śniegu Kaj wraca razem z Gerdą do domu, okazuje się, że są już dorośli. „A gdzie jest babka?” – pyta z niepokojem syn. Już wie, że umarła.

„Dlaczego Gerda była tak silna, że nie potrzebowała czarów?” – pytam. „Bo tak bardzo Kaja kochała?” – odpowiada niepewnie. Na niego też działa urok Królowej Śniegu, zimnej, wspaniałej i niedostępnej. Wizja Szancera jest na tyle sugestywna, że kiedy mój syn rysuje Królową, wzoruje się na jego ilustracjach. Moją uwagę zwraca teraz zdanie małej rozbójniczki, kiedy już po wszystkim zagaduje do Kaja: „Chciałabym wiedzieć, czy zasługujesz na to, żeby z twojego powodu pędzić na koniec świata”. Poświęcenie Gerdy nie ma granic, ale – jak to u Andersena – jest jednostronne. Jedna osoba kocha ponad wszystko, a druga? Zazwyczaj tego nie odwzajemnia. I to kobiety (przeznaczone do cierpienia) podejmują z miłości nadludzki wysiłek. Andersen dobrze je rozumie, więcej – on się z nimi utożsamia.

Po latach wzruszam się przy Andersenie. Inaczej niż kiedyś, bo teraz podczas lektury wyobrażam sobie jego samego, tę śmieszną personę z wielkim nosem. Marzył o balecie, ale był potwornie niezgrabny. Był też uciążliwy i miał wiele fobii – zawsze woził ze sobą sznur na wypadek pożaru w hotelu. Bał się, że go okradną, więc chował drobiazgi w butach i tak nabawił się odcisków. Na stoliku nocnym w hotelu zostawiał kartkę: „Ja tylko wyglądam jak umarły”, żeby nie pochowano go żywcem. Charles Dickens, u którego zatrzymał się w Anglii, umieścił nawet w pokoju gościnnym napis: „Hans Christian Andersen spał w tym pokoju przez pięć tygodni, które rodzinie wydawały się WIEKIEM”. Z baletu go wyrzucono, bo był za chudy, z chóru wyleciał, gdyż przechodził mutację. Gdziekolwiek się pojawił, kroczyła za nim śmieszność. Prawdziwe brzydkie kaczątko.

I był ciągle nieszczęśliwie zakochany w kobietach i mężczyznach. Wyobrażam sobie, jak wzruszał się samym sobą, kiedy pisał Brzydkie kaczątko czy Małą syrenkę. Andersen w Małej syrence opisał siebie, czyli dziwną postać o nieokreślonej płci, która musi milczeć i nie może ujawnić swojej miłości do pewnego młodzieńca. Andersen mówił, że cierpi razem ze swoimi postaciami. Mała syrenka ze swojej morskiej toni obserwowała ludzi. Kiedyś dostrzegła księcia i zapragnęła stać się człowiekiem, zyskać nieśmiertelną duszę. Morska czarownica odbiera jej więc syreni głos, a w zamian przemienia ogon w ludzkie nogi. Syrenka zyska nieśmiertelną duszę, jeśli pokocha ją człowiek. Wiemy, co było dalej. Książę, owszem, żywił wiele ciepłych uczuć do tego milczącego stworzenia, ale nie traktował syrenki jak prawdziwej kobiety, za żonę wziął sobie księżniczkę. Mała syrenka – podobnie jak cynowy żołnierzyk, beznogi odmieniec – kocha i tęskni beznadziejnie. Tam, gdzie miało być spełnienie, jest popiół, cynowe serduszko albo morska piana.

Kiedyś najbardziej poruszała mnie Mała syrenka, opowieść o „tej trzeciej”. I dziś, kiedy muszę gdzieś za długo chodzić w niewygodnych butach, myślę o syrence, której każdy krok był naznaczony cierpieniem. Kiedy wróciliśmy z synem do Baśni, okazało się, że naszą ulubioną jest Słowik. Maciek zaśmiewał się przy opisach dworu: niemądre damy naśladują słowika, nabierając do ust wody i gulgocząc, a marszałek do niższych rangą mówi tylko: „p”! Największe wrażenie zrobiła na moim synu śmierć, która siada okrakiem na cesarzu. „Narysuję ci, jak ona naprawdę wygląda”. I narysował. Wokół cesarza zasiadły jego dobre i złe uczynki. Kiedy na końcu chory i opuszczony cesarz wzywa na pomoc mechanicznego słowika i niespodziewanie pojawia się prawdziwy ptaszek, oboje byliśmy wzruszeni. Tym, że dobro i piękno mają moc, która pokonuje śmierć.

A ze mną pozostała melodia, którą grały dzwoneczki w baśni Świniopas: „O mój miły Augustynie, wszystko minie, minie, mnie...”. Ile razy powtarzałam ją sobie w głowie, w chwilach, kiedy traciłam grunt pod nogami, kiedy było źle. „O mój miły Augustynie, wszystko minie, minie, mnie...” – grały mi dzwoneczki. I, prędzej czy później, mijało.

JS

Z morałem

Uwielbiam badaczy oddanych swojej dziedzinie, podobnie jak ubóstwiam tłumaczy literatury bez reszty oddanych autorom, których dzieła przybliżają czytelnikom w swoim kraju, stając się niejako samozwańczymi, ale i najlepszymi ambasadorami ich sztuki. Andersen miał na przykład to szczęście, że trafił w ręce Bogusławy Sochańskiej, wybitnej znawczyni jego twórczości, która dała nam moc przekładów jego dzieł. Z kolei Carlo Collodi znalazł polskiego dyplomatę serca w osobie Jarosława Mikołajewskiego. A bracia Grimm – mający w Polsce osobliwie dziwną prasę, o czym za chwilę – na swoje szczęście mogą nie wychodzić zza pleców tłumaczki i badaczki niemieckiej literatury Elizy Pieciul-Karmińskiej, bo ona nie tylko ich doskonale zna, ale także broni ich jak lwica przed niesłusznymi oskarżeniami.

Z Grimmami było u mnie tak, że kiedy miałam lat ledwie trzy, dostałam na gwiazdkę pierwszy tom ich baśni, który zaczęła mi czytać mama i który kilka lat temu zaczęłam czytać ponownie – tym razem już z własnymi dziećmi. Różnica między tymi lekturami była ciekawa – ja, dziecko komuny, właściwie odcięte od wszelkich wersji rozwodnionych na disneyowski sposób baśni, nie widziałam niczego nadzwyczajnego w prostym świecie opowieści z morałem, w których zło zostaje ukarane, a dobro zwycięża. Moje dzieci – trzydzieści lat z okładem później – zwróciły uwagę na to, że baśnie braci Grimm są odmienne od pozostałych znanych im bajek. „Zawracaj koniczka, krew leci z trzewiczka” – powiadały wszak ptaki do księcia, który zabrał ze sobą z domu macochy jedną ze złych sióstr zamiast Kopciuszka; złe siostry przecież obcinały sobie pięty, by wepchnąć swe wielkie stopy w maleńki kryształowy pantofelek. „Dziwne” – mówiły moje dzieci, które niestety najpierw zobaczyły dziesiątki różnych mdłych wersji tej samej opowieści. Gdy wpisywałam w wyszukiwarce frazę „baśnie braci Grimm”, jednym z wyników były „baśnie okrutne”, widać więc wyraźnie, że coś mocno się zmieniło od czasów, gdy w nikim nie wzbudzało to zdziwienia. Nie wiem, jak to o mnie świadczy, ale doprawdy kochałam te baśnie. Mój stary egzemplarz jest bardzo mocno sfatygowany nie tylko dlatego, że ma prawie czterdzieści lat (wiele książek z tamtego okresu przetrwało w znacznie lepszym stanie) – po prostu jest zaczytany na amen. Na przykład baśń o wilku i siedmiu koźlątkach szalenie przemawiała do mojej wyobraźni, bowiem moja mama i babcia posługiwały się nią, by wyrobić we mnie odruch nieotwierania drzwi obcym (niestety, raz mi się to przydarzyło, na szczęście bez przykrych konsekwencji). W dodatku koźlątka chowały się do wnętrza zegara, co było dla mnie o tyle atrakcyjne, że w moim domu też stał wielki zegar skrzyniowy, w którym spokojnie zmieściłaby się dorosła osoba, a co dopiero taki smyk jak ja.

Tymczasem dziś okazuje się, że baśnie niemieckich kolekcjonerów opowieści mają jakąś wyjątkowo złą prasę. Niezawodna obrończyni ich twórczości, wspomniana przeze mnie Eliza Pieciul-Karmińska, szuka różnych powodów takiej niesprawiedliwości w ocenach i widzi ją na przykład w głębokim PRL-u i jego silnej antyniemieckiej propagandzie, która – uwaga! – nie wahała się w baśniach widzieć emanacji groźnego germańskiego ducha, a w piecu Baby-Jagi z Jasia i Małgosi upatrywać wyraźnych nawiązań do krematoryjnych pieców Auschwitz. Jednak nie tylko nasza naturalna antyniemieckość działa na niekorzyść braci, ale też złe tłumaczenia, których jest niestety wiele. Pieciul-Karmińska udowadnia, że tłumacze, niejednokrotnie z niezrozumiałych zupełnie powodów, na własną rękę dorzucają zupełnie niestworzone rzeczy do oryginalnych historii, które nie mogły być brutalne, skoro naczelną zasadą tworzenia takich ludowych baśni było hasło „Rany nie bolą, krew nie płynie”.

Krótko mówiąc – weźcie się wszyscy odczepcie od braci Grimm. To doprawdy zabawne, że wasz opór budzi krew lecąca z trzewiczka, podczas gdy wasze dzieci nie takie kawałki pięt odrąbują potworom w grach na konsole.

Zjednoczony front obrony zdrowego rozsądku (imienia braci Grimm) przyjmuje od dzisiaj członków.

ADM

Duchy starego domu

Obawiam się, że Za Złotą Bramą Heleny Bechlerowej prawie nikt nie zna. A dla mnie w dzieciństwie była jedną z najważniejszych książek. I dokładnie pamiętam, dlaczego była dla mnie taka ważna. Po pierwsze, mieszkałam na osiedlu Za Żelazną Bramą, a po drugie, odnajdywałam tam świat do którego, jako dziecko bloku, tęskniłam. I który mnie fascynował. To jest historia dwójki dzieci, które muszą się wyprowadzić ze starej kamienicy do nowego bloku. Ze starego domu, który ma być wyburzony, odchodzą nie tylko ludzie, ale i wodnik z fontanny, lwy ze schodów, wierzby-czarownice z ogrodu, różowa Amelia z obrazu, a na końcu echo i duszek domowy Dominik. W książce Bechlerowej za pomocą zaklęcia zardzewiała brama zamienia się w złotą, by mogli przez nią wyjść dawni mieszkańcy.

Ta książka była fundamentem mojego dziecinnego mitu o świecie jasnym, blokowym i o świecie ciemnym, tajemniczym, związanym ze starymi kamienicami. Ja mieszkałam na osiedlu, na Chłodnej, wokół były stare kamienice Żelaznej, Krochmalnej, Waliców, czerwonymi cegłami świeciły wyburzane ostańce. Na ścianach domów przeznaczonych do rozbiórki widać było jeszcze zarysy dawnych mieszkań. Ten stary świat był jednocześnie tajemniczy, tak jak w książce, ale też niósł jakieś nieokreślone zagrożenie, którego nie ma u Bechlerowej. Później to poczucie tłumaczyłam sobie tym, że częściowo były to pozostałości warszawskiego getta. Ta pamięć getta przyszła do mnie nie wiadomo skąd. Śnili mi się Żydzi w chałatach, prowadzący wózki dziecięce – takie stare, przedwojenne – po ulicy Żelaznej, nocą, w żółtym świetle latarni. Dziwne, ciemne sklepiki w suterenach. Sprzedawano tam korony z papieru. Nikt mi nie opowiedział, co się działo w miejscu, w którym mieszkałam. Ale ja wiedziałam, że tu zdarzyło się coś strasznego. Byłam bardzo mała, kiedy wyciągnęłam z półki jakiś album ze zdjęciami z getta, z trupami na ulicy. Moja Chłodna to była ulica z drewnianą kładką łączącą dwie strony getta. To także znalazłam na jakimś zdjęciu. Dzieci mieszkające po wojnie na Muranowie, dzielnicy zbudowanej na gruzach getta, też nie wiadomo skąd wiedziały. Opowiadała o tym pisarka Joanna Rudniańska. Bawiły się na przykład w zjadanie ludzi. Śniły im się koszmary o tym, że wszystko się pali. Przeszłość promieniuje, nawet kilkadziesiąt lat po tragicznych wydarzeniach. Dlatego książka Bechlerowej oswajała moje lęki – w niej stary dom jest pełen przyjaznych duchów.

Kiedy wróciłam po latach do tej książki i czytałam ją synowi, doceniłam, jak to jest pięknie napisane. Nie wiedziałam, że jest to kontynuacja Domu pod kasztanami, który również był ilustrowany przez Szancera. No właśnie – Szancer. Jego obrazy są kluczem do dzieciństwa kilku pokoleń. Nawet wtedy, kiedy sama książka mi się nieco zatarła, miałam przed oczami całe kompozycje: ulice, latarnie, kolory, wysmukłych ludzi, krój strojów. „Elegancja szancerowskich postaci jest jawną kpiną z peerelowskiej siermięgi – jego bohaterów wyróżnia nie tylko strój, ale także powściągliwość gestów, wyrafinowany szyk przeniesiony z innej epoki” – pisała w stulecie jego urodzin Joanna Olech. Różową, zwiewną Amelię przerysowywałam w nieskończoność, była dla mnie wcieleniem baśniowego świata. Miała półksiężyc we włosach, różową suknię i siedziała przy toaletce z lustrem. A potem był ostatni bal, ach, taki szancerowski, prawdziwie baśniowy. Szancer na zawsze połączył mi się w pamięci nie tylko z tą książką, ale i z Panem Kleksem Brzechwy i Baśniami Andersena. Czar tych książek to była też szancerowska kreska. Teraz sobie przypominam, że mam w głowie każdą ilustrację z Królowej Śniegu, każdy etap podróży Gerdy. Kiedy rozmawialiśmy o Szancerze z mężem, okazało się, że w dzieciństwie czytał podczas choroby jakąś książkę, którą bardzo się przejął. Ale z całej książki zapamiętał tylko ilustrację Szancera na okładce – znajdowali się na niej chłopiec, dziewczynka, smok i klocki. Nie mógł sobie przypomnieć, co to było, po latach został mu w pamięci tylko obrazek na okładce. Po długich poszukiwaniach i wypytywaniu znajomych okazało się, że było to Czarodziejskie miasto Edith Nesbit.

Kiedy wróciłam do Bechlerowej z synem, okazało się, że Szancer w połączeniu z piękną opowieścią nadal jest bezkonkurencyjny. „Co ci się najbardziej podobało?” – pytałam Maćka. „Rozdział o tym, jak odchodzi echo, i Dominik, i lwy”. I wyrecytował z pamięci zaklęcie otwierające złotą bramę. „A wiesz – mówił mi, zasypiając – że u nas też mieszka domowy duszek Dominik? W dzień przesiaduje pod fotelem, a w nocy śpi w zegarze. Ma specjalną tajną trasę pod podłogą. A echo siedzi na żyrandolu i dlatego jest takie złote. Pajączki szyją Dominikowi ubranie, a wiesz, czym on się żywi? Molami”.

Jak dobrze, jaka ulga – pomyślałam – że ta książka nadal działa. I marzenie o ukrytym świecie mieliśmy wspólne, choć ja byłam dzieckiem bloku, a on, od zawsze, starej kamienicy. O jej duchach też można by napisać książkę. Często myślę o poprzednich mieszkańcach, patrzą na mnie ze zdjęć. Ale są tu też może te niewidoczne duszki starego domu, skrzypiącej podłogi, drzwi i okien. Pozdrowione bądźcie.

JS

Elegia na odejście

Niektóre książki dla dzieci składają fałszywe obietnice, że świat złożony jest wyłącznie z rzeczy dobrych. Że złe emocje, jeśli w ogóle istnieją, to tylko po to, by je natychmiast przemienić w dobre, że negatywne energie nie krążą wśród pozytywnych bohaterów, że nad krainą dzieciństwa nigdy nie zachodzi urocze słoneczko szczęśliwości. A przecież każdy, kto przez chwilę był dzieckiem, nawet najszczęśliwszym, wie, że to z gruntu nieprawda.

I dlatego może prawdziwą próbę czasu w literaturze dziecięcej przechodzą głównie te książki, które tak okrutnie nie kłamią. Na przykład Muminki genialnej fińskiej pisarki Tove Jansson, nie wiedzieć czemu nigdy nienagrodzonej Noblem.

W moim ulubionym tomie – i najczęściej chyba czytanym (samej sobie i własnym dzieciom) – czyli w Zimie Muminków, wszystko zaczyna się, gdy Muminki, które mają podobne obyczaje jak niedźwiedzie, smacznie przesypiają zimę. I wszystko jest – jak zawsze – w porządku, do chwili, gdy Muminek ni stąd, ni zowąd budzi się nie w porę. „A potem zdarzyło się coś, co nie zdarzyło się nigdy, odkąd pierwszy troll z rodziny Muminków zapadł w sen zimowy. Muminek obudził się i już nie mógł zasnąć. Patrzył, jak świeci księżyc i błyszczą kryształy lodu na szybie. Słyszał buczenie pieca na dole w piwnicy i był coraz bardziej rozbudzony i zdumiony. W końcu wstał i podreptał do swojej Mamy”. Tyle że Mama Muminka nie chciała się przebudzić z zimowego snu, lecz po prostu zwinęła się w „obojętną kulkę”.

I tak właśnie zaczyna się być może największa z przygód w Dolinie Muminków – bo obudzony przedwcześnie Muminek, chcąc nie chcąc, rusza przed siebie, w świat, który na pozór jest taki sam jak ten, który znał do tej pory, czyli świat Doliny Muminków latem, a jednak zupełnie inny: obcy, groźny, mroczny. Muminek zostawia Mamę, która po raz pierwszy nie staje obok niego, by – jak zawsze do tej pory – nieść mu pocieszenie i wyjąć ze swej słynnej torebki kolejne leki na wszystko, co złe. Czyżby to była właśnie metafora dojrzewania? Odejście od tego, co znane i bezpieczne, i przejście w stronę nowego, nierozpoznanego, zarazem kuszącego i strasznego? Tak przecież dzieje się z Muminkiem. „Pójdę sobie stąd, znudziliście mi się wszyscy. Pójdę na południe spotkać Włóczykija” – mówi i rusza przez dolinę pokrytą śniegiem (widzi go po raz pierwszy!), nad którą rozpościera się półmrok, przez dolinę, która jest nieruchoma, cicha, a każdy kształt pod śniegiem okrągły. „Umarł. Cały świat umarł, kiedy spałem. Ten świat należy do kogoś innego, kogo nie znam. Może do Buki”.

Mimo wszystko Muminek idzie dalej, bowiem po przemyśleniu sprawy uznaje, że lepiej iść niż być jedynym nieśpiącym wśród śpiących. I owszem – świat jest inny, ale okazuje się, że poza grozą jest coś jeszcze: nowa przygoda, nowe doznania, nowe uczucia. Nie ma Mamy Muminka, ale jest Too-tiki, która potrafi robić lodowe rzeźby, śpiewa piosenki i tłumaczy Muminkowi istotę inności zimy: „Tyle jest tego, co nie znajduje sobie miejsca ani latem, ani jesienią, ani na wiosnę. To wszystko, co jest nieśmiałe i zagubione. Niektóre rodzaje nocnych zwierząt i tacy, którzy nigdzie nie pasują i w których nikt nie wierzy... Trzymają się na uboczu cały rok. A potem, kiedy jest spokojnie i biało, i kiedy noce staja się długie, a wszyscy posnęli snem zimowym – wtedy wychodzą”.

Biografowie Tove Jansson w Too-tiki widzą Tuulikki Pietilä – artystkę, z którą Tove tworzyła wieloletni związek, tym bardziej zatem mam poczucie, że owo pierwsze zaskakujące dla Muminka wyruszenie poza znany sobie świat jest piękną metaforą gotowości na zmianę, którą jest dojrzewanie. Musimy opuścić to, co kochamy, ale czasem nagrodą za ten odważny ruch będzie nowa miłość, nowa przyjaźń i inne nowe doznania.

Tove Janson pisała w eseju Przewrotny autor książek dla dzieci z 1961 roku: „Wierzę, że dzieci mają wyraziste przeczucie katastrofy i że jest ono mocno zabarwione radosnym oczekiwaniem. Sądzę, że każdy człowiek pamięta ekstazę, jaką czuł przed swoją pierwszą burzą. [...] Albo przyjemny fantazmat »zasypie nas« [...]. Wszystko zyskuje nowy wygląd, a oblicze katastrofy unosi się nad horyzontem. Strach przed ciemnością i historie o duchach oraz to bezimienne zagrożenie wiszące niczym wspaniałe tło na tyłach poczucia bezpieczeństwa, nadające znaczenie, tworzące efekt kontrastu”.

O tym właśnie opowiada Jansson w Muminkach, tworząc świat, który nie zwodzi fałszywym poczuciem wiecznego bezpieczeństwa, który daje możliwości rozwoju, ten bowiem wychodzi często od przezwyciężanego przez nas kryzysu. Efekt kontrastu, o którym pisze Jansson, jest bezwzględnie konieczny, by umieć rozpoznawać swoje uczucia. Skąd dziecko ma wiedzieć, kiedy jest szczęśliwe, jeśli nie pozwala mu się poczuć choć przez chwilę smutku i doświadczyć odrobiny nieszczęścia? Jak się dowie, czy jest odważne, skoro ktoś nieustannie podkłada mu pod pupę poduszki bezpieczeństwa, nim w ogóle zdąży upaść? Czytanie Muminków w dobie nieustannej „kontroli rodzicielskiej” i presji, jaką przy okazji tego typu koncepcji wychowawczych wywiera na rodziców kultura, jest doświadczeniem kojącym. Trzeba słuchać Tove Jansson i do dziecięcego pokoju dodać kilka procent domu strachów.

ADM

Kluska, Kefir i Klustysia

Niektóre książki czytało się w dzieciństwie na okrągło. Ja tak czytałam chyba kilkadziesiąt razy Kluskę, Kefira i Tutejszego Jerzego Broszkiewicza. Najbardziej zaczytane dzieła to te, przy których się śmiałam. Na przykład Trzech panów w łódce, nie licząc psa Jerome’a K. Jerome’a i właśnie Kluska, Kefir i Tutejszy z ilustracjami Janusza Stannego. Tom był gruby, kwadratowy, z twardą oprawą odporną na zabrudzenia i zachlapania przy jedzeniu. Związki książek dla dzieci z jedzeniem zasługują na osobną analizę, bo przecież na pewno nie tylko ja czytałam przy jedzeniu i strasznie mnie interesowało, co oni tam jedli w tych książkach. Z Kluski, Kefira i Tutejszego zostało mi powiedzenie: „Powietrze morskie zaostrza apetyt!”. I bohaterowie zaraz szli jeść, choć na siedemnastowiecznym bujającym się statku nie zawsze było to łatwe. Ich przezwiska związane z jedzeniem wzięły się stąd, że Kluska (lat 12) była zawsze za chuda i jadła kluski, żeby przytyć, a Kefir (lat 13) pił kefir, żeby schudnąć. Tutejszy nie wiadomo skąd się wziął, ale wszędzie był u siebie. No i jeszcze kot Pacułka, który mówił ludzkim głosem. Może byłam tak czuła na jedzenie w książkach po prostu dlatego, że uwielbiałam jeść?

To jest jedna z książek zapomnianych, mało kto ją czytał – Broszkiewicz był znany za sprawą szkolnej lektury Wielka, większa i największa, a to Kluska, Kefir i Tutejszy była perełką. Dla tej niedużej grupy, którym wpadła w ręce, była ważna i formacyjna. Po latach okazało się, że to jedna z pierwszych postmodernistycznych książek w Polsce (pierwszy raz wydano ją w 1967 roku). Właściwie z niej dowiedziałam się, że istnieją różne gatunki i konwencje literackie, na przykład kryminał, i nawet napisałam potem opowieść o detektywie Flakoniku, który wpadał w tarapaty (miało być śmiesznie jak u Broszkiewicza) i żuł gumę, jak w tej Ameryce, do której dotarli Kluska, Kefir i Tutejszy. Może moja fascynacja Ameryką też zaczęła się od tej książki? Pamiętam, że kapitalizm był tam przedstawiany krytycznie, żeby miało to wydźwięk właściwy dla epoki PRL-u. Tak wyglądało pisanie o Zachodzie w całej młodzieżowej literaturze tamtego okresu. A mimo to Nowy Jork fascynował. Broszkiewicz przepisał przygodowo najważniejsze konwencje literackie (i filmowe) – przygody z piratami na morzu, potem bezludna wyspa (Robinson Crusoe), współczesna Ameryka i miliarder Gooffy walczący z gangiem Pięciokątów (Wielki Gatsby) no i samo Hollywood. Jego książka była więc jednocześnie pastiszem gatunkowym, skierowaną do dzieci adaptacją wielkich powieści – i w ten sposób stała się po prostu wprowadzeniem w literaturę.

Lubiłam też w literaturze postacie łobuzerskich dziewczyn, które czas spędzają głównie na bardziej chłopięcych zabawach. Najwspanialsze wakacje w moim życiu spędziłam z trzema chłopakami, łażąc po drzewach i chaszczach. Marzyłam, że jestem ich siostrą i razem gramy w piłkę nożną, zajmujemy się chłopackimi sprawami i śmiejemy się bez końca. Bardzo nas śmieszył, jak pamiętam, telewizyjny Janosik. Pewnie chciałam być jak Kluska (mieć takie cięte riposty), choć przypominałam wtedy wyglądem raczej Kefira. Nawet wołali na mnie Klustysia. Brr, nienawidziłam tego.

„Kluska wlazła na sosnę i powiedziała do Kefira:

– Cielęcina z ciebie, mój drogi!

Kefirowi w gardle ze złości aż zabulgotało. Kluska ostrożnie zdjęła sosnową szpilką z kory wędrującą do nieba mrówkę i rzuciła mu obie na głowę: szpilkę z mrówką.

– Mrówka w kefirze – powiedziała z obrzydliwym uśmiechem. – To powinno być bardzo zdrowe.

Kefir schylił się i ostrożnie strącił szpilkę z mrówką na piasek. Mrówka z pomruczkiem zadowolenia zaczęła ciągnąć szpilkę w stronę pobliskich zarośli. Dopiero wtedy Kefir spojrzał Klusce w oczy i powiedział:

– G! g!

– Co?! – spytała groźnym głosem. – Powtórz!

– G! g! – powtórzył z wielkim spokojem.

– Głupiasta gęgoła, gburowata glista, globalna gęś...”.

Wiele książek z dzieciństwa znalazłam w pudle w piwnicy u rodziców. Czytałam je później z moimi dziećmi, żeby sprawdzić, dlaczego kiedyś były dla mnie ważne. I w większości przypadków okazywało się, że moje ulubione książki się nie zestarzały. Literatura młodzieżowa powstająca w PRL-u była świetna. Czytając z synami, mogłam zrozumieć swoje emocje z przeszłości. I sama mogłam być znowu dzieckiem, na czas czytania zawieszały się relacje między rodzicem a dzieckiem, dzięki czemu mogliśmy się wszyscy spotkać w dziecięcym świecie. Kluski, Kefira i Tutejszego nie było w pudle. Szukałam go bezowocnie po antykwariatach. A dziś, kiedy zasiadłam do pisania, nagle jest! I to właśnie to moje wydanie – kwadratowe w twardej oprawie, bodajże z 1973 roku. Czekam na przesyłkę z antykwariatu, przebierając nogami. Czuję się jak przed spotkaniem z przyjacielem z dzieciństwa. Czy się rozpoznamy? Czy będziemy się znowu razem śmiać? Czy znów będę miała ochotę łazić po drzewach? Muszę przede wszystkim sprawdzić, co oni tam jedli.

JS

Ding-dong!

Gdy oglądałam ostatnio z dziećmi Czarnoksiężnika z Krainy Oz z Judy Garland, dużo myślałam o tym, że wszyscy chcemy w różne rzeczy uwierzyć. Redukcje dysonansów poznawczych to najpewniej jedno z głównych ludzkich zajęć, ciężko żyć z tymi wszystkimi rozczarowaniami, dużo łatwiej dać się troszkę oszukać.

Z dzieciństwa pamiętam książkę o Krainie Oz, którą znalazłam w wakacyjnym domu dziadków. Ktoś ją tam musiał zostawić, może ktoś z gości, a może sąsiad, bo na wyklejce okładki był napis „Błażej”, a blisko nas mieszkał jeden Błażej. Błażej Bułka, który miał braci w Ameryce. To by pasowało, bo powieść Lymana Franka Bauma jest na wskroś amerykańska. Tak czy owak, skwapliwie sobie książkę zatrzymałam, nigdy bowiem nie miałam problemu z przetrzymywaniem cudzych książek, o czym lojalnie uprzedzam – nie pożyczajcie mi nigdy swoich, jest szansa, że nigdy nie oddam.

Z lektury pamiętam uczucie srogiego rozczarowania. W końcu mając dziewięć lat, szło się z Dorotką, Drwalem, Strachem na Wróble i Lwem, by spotkać Czarnoksiężnika i załatwić ich sprawy. Wierzyło się przecież, że można. Tymczasem ów wielki i wszechmocny Oz w finale okazuje się cwanym (ale niewystarczająco) hochsztaplerem, Januszem mocarstwowości, ściemniaczem najpodlejszego sortu, który po prostu ma niezłą technikę i potrafi z niej zrobić użytek na potrzeby zmanipulowanego tłumu.

Ryszard Koziołek pisał o tej książce, zauważając, że jest ona wspaniałą lekcją postaw obywatelskich, rzeczą o „»uobywatelnieniu« jednostki, która w drodze rewolucji lub edukacji zyskuje wiedzę o rzeczywistym, czyli ludzkim statusie każdej władzy, a przy okazji odkrywa własną moc samodzielnego myślenia i działania”. Pięknie to rzekł (choć chwilę później nazwał baśnie braci Grimm potwornymi i pełnymi grozy i przemocy, a jak wiemy z rozdziału o braciach, nie ma w nas zgody na takie podejście). Dla mnie Oz będzie książką o dojrzewaniu do myśli, że niestety nikt niczego za nas nie załatwi, że wszelkie zmiany albo wyjdą od nas, albo nie zdarzą się wcale. To dobra lekcja dla wszystkich dzieci, małych i tych całkiem dużych, które – jak wielu z nas – nadal się koncertowo łudzą, wierząc, że wystarczy, by rządził nami odpowiednio dobry czarnoksiężnik, a nasze sprawy potoczą się gładko.

I choć wiem, że miałam pisać o ważnych książkach, to w kontekście Czarnoksiężnika... muszę znów wspomnieć o filmie, bo owa klasyczna produkcja z 1930 roku niesie w sobie tyle kontekstów, że trzeba je przy tej okazji wydobyć. Otóż à propos życia złudzeniami – warto sobie przypomnieć, że gdy kończyły się zdjęcia do filmu, który pokochał doprawdy cały świat, siedemnastoletnia Judy Garland była już uzależniona od barbituranów i amfetaminy, a przygodę z tymi substancjami rozpoczęła jeszcze przed pierwszym klapsem na planie, bowiem producenci zalecili jej zrzucenie paru kilogramów do roli. Dość rzec, że owa próba budowania iluzji dziewczyny chudej, ale zarazem odpowiednio energetycznej, doprowadziła do śmierci aktorki, która zmarła z powodu przedawkowania narkotyków w wieku czterdziestu siedmiu lat.

Jeśli natomiast idzie o samego Lymana Franka Bauma, jest on, moim zdaniem, więcej niż inkarnacją życzeniowego myślenia połączonego z naiwną wiarą, że coś się samo wydarzy. Otóż autor Czarnoksiężnika..., choć pochodził z dość zamożnego domu i miał całkiem udany start, był mistrzem bankructw (ale również dźwigania się z nich) i imał się zajęć tak różnych, że mógłby obdarować swoim życiorysem parę osób. Dość wspomnieć, że był wydawcą magazynu o znaczkach pocztowych, hodowcą drobiu, przedstawicielem handlowym Chińczyków, właścicielem teatru, właścicielem sklepu, wydawcą magazynu o aranżacji witryn sklepowych, wreszcie po prostu dziennikarzem i – last but not least – autorem jednej z najsłynniejszych książek dla dzieci w historii literatury. Na koniec zaś dodam, że szalony ów człowiek był autorem dwóch straszliwych tekstów o konieczności eksterminacji rdzennych Amerykanów, które to paszkwile opublikował w piśmie „Saturday Pioneer”. Potem już zamilkł w tej sprawie, ale trudno mu nie wyciągnąć takich kwiatków, zwłaszcza że jeden z tych tekstów napisał już po masakrze w Wounded Knee, gdzie w 1890 roku wojska amerykańskie starły się z Indianami Lakota z Wielkich Równin. W tej absolutnie nierównej walce armia dokonała hekatomby oddziałów indiańskich, składających się w dużej mierze z dzieci i kobiet.

Gdyby wiec pan Lyman Frank Baum miał o coś poprosić czarnoksiężnika z Krainy Oz, byłoby to może pójście po rozum do głowy.

ADM

Sekrety pana Brzechwy

„Kto raz wstąpił do Akademii, ten wystąpić już nie może” – pisał Piotr Paziński w książce Atrapy stworzenia. I tak jest, że do książki Brzechwy chce się wracać, trzeba wracać, i za każdym razem jest inna. Pierwsze moje czytanie zbiegło się z produkcją filmu z Piotrem Fronczewskim jako Kleksem; jednego z wychowanków Akademii zagrał mój kolega z klasy w podstawówce. Sam film nie był dla mnie, jak pamiętam, żadnym wielkim przeżyciem. To książka została mi w głowie na zawsze. Choć oczywiście piosenki z filmu mi towarzyszyły, podobnie jak kilku kolejnym pokoleniom dzieci. Wielu z moich znajomych wspominało, jak bardzo bało się filmowego ataku wilków. Ja miałam przed oczami nie film, ale ilustracje Jana Marcina Szancera. I takiego wydania szukałam po latach, żeby czytać Akademię... najpierw z jednym, a potem drugim synem.

Kolejna lektura odkrywa różne warstwy tego przepastnego tekstu, będącego – jak pisze Paziński – marą senną, zbiorowym olśnieniem, labiryntem ludzkiej psychiki i lustrem, w którym odbija się historia. Kiedy czytaliśmy ze starszym synem, przypominało mi to moje własne olśnienie Akademią..., szpitalem chorych sprzętów, tabliczkami doktora Paj-Chi-Wo. Niedostępnością tajemnicy: „Na trzecim piętrze przechowywane są tajemnicze i nikomu nieznane sekrety pana Kleksa”. Starszy syn, Maciek, też był oczarowany. „Chciałbym chodzić do takiej Akademii” – mówił. I żeby zamiast nielubianej przez niego ortografii była kleksografia. Podobały mu się lusterka senne, szkiełka, pastylki, pompka powiększająca i wszystkie wynalazki Pana Kleksa, ale najbardziej przejął się, gdy do akcji wkroczył Alojzy, czyli lalka, którą Pan Kleks ożywił, i która przyspieszyła koniec tego świata.

„Dlaczego Pan Kleks pozwala mu wszystko niszczyć?” – dziwił się Maciek. „Pan Kleks na wszystko mu pozwalał, jakby się go bał”. Pan Kleks malał i znikał w oczach, a Alojzy robił, co chciał. Lalka zbudowana przez Filipa okazała się śmiertelnym zagrożeniem dla Akademii i dla Pana Kleksa, który z powodu Alojzego tracił swoją moc. Przede wszystkim nie mógł już powiększać się codziennie do wzrostu dorosłego człowieka. „W miarę jak wzrastało zuchwalstwo Alojzego, słabła władza i powaga pana Kleksa”. Alojzy wprowadził do Akademii nienawiść i rozkład. Aż przebrała się miarka. Maciek był tak przejęty, że ulepił z plasteliny kolejne etapy ostatniej rozgrywki Alojzego przeciw Kleksowi. Wszystko dlatego, że Alojzy wykradł sekrety Pana Kleksa, czyli tabliczki z chińskimi napisami. A potem, wściekły, że nic z nich nie rozumie – rozbił je na oczach wszystkich. „Zniszczyłeś moje sekrety, Alojzy” – rzekł Pan Kleks głosem spokojnym, lecz surowym. „Wobec tego ja zniszczę ciebie. Jesteś dziełem moich rąk i z rąk moich zginiesz”.

Nic dziwnego, że mój syn ulepił z plasteliny właśnie scenę niszczenia Alojzego – jest w niej zaciekłość i groza. Pan Kleks mógł przewidywać, że Alojzy przyniesie ze sobą destrukcję, a jednak go ożywił. Paziński przywołuje praską legendę o golemie, który zbuntował się przeciwko swojemu twórcy, więc ten musiał go unieszkodliwić. Kleks niszczy Alojzego w zapamiętaniu, jakby niszczył nie tylko nieszczęsną lalkę, ale jakby chciał zniszczyć niechcianą część samego siebie. „Kleks przestraszył się, ponieważ Alojzy przypominał mu, że jako postać z baśni on, Ambroży Kleks, jest cudzym golemem” – pisze Paziński. Rozbrojenie Alojzego nie sprawia jednak, że wszystko wraca do poprzedniego stanu. Końca nie dało się już zatrzymać, razem z Panem Kleksem zaczęła maleć sama Akademia. Ostatecznie Kleks żegna się z wychowankami wigilijnym przemówieniem: „Wszystko, co Was otacza, zmniejsza się i maleje. Rozumiecie chyba sami, jaka jest tego przyczyna. Ot, po prostu i zwyczajnie bajka o mojej Akademii dobiega końca”.

Ja tego finału nie mogłam nigdy przyjąć. Zwyczajnie za każdym czytaniem zapominałam, jak Akademia pana Kleksa się kończy. Obraz destrukcji, jak widać, był dla mojej świadomości nie do przyjęcia. I za każdym razem dostrzegałam jakieś inne konteksty. Na przykład dopiero przy ostatnim czytaniu Akademii pana Kleksa uświadomiłam sobie, że inwazja wilków to jest obraz Zagłady – choćby to ukrywanie się Mateusza po śmierci rodziców, pod meblami, w opuszczonym domu. To skojarzenie jest bardzo czytelne, zwłaszcza że Brzechwa (ukrywający swoje żydowskie pochodzenie) pisał przecież tę książkę w czasie wojny i traktował tę pracę, jak opowiadała jego żona, jako ucieczkę od rzeczywistości. Ale ona tu jest, przenikła. Akademia pana Kleksa ukazała się tuż po wojnie, w 1946 roku.

Za każdym razem odkrywam, że jest to księga ksiąg, do której się dorasta. I przy ostatnim czytaniu z młodszym synem znowu byłam zaskoczona tym finałem z motywem borgesowskiej biblioteki. W ten sposób opowieść przekracza samą siebie. Pan Kleks zamienia się w zaginiony guzik od czapki bogdychanów i dzięki temu Mateusz może wrócić do swojej postaci. I staje się ni mniej, ni więcej autorem książki, Janem Brzechwą, który mówi nam, czytelnikom: „Napisałem tę opowieść, gdyż ogromnie lubię opowieści fantastyczne i pisząc je, sam się bawię”. I my też, drogi panie Brzechwo, my również. I za każdym razem odkrywamy inne sekrety.

JS

Za drzwiami starej szafy

Najgorzej, gdy nagle się okazuje, że wokół ukochanych tytułów z dzieciństwa zaczyna się dziać coś dziwnego. I trochę nie wiadomo, gdzie podziać oczy, bo ciężko patrzeć na te książki w taki sam sposób, w jaki patrzyło się na nie lata temu. Pochłaniasz je jako dziecko, czytasz tyle razy, że całe fragmenty masz już wykute na blachę, dorastasz, porzucasz dawne lektury, ale potem do nich wracasz, na fali rodzicielstwa albo po prostu zwykłej ludzkiej nostalgii za dzieciństwem. I bęc – zaczynają się kłopoty.

O tym, że „Aslan jest w drodze”, dowiedziałam się, gdy miałam może osiem lat. Lwa, Czarownicę i starą szafę C.S. Lewisa dostałam od cioci Soni, która z kolei dostała ją od kogoś, kto zapomniał, że dzieci cioci są już dorosłe, i przyniósł jej książki razem z urodzinowym bukietem gerber. Ciocia zajrzała do książki i ją odłożyła. Gdy jakiś czas potem przyjechała do nas z wizytą, wzięła książkę ze sobą i dała mi, mówiąc: „Nie wiem, czy ci się spodoba, mnie niespecjalnie, ale ty ponoć lubisz czytać, no to masz, czytaj”. Tak oto pierwsze polskie wydanie pierwszego tomu Opowieści z Narnii, opublikowanego w 1985 roku przez Instytut Wydawniczy PAX, trafiło w moje ręce. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak to możliwe, że ciocia Sonia nie zachwyciła się Narnią, zwłaszcza że – jak każda porządna dziołcha ze Śląska – była bardzo religijna. Ale może po prostu niezbyt dokładnie tę powieść przeczytała?

O tym, że moja ukochana książka o przygodach czwórki dzieci, które w czasie wojennej zawieruchy trafiają na angielską wieś do domu starego profesora, gdzie znajduje się przejście do czarodziejskiej krainy zwanej Narnią, jest tak naprawdę opowieścią o sednie chrześcijaństwa, dowiedziałam się rok później od zakonnika, z którym moi rodzice zakolegowali się podczas wakacji gdzieś w Bieszczadach. Brat Pacyfik (którego prawdziwego imienia po latach niestety nikt z nas nie pamięta) pożyczył ode mnie zaczytany egzemplarz i wynotowywał sobie fragmenty, a kiedy go oddawał, powiedział: „Ten Aslan to Jezus, wiedziałaś?”. Oczywiście, że nie wiedziałam, w końcu miałam ledwie dziewięć lat, mój umysł nie przeprowadzał wówczas jeszcze tak zaawansowanych analogii, ale wiedzę podaną mi wówczas przez brata Pacyfika przyswoiłam i zapamiętałam.

Do Narnii wróciłam na studiach, pod wpływem lektur zalecanych na historii doktryn politycznych – gdzieś wśród wygłaszanych przez profesora konserwatywnych myśli (wiadomo – Kraków!) przemazywał się C.S. Lewis. A potem, uwolniona już z oków obowiązkowego myślenia w duchu Edmunda Burke’a, zaczęłam się interesować fermentem, jaki postać Lewisa zaczęła wzbudzać w Wielkiej Brytanii. W 1998 roku Philip Pullman – inny klasyk literatury dla dzieci i młodzieży, autor kultowych Mrocznych materii – opublikował w „The Guardian” tekst The Dark Side of Narnia, który zmartwił wielu czytelników powieści Lewisa. Pullman oskarżył bowiem nieżyjącego już od lat Lewisa o rasizm, mizoginię, „czystą nieuczciwość w narracji” oraz „typowe dla białego uprzywilejowanego mężczyzny uprzedzenia”, którym autor Narnii miał chętnie dawać wyraz. Zwłaszcza postać Zuzanny – starszej spośród dziewczynek tworzących czwórkę głównych bohaterów – budziła opór kolejnych badaczy, choćby Kath Filmer, autorki książki The Fiction of C.S. Lewis: Mask and Mirror. Wzburzeni pisali o tym, że choć Lewis z radością pozwala na życie rodzinne bobrom (sic!), to za każdym razem, gdy pisze o tym, co kobiece czy charakterystyczne dla płci pięknej, wyraźnie daje znać, jak bardzo ta perspektywa jest mu obca i przykra. W Ostatniej bitwie, końcowej części cyklu, Zuzanna zostaje całkowicie odsunięta na boczny tor jako ta, która – niestety – dorasta. W przeciwieństwie jednak do Piotra i Edmunda, chłopców przygotowujących się do roli mężczyzn, czy może raczej „mężów”, biedna Zuzanna staje się inkarnacją najgorszych „babskich cech” – myśli już tylko o tym, co by tu na siebie włożyć i jak uwodzić podatną na jej wdzięki płeć przeciwną.

Tak oto – wraz z rosnącą namiętnością do nylonowych rajstop i babskich błyskotek – nadchodzi kres jej prawa do pobytu w baśniowej krainie stworzonej przez C.S. Lewisa. Przy odrobinie dobrej woli można by pewnie odczytywać ten zabieg autora jako nieubłagane pożegnanie z dzieciństwem, które każdego z nas ostatecznie zabiera na dłuższą chwilę z Narnii (póki nie zdziecinniejemy ponownie), ale zapewne byłoby łatwiej myśleć w ten sposób, gdyby i wyrastający z dziecinnych spodenek Piotr z Edmundem również musieli odejść z krainy Aslana. Jako dziewczynka nie widziałam w tym niczego dziwnego – w końcu w co drugiej bajce wcale nie było dziewczynek, a kobiety występowały w nich głównie jako prześladowczynie innych kobiet (patrz: baśnie). No ale teraz już widzę to wyraźnie i trochę mi przykro, że C.S. Lewis zamknął przed takimi jak ja drzwi do Narnii, zamiast kłódki wieszając na drzwiach nylonowe rajstopy zawiązane na mocny supeł.

ADM

Kapryśnice i sieroty

„Pani nie jest dobra i to nie jest dom!” – mówiłam, wczuwając się w rolę. Rysowałam tę scenę na okrągło. Sara, bohaterka Małej księżniczki, stoi przed właścicielką pensji i mówi, że nie podziękuje jej za okazaną łaskę. Nie mogłam zresztą znaleźć później w żadnym tłumaczeniu tej kwestii brzmiącej tak, jak to zapamiętałam. Biedna, dumna Sara – imponowała mi. Ale najbardziej poruszające było sieroctwo. W dzieciństwie bardzo się przejmowałam losem sierot w baśniach. Podobno jest taki etap rozwoju dziecka, kiedy fantazjuje o byciu sierotą. W tej książce znalazły odbicie moje dziecięce fantazje. Mała księżniczka była chyba pierwszą książką, która zagarnęła mnie tak całkowicie, że odtwarzałam tę scenę w rozmaitych wariantach.

W dniu swoich jedenastych urodzin Sara dowiaduje się o śmierci ojca. Z pupilki, najbogatszej dziedziczki fortuny zmienia się w osobę zajmującą w strukturze społecznej pozycję niższą niż służąca. Ze świata dostatku i przepychu trafia na zimne poddasze, jest głodna i samotna. W tym nowym życiu wyobraża sobie, że jest księżniczką. I z czasem rzeczywiście wszystko zaczyna się zmieniać – za sprawą tajemniczego sąsiada. To jest historia o zachowywaniu fasonu nawet wtedy, kiedy wszystko się traci. I jest to opowieść na złe czasy, kiedy jedno ciastko ma starczyć za całe wielodniowe jedzenie. To też historia o pieniądzach, o tym, że jesteśmy postrzegani często tylko poprzez to, czy wyglądamy na bogatych. Burnett ośmiesza w osobie właścicielki pensji myślenie o ludziach lepszych i gorszych, czyli biednych: „Ależ, Saro kochana – bąknęła w końcu. – Becky jest pomywaczką w kuchni, a pomywaczki... nie są małymi dziewczynkami”.

Burnett pokazuje, że ci, którzy kierują się pozorami w ocenie innych i nie szanują biednych, w rezultacie źle na tym wychodzą. Tych wszystkich kwestii oczywiście w dzieciństwie nie rozumiałam, raczej przemawiał do mnie obraz księżniczki w łachmanach – klasyczny wątek baśniowej zamiany miejsc, Książę i żebrak połączony z Dziewczynką z zapałkami – która wyobraża sobie inny, lepszy świat. Sara też go sobie wyobrażała i w jej przypadku wszystko skończyło się dobrze.

Sara się nie zmienia, to okoliczności się zmieniają. Inaczej jest w Tajemniczym ogrodzie, powieści dużo ważniejszej – przynajmniej tak to widzę z dzisiejszej perspektywy. Do niedawna w ogóle nie byłam świadoma, że jego autorką jest Frances Hodgson Burnett – ta sama, która napisała Małą księżniczkę. Tajemniczy ogród to powieść o tym, że zawsze można się zmienić. „Panno Mary, kapryśnico/ Odwróć zagniewane lico!/ W twym ogródku rosną kwiatki,/ Róże, dzwonki i bławatki”.

Zapamiętałam tę piosenkę. Mary była zgryźliwa i niemiła, zresztą tak samo jak Colin, przyzwyczajony do tego, że wszyscy mu usługują, że krzykiem może wszystko wymóc na otoczeniu. Ciekawe, że każdy zapamiętuje co innego – ja pamiętam, że Mary miała żółtą cerę i skwaszoną minę, i zaczęła lepiej wyglądać, w miarę jak odkrywała ogród. „Nic tam nie było o żółtej cerze” – mówił mi młodszy syn, który akurat czytał Tajemniczy ogród jako lekturę i co innego było dla niego ważne. A tymczasem jest to przecież na pierwszej stronie: „Twarz jej była mała, chuda, postać mała i chuda, włosy miała jasne, rzadkie, skwaszony wyraz twarzy. Włosy jej były żółte, jak żółta również była twarzyczka, ponieważ Mary urodziła się w Indiach i wiecznie zapadała na zdrowiu – to na to, to na owo”. Ze starszym synem czytaliśmy tę książkę głośno na wakacjach. Natychmiast zapragnął mieć swój ogródek, siadał w kąciku na podwórku i robił rabatki z opadłych liści i kwiatów. „A dasz mi kiedyś na obiad chleb ze słoniną?” – zapragnął któregoś ranka. Taki, jaki dostawał od mamy Dick, chłopak, który rozmawiał ze zwierzętami.

Dla nas to była pierwsza książka psychologiczna – zamiast magii i przenoszenia się w czasie mamy tutaj czary innego rodzaju: siłę woli, energię życia płynącą z przyrody. Czary w ogrodzie mają uzdrowić Colina i sprowadzić jego ojca do domu. Obie rzeczy się spełniają. Obudzona siła pragnienia nie ma granic – Colin czuje, że może wszystko, że będzie żył, chodził i biegał. Takie poczucie nieograniczonej siły pamiętam z dzieciństwa. Mam nadzieję, że tę moc znają też moi synowie. Jest ona tu pięknie pokazana – jako skoncentrowana energia kiełkujących nasion i roślin, które przebijają się przez ziemię.

Starszemu synowi bardzo spodobały się sceny nocnych napadów Colina i Mary, która nie podporządkowała się chłopcu i dzięki temu mogła mu pomóc. „A czy ty siebie lubisz, mamo? Bo ja nie” – powiedział znienacka, kiedy służąca Marta zadała to pytanie Mary „kapryśnicy”. Na co mu przeczytałam Wywód jestem’u Białoszewskiego, który bardzo mu się spodobał:

jestem sobie

jestem głupi

co mam robić

a co mam robić

jak nie wiedzieć

a co ja wiem

co ja jestem

wiem że jestem

taki jak jestem

może niegłupi

ale to może tylko dlatego że wiem

że każdy dla siebie jest najważniejszy.

JS

Buntownicynie bez powodu

Gdy starzy ludzie w moim wieku myślą o tym, jak może wyglądać dzieciństwo doskonałe, nierzadko wracają myślami do idealnego (prawie) świata stworzonego przez Astrid Lindgren. Do książek o dzieciach z Północnej, Południowej i Środkowej Zagrody – które bawiły się na dworze, zimą z trudem docierały do szkoły z powodu śniegu, ratowały psy przed złymi panami, piły mleko prosto od krowy i jadły zrywane z drzew owoce – mamy nierzadko szczególny stosunek. Podobnie jak do Willi Śmiesznotki i dziewczynki, która własnoręcznie podnosi konia, mieszka sama, bez żadnych dorosłych, a jej tata pływa po morzach południowych. I do Emila ze Smalandii albo Karlssona z dachu. Przygody dzieci z książek napisanych przez szwedzką pisarkę niejednokrotnie nakładają się na nasze własne wspomnienia z dzieciństwa. Często niemające zresztą wiele wspólnego z metaforyczną „bullerbyńską” rzeczywistością. Życie w bloku na ponurym osiedlu w Polsce lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, z odrapanym trzepakiem i wyłysiałą trawą na mizernych klombach będących namiastką przyrody ma się w sumie nijak do życia w Bullerbyn, ale pal sześć – idealizowanie smaku wyrobu czekoladopodobnego, którego przecież nikt z nas nie jadł od momentu upadku muru berlińskiego, to całkiem zrozumiały mechanizm psychologiczny.

Obraz dzieciństwa, za którym tęsknimy, ma w sobie wiele elementów zapożyczonych przez nasze zawodne w sprawie nostalgii mózgi ze światów stworzonych przez tę niezwykłą, znaną na całym świecie pisarkę. Takie dzieciństwo po prostu każdy z nas chciałby mieć.