Kroniki Jednorożca. Wojna - Robert J. Szmidt - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Kroniki Jednorożca. Wojna ebook i audiobook

Robert J. Szmidt

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Polowanie na polskich esperów dobiegło końca, jednak ci, którzy ocaleli z pogromu, nie zamierzają złożyć broni.

Telepata Edmund Lis i jego ekipa wypowiadają otwartą wojnę rosyjskim agentom, którzy próbują przejąć kontrolę nad krajem. Ta walka już trwa, jest toczona w biały dzień, być może tuż obok ciebie, choć niczego nie zauważasz i o niczym nie wiesz. Taki jest charakter tych zmagań; tutaj polem bitwy są niewyobrażalnie potężne umysły, a bardziej zabójcza od broni masowej zagłady może być jedna myśl.

 

Brawurowa kontynuacja pierwszej części "Kronik Jednorożca", w której autor przepowiedział bardzo trafnie wiele wydarzeń z przyszłości. Czy i ta jego wizja stanie się z czasem czystą prawdą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 23 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Wojciech Masacz

Oceny
4,5 (168 ocen)
104
50
13
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AndrzejPerec

Dobrze spędzony czas

Trochę zbyt brutalnie traktowani są ludzie. Ogólnie wciągająca fabuła
00
kendracki

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
00
AnnaProtas

Dobrze spędzony czas

niezła kontynuacja. Zamknięcie na tyle otwarte, że może być trzeci tom. Lektor w porządku.
00
monika_i_ksiazki78

Nie oderwiesz się od lektury

Współpraca barterowa z Wydawnictwem Skarpa Warszawska "Kto umysłem wojuje, od umysłu ginie." Kroniki Jednorożca Wojna to genialna kontynuacja pierwszego tomu - Polowanie. Po pogromie tworzącej się polskiej komórki esperów zostają tylko niedobitki. Jednak telepata Edmund Lis wraz z wtajemniczonymi w sprawę osobami szykują się na odwet wobec Rosjan, którzy próbują przejąć kontrolę nad naszym krajem. Robert J. Szmidt z niebywałym wyczuciem i wprawą wciąga nas w mentalną wojnę pomiędzy esperami. To wojna, w której uczestniczą nie tylko Polacy i Rosjanie. Tu gra idzie o naprawdę wysoką stawkę. Co ciekawe, rozpoczęła się ona dużo wcześniej niż sądzi Mundek. Kroniki Jednorożca to idealna lektura dla fanów X-Menów Marvela. Genialna kreacja bohaterów, tajemnice, mentalne potyczki, wątki szpiegowskie i dezinformacja, kontrola umysłów, tajemniczy byt, to wszystko sprawia, że książkę czyta się jednym tchem. Do tego dochodzą świetne dialogi pełne ciętego humoru. Uwielbiam styl pisania autora...
00
Imp_mo

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam serdecznie
00

Popularność




Re­dak­cjaUr­szula Gard­ner
Ko­rektaAnna Pła­skoń-So­ko­łow­ska
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiDark Crayon
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Ro­bert J. Szmidt, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-919-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Tyły szpi­tala róż­niły się znacz­nie od jego frontu. Czte­ro­pię­trowy, pa­mię­ta­jący czasy Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej gmach od­no­wiono tylko od strony ulicy, jak kie­dyś bu­dynki na tra­sach prze­jazdu pa­pieża. Wy­star­czyło przejść przez bramę jed­nej z przy­le­głych, prze­zna­czo­nych do roz­biórki ka­mie­nic, by tra­fić do zu­peł­nie in­nego świata.

Zde­wa­sto­wane po­dwó­rze mo­gło słu­żyć za plan filmu wo­jen­nego, a na­wet po­sta­po­ka­lip­tycz­nego; szcze­gól­nie ta jego część, która le­żała za mu­rem od­dzie­la­ją­cym nie­wielki ogród lecz­nicy od wy­sy­pi­ska śmieci i gruzu, w ja­kie ekipy bu­dow­lane za­mie­niły te­ren po­mię­dzy rzę­dem zruj­no­wa­nych ka­mie­nic i na wpół ro­ze­bra­nych ofi­cyn.

W ta­kim miej­scu nie po­winno być ży­wej du­szy, zwłasz­cza o tej po­rze w nie­dzielę, lecz Mun­dek do­sko­nale wie­dział, że nie jest sam. Miał przed sobą pięć osób, któ­rych nie zo­ba­czy jesz­cze przez co naj­mniej mi­nutę, do­póki nie mi­nie za­łomu ogro­dze­nia przy po­kry­tej li­sza­jami sczer­nia­łego tynku ścia­nie naj­dal­szego z roz­bie­ra­nych bu­dyn­ków. Nie zwol­nił jed­nak, uśmiech­nął się tylko pod no­sem.

Tego mu było trzeba.

* * *

Po­ja­wie­nie się nie­mło­dego czło­wieka w ide­al­nie skro­jo­nym bia­łym gar­ni­tu­rze, ani tro­chę nie­pa­su­ją­cego do tej sce­ne­rii, za­sko­czyło czte­rech mło­dych męż­czyzn ota­cza­ją­cych pół­ko­lem klę­czącą na be­to­nie za­pła­kaną dziew­czynę, przed którą le­żał za­krwa­wiony pies.

– Pa­no­wie! – Przy­bysz po­wi­tał miej­scową żu­lię sze­ro­kim, choć nie­zbyt przy­ja­znym uśmie­chem.

Kwar­tet dre­sia­rzy zmie­rzył go po­gar­dli­wym wzro­kiem. Stary, chudy jak szczapa, od­strze­lony le­piej niż stróż w Boże Ciało, nie mógł sta­no­wić za­gro­że­nia, zwłasz­cza że nie dys­po­no­wał żadną bro­nią. Roz­pi­na­jąc śnież­no­białą ma­ry­narkę, od­sło­nił ści­śle przy­le­ga­jącą do ciała ka­mi­zelkę i szelki pod­trzy­mu­jące spodnie, a do tego ob­ró­cił się jesz­cze, gdy ka­wał tynku od­padł od na wpół zbu­rzo­nej ściany, dzięki czemu prze­ko­nali się, że nie ukrył pi­sto­letu za pa­skiem z tyłu. W ich mnie­ma­niu wy­łącz­nie na­bita klamka da­wa­łaby mu ja­kie­kol­wiek szanse.

– Wy­pad! – wark­nął Byku, naj­po­staw­niej­szy z czwórki opry­chów, świeżo upie­czony dwu­dzie­sto­la­tek i nie­for­malny przy­wódca za­lążka blo­ker­skiego gangu. Wska­zał przy tym naj­bliż­szą bramę za­krwa­wio­nym prę­tem zbro­je­nio­wym.

– Nie prze­szka­dzaj­cie so­bie. – Lis zi­gno­ro­wał po­le­ce­nie, roz­glą­da­jąc się za miej­scem, gdzie mógłby usiąść.

Miał do wy­boru uło­żone w stos belki stro­powe z roz­bie­ra­nej przed­wo­jen­nej ofi­cyny albo prze­wró­coną na bok po­rdze­wiałą skrzy­nię. Zde­cy­do­wał się na drewno, choć nie było wiele czyst­sze od me­talu.

– Spier­da­laj, i to już! – Oprych po­czuł się do­tknięty tak jaw­nym lek­ce­wa­że­niem.

Po­zo­wał na twar­dziela – dwa lata po­praw­czaka, po­tem od­siadka pół­rocz­nego wy­roku za kra­dzież z wła­ma­niem sta­wiały go wy­soko w hie­rar­chii lo­kal­nego dre­siar­stwa – nie mógł więc so­bie po­zwo­lić na po­dobne trak­to­wa­nie. Zwłasz­cza w obec­no­ści lesz­czy, któ­rych ura­biał od paru mie­sięcy.

– Wy­palę jed­nego i zni­kam, ma­cie moje słowo – za­pew­nił go obo­jęt­nym to­nem Mun­dek.

Nie za­mie­rzał się bru­dzić, a wszystko, czego by na tym po­dwó­rzu do­tknął, po­zo­sta­wi­łoby trudny do spra­nia ślad na no­wiu­sień­kim gar­ni­tu­rze. Z tego wła­śnie po­wodu usiadł jak naj­ostroż­niej na wy­cią­gnię­tej z kie­szeni spo­rej lnia­nej chu­s­teczce.

– Ta­kiś hardy? – Roz­ju­szony Byku ru­szył w jego stronę, ale po dwóch kro­kach do­tarło do niego, że nie tak to po­wi­nien ro­ze­grać. – Zyga! – Zer­k­nął przez ra­mię na skoł­tu­nio­nego ru­dzielca, który nie się­gał mu na­wet do pa­chy. – Po­chla­staj zgreda, je­śli nie ru­szy dupy.

Lis za­pa­lił w tym cza­sie pa­pie­rosa i za­cią­gnął się głę­boko, mru­żąc po­wieki z roz­ko­szy, jakby sie­dział nie na tym za­sy­fio­nym pra­skim po­dwó­rzu, ale w za­ci­szu Ła­zie­nek.

Tego mu było trzeba. Do­kład­nie tego.

Wy­wo­łany dre­siarz wy­jął z kie­szeni brzy­twę, starą fry­zjer­ską mojkę, jak na­zy­wano to za­bój­cze na­rzę­dzie w cza­sach mło­do­ści Mundka. Roz­ło­żył ją wpraw­nym ru­chem, szcze­rząc po­żół­kłe zęby, i mach­nął sre­brzy­stym ostrzem kil­ka­krot­nie, jakby ciął wy­ima­gi­no­wa­nego prze­ciw­nika. Szybki był, zwinny, mógł spra­wić pro­blemy każ­demu prze­ciw­ni­kowi, na­wet uzbro­jo­nemu. Na ubra­nym w biały gar­ni­tur star­szym męż­czyź­nie nie zro­bił jed­nak wra­że­nia, co roz­ju­szyło go bar­dziej niż zlek­ce­wa­żo­nego wcze­śniej Byka.

Lu­dzie za­zwy­czaj po­kor­nieli na wi­dok tego ostrza. A on czę­sto ta­plał je we krwi i ro­bił to z nie­kła­maną ochotą. Krę­ciło go za­da­wa­nie bólu, uwiel­biał wsłu­chi­wać się w bła­ga­nia ofiar, na­pa­wał się ich stra­chem, ale dzi­siaj ten dzia­dyga od­bie­rał mu całą przy­jem­ność. Za­płaci za to kil­koma na­prawdę pa­skud­nymi bli­znami.

Zyga ru­szył w kie­runku Mundka, nie prze­sta­jąc wy­ma­chi­wać brzy­twą. Wy­ko­ny­wał co­raz bar­dziej skom­pli­ko­wane ewo­lu­cje, jakby chciał udo­wod­nić, że może zro­bić nią wszystko, co ze­chce. Za­nim po­sta­wił piąty z dwu­dzie­stu kro­ków, które dzie­liły go od celu, Lis wy­dmuch­nął siny dym po ko­lej­nym głę­bo­kim sztach­nię­ciu i prze­krzy­wiw­szy lekko głowę, ode­zwał się spo­koj­nym kon­wer­sa­cyj­nym to­nem:

– Uwa­żaj, przy­ja­cielu, bo jesz­cze się po­tkniesz i sam so­bie...

Za­milkł, kiedy Zyga za­ha­czył czub­kiem buta o wy­sta­jącą kra­wędź spę­ka­nego be­tonu, któ­rym dzie­siątki lat wcze­śniej wy­lano całe po­dwó­rze.

W tym wła­śnie mo­men­cie uzbro­jona w brzy­twę ręka dre­sia­rza wy­ko­ny­wała ruch imi­tu­jący pod­rzy­na­nie gar­dła. To wy­star­czyło. Srebrne ostrze prze­cięło skórę na po­kry­tej rzad­kim ru­dym za­ro­stem szyi i prze­szło gładko od wy­pu­kło­ści krtani aż po na­sadę ucha, przy oka­zji prze­po­ła­wia­jąc do­brze wi­doczną tęt­nicę. Zdzi­wiony Zyga przy­sta­nął, broń wy­pa­dła mu z ręki kilka se­kund przed tym, za­nim sam osu­nął się na ko­lana, bro­cząc krwią jak – nie przy­mie­rza­jąc – za­rzy­nana świ­nia. Co cie­kawe, nie pró­bo­wał się ra­to­wać, zu­peł­nie jakby za­sko­cze­nie ode­brało mu wła­dzę we wszyst­kich człon­kach. Parę chwil póź­niej stra­cił przy­tom­ność i zwa­lił się bez­wład­nie na twarz. Nie znie­ru­cho­miał jed­nak od razu – jego ciało wciąż po­dry­gi­wało, a nogi wierz­gały, jak gdyby chciał biec na le­żąco.

Po­zo­stali dre­sia­rze stali w mil­cze­niu jak słupy, tylko klę­cząca za nimi dziew­czyna pi­snęła prze­raź­li­wie, ku­ląc się od­ru­chowo, jakby to ją do­się­gnęło ostrze brzy­twy.

– Co jest, kurwa? – wy­mam­ro­tał Dzi­dek, tylko o pół głowy niż­szy od Byka, ale za to dwa razy szczu­plej­szy. Był naj­bar­dziej roz­gar­nięty z ca­łej czwórki i grał rolę pra­wej ręki sa­mo­zwań­czego szefa.

Mun­dek jesz­cze przez chwilę przy­glą­dał się do­go­ry­wa­ją­cemu moj­ka­rzowi, a gdy ten w końcu znie­ru­cho­miał, pod­niósł spoj­rze­nie.

– A uprze­dza­łem... – rzu­cił bez­na­mięt­nie, za­nim pa­pie­ros tra­fił po­now­nie mię­dzy jego wargi.

– Kim ty, kurwa, je­steś? – za­py­tał Byku, opusz­cza­jąc pręt, któ­rym kilka mi­nut temu za­bił psa.

– Zga­duj­cie – od­parł roz­ba­wiony Lis.

Dre­sia­rze po­pa­trzyli po so­bie. Miny mieli nie­tę­gie. Ich kum­pel wła­śnie sko­nał, wy­krwa­wiw­szy się na śmierć, a temu dziw­nemu wap­nia­kowi na­wet nie drgnęła po­wieka.

Po­nie­waż nie­zręczne mil­cze­nie się prze­cią­gało, Mun­dek do­dał:

– Do­bra, pa­no­wie, mała pod­po­wiedź. Słowo na trzy li­tery... – Urwał, po czym za­śmiał się szcze­rze, mimo że nie pa­dła żadna od­po­wiedź. – Nie, nie, nie. Nie to słowo. Wiem, że mo­że­cie mieć trud­no­ści z ogar­nię­ciem... tak się chyba te­raz mówi... te­matu, ale słowo, o któ­rym po­my­ślał je­den z was, pi­szemy przez „ch”, żeby unik­nąć ru­sy­cy­zmu. Zresztą nie­ważne, pró­buj­cie da­lej.

Znów za­cią­gnął się dy­mem, a oni po­ble­dli. Szcze­gól­nie Siwy, ostatni z czwórki, który na końcu ję­zyka miał wy­raz za­su­ge­ro­wany przez fa­ceta w bia­łym gar­ni­tu­rze.

– To... to... – stę­kał sko­ło­wany Dzi­dek.

– Do­brze kom­bi­nu­jesz – po­chwa­lił go Mun­dek.

– Bóg? – wy­bą­kał chło­pak gra­jący rolę pra­wej ręki Byka.

– Mocne słowo, przy­znaję, acz­kol­wiek bar­dzo prze­sa­dzone. Choć z wa­szego punktu wi­dze­nia...

Lis za­wie­sił głos, sku­pia­jąc wzrok na klę­czą­cej dziew­czy­nie. Skóra wo­kół jej pra­wego oka była opuch­nięta i za­czy­nała już na­bie­rać si­nej barwy. Szyb­kie spoj­rze­nie na Dzidka ujaw­niło jesz­cze je­den szcze­gół. Roz­pięte spodnie dry­blasa, po­dob­nie jak jego my­śli, wska­zy­wały do­bit­nie, w czym tak na­prawdę prze­szko­dził in­truz w bia­łym gar­ni­tu­rze.

– Ty je­bańcu... – syk­nął przez zęby Byku, za­ci­ska­jąc palce na ka­wałku po­rdze­wia­łego że­laza, które przy­naj­mniej w jego wy­obraźni miało po raz wtóry za­kosz­to­wać krwi.

Obaj ży­jący kom­pani się­gnęli po noże. Nie za­częli jed­nak nimi wy­ma­chi­wać jak do­piero co zmarły kum­pel – czyli nie byli aż tacy głupi, na ja­kich wy­glą­dali.

Mun­dek już otwie­rał usta, by od­po­wie­dzieć na in­wek­tywę, gdy krę­pu­jącą ci­szę prze­rwały zdu­szone ma­te­ria­łem tony ma­zurka Cho­pina.

– Chwi­leczkę... – rzu­cił, po czym wło­żył na wpół wy­pa­lo­nego pa­pie­rosa do ust, by się­gnąć do kie­szeni spodni po ko­mórkę.

Ku zdzi­wie­niu ob­ser­wu­ją­cej tę scenę dziew­czyny dre­sia­rze za­sty­gli w w bez­ru­chu, jakby po­słu­chali prośby męż­czy­zny.

– Tak? – rzu­cił zwięźle Lis. – Je­stem na ty­łach szpi­tala, a gdzie mam być? – Znów za­milkł na kilka se­kund, da­jąc roz­mówcy się wy­ga­dać. – Po­trze­buję jesz­cze paru mi­nut – od­parł nieco znie­cier­pli­wiony. – Tak, wiem, że nie mamy dużo czasu, ale tra­fi­łem na... drobny pro­blem. – Prze­rwał, by się za­cią­gnąć. – Nie pa­ni­kuj, Młody, to nie oni. Daj mi jesz­cze pięć, mak­sy­mal­nie dzie­sięć mi­nut. Ode­zwę się do was, jak tylko spraw­dzę, czy te­ren jest czy­sty. Tak, wiem. Będę się śpie­szył, masz moje słowo.

Ko­mórka znik­nęła w kie­szeni, lecz fa­cet w bia­łym gar­ni­tu­rze sie­dział jesz­cze przez mo­ment z przy­mknię­tymi oczami, jakby się nad czymś za­sta­na­wiał. Kiedy roz­warł w końcu po­wieki, wszystko wró­ciło do normy.

A ra­czej pra­wie wszystko.

Dre­sia­rze się po­ru­szyli, ale nie po­szli da­lej, sta­nęli tylko w bar­dziej na­tu­ral­nych po­zach. Ich twa­rze po­bla­dły, czego nie­do­szła ofiara gwałtu nie mo­gła zo­ba­czyć.

– Ech... – Sztach­nąw­szy się raz jesz­cze, Mun­dek po­słał nie­do­pa­łek za ogro­dze­nie moc­nym pstryk­nię­ciem. – Wiesz, Byku, jest coś, co nas łą­czy. I to­bie, i mnie się wy­daje, że mamy wszystko pod kon­trolą, ale tak nie jest. Se­rio. Weźmy Si­wego. Niby taki po­słuszny, ci­chutki, usłużny, ale ci­cha woda brzegi rwie...

Za­śmiał się, wie­dząc, że na­wią­za­nie do pio­senki z jego mło­do­ści bę­dzie zu­peł­nie nie­czy­telne dla bandy pry­mi­ty­wów słu­cha­ją­cych wy­łącz­nie czę­sto­chow­skich ry­mów, zwa­nych nie wie­dzieć czemu ra­pem, w któ­rych po­dobni im kre­tyni sła­wili pi­cie bro­wa­rów na ław­kach, rżnię­cie la­cho­nów i obi­ja­nie so­bie mord. Sto­jący na­prze­ciw niego lu­dzie, o ile można było ich okre­ślić tym mia­nem, byli tak obcy, że rów­nie do­brze mógł prze­ma­wiać do go­łębi gru­cha­ją­cych w ru­inach ofi­cyn wy­soko nad ich gło­wami.

– Za­py­taj go, co ro­bił wczo­raj wie­czo­rem – prze­szedł do sedna, wsta­jąc.

Byku spoj­rzał na kum­pla, który – biały jak kreda – po­ru­szał ryt­micz­nie ustami.

– Ty mi tu nie od­pier­da­laj świą­tecz­nego kar­pia, tylko na­wi­jaj! – Ostre wark­nię­cie otrzeź­wiło Si­wego.

– No wiesz, kurwa... Ja, kurwa, tylko... Ona...

– Ona? – Drą­gal w dżin­sach i spra­nej ko­szulce, ozdo­bio­nej wiel­kim logo Adi­dasa, ob­ró­cił się w stronę kom­pana. – Jaka ona?

– Ja, kurwa... no, kurwa... – Spo­cony nie­ludzko Siwy po­now­nie się za­ciął.

– Pa­no­wie, na­prawdę nie mam czasu na te cyrki – wtrą­cił Mun­dek po tym, gdy już strzep­nął kil­ka­krot­nie chu­s­teczkę, by ją zło­żyć i scho­wać do kie­szeni. – Mó­wiąc w skró­cie, blon­das po­suwa twoją naj­młod­szą sio­strę, i to od paru mie­sięcy. A gdy­byś nie wie­dział, po co był jej ten hajs, który wy­że­brała od cie­bie dwa ty­go­dnie temu, to sprawdź ceny skro­ba­nek u Wi­sia­ko­wej, może to ci roz­ja­śni ob­raz.

Byku spur­pu­ro­wiał nie tylko na twa­rzy, ale i na karku. Na skro­niach wy­stą­piły mu żyły, grube, pul­su­jące.

– Dżesi... – wy­char­czał. – Śmia­łeś tknąć moją siorę!

Siwy roz­glą­dał się w pa­nice. Drgnął raz i drugi, jakby chciał się od­wró­cić i uciec, ale jego stopy nie wy­ko­nały naj­mniej­szego ru­chu. Miał wra­że­nie, że wro­sły w be­ton, co do­dat­kowo po­tę­go­wało strach. Nie ro­zu­miał, co się dzieje. Fa­cet w bia­łym gar­ni­tu­rze wci­skał kit. Nie tknął Dże­siki, nie śmiałby tego zro­bić, na­wet gdyby ta durna pinda ra­czyła go za­uwa­żyć, ale za­miast za­prze­czeń z jego ust wy­do­by­wał się nie­ar­ty­ku­ło­wany beł­kot, któ­rym ku swemu szcze­remu prze­ra­że­niu po­twier­dzał słowa wap­niaka. Zu­peł­nie jakby ktoś prze­jął kon­trolę nad jego ję­zy­kiem.

– Gdyby nu­me­ro­wali tych, któ­rym da­wała dupy, to­bym się pew­nie nie zmie­ścił w pierw­szej setce – wy­pa­lił, także wbrew wła­snej woli uno­sząc głowę.

– Ty chuju zła­many!

Byku do­sko­czył do niego, wy­ko­nu­jąc za­mach prę­tem. Nie od góry, tylko z dołu. Ma­jący pra­wie cen­ty­metr śred­nicy kar­bo­wany wa­lec wbił się w brzuch za­sko­czo­nego Si­wego tuż pod most­kiem, prze­szy­wa­jąc pod ostrym ką­tem wy­peł­niony pi­wem żo­łą­dek i się­ga­jąc serca. Choć blon­dyn sko­nał na miej­scu, roz­ju­szony pro­wo­dyr da­lej okła­dał go prę­tem i ko­pał, za­nim zdo­łał w końcu ochło­nąć.

– Ten biedny zjeb nie kła­mał – rzu­cił roz­ba­wio­nym to­nem Mun­dek, na­dal nie ru­sza­jąc się spod stosu be­lek. – Za­py­taj Dzidka.

– Co? – Byku po­trzą­snął głową, jakby wy­rwał się z głę­bo­kiego snu.

– Jak my­ślisz, kto ją na­raił temu siur­kowi, żeby po­zbyć się kło­potu?

– Co?! – po­wtó­rzył spur­pu­ro­wiały dre­siarz, któ­remu nie­wiele bra­ko­wało do apo­plek­sji.

Dzi­dek nie od­po­wie­dział, uśmiech­nął się tylko, prze­rzu­ca­jąc nóż z ręki do ręki. Jesz­cze przed chwilą był nie mniej za­sko­czony niż Siwy, któ­rego prze­cież do­brze znał, ale te­raz, gdy usły­szał ko­lejne słowa pie­przo­nego szkie­le­tora w bia­łym ga­je­rze, po­czuł na­głą ochotę, by za­dźgać Byka. Wszystko inne prze­stało mieć zna­cze­nie, na­wet fakt, że ni­gdy nie prze­le­ciał tej chu­dej dziwki, choć nie­raz go ku­siło, bo krę­ciła dupą jak żadna inna szmata na dzielni, a i cyc miała cudny – nic, tylko mią­chać i rżnąć taką, aż dym pój­dzie uszami.

Obaj byli za­pra­wieni do walki i rów­nie szybcy, dla­tego pierw­sze ciosy i pchnię­cia nie się­gnęły celu. To byłby pa­sjo­nu­jący po­je­dy­nek, gdyby Lis miał wię­cej czasu. A tak, po­zwo­lił im tylko na mi­nutę swo­bod­nego star­cia, po czym wi­dząc, że nie przy­nie­sie ono spo­dzie­wa­nego re­zul­tatu, po­sta­no­wił in­ge­ro­wać.

Byku skoń­czył z no­żem w pod­bródku. Dwu­dzie­sto­cen­ty­me­trowe ostrze prze­biło skórę, ję­zyk, a po­tem przez pod­nie­bie­nie do­tarło do mó­zgu. Jego prze­ciw­nik nie miał tyle szczę­ścia, po­nie­waż był po­my­sło­dawcą zbio­ro­wego gwałtu na Ewe­li­nie – jak na­zy­wała się dziew­czyna, która nie­ostroż­nie za­pę­dziła się na to za­po­mniane przez Boga i lu­dzi po­dwórko za nie­mło­dym już, ale wciąż nie­sfor­nym psem, naj­więk­szą mi­ło­ścią jej ży­cia.

Lis omi­nął sze­ro­kim łu­kiem wy­ją­cego z bólu Dzidka, który słab­ną­cymi rę­kami pró­bo­wał wy­cią­gnąć za­rdze­wiałe że­la­stwo z głę­bo­kiej rany w brzu­chu. Zi­gno­ro­wał jego prośby, do­sko­nale wie­dząc, że mógłby za­koń­czyć cier­pie­nia ofiary jed­nym ru­chem ręki, jedną my­ślą na­wet. Nie miał naj­mniej­szego za­miaru skra­cać mąk tej świni. Gdyby dano mu wolną rękę, wy­lud­niłby tę dziel­nicę jak dżuma, wy­świad­cza­jąc przy­sługę nie tylko mia­stu, ale i światu.

Nie­stety był w nie­do­cza­sie. Zresztą nie po to tu­taj przy­szedł.

Zbli­żył się do roz­trzę­sio­nej dziew­czyny. Jej umy­słu na ra­zie nie ty­kał. Chciał, by w pełni świa­doma zo­ba­czyła, co zro­bił z opraw­cami. By choć przez chwilę wie­działa, że zo­stali uka­rani tak, jak na to za­słu­gi­wali.

– Nie bój się, dziecko – po­wie­dział, sta­jąc nad nią nieco z boku, gdyż po­chy­lała się wciąż nad mar­twym spa­nie­lem, a on nie chciał wdep­nąć w ka­łużę krwi.

– Kim pan jest? – za­py­tała, nie pod­no­sząc głowy.

Bała się go bar­dziej na­wet niż te chwa­sty, które mu­siał po­wy­ry­wać.

– Czy to ważne? Li­czy się tylko, że mogę ci po­móc.

– Jak?

– Mogę spo­wo­do­wać, że o wszyst­kim za­po­mnisz. – Wska­zał dło­nią na mar­twych dre­sia­rzy, ko­na­ją­cego Dzidka i psa.

– To pan spra­wił, że zwró­cili się prze­ciw so­bie, że się po­za­bi­jali... – Mó­wiąc, gła­dziła za­krwa­wioną sierść pu­pila i wpa­try­wała się w jego zga­słe oczy.

– Tak.

Choć mil­czała, Mun­dek sły­szał jej my­śli, skłę­bione, ury­wane. Były mało czy­telne. Pro­ku­ru­jąc wir słów i ob­ra­zów, pró­bo­wała zro­zu­mieć nie­po­jęte. Ucze­piła się na­dziei, że...

– Tego nie je­stem w sta­nie zro­bić – wy­znał ze smut­kiem, za­nim zdą­żyła otwo­rzyć usta.

– Prze­cież dys­po­nuje pan mocą. Bo­ską mocą...

Mun­dek przy­kuc­nął.

– Nie, Ewe­lino. Moja moc nie ma nic wspól­nego z bo­sko­ścią. Je­stem ta­kim sa­mym czło­wie­kiem jak ty, może tylko... – przez chwilę szu­kał wła­ści­wego okre­śle­nia – ...bar­dziej uzdol­nio­nym. Po­tra­fię spra­wić, że inni lu­dzie zro­bią to, co chcę, że zo­ba­czą to, czego nie ma. Umiem także spo­wo­do­wać, że za­po­mną o swo­ich prze­ży­ciach, ale za­pew­niam cię: nie ma na tym świe­cie siły, która przy­wró­ci­łaby ży­cie mar­twej isto­cie.

Gdy skoń­czył mó­wić, pod­nio­sła głowę i po­pa­trzyła mu w oczy. Do­strzegłby głę­boki ból w jej spoj­rze­niu, na­wet gdyby nie miał zdol­no­ści te­le­pa­tycz­nych.

– Jak więc może mi pan po­móc?... – wy­szep­tała.

– Po­wiedz tylko słowo, a za­po­mnisz o tym wszyst­kim: o nich, o tym, co miało cię spo­tkać, na­wet o Ferdku. – Wska­zał spa­niela, na­zy­wa­jąc go piesz­czo­tli­wie jak Ewe­lina, choć ofi­cjal­nie pies był Fer­dy­nan­dem Wspa­nia­łym.

Nie na­ci­skał. Cze­kał cier­pli­wie, aż z wiru w jej gło­wie wy­rwie się od­po­wiedź. Zi­gno­ro­wał na­wet po­nowne na­trętne dzwo­nie­nie ko­mórki. Po­zwo­lił Zi­mer­ma­nowi wy­sza­leć się na kla­wia­tu­rze.

Ak­cja nie za­jąc, po­my­ślał, do­dat­kowa mi­nuta zwłoki nie zni­we­czy na­szych pla­nów, a tej dziew­czy­nie może oca­lić ży­cie.

– Nie.

Wie­dział, że Ewe­lina się nie zgo­dzi, za­nim usły­szał jej szept.

– Prze­myśl to, pro­szę. Chyba zda­jesz so­bie sprawę, ile bólu cię czeka? Ile cier­pie­nia? Czy to wszystko jest warte... – Za­milkł, po­nie­waż na­gle zro­zu­miał.

Czy­tał w niej jak w otwar­tej księ­dze. To, czego się do­wie­dział, wy­star­czyło, by zre­zy­gno­wał z dal­szych na­mów. Ona nie miała o tym po­ję­cia, więc i tak udzie­liła od­po­wie­dzi.

– O nich mogę za­po­mnieć, o panu też, ale pro­szę nie od­bie­rać mi Ferdka. Był dla mnie wszyst­kim przez tyle lat.

Spu­ściła po­now­nie głowę.

– Znaj­dziesz so­bie no­wego... – za­czął i urwał rap­tow­nie, uci­szony jej gniewną my­ślą.

– Nie. Pan nic nie ro­zu­mie.

My­liła się. Ro­zu­miał. Wszystko ro­zu­miał. Dla­tego nie wy­ma­zał jej tych aku­rat wspo­mnień.

* * *

Pięć mi­nut póź­niej się­gnął po ko­mórkę.

– Gdzie się po­dzie­wa­łeś, w dupę ko­pany te­le­tu­bi­siu?! – Młody nie cze­kał, aż się ode­zwie.

– Za­bez­pie­cza­łem te­ren – od­parł spo­koj­nie, za­pa­la­jąc ko­lej­nego pa­pie­rosa.

– Są tu­taj? – Pio­trek na­tych­miast spo­kor­niał.

– Tak. Zo­sta­wili dwie czujki.

– Za­ją­łeś się nimi?

– Można tak po­wie­dzieć.

– Tak czy nie? – w tle roz­legł się głos Kar­skiego.

– To nie ta­kie pro­ste, jak ci się wy­daje – wy­ja­śnił.

W cza­sie roz­mowy syn­chro­ni­zo­wał się z agen­tem, któ­rego za­da­niem była zdalna ob­ser­wa­cja funk­cji ży­cio­wych ran­nego funk­cjo­na­riu­sza. Tom­kowi Nie­dzieli po­zwo­lono żyć tylko po to, by ich tu zwa­bił. Spryt­nie to so­bie So­wieci wy­my­ślili, mu­siał im to przy­znać. Je­den te­le­pata, sie­dzący w po­bli­skiej re­stau­ra­cji, miał na oku wej­ście do szpi­tala. Lśnił przy tym tak mocno, ska­nu­jąc każ­dego, kto zbli­żał się do bramy, że wy­kry­cie go nie na­strę­czało żad­nych pro­ble­mów. Mun­dek nie po­świę­cił mu uwagi, świa­dom, że to zwy­kła pod­pu­cha. Praw­dziwą pu­łapkę na niego za­sta­wiono bo­wiem gdzie in­dziej. W bocz­nej uliczce, dwie prze­cznice od szpi­tala, na skraju za­sięgu te­le­pa­tycz­nego zmy­słu.

Ten Ro­sja­nin był na­prawdę do­bry. Czy­hał na ofiary ni­czym pa­jąk sie­dzący w środku mi­ster­nie uple­cio­nej sieci: nie­wi­doczny, ci­chy, za­bój­czy. Jego za­da­nie po­le­gało na mo­ni­to­ro­wa­niu fal mó­zgo­wych ran­nego, od­czu­wa­niu tego wszyst­kiego, co tam­ten prze­żywa. Jako ty­powy nad­zorca nie mu­siał lśnić, dzięki temu mógł się wto­pić w oto­cze­nie i po­zo­stać nie­zau­wa­żony. Uda­łaby mu się ta sztuka, gdyby nie je­den drobny szcze­gół – jego twarz. Lis dys­po­no­wał wszyst­kimi wspo­mnie­niami Sa­biny, prze­stu­dio­wał je po wie­le­kroć nie­zwy­kle uważ­nie, zwłasz­cza te frag­menty, które do­ty­czyły współ­pra­cow­ni­ków Elity. Dość po­wie­dzieć, że ten agent na­le­żał – nie bez przy­czyny – do grona jej fa­wo­ry­tów. Wy­star­czyło za­tem, że do­strzegł go z da­leka...

– I co?

Głos Mło­dego nie zde­kon­cen­tro­wał Mundka. Umysł te­le­paty dzia­łał ina­czej niż u zwy­kłego czło­wieka. Zdol­ność kon­tro­lo­wa­nia wielu ce­lów na­raz po­zwa­lała na swo­bodne pro­wa­dze­nie roz­mowy, na­wet je­śli roz­pra­co­wy­wany prze­ciw­nik był do­świad­czo­nym espe­rem.

– Daj mi jesz­cze chwilkę. Od­zwo­nię.

To, co za­mie­rzał zro­bić, nie było pro­ste.

Se­men, bo tak miał na imię czło­wiek Tro­fima Je­go­ry­cza, mu­siał stra­cić cel z trze­ciego oka choćby na uła­mek se­kundy... W grę nie wcho­dziła jed­nak naj­de­li­kat­niej­sza na­wet in­ge­ren­cja te­le­pa­tyczna – agent tej klasy wy­kryłby ją bły­ska­wicz­nie. To mu­siało być coś, co bę­dzie wy­glą­dać na przy­pad­kowe i cał­ko­wi­cie na­tu­ralne. Zwłasz­cza że Ro­sja­nin po­zo­sta­wał w cią­głym kon­tak­cie z in­nymi roz­sia­nymi po oko­licy espe­rami, któ­rzy mieli za­re­ago­wać w ra­zie alarmu. Na przy­kład po zdję­ciu lśnią­cego na pod­pu­chę albo przy pró­bie uniesz­ko­dli­wie­nia jego przy­cza­jo­nego part­nera.

Mun­dek zda­wał so­bie sprawę, że nie ma naj­mniej­szych szans na wy­eli­mi­no­wa­nie wszyst­kich prze­ciw­ni­ków rów­no­cze­śnie, wie­dział rów­nież, że prze­rwa­nie jed­nego z po­łą­czeń w pa­ję­czej sieci, którą Ru­scy utkali z my­śli, po­stawi na równe nogi wszyst­kich agen­tów Tro­fima Je­go­ry­cza, a tych ścią­gnięto do War­szawy na­prawdę wielu. Zda­wać się więc mo­gło, że stoi przed nie­wy­ko­nal­nym za­da­niem, lecz w jego gło­wie kieł­ko­wał już nowy plan.

Ge­nialny w swej pro­sto­cie, choć na­dal ry­zy­kowny.

* * *

Pół go­dziny póź­niej byli go­towi do dzia­ła­nia.

Dzięki kar­cie ma­gne­tycz­nej, którą Mun­dek „po­ży­czył” w au­to­bu­sie od koń­czą­cego zmianę sa­ni­ta­riu­sza, Kar­ski prze­do­stał się do szpi­tala, ko­rzy­sta­jąc z wej­ścia służ­bo­wego. Tylko on mógł prze­nik­nąć do bu­dynku nie­po­strze­że­nie, nie da­jąc się wy­kryć żad­nemu z dwóch espe­rów nad­zo­ru­ją­cych jego przy­ja­ciela. Nie ozna­czało to by­naj­mniej, że przy­pa­dła mu w udziale naj­ła­twiej­sza część za­da­nia. Od­tąd mu­siał uni­kać nie tylko pra­cow­ni­ków, ale też pa­cjen­tów, gdyż wy­star­czy­łaby ich jedna je­dyna myśl na jego wi­dok, wy­chwy­cona przez Se­mena albo tego dru­giego, żeby...

Na szczę­ście Kar­ski wie­dział, co robi. Służ­bowy dre­lich, za­re­kwi­ro­wany in­nemu, bar­dziej po­staw­nemu sa­ni­ta­riu­szowi, po­mógł mu się wto­pić w tłum. Sy­gnał po­twier­dza­jący za­ję­cie po­zy­cji An­drzej nadał przed usta­lo­nym ter­mi­nem.

Lis uśmiech­nął się pod no­sem, od­czy­tu­jąc ese­mesa, na który skła­dał się po­je­dyn­czy zna­czek, naj­zwy­klej­szy plu­sik. Po­twier­dził przy­ję­cie wia­do­mo­ści rów­nie la­ko­nicz­nie, po czym sku­pił po­now­nie uwagę na bie­gną­cej w dole ulicy.

Spo­glą­dał przez okno klatki scho­do­wej, cze­ka­jąc cier­pli­wie na od­po­wiedni mo­ment. Ruch był spory, lu­dzie wy­cho­dzili wła­śnie z po­bli­skiego ko­ścioła, ale Se­mena to nie ru­szało. Przy­warł do bied­nego Tomka jak men­talna pi­jawka, mimo że wo­kół kłę­bił się ha­ła­śliwy tłum.

Do­bry jest, sku­ba­niec, po­my­ślał Lis. Spraw­dza­nie, czy w oko­licy nie ma ko­goś, kto sta­no­wiłby dla niego za­gro­że­nie, nie prze­szka­dza mu w wy­ko­ny­wa­niu głów­nego za­da­nia.

Mun­dek ży­wiłby dla niego nie­kła­many po­dziw, gdyby nie sy­tu­acja, która czy­niła z nich śmier­tel­nych wro­gów.

Po nie­ca­łej mi­nu­cie do­strzegł oka­zję, któ­rej nie mógł zmar­no­wać. Naj­pierw wy­słał ese­mesa, po czym sku­pił my­śli na idą­cym chod­ni­kiem sta­ruszku.

– Wy­bacz, Zby­siu... – szep­nął.

Wy­star­czył uła­mek se­kundy, je­den je­dyny im­puls, by scho­ro­wany czło­wiek się po­tknął i po­sta­wił stopę nie tam, gdzie trzeba. Noga ze­śli­zgnęła się z wy­gła­dzo­nego na po­łysk przed­wo­jen­nego kra­węż­nika i dzia­dek po­le­ciał jak długi na bruk, pro­sto pod nad­jeż­dża­jący ro­wer. Za­my­ślony cy­kli­sta za­re­ago­wał w ostat­niej chwili, skrę­ca­jąc ostro w lewo, by unik­nąć na­je­cha­nia na upa­da­ją­cego tuż przed nim męż­czy­znę. Omi­nął go do­słow­nie o włos, po czym od­bił się nogą od tyl­nych drzwi­czek za­par­ko­wa­nego nie­opo­dal wozu, tego sa­mego, w któ­rym sie­dział przy­cza­jony Ro­sja­nin.

Ło­mot to­wa­rzy­szący nie­groź­nej ko­li­zji był tak gło­śny i za­ska­ku­jący, że wy­bił Se­mena z transu. Tylko na mo­ment, ale to nic. Prze­ska­no­wany ro­we­rzy­sta oka­zał się czy­sty jak łza, nikt nie gme­rał mu w umy­śle, zmu­sza­jąc do wy­ko­na­nia ry­zy­kow­nego ma­newru, a le­żący nieco da­lej sta­ru­szek stra­cił przy­tom­ność, w związku z czym – rzecz ja­sna – nie dało się w nim czy­tać jak w otwar­tej księ­dze. Co za­ra­zem ozna­czało, że ła­maga nie za­mar­ko­wał upadku.

Do­bra na­sza.

So­wiecki esper sku­pił się po­now­nie na wła­ści­wym celu, nie ma­jąc po­ję­cia, że sy­gnał, pod który się pod­łą­czył, nie jest już ge­ne­ro­wany przez po­grą­żo­nego w śpiączce bo­ro­wika. Lis za­jął miej­sce Tomka, lśniąc umie­jęt­nie, tak by przy­po­mi­nało to emi­sję nie­mra­wych fal mó­zgo­wych czło­wieka uwię­zio­nego w ko­mie.

* * *

Kar­ski wśli­zgnął się do izo­latki, w któ­rej le­żał jego naj­bliż­szy przy­ja­ciel. Tego dnia nikt nie ro­bił zwy­cza­jo­wego ob­chodu, a prze­kli­na­jąca nie­dzielny dy­żur pie­lę­gniarka zni­kała wła­śnie w dy­żurce na dru­gim krańcu ko­ry­ta­rza, do­ma­ga­jąc się gło­śno kawy. To ozna­czało, że nie wyj­dzie stam­tąd przez co naj­mniej kwa­drans.

An­drzej na­brał głę­boko tchu, po czym wy­słał umó­wio­nego ese­mesa i wy­cią­gnął z torby me­ta­lową przy­łbicę, uple­cioną gę­sto z wcale nie tak cien­kiego drutu, a na­stęp­nie pod­łą­czył do wy­sta­ją­cego z niej mi­krego ustroj­stwa ba­te­rię, za­my­ka­jąc obieg. Te­raz mu­siał już tylko cze­kać na sy­gnał, mo­dląc się w du­chu, by któ­raś z pi­guł nie po­sta­no­wiła roz­pro­sto­wać nóg albo wy­sko­czyć na pa­pie­ro­ska.

Ści­skał w spo­co­nej dłoni ko­mórkę, z uwagą wpa­tru­jąc się w nie­wielki ekra­nik. Gdy tylko po­czuje wi­bra­cje, na­su­nie esper­skie cu­dac­two na głowę nie­przy­tom­nego przy­ja­ciela, który tra­fił tu­taj przez jego głu­potę. Nie mógł so­bie tego da­ro­wać.

Gdy­bym nie był tak za­po­bie­gliwy. Gdy­bym...

Wzdry­gnął się, gdy te­le­fon znie­nacka za­wi­bro­wał. Uło­żona na po­duszce przy­łbica zna­la­zła się na gło­wie pa­cjenta. Czy w porę? I czy to wy­star­czy? Nie był pe­wien.

Za­marł w bez­ru­chu i przez dłuż­szą chwilę na­słu­chi­wał. Lis uprze­dzał, że za­alar­mo­wani Ro­sja­nie wy­ko­rzy­stają per­so­nel szpi­tala, może na­wet in­nych pa­cjen­tów, by go osa­czyć i za­trzy­mać do swo­jego przy­by­cia, na ze­wnątrz jed­nak pa­no­wała ni­czym nie­zmą­cona ci­sza, co uznał za do­bry omen. Po­li­czył w my­ślach do dzie­się­ciu, po­tem ostroż­nie wy­łą­czył apa­ra­turę mo­ni­to­ru­jącą stan Tomka.

Pora się zwi­jać.

* * *

Młody za­je­chał pod szla­ban przy głów­nym wej­ściu. Z łysą głową i nie­go­lo­nym od kilku dni za­ro­stem nie­zbyt przy­po­mi­nał czło­wieka po­ka­zy­wa­nego na okrą­gło w te­le­wi­zji. Naj­lep­szym tego do­wo­dem był re­ak­cja eme­ryta drze­mią­cego w cia­snej war­towni. Łyp­nąw­szy jed­nym okiem, dzia­dyga nie oka­zał przy­by­szowi więk­szego za­in­te­re­so­wa­nia.

– Rusz się, wap­niaku, bo i cie­bie za­pa­kuję do wora! – Pio­trek na­ci­snął klak­son.

Po­iry­to­wany na­głym wy­rwa­niem z drzemki straż­nik wark­nął:

– Za­raz... Za­raz, mó­wię!

– Za­raz to taka duża bak­te­ria. – Ko­nieczny nie od­pusz­czał. – Otwie­rajże, Mie­ciu cie­ciu, bo mi klient do reszty wy­sty­gnie.

– Sępy sa­kra­menc­kie! – Drep­czący do szla­banu war­tow­nik splu­nął z od­razą na płyty chod­nika. – Cze­kaj no, przyj­dzie i na cie­bie kry­ska, ty... ty... łowco skór za­srany – do­dał, ale już pod no­sem, żeby sie­dzący za kie­row­nicą osi­łek go nie usły­szał.

Ka­ra­wan ru­szył z pi­skiem opon. Młody nie za­mie­rzał mar­no­wać czasu. Wie­dział, że odłą­czony od apa­ra­tury pa­cjent nie po­cią­gnie długo, a ten pie­przony grat nie od­pa­lił od razu, przez co już na star­cie stra­cił dwie cenne mi­nuty. Nie było w tym ni­czy­jej winy, a je­śli już, to Ru­sków cza­ją­cych się wo­kół szpi­tala. Nowy plan Mundka wy­ma­gał dzia­ła­nia w po­śpie­chu. Od­wie­dzili we dwóch wy­szu­kany na­prędce na żół­tych stro­nach za­kład po­grze­bowy, skąd „wy­po­ży­czyli” tę zde­ze­lo­waną lan­darę.

Te­raz, gdy za­je­chał nią ty­łem pod rampę w pra­wym skrzy­dle szpi­tala, przy ukry­tej w głębi wy­ku­szu bra­mie nie było ni­kogo. Pio­trek po­czuł nie­po­kój. Nie on po­wi­nien tu­taj cze­kać, tylko Kar­ski. Li­czyła się prze­cież każda se­kunda...

Aż pod­sko­czył na sie­dze­niu, kiedy na ze­wnątrz roz­legł się tur­kot kół szpi­tal­nego wózka. Bły­ska­wicz­nie wy­sko­czył z ka­biny, by otwo­rzyć An­drze­jowi tylne drzwi ka­ra­wanu. Ra­zem prze­nie­śli na­kry­tego prze­ście­ra­dłem Tomka do wnę­trza sa­mo­chodu.

– Ty pro­wa­dzisz. – Ko­nieczny rzu­cił klu­czyki by­łemu an­ty­ter­ro­ry­ście. – Ko­mórka leży na sie­dze­niu pa­sa­żera. Tekst już wpi­sa­łem. Daj znać na­szemu mó­zgo­jebcy, że się zwi­jamy.

Sam we­pchnął się na tył wozu i z trza­skiem za­mknął za sobą drzwiczki. Ścią­gnął z po­grą­żo­nego w śpiączce Tomka prze­ście­ra­dło, po czym przy­ło­żył mu dłoń do piersi, ob­li­zu­jąc ner­wowo wargi. Mro­wie­nie pod opusz­kami pal­ców, choć wy­jąt­kowo słabe, świad­czyło o tym, że ranny jesz­cze żyje.

A tak nie­wiele bra­ko­wało, by po­że­gnał się z tym świa­tem...

Ka­ra­wan ru­szył ze zgrzy­tem wrzu­ca­nego nie­umie­jęt­nie biegu. Na szczę­ście był to je­dyny błąd Kar­skiego, który do­tych­czas sie­dział za­wsze obok kie­rowcy ra­dio­wozu. Tak jak usta­lili, czarna fur­go­netka to­czyła się po­woli i do­stoj­nie. Ko­ły­sa­nie i lek­kie za­rzu­ca­nie na za­krę­tach nie prze­szka­dzało Mło­demu – w końcu nie prze­pro­wa­dzał skom­pli­ko­wa­nej ope­ra­cji na otwar­tym sercu. Znacz­nie waż­niej­sze było sku­pie­nie, a z tym nie miał na ra­zie pro­blemu. Wo­dził dłońmi po tor­sie ran­nego, wy­szu­ku­jąc miej­sca wy­ma­ga­jące na­prawy, któ­rych nie­stety było sporo. Pot ście­kał mu po czole, lecz nie tru­dził się jego ocie­ra­niem. Po­wieki i tak miał mocno za­ci­śnięte, dzięki czemu pie­kąca sól nie do­cie­rała do oczu.

* * *
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki