Kroniki Jednorożca. Wojna - Robert J. Szmidt - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Kroniki Jednorożca. Wojna ebook i audiobook

Robert J. Szmidt

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Polowanie na polskich esperów dobiegło końca, jednak ci, którzy ocaleli z pogromu, nie zamierzają złożyć broni.

Telepata Edmund Lis i jego ekipa wypowiadają otwartą wojnę rosyjskim agentom, którzy próbują przejąć kontrolę nad krajem. Ta walka już trwa, jest toczona w biały dzień, być może tuż obok ciebie, choć niczego nie zauważasz i o niczym nie wiesz. Taki jest charakter tych zmagań; tutaj polem bitwy są niewyobrażalnie potężne umysły, a bardziej zabójcza od broni masowej zagłady może być jedna myśl.

 

Brawurowa kontynuacja pierwszej części "Kronik Jednorożca", w której autor przepowiedział bardzo trafnie wiele wydarzeń z przyszłości. Czy i ta jego wizja stanie się z czasem czystą prawdą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 23 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Wojciech Masacz

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cjaUr­szula Gard­ner
Ko­rektaAnna Pła­skoń-So­ko­łow­ska
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiDark Crayon
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Ro­bert J. Szmidt, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-919-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Tyły szpi­tala róż­niły się znacz­nie od jego frontu. Czte­ro­pię­trowy, pa­mię­ta­jący czasy Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej gmach od­no­wiono tylko od strony ulicy, jak kie­dyś bu­dynki na tra­sach prze­jazdu pa­pieża. Wy­star­czyło przejść przez bramę jed­nej z przy­le­głych, prze­zna­czo­nych do roz­biórki ka­mie­nic, by tra­fić do zu­peł­nie in­nego świata.

Zde­wa­sto­wane po­dwó­rze mo­gło słu­żyć za plan filmu wo­jen­nego, a na­wet po­sta­po­ka­lip­tycz­nego; szcze­gól­nie ta jego część, która le­żała za mu­rem od­dzie­la­ją­cym nie­wielki ogród lecz­nicy od wy­sy­pi­ska śmieci i gruzu, w ja­kie ekipy bu­dow­lane za­mie­niły te­ren po­mię­dzy rzę­dem zruj­no­wa­nych ka­mie­nic i na wpół ro­ze­bra­nych ofi­cyn.

W ta­kim miej­scu nie po­winno być ży­wej du­szy, zwłasz­cza o tej po­rze w nie­dzielę, lecz Mun­dek do­sko­nale wie­dział, że nie jest sam. Miał przed sobą pięć osób, któ­rych nie zo­ba­czy jesz­cze przez co naj­mniej mi­nutę, do­póki nie mi­nie za­łomu ogro­dze­nia przy po­kry­tej li­sza­jami sczer­nia­łego tynku ścia­nie naj­dal­szego z roz­bie­ra­nych bu­dyn­ków. Nie zwol­nił jed­nak, uśmiech­nął się tylko pod no­sem.

Tego mu było trzeba.

* * *

Po­ja­wie­nie się nie­mło­dego czło­wieka w ide­al­nie skro­jo­nym bia­łym gar­ni­tu­rze, ani tro­chę nie­pa­su­ją­cego do tej sce­ne­rii, za­sko­czyło czte­rech mło­dych męż­czyzn ota­cza­ją­cych pół­ko­lem klę­czącą na be­to­nie za­pła­kaną dziew­czynę, przed którą le­żał za­krwa­wiony pies.

– Pa­no­wie! – Przy­bysz po­wi­tał miej­scową żu­lię sze­ro­kim, choć nie­zbyt przy­ja­znym uśmie­chem.

Kwar­tet dre­sia­rzy zmie­rzył go po­gar­dli­wym wzro­kiem. Stary, chudy jak szczapa, od­strze­lony le­piej niż stróż w Boże Ciało, nie mógł sta­no­wić za­gro­że­nia, zwłasz­cza że nie dys­po­no­wał żadną bro­nią. Roz­pi­na­jąc śnież­no­białą ma­ry­narkę, od­sło­nił ści­śle przy­le­ga­jącą do ciała ka­mi­zelkę i szelki pod­trzy­mu­jące spodnie, a do tego ob­ró­cił się jesz­cze, gdy ka­wał tynku od­padł od na wpół zbu­rzo­nej ściany, dzięki czemu prze­ko­nali się, że nie ukrył pi­sto­letu za pa­skiem z tyłu. W ich mnie­ma­niu wy­łącz­nie na­bita klamka da­wa­łaby mu ja­kie­kol­wiek szanse.

– Wy­pad! – wark­nął Byku, naj­po­staw­niej­szy z czwórki opry­chów, świeżo upie­czony dwu­dzie­sto­la­tek i nie­for­malny przy­wódca za­lążka blo­ker­skiego gangu. Wska­zał przy tym naj­bliż­szą bramę za­krwa­wio­nym prę­tem zbro­je­nio­wym.

– Nie prze­szka­dzaj­cie so­bie. – Lis zi­gno­ro­wał po­le­ce­nie, roz­glą­da­jąc się za miej­scem, gdzie mógłby usiąść.

Miał do wy­boru uło­żone w stos belki stro­powe z roz­bie­ra­nej przed­wo­jen­nej ofi­cyny albo prze­wró­coną na bok po­rdze­wiałą skrzy­nię. Zde­cy­do­wał się na drewno, choć nie było wiele czyst­sze od me­talu.

– Spier­da­laj, i to już! – Oprych po­czuł się do­tknięty tak jaw­nym lek­ce­wa­że­niem.

Po­zo­wał na twar­dziela – dwa lata po­praw­czaka, po­tem od­siadka pół­rocz­nego wy­roku za kra­dzież z wła­ma­niem sta­wiały go wy­soko w hie­rar­chii lo­kal­nego dre­siar­stwa – nie mógł więc so­bie po­zwo­lić na po­dobne trak­to­wa­nie. Zwłasz­cza w obec­no­ści lesz­czy, któ­rych ura­biał od paru mie­sięcy.

– Wy­palę jed­nego i zni­kam, ma­cie moje słowo – za­pew­nił go obo­jęt­nym to­nem Mun­dek.

Nie za­mie­rzał się bru­dzić, a wszystko, czego by na tym po­dwó­rzu do­tknął, po­zo­sta­wi­łoby trudny do spra­nia ślad na no­wiu­sień­kim gar­ni­tu­rze. Z tego wła­śnie po­wodu usiadł jak naj­ostroż­niej na wy­cią­gnię­tej z kie­szeni spo­rej lnia­nej chu­s­teczce.

– Ta­kiś hardy? – Roz­ju­szony Byku ru­szył w jego stronę, ale po dwóch kro­kach do­tarło do niego, że nie tak to po­wi­nien ro­ze­grać. – Zyga! – Zer­k­nął przez ra­mię na skoł­tu­nio­nego ru­dzielca, który nie się­gał mu na­wet do pa­chy. – Po­chla­staj zgreda, je­śli nie ru­szy dupy.

Lis za­pa­lił w tym cza­sie pa­pie­rosa i za­cią­gnął się głę­boko, mru­żąc po­wieki z roz­ko­szy, jakby sie­dział nie na tym za­sy­fio­nym pra­skim po­dwó­rzu, ale w za­ci­szu Ła­zie­nek.

Tego mu było trzeba. Do­kład­nie tego.

Wy­wo­łany dre­siarz wy­jął z kie­szeni brzy­twę, starą fry­zjer­ską mojkę, jak na­zy­wano to za­bój­cze na­rzę­dzie w cza­sach mło­do­ści Mundka. Roz­ło­żył ją wpraw­nym ru­chem, szcze­rząc po­żół­kłe zęby, i mach­nął sre­brzy­stym ostrzem kil­ka­krot­nie, jakby ciął wy­ima­gi­no­wa­nego prze­ciw­nika. Szybki był, zwinny, mógł spra­wić pro­blemy każ­demu prze­ciw­ni­kowi, na­wet uzbro­jo­nemu. Na ubra­nym w biały gar­ni­tur star­szym męż­czyź­nie nie zro­bił jed­nak wra­że­nia, co roz­ju­szyło go bar­dziej niż zlek­ce­wa­żo­nego wcze­śniej Byka.

Lu­dzie za­zwy­czaj po­kor­nieli na wi­dok tego ostrza. A on czę­sto ta­plał je we krwi i ro­bił to z nie­kła­maną ochotą. Krę­ciło go za­da­wa­nie bólu, uwiel­biał wsłu­chi­wać się w bła­ga­nia ofiar, na­pa­wał się ich stra­chem, ale dzi­siaj ten dzia­dyga od­bie­rał mu całą przy­jem­ność. Za­płaci za to kil­koma na­prawdę pa­skud­nymi bli­znami.

Zyga ru­szył w kie­runku Mundka, nie prze­sta­jąc wy­ma­chi­wać brzy­twą. Wy­ko­ny­wał co­raz bar­dziej skom­pli­ko­wane ewo­lu­cje, jakby chciał udo­wod­nić, że może zro­bić nią wszystko, co ze­chce. Za­nim po­sta­wił piąty z dwu­dzie­stu kro­ków, które dzie­liły go od celu, Lis wy­dmuch­nął siny dym po ko­lej­nym głę­bo­kim sztach­nię­ciu i prze­krzy­wiw­szy lekko głowę, ode­zwał się spo­koj­nym kon­wer­sa­cyj­nym to­nem:

– Uwa­żaj, przy­ja­cielu, bo jesz­cze się po­tkniesz i sam so­bie...

Za­milkł, kiedy Zyga za­ha­czył czub­kiem buta o wy­sta­jącą kra­wędź spę­ka­nego be­tonu, któ­rym dzie­siątki lat wcze­śniej wy­lano całe po­dwó­rze.

W tym wła­śnie mo­men­cie uzbro­jona w brzy­twę ręka dre­sia­rza wy­ko­ny­wała ruch imi­tu­jący pod­rzy­na­nie gar­dła. To wy­star­czyło. Srebrne ostrze prze­cięło skórę na po­kry­tej rzad­kim ru­dym za­ro­stem szyi i prze­szło gładko od wy­pu­kło­ści krtani aż po na­sadę ucha, przy oka­zji prze­po­ła­wia­jąc do­brze wi­doczną tęt­nicę. Zdzi­wiony Zyga przy­sta­nął, broń wy­pa­dła mu z ręki kilka se­kund przed tym, za­nim sam osu­nął się na ko­lana, bro­cząc krwią jak – nie przy­mie­rza­jąc – za­rzy­nana świ­nia. Co cie­kawe, nie pró­bo­wał się ra­to­wać, zu­peł­nie jakby za­sko­cze­nie ode­brało mu wła­dzę we wszyst­kich człon­kach. Parę chwil póź­niej stra­cił przy­tom­ność i zwa­lił się bez­wład­nie na twarz. Nie znie­ru­cho­miał jed­nak od razu – jego ciało wciąż po­dry­gi­wało, a nogi wierz­gały, jak gdyby chciał biec na le­żąco.

Po­zo­stali dre­sia­rze stali w mil­cze­niu jak słupy, tylko klę­cząca za nimi dziew­czyna pi­snęła prze­raź­li­wie, ku­ląc się od­ru­chowo, jakby to ją do­się­gnęło ostrze brzy­twy.

– Co jest, kurwa? – wy­mam­ro­tał Dzi­dek, tylko o pół głowy niż­szy od Byka, ale za to dwa razy szczu­plej­szy. Był naj­bar­dziej roz­gar­nięty z ca­łej czwórki i grał rolę pra­wej ręki sa­mo­zwań­czego szefa.

Mun­dek jesz­cze przez chwilę przy­glą­dał się do­go­ry­wa­ją­cemu moj­ka­rzowi, a gdy ten w końcu znie­ru­cho­miał, pod­niósł spoj­rze­nie.

– A uprze­dza­łem... – rzu­cił bez­na­mięt­nie, za­nim pa­pie­ros tra­fił po­now­nie mię­dzy jego wargi.

– Kim ty, kurwa, je­steś? – za­py­tał Byku, opusz­cza­jąc pręt, któ­rym kilka mi­nut temu za­bił psa.

– Zga­duj­cie – od­parł roz­ba­wiony Lis.

Dre­sia­rze po­pa­trzyli po so­bie. Miny mieli nie­tę­gie. Ich kum­pel wła­śnie sko­nał, wy­krwa­wiw­szy się na śmierć, a temu dziw­nemu wap­nia­kowi na­wet nie drgnęła po­wieka.

Po­nie­waż nie­zręczne mil­cze­nie się prze­cią­gało, Mun­dek do­dał:

– Do­bra, pa­no­wie, mała pod­po­wiedź. Słowo na trzy li­tery... – Urwał, po czym za­śmiał się szcze­rze, mimo że nie pa­dła żadna od­po­wiedź. – Nie, nie, nie. Nie to słowo. Wiem, że mo­że­cie mieć trud­no­ści z ogar­nię­ciem... tak się chyba te­raz mówi... te­matu, ale słowo, o któ­rym po­my­ślał je­den z was, pi­szemy przez „ch”, żeby unik­nąć ru­sy­cy­zmu. Zresztą nie­ważne, pró­buj­cie da­lej.

Znów za­cią­gnął się dy­mem, a oni po­ble­dli. Szcze­gól­nie Siwy, ostatni z czwórki, który na końcu ję­zyka miał wy­raz za­su­ge­ro­wany przez fa­ceta w bia­łym gar­ni­tu­rze.

– To... to... – stę­kał sko­ło­wany Dzi­dek.

– Do­brze kom­bi­nu­jesz – po­chwa­lił go Mun­dek.

– Bóg? – wy­bą­kał chło­pak gra­jący rolę pra­wej ręki Byka.

– Mocne słowo, przy­znaję, acz­kol­wiek bar­dzo prze­sa­dzone. Choć z wa­szego punktu wi­dze­nia...

Lis za­wie­sił głos, sku­pia­jąc wzrok na klę­czą­cej dziew­czy­nie. Skóra wo­kół jej pra­wego oka była opuch­nięta i za­czy­nała już na­bie­rać si­nej barwy. Szyb­kie spoj­rze­nie na Dzidka ujaw­niło jesz­cze je­den szcze­gół. Roz­pięte spodnie dry­blasa, po­dob­nie jak jego my­śli, wska­zy­wały do­bit­nie, w czym tak na­prawdę prze­szko­dził in­truz w bia­łym gar­ni­tu­rze.

– Ty je­bańcu... – syk­nął przez zęby Byku, za­ci­ska­jąc palce na ka­wałku po­rdze­wia­łego że­laza, które przy­naj­mniej w jego wy­obraźni miało po raz wtóry za­kosz­to­wać krwi.

Obaj ży­jący kom­pani się­gnęli po noże. Nie za­częli jed­nak nimi wy­ma­chi­wać jak do­piero co zmarły kum­pel – czyli nie byli aż tacy głupi, na ja­kich wy­glą­dali.

Mun­dek już otwie­rał usta, by od­po­wie­dzieć na in­wek­tywę, gdy krę­pu­jącą ci­szę prze­rwały zdu­szone ma­te­ria­łem tony ma­zurka Cho­pina.

– Chwi­leczkę... – rzu­cił, po czym wło­żył na wpół wy­pa­lo­nego pa­pie­rosa do ust, by się­gnąć do kie­szeni spodni po ko­mórkę.

Ku zdzi­wie­niu ob­ser­wu­ją­cej tę scenę dziew­czyny dre­sia­rze za­sty­gli w w bez­ru­chu, jakby po­słu­chali prośby męż­czy­zny.

– Tak? – rzu­cił zwięźle Lis. – Je­stem na ty­łach szpi­tala, a gdzie mam być? – Znów za­milkł na kilka se­kund, da­jąc roz­mówcy się wy­ga­dać. – Po­trze­buję jesz­cze paru mi­nut – od­parł nieco znie­cier­pli­wiony. – Tak, wiem, że nie mamy dużo czasu, ale tra­fi­łem na... drobny pro­blem. – Prze­rwał, by się za­cią­gnąć. – Nie pa­ni­kuj, Młody, to nie oni. Daj mi jesz­cze pięć, mak­sy­mal­nie dzie­sięć mi­nut. Ode­zwę się do was, jak tylko spraw­dzę, czy te­ren jest czy­sty. Tak, wiem. Będę się śpie­szył, masz moje słowo.

Ko­mórka znik­nęła w kie­szeni, lecz fa­cet w bia­łym gar­ni­tu­rze sie­dział jesz­cze przez mo­ment z przy­mknię­tymi oczami, jakby się nad czymś za­sta­na­wiał. Kiedy roz­warł w końcu po­wieki, wszystko wró­ciło do normy.

A ra­czej pra­wie wszystko.

Dre­sia­rze się po­ru­szyli, ale nie po­szli da­lej, sta­nęli tylko w bar­dziej na­tu­ral­nych po­zach. Ich twa­rze po­bla­dły, czego nie­do­szła ofiara gwałtu nie mo­gła zo­ba­czyć.

– Ech... – Sztach­nąw­szy się raz jesz­cze, Mun­dek po­słał nie­do­pa­łek za ogro­dze­nie moc­nym pstryk­nię­ciem. – Wiesz, Byku, jest coś, co nas łą­czy. I to­bie, i mnie się wy­daje, że mamy wszystko pod kon­trolą, ale tak nie jest. Se­rio. Weźmy Si­wego. Niby taki po­słuszny, ci­chutki, usłużny, ale ci­cha woda brzegi rwie...

Za­śmiał się, wie­dząc, że na­wią­za­nie do pio­senki z jego mło­do­ści bę­dzie zu­peł­nie nie­czy­telne dla bandy pry­mi­ty­wów słu­cha­ją­cych wy­łącz­nie czę­sto­chow­skich ry­mów, zwa­nych nie wie­dzieć czemu ra­pem, w któ­rych po­dobni im kre­tyni sła­wili pi­cie bro­wa­rów na ław­kach, rżnię­cie la­cho­nów i obi­ja­nie so­bie mord. Sto­jący na­prze­ciw niego lu­dzie, o ile można było ich okre­ślić tym mia­nem, byli tak obcy, że rów­nie do­brze mógł prze­ma­wiać do go­łębi gru­cha­ją­cych w ru­inach ofi­cyn wy­soko nad ich gło­wami.

– Za­py­taj go, co ro­bił wczo­raj wie­czo­rem – prze­szedł do sedna, wsta­jąc.

Byku spoj­rzał na kum­pla, który – biały jak kreda – po­ru­szał ryt­micz­nie ustami.

– Ty mi tu nie od­pier­da­laj świą­tecz­nego kar­pia, tylko na­wi­jaj! – Ostre wark­nię­cie otrzeź­wiło Si­wego.

– No wiesz, kurwa... Ja, kurwa, tylko... Ona...

– Ona? – Drą­gal w dżin­sach i spra­nej ko­szulce, ozdo­bio­nej wiel­kim logo Adi­dasa, ob­ró­cił się w stronę kom­pana. – Jaka ona?

– Ja, kurwa... no, kurwa... – Spo­cony nie­ludzko Siwy po­now­nie się za­ciął.

– Pa­no­wie, na­prawdę nie mam czasu na te cyrki – wtrą­cił Mun­dek po tym, gdy już strzep­nął kil­ka­krot­nie chu­s­teczkę, by ją zło­żyć i scho­wać do kie­szeni. – Mó­wiąc w skró­cie, blon­das po­suwa twoją naj­młod­szą sio­strę, i to od paru mie­sięcy. A gdy­byś nie wie­dział, po co był jej ten hajs, który wy­że­brała od cie­bie dwa ty­go­dnie temu, to sprawdź ceny skro­ba­nek u Wi­sia­ko­wej, może to ci roz­ja­śni ob­raz.

Byku spur­pu­ro­wiał nie tylko na twa­rzy, ale i na karku. Na skro­niach wy­stą­piły mu żyły, grube, pul­su­jące.

– Dżesi... – wy­char­czał. – Śmia­łeś tknąć moją siorę!

Siwy roz­glą­dał się w pa­nice. Drgnął raz i drugi, jakby chciał się od­wró­cić i uciec, ale jego stopy nie wy­ko­nały naj­mniej­szego ru­chu. Miał wra­że­nie, że wro­sły w be­ton, co do­dat­kowo po­tę­go­wało strach. Nie ro­zu­miał, co się dzieje. Fa­cet w bia­łym gar­ni­tu­rze wci­skał kit. Nie tknął Dże­siki, nie śmiałby tego zro­bić, na­wet gdyby ta durna pinda ra­czyła go za­uwa­żyć, ale za­miast za­prze­czeń z jego ust wy­do­by­wał się nie­ar­ty­ku­ło­wany beł­kot, któ­rym ku swemu szcze­remu prze­ra­że­niu po­twier­dzał słowa wap­niaka. Zu­peł­nie jakby ktoś prze­jął kon­trolę nad jego ję­zy­kiem.

– Gdyby nu­me­ro­wali tych, któ­rym da­wała dupy, to­bym się pew­nie nie zmie­ścił w pierw­szej setce – wy­pa­lił, także wbrew wła­snej woli uno­sząc głowę.

– Ty chuju zła­many!

Byku do­sko­czył do niego, wy­ko­nu­jąc za­mach prę­tem. Nie od góry, tylko z dołu. Ma­jący pra­wie cen­ty­metr śred­nicy kar­bo­wany wa­lec wbił się w brzuch za­sko­czo­nego Si­wego tuż pod most­kiem, prze­szy­wa­jąc pod ostrym ką­tem wy­peł­niony pi­wem żo­łą­dek i się­ga­jąc serca. Choć blon­dyn sko­nał na miej­scu, roz­ju­szony pro­wo­dyr da­lej okła­dał go prę­tem i ko­pał, za­nim zdo­łał w końcu ochło­nąć.

– Ten biedny zjeb nie kła­mał – rzu­cił roz­ba­wio­nym to­nem Mun­dek, na­dal nie ru­sza­jąc się spod stosu be­lek. – Za­py­taj Dzidka.

– Co? – Byku po­trzą­snął głową, jakby wy­rwał się z głę­bo­kiego snu.

– Jak my­ślisz, kto ją na­raił temu siur­kowi, żeby po­zbyć się kło­potu?

– Co?! – po­wtó­rzył spur­pu­ro­wiały dre­siarz, któ­remu nie­wiele bra­ko­wało do apo­plek­sji.

Dzi­dek nie od­po­wie­dział, uśmiech­nął się tylko, prze­rzu­ca­jąc nóż z ręki do ręki. Jesz­cze przed chwilą był nie mniej za­sko­czony niż Siwy, któ­rego prze­cież do­brze znał, ale te­raz, gdy usły­szał ko­lejne słowa pie­przo­nego szkie­le­tora w bia­łym ga­je­rze, po­czuł na­głą ochotę, by za­dźgać Byka. Wszystko inne prze­stało mieć zna­cze­nie, na­wet fakt, że ni­gdy nie prze­le­ciał tej chu­dej dziwki, choć nie­raz go ku­siło, bo krę­ciła dupą jak żadna inna szmata na dzielni, a i cyc miała cudny – nic, tylko mią­chać i rżnąć taką, aż dym pój­dzie uszami.

Obaj byli za­pra­wieni do walki i rów­nie szybcy, dla­tego pierw­sze ciosy i pchnię­cia nie się­gnęły celu. To byłby pa­sjo­nu­jący po­je­dy­nek, gdyby Lis miał wię­cej czasu. A tak, po­zwo­lił im tylko na mi­nutę swo­bod­nego star­cia, po czym wi­dząc, że nie przy­nie­sie ono spo­dzie­wa­nego re­zul­tatu, po­sta­no­wił in­ge­ro­wać.

Byku skoń­czył z no­żem w pod­bródku. Dwu­dzie­sto­cen­ty­me­trowe ostrze prze­biło skórę, ję­zyk, a po­tem przez pod­nie­bie­nie do­tarło do mó­zgu. Jego prze­ciw­nik nie miał tyle szczę­ścia, po­nie­waż był po­my­sło­dawcą zbio­ro­wego gwałtu na Ewe­li­nie – jak na­zy­wała się dziew­czyna, która nie­ostroż­nie za­pę­dziła się na to za­po­mniane przez Boga i lu­dzi po­dwórko za nie­mło­dym już, ale wciąż nie­sfor­nym psem, naj­więk­szą mi­ło­ścią jej ży­cia.

Lis omi­nął sze­ro­kim łu­kiem wy­ją­cego z bólu Dzidka, który słab­ną­cymi rę­kami pró­bo­wał wy­cią­gnąć za­rdze­wiałe że­la­stwo z głę­bo­kiej rany w brzu­chu. Zi­gno­ro­wał jego prośby, do­sko­nale wie­dząc, że mógłby za­koń­czyć cier­pie­nia ofiary jed­nym ru­chem ręki, jedną my­ślą na­wet. Nie miał naj­mniej­szego za­miaru skra­cać mąk tej świni. Gdyby dano mu wolną rękę, wy­lud­niłby tę dziel­nicę jak dżuma, wy­świad­cza­jąc przy­sługę nie tylko mia­stu, ale i światu.

Nie­stety był w nie­do­cza­sie. Zresztą nie po to tu­taj przy­szedł.

Zbli­żył się do roz­trzę­sio­nej dziew­czyny. Jej umy­słu na ra­zie nie ty­kał. Chciał, by w pełni świa­doma zo­ba­czyła, co zro­bił z opraw­cami. By choć przez chwilę wie­działa, że zo­stali uka­rani tak, jak na to za­słu­gi­wali.

– Nie bój się, dziecko – po­wie­dział, sta­jąc nad nią nieco z boku, gdyż po­chy­lała się wciąż nad mar­twym spa­nie­lem, a on nie chciał wdep­nąć w ka­łużę krwi.

– Kim pan jest? – za­py­tała, nie pod­no­sząc głowy.

Bała się go bar­dziej na­wet niż te chwa­sty, które mu­siał po­wy­ry­wać.

– Czy to ważne? Li­czy się tylko, że mogę ci po­móc.

– Jak?

– Mogę spo­wo­do­wać, że o wszyst­kim za­po­mnisz. – Wska­zał dło­nią na mar­twych dre­sia­rzy, ko­na­ją­cego Dzidka i psa.

– To pan spra­wił, że zwró­cili się prze­ciw so­bie, że się po­za­bi­jali... – Mó­wiąc, gła­dziła za­krwa­wioną sierść pu­pila i wpa­try­wała się w jego zga­słe oczy.

– Tak.

Choć mil­czała, Mun­dek sły­szał jej my­śli, skłę­bione, ury­wane. Były mało czy­telne. Pro­ku­ru­jąc wir słów i ob­ra­zów, pró­bo­wała zro­zu­mieć nie­po­jęte. Ucze­piła się na­dziei, że...

– Tego nie je­stem w sta­nie zro­bić – wy­znał ze smut­kiem, za­nim zdą­żyła otwo­rzyć usta.

– Prze­cież dys­po­nuje pan mocą. Bo­ską mocą...

Mun­dek przy­kuc­nął.

– Nie, Ewe­lino. Moja moc nie ma nic wspól­nego z bo­sko­ścią. Je­stem ta­kim sa­mym czło­wie­kiem jak ty, może tylko... – przez chwilę szu­kał wła­ści­wego okre­śle­nia – ...bar­dziej uzdol­nio­nym. Po­tra­fię spra­wić, że inni lu­dzie zro­bią to, co chcę, że zo­ba­czą to, czego nie ma. Umiem także spo­wo­do­wać, że za­po­mną o swo­ich prze­ży­ciach, ale za­pew­niam cię: nie ma na tym świe­cie siły, która przy­wró­ci­łaby ży­cie mar­twej isto­cie.

Gdy skoń­czył mó­wić, pod­nio­sła głowę i po­pa­trzyła mu w oczy. Do­strzegłby głę­boki ból w jej spoj­rze­niu, na­wet gdyby nie miał zdol­no­ści te­le­pa­tycz­nych.

– Jak więc może mi pan po­móc?... – wy­szep­tała.

– Po­wiedz tylko słowo, a za­po­mnisz o tym wszyst­kim: o nich, o tym, co miało cię spo­tkać, na­wet o Ferdku. – Wska­zał spa­niela, na­zy­wa­jąc go piesz­czo­tli­wie jak Ewe­lina, choć ofi­cjal­nie pies był Fer­dy­nan­dem Wspa­nia­łym.

Nie na­ci­skał. Cze­kał cier­pli­wie, aż z wiru w jej gło­wie wy­rwie się od­po­wiedź. Zi­gno­ro­wał na­wet po­nowne na­trętne dzwo­nie­nie ko­mórki. Po­zwo­lił Zi­mer­ma­nowi wy­sza­leć się na kla­wia­tu­rze.

Ak­cja nie za­jąc, po­my­ślał, do­dat­kowa mi­nuta zwłoki nie zni­we­czy na­szych pla­nów, a tej dziew­czy­nie może oca­lić ży­cie.

– Nie.

Wie­dział, że Ewe­lina się nie zgo­dzi, za­nim usły­szał jej szept.

– Prze­myśl to, pro­szę. Chyba zda­jesz so­bie sprawę, ile bólu cię czeka? Ile cier­pie­nia? Czy to wszystko jest warte... – Za­milkł, po­nie­waż na­gle zro­zu­miał.

Czy­tał w niej jak w otwar­tej księ­dze. To, czego się do­wie­dział, wy­star­czyło, by zre­zy­gno­wał z dal­szych na­mów. Ona nie miała o tym po­ję­cia, więc i tak udzie­liła od­po­wie­dzi.

– O nich mogę za­po­mnieć, o panu też, ale pro­szę nie od­bie­rać mi Ferdka. Był dla mnie wszyst­kim przez tyle lat.

Spu­ściła po­now­nie głowę.

– Znaj­dziesz so­bie no­wego... – za­czął i urwał rap­tow­nie, uci­szony jej gniewną my­ślą.

– Nie. Pan nic nie ro­zu­mie.

My­liła się. Ro­zu­miał. Wszystko ro­zu­miał. Dla­tego nie wy­ma­zał jej tych aku­rat wspo­mnień.

* * *

Pięć mi­nut póź­niej się­gnął po ko­mórkę.

– Gdzie się po­dzie­wa­łeś, w dupę ko­pany te­le­tu­bi­siu?! – Młody nie cze­kał, aż się ode­zwie.

– Za­bez­pie­cza­łem te­ren – od­parł spo­koj­nie, za­pa­la­jąc ko­lej­nego pa­pie­rosa.

– Są tu­taj? – Pio­trek na­tych­miast spo­kor­niał.

– Tak. Zo­sta­wili dwie czujki.

– Za­ją­łeś się nimi?

– Można tak po­wie­dzieć.

– Tak czy nie? – w tle roz­legł się głos Kar­skiego.

– To nie ta­kie pro­ste, jak ci się wy­daje – wy­ja­śnił.

W cza­sie roz­mowy syn­chro­ni­zo­wał się z agen­tem, któ­rego za­da­niem była zdalna ob­ser­wa­cja funk­cji ży­cio­wych ran­nego funk­cjo­na­riu­sza. Tom­kowi Nie­dzieli po­zwo­lono żyć tylko po to, by ich tu zwa­bił. Spryt­nie to so­bie So­wieci wy­my­ślili, mu­siał im to przy­znać. Je­den te­le­pata, sie­dzący w po­bli­skiej re­stau­ra­cji, miał na oku wej­ście do szpi­tala. Lśnił przy tym tak mocno, ska­nu­jąc każ­dego, kto zbli­żał się do bramy, że wy­kry­cie go nie na­strę­czało żad­nych pro­ble­mów. Mun­dek nie po­świę­cił mu uwagi, świa­dom, że to zwy­kła pod­pu­cha. Praw­dziwą pu­łapkę na niego za­sta­wiono bo­wiem gdzie in­dziej. W bocz­nej uliczce, dwie prze­cznice od szpi­tala, na skraju za­sięgu te­le­pa­tycz­nego zmy­słu.

Ten Ro­sja­nin był na­prawdę do­bry. Czy­hał na ofiary ni­czym pa­jąk sie­dzący w środku mi­ster­nie uple­cio­nej sieci: nie­wi­doczny, ci­chy, za­bój­czy. Jego za­da­nie po­le­gało na mo­ni­to­ro­wa­niu fal mó­zgo­wych ran­nego, od­czu­wa­niu tego wszyst­kiego, co tam­ten prze­żywa. Jako ty­powy nad­zorca nie mu­siał lśnić, dzięki temu mógł się wto­pić w oto­cze­nie i po­zo­stać nie­zau­wa­żony. Uda­łaby mu się ta sztuka, gdyby nie je­den drobny szcze­gół – jego twarz. Lis dys­po­no­wał wszyst­kimi wspo­mnie­niami Sa­biny, prze­stu­dio­wał je po wie­le­kroć nie­zwy­kle uważ­nie, zwłasz­cza te frag­menty, które do­ty­czyły współ­pra­cow­ni­ków Elity. Dość po­wie­dzieć, że ten agent na­le­żał – nie bez przy­czyny – do grona jej fa­wo­ry­tów. Wy­star­czyło za­tem, że do­strzegł go z da­leka...

– I co?

Głos Mło­dego nie zde­kon­cen­tro­wał Mundka. Umysł te­le­paty dzia­łał ina­czej niż u zwy­kłego czło­wieka. Zdol­ność kon­tro­lo­wa­nia wielu ce­lów na­raz po­zwa­lała na swo­bodne pro­wa­dze­nie roz­mowy, na­wet je­śli roz­pra­co­wy­wany prze­ciw­nik był do­świad­czo­nym espe­rem.

– Daj mi jesz­cze chwilkę. Od­zwo­nię.

To, co za­mie­rzał zro­bić, nie było pro­ste.

Se­men, bo tak miał na imię czło­wiek Tro­fima Je­go­ry­cza, mu­siał stra­cić cel z trze­ciego oka choćby na uła­mek se­kundy... W grę nie wcho­dziła jed­nak naj­de­li­kat­niej­sza na­wet in­ge­ren­cja te­le­pa­tyczna – agent tej klasy wy­kryłby ją bły­ska­wicz­nie. To mu­siało być coś, co bę­dzie wy­glą­dać na przy­pad­kowe i cał­ko­wi­cie na­tu­ralne. Zwłasz­cza że Ro­sja­nin po­zo­sta­wał w cią­głym kon­tak­cie z in­nymi roz­sia­nymi po oko­licy espe­rami, któ­rzy mieli za­re­ago­wać w ra­zie alarmu. Na przy­kład po zdję­ciu lśnią­cego na pod­pu­chę albo przy pró­bie uniesz­ko­dli­wie­nia jego przy­cza­jo­nego part­nera.

Mun­dek zda­wał so­bie sprawę, że nie ma naj­mniej­szych szans na wy­eli­mi­no­wa­nie wszyst­kich prze­ciw­ni­ków rów­no­cze­śnie, wie­dział rów­nież, że prze­rwa­nie jed­nego z po­łą­czeń w pa­ję­czej sieci, którą Ru­scy utkali z my­śli, po­stawi na równe nogi wszyst­kich agen­tów Tro­fima Je­go­ry­cza, a tych ścią­gnięto do War­szawy na­prawdę wielu. Zda­wać się więc mo­gło, że stoi przed nie­wy­ko­nal­nym za­da­niem, lecz w jego gło­wie kieł­ko­wał już nowy plan.

Ge­nialny w swej pro­sto­cie, choć na­dal ry­zy­kowny.

* * *

Pół go­dziny póź­niej byli go­towi do dzia­ła­nia.

Dzięki kar­cie ma­gne­tycz­nej, którą Mun­dek „po­ży­czył” w au­to­bu­sie od koń­czą­cego zmianę sa­ni­ta­riu­sza, Kar­ski prze­do­stał się do szpi­tala, ko­rzy­sta­jąc z wej­ścia służ­bo­wego. Tylko on mógł prze­nik­nąć do bu­dynku nie­po­strze­że­nie, nie da­jąc się wy­kryć żad­nemu z dwóch espe­rów nad­zo­ru­ją­cych jego przy­ja­ciela. Nie ozna­czało to by­naj­mniej, że przy­pa­dła mu w udziale naj­ła­twiej­sza część za­da­nia. Od­tąd mu­siał uni­kać nie tylko pra­cow­ni­ków, ale też pa­cjen­tów, gdyż wy­star­czy­łaby ich jedna je­dyna myśl na jego wi­dok, wy­chwy­cona przez Se­mena albo tego dru­giego, żeby...

Na szczę­ście Kar­ski wie­dział, co robi. Służ­bowy dre­lich, za­re­kwi­ro­wany in­nemu, bar­dziej po­staw­nemu sa­ni­ta­riu­szowi, po­mógł mu się wto­pić w tłum. Sy­gnał po­twier­dza­jący za­ję­cie po­zy­cji An­drzej nadał przed usta­lo­nym ter­mi­nem.

Lis uśmiech­nął się pod no­sem, od­czy­tu­jąc ese­mesa, na który skła­dał się po­je­dyn­czy zna­czek, naj­zwy­klej­szy plu­sik. Po­twier­dził przy­ję­cie wia­do­mo­ści rów­nie la­ko­nicz­nie, po czym sku­pił po­now­nie uwagę na bie­gną­cej w dole ulicy.

Spo­glą­dał przez okno klatki scho­do­wej, cze­ka­jąc cier­pli­wie na od­po­wiedni mo­ment. Ruch był spory, lu­dzie wy­cho­dzili wła­śnie z po­bli­skiego ko­ścioła, ale Se­mena to nie ru­szało. Przy­warł do bied­nego Tomka jak men­talna pi­jawka, mimo że wo­kół kłę­bił się ha­ła­śliwy tłum.

Do­bry jest, sku­ba­niec, po­my­ślał Lis. Spraw­dza­nie, czy w oko­licy nie ma ko­goś, kto sta­no­wiłby dla niego za­gro­że­nie, nie prze­szka­dza mu w wy­ko­ny­wa­niu głów­nego za­da­nia.

Mun­dek ży­wiłby dla niego nie­kła­many po­dziw, gdyby nie sy­tu­acja, która czy­niła z nich śmier­tel­nych wro­gów.

Po nie­ca­łej mi­nu­cie do­strzegł oka­zję, któ­rej nie mógł zmar­no­wać. Naj­pierw wy­słał ese­mesa, po czym sku­pił my­śli na idą­cym chod­ni­kiem sta­ruszku.

– Wy­bacz, Zby­siu... – szep­nął.

Wy­star­czył uła­mek se­kundy, je­den je­dyny im­puls, by scho­ro­wany czło­wiek się po­tknął i po­sta­wił stopę nie tam, gdzie trzeba. Noga ze­śli­zgnęła się z wy­gła­dzo­nego na po­łysk przed­wo­jen­nego kra­węż­nika i dzia­dek po­le­ciał jak długi na bruk, pro­sto pod nad­jeż­dża­jący ro­wer. Za­my­ślony cy­kli­sta za­re­ago­wał w ostat­niej chwili, skrę­ca­jąc ostro w lewo, by unik­nąć na­je­cha­nia na upa­da­ją­cego tuż przed nim męż­czy­znę. Omi­nął go do­słow­nie o włos, po czym od­bił się nogą od tyl­nych drzwi­czek za­par­ko­wa­nego nie­opo­dal wozu, tego sa­mego, w któ­rym sie­dział przy­cza­jony Ro­sja­nin.

Ło­mot to­wa­rzy­szący nie­groź­nej ko­li­zji był tak gło­śny i za­ska­ku­jący, że wy­bił Se­mena z transu. Tylko na mo­ment, ale to nic. Prze­ska­no­wany ro­we­rzy­sta oka­zał się czy­sty jak łza, nikt nie gme­rał mu w umy­śle, zmu­sza­jąc do wy­ko­na­nia ry­zy­kow­nego ma­newru, a le­żący nieco da­lej sta­ru­szek stra­cił przy­tom­ność, w związku z czym – rzecz ja­sna – nie dało się w nim czy­tać jak w otwar­tej księ­dze. Co za­ra­zem ozna­czało, że ła­maga nie za­mar­ko­wał upadku.

Do­bra na­sza.

So­wiecki esper sku­pił się po­now­nie na wła­ści­wym celu, nie ma­jąc po­ję­cia, że sy­gnał, pod który się pod­łą­czył, nie jest już ge­ne­ro­wany przez po­grą­żo­nego w śpiączce bo­ro­wika. Lis za­jął miej­sce Tomka, lśniąc umie­jęt­nie, tak by przy­po­mi­nało to emi­sję nie­mra­wych fal mó­zgo­wych czło­wieka uwię­zio­nego w ko­mie.

* * *

Kar­ski wśli­zgnął się do izo­latki, w któ­rej le­żał jego naj­bliż­szy przy­ja­ciel. Tego dnia nikt nie ro­bił zwy­cza­jo­wego ob­chodu, a prze­kli­na­jąca nie­dzielny dy­żur pie­lę­gniarka zni­kała wła­śnie w dy­żurce na dru­gim krańcu ko­ry­ta­rza, do­ma­ga­jąc się gło­śno kawy. To ozna­czało, że nie wyj­dzie stam­tąd przez co naj­mniej kwa­drans.

An­drzej na­brał głę­boko tchu, po czym wy­słał umó­wio­nego ese­mesa i wy­cią­gnął z torby me­ta­lową przy­łbicę, uple­cioną gę­sto z wcale nie tak cien­kiego drutu, a na­stęp­nie pod­łą­czył do wy­sta­ją­cego z niej mi­krego ustroj­stwa ba­te­rię, za­my­ka­jąc obieg. Te­raz mu­siał już tylko cze­kać na sy­gnał, mo­dląc się w du­chu, by któ­raś z pi­guł nie po­sta­no­wiła roz­pro­sto­wać nóg albo wy­sko­czyć na pa­pie­ro­ska.

Ści­skał w spo­co­nej dłoni ko­mórkę, z uwagą wpa­tru­jąc się w nie­wielki ekra­nik. Gdy tylko po­czuje wi­bra­cje, na­su­nie esper­skie cu­dac­two na głowę nie­przy­tom­nego przy­ja­ciela, który tra­fił tu­taj przez jego głu­potę. Nie mógł so­bie tego da­ro­wać.

Gdy­bym nie był tak za­po­bie­gliwy. Gdy­bym...

Wzdry­gnął się, gdy te­le­fon znie­nacka za­wi­bro­wał. Uło­żona na po­duszce przy­łbica zna­la­zła się na gło­wie pa­cjenta. Czy w porę? I czy to wy­star­czy? Nie był pe­wien.

Za­marł w bez­ru­chu i przez dłuż­szą chwilę na­słu­chi­wał. Lis uprze­dzał, że za­alar­mo­wani Ro­sja­nie wy­ko­rzy­stają per­so­nel szpi­tala, może na­wet in­nych pa­cjen­tów, by go osa­czyć i za­trzy­mać do swo­jego przy­by­cia, na ze­wnątrz jed­nak pa­no­wała ni­czym nie­zmą­cona ci­sza, co uznał za do­bry omen. Po­li­czył w my­ślach do dzie­się­ciu, po­tem ostroż­nie wy­łą­czył apa­ra­turę mo­ni­to­ru­jącą stan Tomka.

Pora się zwi­jać.

* * *

Młody za­je­chał pod szla­ban przy głów­nym wej­ściu. Z łysą głową i nie­go­lo­nym od kilku dni za­ro­stem nie­zbyt przy­po­mi­nał czło­wieka po­ka­zy­wa­nego na okrą­gło w te­le­wi­zji. Naj­lep­szym tego do­wo­dem był re­ak­cja eme­ryta drze­mią­cego w cia­snej war­towni. Łyp­nąw­szy jed­nym okiem, dzia­dyga nie oka­zał przy­by­szowi więk­szego za­in­te­re­so­wa­nia.

– Rusz się, wap­niaku, bo i cie­bie za­pa­kuję do wora! – Pio­trek na­ci­snął klak­son.

Po­iry­to­wany na­głym wy­rwa­niem z drzemki straż­nik wark­nął:

– Za­raz... Za­raz, mó­wię!

– Za­raz to taka duża bak­te­ria. – Ko­nieczny nie od­pusz­czał. – Otwie­rajże, Mie­ciu cie­ciu, bo mi klient do reszty wy­sty­gnie.

– Sępy sa­kra­menc­kie! – Drep­czący do szla­banu war­tow­nik splu­nął z od­razą na płyty chod­nika. – Cze­kaj no, przyj­dzie i na cie­bie kry­ska, ty... ty... łowco skór za­srany – do­dał, ale już pod no­sem, żeby sie­dzący za kie­row­nicą osi­łek go nie usły­szał.

Ka­ra­wan ru­szył z pi­skiem opon. Młody nie za­mie­rzał mar­no­wać czasu. Wie­dział, że odłą­czony od apa­ra­tury pa­cjent nie po­cią­gnie długo, a ten pie­przony grat nie od­pa­lił od razu, przez co już na star­cie stra­cił dwie cenne mi­nuty. Nie było w tym ni­czy­jej winy, a je­śli już, to Ru­sków cza­ją­cych się wo­kół szpi­tala. Nowy plan Mundka wy­ma­gał dzia­ła­nia w po­śpie­chu. Od­wie­dzili we dwóch wy­szu­kany na­prędce na żół­tych stro­nach za­kład po­grze­bowy, skąd „wy­po­ży­czyli” tę zde­ze­lo­waną lan­darę.

Te­raz, gdy za­je­chał nią ty­łem pod rampę w pra­wym skrzy­dle szpi­tala, przy ukry­tej w głębi wy­ku­szu bra­mie nie było ni­kogo. Pio­trek po­czuł nie­po­kój. Nie on po­wi­nien tu­taj cze­kać, tylko Kar­ski. Li­czyła się prze­cież każda se­kunda...

Aż pod­sko­czył na sie­dze­niu, kiedy na ze­wnątrz roz­legł się tur­kot kół szpi­tal­nego wózka. Bły­ska­wicz­nie wy­sko­czył z ka­biny, by otwo­rzyć An­drze­jowi tylne drzwi ka­ra­wanu. Ra­zem prze­nie­śli na­kry­tego prze­ście­ra­dłem Tomka do wnę­trza sa­mo­chodu.

– Ty pro­wa­dzisz. – Ko­nieczny rzu­cił klu­czyki by­łemu an­ty­ter­ro­ry­ście. – Ko­mórka leży na sie­dze­niu pa­sa­żera. Tekst już wpi­sa­łem. Daj znać na­szemu mó­zgo­jebcy, że się zwi­jamy.

Sam we­pchnął się na tył wozu i z trza­skiem za­mknął za sobą drzwiczki. Ścią­gnął z po­grą­żo­nego w śpiączce Tomka prze­ście­ra­dło, po czym przy­ło­żył mu dłoń do piersi, ob­li­zu­jąc ner­wowo wargi. Mro­wie­nie pod opusz­kami pal­ców, choć wy­jąt­kowo słabe, świad­czyło o tym, że ranny jesz­cze żyje.

A tak nie­wiele bra­ko­wało, by po­że­gnał się z tym świa­tem...

Ka­ra­wan ru­szył ze zgrzy­tem wrzu­ca­nego nie­umie­jęt­nie biegu. Na szczę­ście był to je­dyny błąd Kar­skiego, który do­tych­czas sie­dział za­wsze obok kie­rowcy ra­dio­wozu. Tak jak usta­lili, czarna fur­go­netka to­czyła się po­woli i do­stoj­nie. Ko­ły­sa­nie i lek­kie za­rzu­ca­nie na za­krę­tach nie prze­szka­dzało Mło­demu – w końcu nie prze­pro­wa­dzał skom­pli­ko­wa­nej ope­ra­cji na otwar­tym sercu. Znacz­nie waż­niej­sze było sku­pie­nie, a z tym nie miał na ra­zie pro­blemu. Wo­dził dłońmi po tor­sie ran­nego, wy­szu­ku­jąc miej­sca wy­ma­ga­jące na­prawy, któ­rych nie­stety było sporo. Pot ście­kał mu po czole, lecz nie tru­dził się jego ocie­ra­niem. Po­wieki i tak miał mocno za­ci­śnięte, dzięki czemu pie­kąca sól nie do­cie­rała do oczu.

* * *
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki