Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Polowanie na polskich esperów dobiegło końca, jednak ci, którzy ocaleli z pogromu, nie zamierzają złożyć broni.
Telepata Edmund Lis i jego ekipa wypowiadają otwartą wojnę rosyjskim agentom, którzy próbują przejąć kontrolę nad krajem. Ta walka już trwa, jest toczona w biały dzień, być może tuż obok ciebie, choć niczego nie zauważasz i o niczym nie wiesz. Taki jest charakter tych zmagań; tutaj polem bitwy są niewyobrażalnie potężne umysły, a bardziej zabójcza od broni masowej zagłady może być jedna myśl.
Brawurowa kontynuacja pierwszej części "Kronik Jednorożca", w której autor przepowiedział bardzo trafnie wiele wydarzeń z przyszłości. Czy i ta jego wizja stanie się z czasem czystą prawdą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tyły szpitala różniły się znacznie od jego frontu. Czteropiętrowy, pamiętający czasy Drugiej Rzeczypospolitej gmach odnowiono tylko od strony ulicy, jak kiedyś budynki na trasach przejazdu papieża. Wystarczyło przejść przez bramę jednej z przyległych, przeznaczonych do rozbiórki kamienic, by trafić do zupełnie innego świata.
Zdewastowane podwórze mogło służyć za plan filmu wojennego, a nawet postapokaliptycznego; szczególnie ta jego część, która leżała za murem oddzielającym niewielki ogród lecznicy od wysypiska śmieci i gruzu, w jakie ekipy budowlane zamieniły teren pomiędzy rzędem zrujnowanych kamienic i na wpół rozebranych oficyn.
W takim miejscu nie powinno być żywej duszy, zwłaszcza o tej porze w niedzielę, lecz Mundek doskonale wiedział, że nie jest sam. Miał przed sobą pięć osób, których nie zobaczy jeszcze przez co najmniej minutę, dopóki nie minie załomu ogrodzenia przy pokrytej liszajami sczerniałego tynku ścianie najdalszego z rozbieranych budynków. Nie zwolnił jednak, uśmiechnął się tylko pod nosem.
Tego mu było trzeba.
Pojawienie się niemłodego człowieka w idealnie skrojonym białym garniturze, ani trochę niepasującego do tej scenerii, zaskoczyło czterech młodych mężczyzn otaczających półkolem klęczącą na betonie zapłakaną dziewczynę, przed którą leżał zakrwawiony pies.
– Panowie! – Przybysz powitał miejscową żulię szerokim, choć niezbyt przyjaznym uśmiechem.
Kwartet dresiarzy zmierzył go pogardliwym wzrokiem. Stary, chudy jak szczapa, odstrzelony lepiej niż stróż w Boże Ciało, nie mógł stanowić zagrożenia, zwłaszcza że nie dysponował żadną bronią. Rozpinając śnieżnobiałą marynarkę, odsłonił ściśle przylegającą do ciała kamizelkę i szelki podtrzymujące spodnie, a do tego obrócił się jeszcze, gdy kawał tynku odpadł od na wpół zburzonej ściany, dzięki czemu przekonali się, że nie ukrył pistoletu za paskiem z tyłu. W ich mniemaniu wyłącznie nabita klamka dawałaby mu jakiekolwiek szanse.
– Wypad! – warknął Byku, najpostawniejszy z czwórki oprychów, świeżo upieczony dwudziestolatek i nieformalny przywódca zalążka blokerskiego gangu. Wskazał przy tym najbliższą bramę zakrwawionym prętem zbrojeniowym.
– Nie przeszkadzajcie sobie. – Lis zignorował polecenie, rozglądając się za miejscem, gdzie mógłby usiąść.
Miał do wyboru ułożone w stos belki stropowe z rozbieranej przedwojennej oficyny albo przewróconą na bok pordzewiałą skrzynię. Zdecydował się na drewno, choć nie było wiele czystsze od metalu.
– Spierdalaj, i to już! – Oprych poczuł się dotknięty tak jawnym lekceważeniem.
Pozował na twardziela – dwa lata poprawczaka, potem odsiadka półrocznego wyroku za kradzież z włamaniem stawiały go wysoko w hierarchii lokalnego dresiarstwa – nie mógł więc sobie pozwolić na podobne traktowanie. Zwłaszcza w obecności leszczy, których urabiał od paru miesięcy.
– Wypalę jednego i znikam, macie moje słowo – zapewnił go obojętnym tonem Mundek.
Nie zamierzał się brudzić, a wszystko, czego by na tym podwórzu dotknął, pozostawiłoby trudny do sprania ślad na nowiusieńkim garniturze. Z tego właśnie powodu usiadł jak najostrożniej na wyciągniętej z kieszeni sporej lnianej chusteczce.
– Takiś hardy? – Rozjuszony Byku ruszył w jego stronę, ale po dwóch krokach dotarło do niego, że nie tak to powinien rozegrać. – Zyga! – Zerknął przez ramię na skołtunionego rudzielca, który nie sięgał mu nawet do pachy. – Pochlastaj zgreda, jeśli nie ruszy dupy.
Lis zapalił w tym czasie papierosa i zaciągnął się głęboko, mrużąc powieki z rozkoszy, jakby siedział nie na tym zasyfionym praskim podwórzu, ale w zaciszu Łazienek.
Tego mu było trzeba. Dokładnie tego.
Wywołany dresiarz wyjął z kieszeni brzytwę, starą fryzjerską mojkę, jak nazywano to zabójcze narzędzie w czasach młodości Mundka. Rozłożył ją wprawnym ruchem, szczerząc pożółkłe zęby, i machnął srebrzystym ostrzem kilkakrotnie, jakby ciął wyimaginowanego przeciwnika. Szybki był, zwinny, mógł sprawić problemy każdemu przeciwnikowi, nawet uzbrojonemu. Na ubranym w biały garnitur starszym mężczyźnie nie zrobił jednak wrażenia, co rozjuszyło go bardziej niż zlekceważonego wcześniej Byka.
Ludzie zazwyczaj pokornieli na widok tego ostrza. A on często taplał je we krwi i robił to z niekłamaną ochotą. Kręciło go zadawanie bólu, uwielbiał wsłuchiwać się w błagania ofiar, napawał się ich strachem, ale dzisiaj ten dziadyga odbierał mu całą przyjemność. Zapłaci za to kilkoma naprawdę paskudnymi bliznami.
Zyga ruszył w kierunku Mundka, nie przestając wymachiwać brzytwą. Wykonywał coraz bardziej skomplikowane ewolucje, jakby chciał udowodnić, że może zrobić nią wszystko, co zechce. Zanim postawił piąty z dwudziestu kroków, które dzieliły go od celu, Lis wydmuchnął siny dym po kolejnym głębokim sztachnięciu i przekrzywiwszy lekko głowę, odezwał się spokojnym konwersacyjnym tonem:
– Uważaj, przyjacielu, bo jeszcze się potkniesz i sam sobie...
Zamilkł, kiedy Zyga zahaczył czubkiem buta o wystającą krawędź spękanego betonu, którym dziesiątki lat wcześniej wylano całe podwórze.
W tym właśnie momencie uzbrojona w brzytwę ręka dresiarza wykonywała ruch imitujący podrzynanie gardła. To wystarczyło. Srebrne ostrze przecięło skórę na pokrytej rzadkim rudym zarostem szyi i przeszło gładko od wypukłości krtani aż po nasadę ucha, przy okazji przepoławiając dobrze widoczną tętnicę. Zdziwiony Zyga przystanął, broń wypadła mu z ręki kilka sekund przed tym, zanim sam osunął się na kolana, brocząc krwią jak – nie przymierzając – zarzynana świnia. Co ciekawe, nie próbował się ratować, zupełnie jakby zaskoczenie odebrało mu władzę we wszystkich członkach. Parę chwil później stracił przytomność i zwalił się bezwładnie na twarz. Nie znieruchomiał jednak od razu – jego ciało wciąż podrygiwało, a nogi wierzgały, jak gdyby chciał biec na leżąco.
Pozostali dresiarze stali w milczeniu jak słupy, tylko klęcząca za nimi dziewczyna pisnęła przeraźliwie, kuląc się odruchowo, jakby to ją dosięgnęło ostrze brzytwy.
– Co jest, kurwa? – wymamrotał Dzidek, tylko o pół głowy niższy od Byka, ale za to dwa razy szczuplejszy. Był najbardziej rozgarnięty z całej czwórki i grał rolę prawej ręki samozwańczego szefa.
Mundek jeszcze przez chwilę przyglądał się dogorywającemu mojkarzowi, a gdy ten w końcu znieruchomiał, podniósł spojrzenie.
– A uprzedzałem... – rzucił beznamiętnie, zanim papieros trafił ponownie między jego wargi.
– Kim ty, kurwa, jesteś? – zapytał Byku, opuszczając pręt, którym kilka minut temu zabił psa.
– Zgadujcie – odparł rozbawiony Lis.
Dresiarze popatrzyli po sobie. Miny mieli nietęgie. Ich kumpel właśnie skonał, wykrwawiwszy się na śmierć, a temu dziwnemu wapniakowi nawet nie drgnęła powieka.
Ponieważ niezręczne milczenie się przeciągało, Mundek dodał:
– Dobra, panowie, mała podpowiedź. Słowo na trzy litery... – Urwał, po czym zaśmiał się szczerze, mimo że nie padła żadna odpowiedź. – Nie, nie, nie. Nie to słowo. Wiem, że możecie mieć trudności z ogarnięciem... tak się chyba teraz mówi... tematu, ale słowo, o którym pomyślał jeden z was, piszemy przez „ch”, żeby uniknąć rusycyzmu. Zresztą nieważne, próbujcie dalej.
Znów zaciągnął się dymem, a oni pobledli. Szczególnie Siwy, ostatni z czwórki, który na końcu języka miał wyraz zasugerowany przez faceta w białym garniturze.
– To... to... – stękał skołowany Dzidek.
– Dobrze kombinujesz – pochwalił go Mundek.
– Bóg? – wybąkał chłopak grający rolę prawej ręki Byka.
– Mocne słowo, przyznaję, aczkolwiek bardzo przesadzone. Choć z waszego punktu widzenia...
Lis zawiesił głos, skupiając wzrok na klęczącej dziewczynie. Skóra wokół jej prawego oka była opuchnięta i zaczynała już nabierać sinej barwy. Szybkie spojrzenie na Dzidka ujawniło jeszcze jeden szczegół. Rozpięte spodnie dryblasa, podobnie jak jego myśli, wskazywały dobitnie, w czym tak naprawdę przeszkodził intruz w białym garniturze.
– Ty jebańcu... – syknął przez zęby Byku, zaciskając palce na kawałku pordzewiałego żelaza, które przynajmniej w jego wyobraźni miało po raz wtóry zakosztować krwi.
Obaj żyjący kompani sięgnęli po noże. Nie zaczęli jednak nimi wymachiwać jak dopiero co zmarły kumpel – czyli nie byli aż tacy głupi, na jakich wyglądali.
Mundek już otwierał usta, by odpowiedzieć na inwektywę, gdy krępującą ciszę przerwały zduszone materiałem tony mazurka Chopina.
– Chwileczkę... – rzucił, po czym włożył na wpół wypalonego papierosa do ust, by sięgnąć do kieszeni spodni po komórkę.
Ku zdziwieniu obserwującej tę scenę dziewczyny dresiarze zastygli w w bezruchu, jakby posłuchali prośby mężczyzny.
– Tak? – rzucił zwięźle Lis. – Jestem na tyłach szpitala, a gdzie mam być? – Znów zamilkł na kilka sekund, dając rozmówcy się wygadać. – Potrzebuję jeszcze paru minut – odparł nieco zniecierpliwiony. – Tak, wiem, że nie mamy dużo czasu, ale trafiłem na... drobny problem. – Przerwał, by się zaciągnąć. – Nie panikuj, Młody, to nie oni. Daj mi jeszcze pięć, maksymalnie dziesięć minut. Odezwę się do was, jak tylko sprawdzę, czy teren jest czysty. Tak, wiem. Będę się śpieszył, masz moje słowo.
Komórka zniknęła w kieszeni, lecz facet w białym garniturze siedział jeszcze przez moment z przymkniętymi oczami, jakby się nad czymś zastanawiał. Kiedy rozwarł w końcu powieki, wszystko wróciło do normy.
A raczej prawie wszystko.
Dresiarze się poruszyli, ale nie poszli dalej, stanęli tylko w bardziej naturalnych pozach. Ich twarze pobladły, czego niedoszła ofiara gwałtu nie mogła zobaczyć.
– Ech... – Sztachnąwszy się raz jeszcze, Mundek posłał niedopałek za ogrodzenie mocnym pstryknięciem. – Wiesz, Byku, jest coś, co nas łączy. I tobie, i mnie się wydaje, że mamy wszystko pod kontrolą, ale tak nie jest. Serio. Weźmy Siwego. Niby taki posłuszny, cichutki, usłużny, ale cicha woda brzegi rwie...
Zaśmiał się, wiedząc, że nawiązanie do piosenki z jego młodości będzie zupełnie nieczytelne dla bandy prymitywów słuchających wyłącznie częstochowskich rymów, zwanych nie wiedzieć czemu rapem, w których podobni im kretyni sławili picie browarów na ławkach, rżnięcie lachonów i obijanie sobie mord. Stojący naprzeciw niego ludzie, o ile można było ich określić tym mianem, byli tak obcy, że równie dobrze mógł przemawiać do gołębi gruchających w ruinach oficyn wysoko nad ich głowami.
– Zapytaj go, co robił wczoraj wieczorem – przeszedł do sedna, wstając.
Byku spojrzał na kumpla, który – biały jak kreda – poruszał rytmicznie ustami.
– Ty mi tu nie odpierdalaj świątecznego karpia, tylko nawijaj! – Ostre warknięcie otrzeźwiło Siwego.
– No wiesz, kurwa... Ja, kurwa, tylko... Ona...
– Ona? – Drągal w dżinsach i spranej koszulce, ozdobionej wielkim logo Adidasa, obrócił się w stronę kompana. – Jaka ona?
– Ja, kurwa... no, kurwa... – Spocony nieludzko Siwy ponownie się zaciął.
– Panowie, naprawdę nie mam czasu na te cyrki – wtrącił Mundek po tym, gdy już strzepnął kilkakrotnie chusteczkę, by ją złożyć i schować do kieszeni. – Mówiąc w skrócie, blondas posuwa twoją najmłodszą siostrę, i to od paru miesięcy. A gdybyś nie wiedział, po co był jej ten hajs, który wyżebrała od ciebie dwa tygodnie temu, to sprawdź ceny skrobanek u Wisiakowej, może to ci rozjaśni obraz.
Byku spurpurowiał nie tylko na twarzy, ale i na karku. Na skroniach wystąpiły mu żyły, grube, pulsujące.
– Dżesi... – wycharczał. – Śmiałeś tknąć moją siorę!
Siwy rozglądał się w panice. Drgnął raz i drugi, jakby chciał się odwrócić i uciec, ale jego stopy nie wykonały najmniejszego ruchu. Miał wrażenie, że wrosły w beton, co dodatkowo potęgowało strach. Nie rozumiał, co się dzieje. Facet w białym garniturze wciskał kit. Nie tknął Dżesiki, nie śmiałby tego zrobić, nawet gdyby ta durna pinda raczyła go zauważyć, ale zamiast zaprzeczeń z jego ust wydobywał się nieartykułowany bełkot, którym ku swemu szczeremu przerażeniu potwierdzał słowa wapniaka. Zupełnie jakby ktoś przejął kontrolę nad jego językiem.
– Gdyby numerowali tych, którym dawała dupy, tobym się pewnie nie zmieścił w pierwszej setce – wypalił, także wbrew własnej woli unosząc głowę.
– Ty chuju złamany!
Byku doskoczył do niego, wykonując zamach prętem. Nie od góry, tylko z dołu. Mający prawie centymetr średnicy karbowany walec wbił się w brzuch zaskoczonego Siwego tuż pod mostkiem, przeszywając pod ostrym kątem wypełniony piwem żołądek i sięgając serca. Choć blondyn skonał na miejscu, rozjuszony prowodyr dalej okładał go prętem i kopał, zanim zdołał w końcu ochłonąć.
– Ten biedny zjeb nie kłamał – rzucił rozbawionym tonem Mundek, nadal nie ruszając się spod stosu belek. – Zapytaj Dzidka.
– Co? – Byku potrząsnął głową, jakby wyrwał się z głębokiego snu.
– Jak myślisz, kto ją naraił temu siurkowi, żeby pozbyć się kłopotu?
– Co?! – powtórzył spurpurowiały dresiarz, któremu niewiele brakowało do apopleksji.
Dzidek nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko, przerzucając nóż z ręki do ręki. Jeszcze przed chwilą był nie mniej zaskoczony niż Siwy, którego przecież dobrze znał, ale teraz, gdy usłyszał kolejne słowa pieprzonego szkieletora w białym gajerze, poczuł nagłą ochotę, by zadźgać Byka. Wszystko inne przestało mieć znaczenie, nawet fakt, że nigdy nie przeleciał tej chudej dziwki, choć nieraz go kusiło, bo kręciła dupą jak żadna inna szmata na dzielni, a i cyc miała cudny – nic, tylko miąchać i rżnąć taką, aż dym pójdzie uszami.
Obaj byli zaprawieni do walki i równie szybcy, dlatego pierwsze ciosy i pchnięcia nie sięgnęły celu. To byłby pasjonujący pojedynek, gdyby Lis miał więcej czasu. A tak, pozwolił im tylko na minutę swobodnego starcia, po czym widząc, że nie przyniesie ono spodziewanego rezultatu, postanowił ingerować.
Byku skończył z nożem w podbródku. Dwudziestocentymetrowe ostrze przebiło skórę, język, a potem przez podniebienie dotarło do mózgu. Jego przeciwnik nie miał tyle szczęścia, ponieważ był pomysłodawcą zbiorowego gwałtu na Ewelinie – jak nazywała się dziewczyna, która nieostrożnie zapędziła się na to zapomniane przez Boga i ludzi podwórko za niemłodym już, ale wciąż niesfornym psem, największą miłością jej życia.
Lis ominął szerokim łukiem wyjącego z bólu Dzidka, który słabnącymi rękami próbował wyciągnąć zardzewiałe żelastwo z głębokiej rany w brzuchu. Zignorował jego prośby, doskonale wiedząc, że mógłby zakończyć cierpienia ofiary jednym ruchem ręki, jedną myślą nawet. Nie miał najmniejszego zamiaru skracać mąk tej świni. Gdyby dano mu wolną rękę, wyludniłby tę dzielnicę jak dżuma, wyświadczając przysługę nie tylko miastu, ale i światu.
Niestety był w niedoczasie. Zresztą nie po to tutaj przyszedł.
Zbliżył się do roztrzęsionej dziewczyny. Jej umysłu na razie nie tykał. Chciał, by w pełni świadoma zobaczyła, co zrobił z oprawcami. By choć przez chwilę wiedziała, że zostali ukarani tak, jak na to zasługiwali.
– Nie bój się, dziecko – powiedział, stając nad nią nieco z boku, gdyż pochylała się wciąż nad martwym spanielem, a on nie chciał wdepnąć w kałużę krwi.
– Kim pan jest? – zapytała, nie podnosząc głowy.
Bała się go bardziej nawet niż te chwasty, które musiał powyrywać.
– Czy to ważne? Liczy się tylko, że mogę ci pomóc.
– Jak?
– Mogę spowodować, że o wszystkim zapomnisz. – Wskazał dłonią na martwych dresiarzy, konającego Dzidka i psa.
– To pan sprawił, że zwrócili się przeciw sobie, że się pozabijali... – Mówiąc, gładziła zakrwawioną sierść pupila i wpatrywała się w jego zgasłe oczy.
– Tak.
Choć milczała, Mundek słyszał jej myśli, skłębione, urywane. Były mało czytelne. Prokurując wir słów i obrazów, próbowała zrozumieć niepojęte. Uczepiła się nadziei, że...
– Tego nie jestem w stanie zrobić – wyznał ze smutkiem, zanim zdążyła otworzyć usta.
– Przecież dysponuje pan mocą. Boską mocą...
Mundek przykucnął.
– Nie, Ewelino. Moja moc nie ma nic wspólnego z boskością. Jestem takim samym człowiekiem jak ty, może tylko... – przez chwilę szukał właściwego określenia – ...bardziej uzdolnionym. Potrafię sprawić, że inni ludzie zrobią to, co chcę, że zobaczą to, czego nie ma. Umiem także spowodować, że zapomną o swoich przeżyciach, ale zapewniam cię: nie ma na tym świecie siły, która przywróciłaby życie martwej istocie.
Gdy skończył mówić, podniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. Dostrzegłby głęboki ból w jej spojrzeniu, nawet gdyby nie miał zdolności telepatycznych.
– Jak więc może mi pan pomóc?... – wyszeptała.
– Powiedz tylko słowo, a zapomnisz o tym wszystkim: o nich, o tym, co miało cię spotkać, nawet o Ferdku. – Wskazał spaniela, nazywając go pieszczotliwie jak Ewelina, choć oficjalnie pies był Ferdynandem Wspaniałym.
Nie naciskał. Czekał cierpliwie, aż z wiru w jej głowie wyrwie się odpowiedź. Zignorował nawet ponowne natrętne dzwonienie komórki. Pozwolił Zimermanowi wyszaleć się na klawiaturze.
Akcja nie zając, pomyślał, dodatkowa minuta zwłoki nie zniweczy naszych planów, a tej dziewczynie może ocalić życie.
– Nie.
Wiedział, że Ewelina się nie zgodzi, zanim usłyszał jej szept.
– Przemyśl to, proszę. Chyba zdajesz sobie sprawę, ile bólu cię czeka? Ile cierpienia? Czy to wszystko jest warte... – Zamilkł, ponieważ nagle zrozumiał.
Czytał w niej jak w otwartej księdze. To, czego się dowiedział, wystarczyło, by zrezygnował z dalszych namów. Ona nie miała o tym pojęcia, więc i tak udzieliła odpowiedzi.
– O nich mogę zapomnieć, o panu też, ale proszę nie odbierać mi Ferdka. Był dla mnie wszystkim przez tyle lat.
Spuściła ponownie głowę.
– Znajdziesz sobie nowego... – zaczął i urwał raptownie, uciszony jej gniewną myślą.
– Nie. Pan nic nie rozumie.
Myliła się. Rozumiał. Wszystko rozumiał. Dlatego nie wymazał jej tych akurat wspomnień.
Pięć minut później sięgnął po komórkę.
– Gdzie się podziewałeś, w dupę kopany teletubisiu?! – Młody nie czekał, aż się odezwie.
– Zabezpieczałem teren – odparł spokojnie, zapalając kolejnego papierosa.
– Są tutaj? – Piotrek natychmiast spokorniał.
– Tak. Zostawili dwie czujki.
– Zająłeś się nimi?
– Można tak powiedzieć.
– Tak czy nie? – w tle rozległ się głos Karskiego.
– To nie takie proste, jak ci się wydaje – wyjaśnił.
W czasie rozmowy synchronizował się z agentem, którego zadaniem była zdalna obserwacja funkcji życiowych rannego funkcjonariusza. Tomkowi Niedzieli pozwolono żyć tylko po to, by ich tu zwabił. Sprytnie to sobie Sowieci wymyślili, musiał im to przyznać. Jeden telepata, siedzący w pobliskiej restauracji, miał na oku wejście do szpitala. Lśnił przy tym tak mocno, skanując każdego, kto zbliżał się do bramy, że wykrycie go nie nastręczało żadnych problemów. Mundek nie poświęcił mu uwagi, świadom, że to zwykła podpucha. Prawdziwą pułapkę na niego zastawiono bowiem gdzie indziej. W bocznej uliczce, dwie przecznice od szpitala, na skraju zasięgu telepatycznego zmysłu.
Ten Rosjanin był naprawdę dobry. Czyhał na ofiary niczym pająk siedzący w środku misternie uplecionej sieci: niewidoczny, cichy, zabójczy. Jego zadanie polegało na monitorowaniu fal mózgowych rannego, odczuwaniu tego wszystkiego, co tamten przeżywa. Jako typowy nadzorca nie musiał lśnić, dzięki temu mógł się wtopić w otoczenie i pozostać niezauważony. Udałaby mu się ta sztuka, gdyby nie jeden drobny szczegół – jego twarz. Lis dysponował wszystkimi wspomnieniami Sabiny, przestudiował je po wielekroć niezwykle uważnie, zwłaszcza te fragmenty, które dotyczyły współpracowników Elity. Dość powiedzieć, że ten agent należał – nie bez przyczyny – do grona jej faworytów. Wystarczyło zatem, że dostrzegł go z daleka...
– I co?
Głos Młodego nie zdekoncentrował Mundka. Umysł telepaty działał inaczej niż u zwykłego człowieka. Zdolność kontrolowania wielu celów naraz pozwalała na swobodne prowadzenie rozmowy, nawet jeśli rozpracowywany przeciwnik był doświadczonym esperem.
– Daj mi jeszcze chwilkę. Odzwonię.
To, co zamierzał zrobić, nie było proste.
Semen, bo tak miał na imię człowiek Trofima Jegorycza, musiał stracić cel z trzeciego oka choćby na ułamek sekundy... W grę nie wchodziła jednak najdelikatniejsza nawet ingerencja telepatyczna – agent tej klasy wykryłby ją błyskawicznie. To musiało być coś, co będzie wyglądać na przypadkowe i całkowicie naturalne. Zwłaszcza że Rosjanin pozostawał w ciągłym kontakcie z innymi rozsianymi po okolicy esperami, którzy mieli zareagować w razie alarmu. Na przykład po zdjęciu lśniącego na podpuchę albo przy próbie unieszkodliwienia jego przyczajonego partnera.
Mundek zdawał sobie sprawę, że nie ma najmniejszych szans na wyeliminowanie wszystkich przeciwników równocześnie, wiedział również, że przerwanie jednego z połączeń w pajęczej sieci, którą Ruscy utkali z myśli, postawi na równe nogi wszystkich agentów Trofima Jegorycza, a tych ściągnięto do Warszawy naprawdę wielu. Zdawać się więc mogło, że stoi przed niewykonalnym zadaniem, lecz w jego głowie kiełkował już nowy plan.
Genialny w swej prostocie, choć nadal ryzykowny.
Pół godziny później byli gotowi do działania.
Dzięki karcie magnetycznej, którą Mundek „pożyczył” w autobusie od kończącego zmianę sanitariusza, Karski przedostał się do szpitala, korzystając z wejścia służbowego. Tylko on mógł przeniknąć do budynku niepostrzeżenie, nie dając się wykryć żadnemu z dwóch esperów nadzorujących jego przyjaciela. Nie oznaczało to bynajmniej, że przypadła mu w udziale najłatwiejsza część zadania. Odtąd musiał unikać nie tylko pracowników, ale też pacjentów, gdyż wystarczyłaby ich jedna jedyna myśl na jego widok, wychwycona przez Semena albo tego drugiego, żeby...
Na szczęście Karski wiedział, co robi. Służbowy drelich, zarekwirowany innemu, bardziej postawnemu sanitariuszowi, pomógł mu się wtopić w tłum. Sygnał potwierdzający zajęcie pozycji Andrzej nadał przed ustalonym terminem.
Lis uśmiechnął się pod nosem, odczytując esemesa, na który składał się pojedynczy znaczek, najzwyklejszy plusik. Potwierdził przyjęcie wiadomości równie lakonicznie, po czym skupił ponownie uwagę na biegnącej w dole ulicy.
Spoglądał przez okno klatki schodowej, czekając cierpliwie na odpowiedni moment. Ruch był spory, ludzie wychodzili właśnie z pobliskiego kościoła, ale Semena to nie ruszało. Przywarł do biednego Tomka jak mentalna pijawka, mimo że wokół kłębił się hałaśliwy tłum.
Dobry jest, skubaniec, pomyślał Lis. Sprawdzanie, czy w okolicy nie ma kogoś, kto stanowiłby dla niego zagrożenie, nie przeszkadza mu w wykonywaniu głównego zadania.
Mundek żywiłby dla niego niekłamany podziw, gdyby nie sytuacja, która czyniła z nich śmiertelnych wrogów.
Po niecałej minucie dostrzegł okazję, której nie mógł zmarnować. Najpierw wysłał esemesa, po czym skupił myśli na idącym chodnikiem staruszku.
– Wybacz, Zbysiu... – szepnął.
Wystarczył ułamek sekundy, jeden jedyny impuls, by schorowany człowiek się potknął i postawił stopę nie tam, gdzie trzeba. Noga ześlizgnęła się z wygładzonego na połysk przedwojennego krawężnika i dziadek poleciał jak długi na bruk, prosto pod nadjeżdżający rower. Zamyślony cyklista zareagował w ostatniej chwili, skręcając ostro w lewo, by uniknąć najechania na upadającego tuż przed nim mężczyznę. Ominął go dosłownie o włos, po czym odbił się nogą od tylnych drzwiczek zaparkowanego nieopodal wozu, tego samego, w którym siedział przyczajony Rosjanin.
Łomot towarzyszący niegroźnej kolizji był tak głośny i zaskakujący, że wybił Semena z transu. Tylko na moment, ale to nic. Przeskanowany rowerzysta okazał się czysty jak łza, nikt nie gmerał mu w umyśle, zmuszając do wykonania ryzykownego manewru, a leżący nieco dalej staruszek stracił przytomność, w związku z czym – rzecz jasna – nie dało się w nim czytać jak w otwartej księdze. Co zarazem oznaczało, że łamaga nie zamarkował upadku.
Dobra nasza.
Sowiecki esper skupił się ponownie na właściwym celu, nie mając pojęcia, że sygnał, pod który się podłączył, nie jest już generowany przez pogrążonego w śpiączce borowika. Lis zajął miejsce Tomka, lśniąc umiejętnie, tak by przypominało to emisję niemrawych fal mózgowych człowieka uwięzionego w komie.
Karski wślizgnął się do izolatki, w której leżał jego najbliższy przyjaciel. Tego dnia nikt nie robił zwyczajowego obchodu, a przeklinająca niedzielny dyżur pielęgniarka znikała właśnie w dyżurce na drugim krańcu korytarza, domagając się głośno kawy. To oznaczało, że nie wyjdzie stamtąd przez co najmniej kwadrans.
Andrzej nabrał głęboko tchu, po czym wysłał umówionego esemesa i wyciągnął z torby metalową przyłbicę, uplecioną gęsto z wcale nie tak cienkiego drutu, a następnie podłączył do wystającego z niej mikrego ustrojstwa baterię, zamykając obieg. Teraz musiał już tylko czekać na sygnał, modląc się w duchu, by któraś z piguł nie postanowiła rozprostować nóg albo wyskoczyć na papieroska.
Ściskał w spoconej dłoni komórkę, z uwagą wpatrując się w niewielki ekranik. Gdy tylko poczuje wibracje, nasunie esperskie cudactwo na głowę nieprzytomnego przyjaciela, który trafił tutaj przez jego głupotę. Nie mógł sobie tego darować.
Gdybym nie był tak zapobiegliwy. Gdybym...
Wzdrygnął się, gdy telefon znienacka zawibrował. Ułożona na poduszce przyłbica znalazła się na głowie pacjenta. Czy w porę? I czy to wystarczy? Nie był pewien.
Zamarł w bezruchu i przez dłuższą chwilę nasłuchiwał. Lis uprzedzał, że zaalarmowani Rosjanie wykorzystają personel szpitala, może nawet innych pacjentów, by go osaczyć i zatrzymać do swojego przybycia, na zewnątrz jednak panowała niczym niezmącona cisza, co uznał za dobry omen. Policzył w myślach do dziesięciu, potem ostrożnie wyłączył aparaturę monitorującą stan Tomka.
Pora się zwijać.
Młody zajechał pod szlaban przy głównym wejściu. Z łysą głową i niegolonym od kilku dni zarostem niezbyt przypominał człowieka pokazywanego na okrągło w telewizji. Najlepszym tego dowodem był reakcja emeryta drzemiącego w ciasnej wartowni. Łypnąwszy jednym okiem, dziadyga nie okazał przybyszowi większego zainteresowania.
– Rusz się, wapniaku, bo i ciebie zapakuję do wora! – Piotrek nacisnął klakson.
Poirytowany nagłym wyrwaniem z drzemki strażnik warknął:
– Zaraz... Zaraz, mówię!
– Zaraz to taka duża bakteria. – Konieczny nie odpuszczał. – Otwierajże, Mieciu cieciu, bo mi klient do reszty wystygnie.
– Sępy sakramenckie! – Drepczący do szlabanu wartownik splunął z odrazą na płyty chodnika. – Czekaj no, przyjdzie i na ciebie kryska, ty... ty... łowco skór zasrany – dodał, ale już pod nosem, żeby siedzący za kierownicą osiłek go nie usłyszał.
Karawan ruszył z piskiem opon. Młody nie zamierzał marnować czasu. Wiedział, że odłączony od aparatury pacjent nie pociągnie długo, a ten pieprzony grat nie odpalił od razu, przez co już na starcie stracił dwie cenne minuty. Nie było w tym niczyjej winy, a jeśli już, to Rusków czających się wokół szpitala. Nowy plan Mundka wymagał działania w pośpiechu. Odwiedzili we dwóch wyszukany naprędce na żółtych stronach zakład pogrzebowy, skąd „wypożyczyli” tę zdezelowaną landarę.
Teraz, gdy zajechał nią tyłem pod rampę w prawym skrzydle szpitala, przy ukrytej w głębi wykuszu bramie nie było nikogo. Piotrek poczuł niepokój. Nie on powinien tutaj czekać, tylko Karski. Liczyła się przecież każda sekunda...
Aż podskoczył na siedzeniu, kiedy na zewnątrz rozległ się turkot kół szpitalnego wózka. Błyskawicznie wyskoczył z kabiny, by otworzyć Andrzejowi tylne drzwi karawanu. Razem przenieśli nakrytego prześcieradłem Tomka do wnętrza samochodu.
– Ty prowadzisz. – Konieczny rzucił kluczyki byłemu antyterroryście. – Komórka leży na siedzeniu pasażera. Tekst już wpisałem. Daj znać naszemu mózgojebcy, że się zwijamy.
Sam wepchnął się na tył wozu i z trzaskiem zamknął za sobą drzwiczki. Ściągnął z pogrążonego w śpiączce Tomka prześcieradło, po czym przyłożył mu dłoń do piersi, oblizując nerwowo wargi. Mrowienie pod opuszkami palców, choć wyjątkowo słabe, świadczyło o tym, że ranny jeszcze żyje.
A tak niewiele brakowało, by pożegnał się z tym światem...
Karawan ruszył ze zgrzytem wrzucanego nieumiejętnie biegu. Na szczęście był to jedyny błąd Karskiego, który dotychczas siedział zawsze obok kierowcy radiowozu. Tak jak ustalili, czarna furgonetka toczyła się powoli i dostojnie. Kołysanie i lekkie zarzucanie na zakrętach nie przeszkadzało Młodemu – w końcu nie przeprowadzał skomplikowanej operacji na otwartym sercu. Znacznie ważniejsze było skupienie, a z tym nie miał na razie problemu. Wodził dłońmi po torsie rannego, wyszukując miejsca wymagające naprawy, których niestety było sporo. Pot ściekał mu po czole, lecz nie trudził się jego ocieraniem. Powieki i tak miał mocno zaciśnięte, dzięki czemu piekąca sól nie docierała do oczu.