Srebrzysko. Powieść dla dorosłych - Stefan Chwin - ebook

Srebrzysko. Powieść dla dorosłych ebook

Stefan Chwin

4,7

Opis

  Jest  to najbardziej ryzykowna książka, jaką napisałem w życiu.

  Chociaż raz taką książkę trzeba napisać.

  Dlaczego?

  Dla spokoju serca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 468

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monikapobiega

Dobrze spędzony czas

Ciekawie napisana, momentami mroczna, spięta w piękna historie.
00

Popularność




Stefan Chwin

Srebrzysko

© Copyright by Wydawnictwo „TYTUŁ” © Copyright by Stefan Chwin

Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechniany w jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody właściciela praw.

Wydanie w formacie ePUB: ISBN 978-83-89-859-90-7

Plik wygenerowany dnia: 2-11-2017

Spis treści

Koronacja

Sceny miłosne przy zasłoniętych oknach

Biały proszek

Pytania do Martina Heideggera

Komisarz

Furia

Broń w domu

Hospicjum brata Alberta

Matka roju

Naznaczony

Zamach

Człowiek, który nie strzelał

Antena satelitarna

Kobieta w czerwonym toczku

Agnieszka i doktor Karsten

Pastereczka z Lourdes

Monika

Srebrzysko

Ars moriendi

Spotkanie

Smycz

Przygotowania

Noc

Komendant

Jahwe i Hiob

Dobry uczynek

Scenarzysta

Włócznia

Szczerbinka

Święto Plonów w Christianopolis

Książki Stefana Chwina

Książki wydane nakładem Wydawnictwa „TYTUŁ”

Koronacja

Gdy obudził się, w hotelowym apartamencie było już jasno. Zza uchylonego okna dobiegał szum ulicy. Leżąc na wznak, w rozpiętej na piersiach piżamie, czekał aż sny odpłyną i zgasną. Uniósł dłoń. Między odchylonym kciukiem a palcem wskazującym rozżarzona kula słońca wynurzała się zza ciemnego morza, długim cieniem topoli, rosnącej w hotelowym ogrodzie, zaglądając do lustra zawieszonego nad łóżkiem. Przymknął powieki. Chciał powrócić w ciemność, która przed chwilą wyrzuciła go na brzeg jawy. W końcu ileż to razy można oglądać świat. Za oknem zawsze to samo niebo, to samo słońce, ta sama ziemia. Zegarek ze skórzanym paskiem leżał na parkiecie obok łóżka. Wyciągnął rękę. Złota igiełka sekundnika bezgłośnie przeskakiwała pod wypukłym szkiełkiem. Na środkowym palcu obrączka. Pomyślał, że nigdy jej nie zdejmie, tak mocno wrosła w ciało.

Frak leżał na oparciu krzesła. Czarne rękawy sięgały podłogi. Kupił go przedwczoraj koło szóstej wieczór w galerii handlowej na Przymorzu, gdzie dwie sprzedawczynie, długowłose dziewczyny w obcisłych, różowych dżinsach, udawały zachwyt, gdy stanął przed sklepowym lustrem, by przymierzyć nowy strój. Teraz muszka w celofanowym pudełku z napisem Nino Cerutti, czarna, o miękkim, węglowym połysku, leżała na parapecie. Na stole, obok wazonu z tulipanami o postrzępionych, żółtych płatkach lśniły srebrne spinki do mankietów, imieninowy dar Moniki. Podniósł głowę. Koszula o kremowym odcieniu, sztywna od krochmalu, wisiała na wieszaku zatkniętym za ramę lustra. Kołnierzyk z ostrymi rożkami czekał na szyję, biała obroża, równie niechętna wybuchom żalu, co spazmom radości. Pod krzesłem wąskie lakierki, smoliste jak mokry łeb foki, kupione u Bugattiego na Zaspie.

Opuścił nogi na parkiet, wstał, przeszedł przez pokój. Pod bosymi stopami ciepłe od słońca dębowe klepki, potem mosiężny próg hotelowej łazienki, chłodna gładkość terakoty w niebieski wzór, oszklona kabina prysznicowa, niklowana słuchawka prysznica. Wchodząc pod strumień gorącej wody, odetchnął głęboko, jakby zrzucał z siebie niewidzialny ciężar. W palcach różowe mydło. Mokra gąbka. Bąbelki piany na skórze. Gdy myjąc włosy, uniósł ręce, w lśniących kafelkach łazienki przepłynęło ciemne odbicie głowy, śliskie jak błysk ryby za szybą oceanarium. Włosy wytarł białym ręcznikiem frotté, palcami przygładził na skroniach. Twarz przysunął do okrągłego lusterka, przytwierdzonego do metalowej ramki. Była ciemna od dwudniowego zarostu. Nałożył pianę na policzki, ściągnął paroma pociągnięciami ostrza, opłukał maszynkę pod kranem, wodą kolońską przetarł zaczerwienioną szyję.

Z koszulą w ręku podszedł do okna. Odsunął firankę. Na podjeździe przed hotelem stało czarne volvo. Szofer, rudy chłopak w granatowym uniformie ze złotymi naszyciami na rękawach, z papierosem w zwiniętej dłoni niedbale postukiwał czubkiem buta o krawężnik, udając, że nie pali. Asfaltowa jezdnia hotelowego podjazdu lśniła po nocnym deszczu. Na czarnej karoserii grube krople wody jak kulki rozlanej rtęci. Po chwili wydłużona chmura, bezgłośnie nasunęła się nad zatokę od strony Helu, przysłaniając coraz jaśniejszą tarczę słońca. Na roziskrzonych wodach zatoki – za półwyspem Westerplatte, za dachami Brzeźna, za Portem Północnym, za Twierdzą Wisłoujście – rozlała się wielka plama cienia. Wiatr poruszył gałęziami topoli. Zaszeleściły liście z białym spodem.

Podszedł do lustra, zdjął koszulę z wieszaka, strzepnął dłonią rękawy. Białe płótno było chłodne i gładkie. Perłowe guziki posłusznie wchodziły w jedną dziurkę po drugiej. Ostrożnie wygładził na piersiach odprasowany materiał, jakby obawiał się, że którymś nieopatrznym ruchem zgasi oddech. Potem spodnie z czarnym lampasem, noga w lakierku oparta o krawędź krzesła, zgięte kolano, staranne wiązanie sznurowadeł. Zza drzwi pokoju doleciały głosy ludzi przechodzących korytarzem. Zdjął frak z krzesła, poprawił klapy. Spojrzał w lustro. Miał przed sobą wysokiego, szczupłego mężczyznę z pionową zmarszczką na czole, której zawsze chciał się pozbyć. Pod ciężkimi powiekami zmrużone oczy, usta wąskie, spierzchnięte, czarne włosy zaczesane falą do góry. Zawiązał muszkę, poprawił rożki koszuli pod brodą, zapiął pasek zegarka na przegubie. Mężczyzna, którego widział w lustrze, z wielką starannością powtarzał każdy jego gest, ale jakby spóźniał się o ułamek sekundy, wynurzając się z głębokiego cienia. Zza firanki doleciała woń palonych liści i świeżo przekopanej, wilgotnej ziemi.

Gdy wyszedł przed hotel, szofer z uszanowaniem otworzył przed nim drzwi samochodu. Był pewien, że ten krótko ostrzyżony gość z rudawymi piegami na dłoniach, w głębi ducha szczerze pogardza takimi jak on, skwapliwie udając chłodną uprzejmość. Ruszyli sprzed hotelu szybko, z piskiem opon, potem w dół, ostry zakręt przy wjeździe na Jaśkową Dolinę, minęli myśliwską strzelnicę z wielkim bilbordem Volkswagena, potem drewnianą bazę harcerzy z narodową flagą na maszcie. Ignorując czerwone światła na pustym przejściu dla pieszych, przyspieszyli koło pensjonatu, na którego ścianie mignął niemiecki napis z fioletowych żarówek. Za szybą auta przesuwały się wśród świerków i tui białe wille dawnych dostojników Wolnego Miasta, ozdobne fasady, secesyjne balkony, wykusze, wieżyczki z żelazną iglicą i metalowym kogutem. Co parę chwil do wnętrza samochodu wpadało coraz jaśniejsze słońce, siekane szybkimi cieniami mijanych drzew. Gdy dojechali do dawnego kościoła ewangelickiego, przerobionego na dyskotekę, zza tira z czerwonym napisem Pepsi, który zdążyli wyminąć przed dawną rezydencją Schichaua, wynurzył się motocyklista w czarnym hełmie i pochyloną dłonią w skórzanej rękawicy niedbale wskazał drogę ku śródmieściu, po czym przechylony na lewą stronę, płynnie skręcił pod kasztanami w drugą przecznicę, zostawiając za sobą ciężkie, pogrzebowe dudnienie lśniącego od niklu Harleya z trzema wysokimi, bocznymi lusterkami. Miękko wzięli zakręt przy secesyjnym pałacyku, niedawno wymalowanym na biało, skręcili w prawo na skrzyżowaniu z torami tramwajowymi, wjechali na środkowy pas głównej ulicy, minęli gmach opery z reklamą koncernu naftowego, pod starymi lipami Wielkiej Alei popędzili w stronę śródmieścia, wyprzedzając na wiadukcie Błędnik kolejne samochody, po czym po paru minutach mijając Teatr Elżbietański i Basztę Kotwiczników wjechali na Wyspę Spichrzów.

Było już parę minut przed dziesiątą. Gmach Uniwersytetu imienia Jana Heweliusza wyłonił się ceglano-kamienną fasadą zza szklanej ściany wieżowca amerykańskiego koncernu farmaceutycznego Nexus Point. W przydymionych szybach budynku odbiło się różowiejące niebo. Stado mew zerwało się z Motławy i trzepocząc białymi skrzydłami, przeleciało nad żeglarską mariną w stronę Żurawia i wyspy Ołowianka. Dziedziniec uniwersytetu był pusty, tylko paru studentów szło w stronę neogotyckiego budynku biblioteki. Gdy podjechali przed główne wejście, przed przednią szybą samochodu wyrósł czarny mur garniturów, tog, mundurów, fotoreporterzy, na ramionach operatorów kamery telewizyjne, włochate mikrofony wyciągnięte na metalowych tyczkach w stronę nadjeżdżającego auta.

Kiedy wysiadał, oślepiły go błyski fleszy. Mężczyzna w ciężkiej todze z grubej purpury cętkowanej gronostajami skłonił głowę: – Witamy pana, panie mecenasie – ściszył głos. – Premier i prezydent będą za chwilę. Mamy informacje, że już dojeżdżają do stoczni. – Odpowiadał na uściski dłoni mechanicznie, coś mówiąc uprzejmie do rektora. Szatynka w czarnej garsonce, z perłową broszką w klapie, przydzielona mu jako asystentka, kołysała w palcach elektronicznym notatnikiem, informując pospiesznie, jaki będzie miała przebieg uroczystość, na którą został zaproszony, czego zresztą nie zamierzał pamiętać. Przez rozsuwające się, szklane drzwi wprowadzono go do marmurowego holu z białymi kolumnami, gdzie czekała już na niego procesja przedstawicielstw wszystkich najważniejszych polskich uczelni. Wyższa Szkoła Marynarki Wojennej, Politechnika, Akademia Medyczna, Akademia Teologiczna, Katolicki Uniwersytet Lubelski, Uniwersytet Jagielloński, Wrocław, Poznań, Toruń, po paru krokach dołączył do niego promotor doktoratu – jak mu szepnięto – profesor Daukszta, sześćdziesięcioparoletni mężczyzna ze starannie przystrzyżoną, siwą brodą. Przywitali się uprzejmie, bez zbędnej wylewności. Założył granatową togę z purpurowym obszyciem, którą mu z szacunkiem podano, po czym nie wdając się w rozmowę, ruszyli szybko ku szerokim schodom z białego marmuru za mistrzem ceremonii, którego z tłumu gości wyróżniała błękitna szarfa przecinająca pierś. Stanęli na końcu procesji, w miejscu najbardziej godnym, pod rozjarzonymi kandelabrami, przy rektorach w togach i dziekanach w biretach.

Uniwersytet obchodził właśnie ważną rocznicę. Miał tę rocznicę swoją obecnością uświetnić. Gdy akademicka procesja ruszyła przy dźwiękach trąb marynarskiej orkiestry, wstąpił na schody i powoli, stopień po stopniu, szedł w górę, ku wielkim, otwartym drzwiom Sali Senatu w towarzystwie rektora i prorektora, mając przed sobą ruchome mrowie głów w biretach. Weszli do jasno oświetlonej sali, na ich widok publiczność wstała, oczy zwrócone na wchodzących, białe koszule, krawaty, muszki, suknie pań, kolczyki, naszyjniki, pierścionki, dekolty. Wprowadzono go uroczyście na podniesienie okryte purpurowym dywanem, posadzono na dębowym tronie, po obu stronach zasiedli rektorzy i siwobrody promotor z niebieską teczką, w której zapewne spoczywała stosowna laudacja.

Położył dłonie na wygodnych, rzeźbionych poręczach fotela. Zmrużył oczy od świateł. Mógł sobie teraz dobrze obejrzeć wszystko. Wysokie sklepienie Sali Senatu, podparte neogotyckimi filarami, półkolisty sufit z rzędami złoconych kasetonów, ściany wyłożone ciemnym dębem i mahoniem, pod ścianami marmurowe rzeźby greckich i rzymskich filozofów, ciemne obrazy ze scenami z historii miasta. Nad podniesieniem, na którym stał jego dębowy tron, barokową purpurą puszył się średniowieczny herb: czerwona tarcza z dwoma białymi krzyżami i złotą koroną, podtrzymywana przez dwa rzeźbione lwy z płomiennymi grzywami.

Przez chwilę czekano w ciszy, potem w holu kroki, na schodach krótkie zamieszanie, czyjeś ściszone głosy, błyski fleszy. W drzwiach ukazują się premier i prezydent Rzeczpospolitej, przechodzą szybko przez salę, zasiadają w pierwszym rzędzie.

Rektor skłania głowę, wita zebranych, w dłuższym przemówieniu przypomina dzieje uniwersytetu, potem wstaje promotor, skłania głowę przed dostojnymi gośćmi, podchodzi do pulpitu, otwiera niebieską teczkę, czeka chwilę, aż szmery i szelesty ucichną, po czym starannie odmierzając każde słowo, głosem pełnym powagi zaczyna wyliczać zasługi laureata dla kultury narodowej i światowej.

Patrząc na szlachetny profil profesora Daukszty, Piotr przypomniał sobie, jak to było, gdy godzinami siedział nad scenariuszem filmu o wrażliwym chłopcu z przedmieścia, który najpierw pętlą z drutu dusi bezbronnego kierowcę tira, potem sam, bezbronny, z rękami w kajdankach, rozpaczliwie wyrywa się więziennym strażnikom, którzy wloką go do celi śmierci, by wcisnąć mu na szyję pętlę szubieniczną. Ileż to razy każdej nocy, gdy tak sunął ołówkiem po papierze, sięgał po szklaneczkę Ballantine’a, by krew przyśpieszyła w żyłach, a oddech w piersiach stał się swobodniejszy. Teraz, wspominając tamte chwile, nie mógł się powstrzymać od uśmiechu na widok nabożnych twarzy studentów z pocztów sztandarowych, surowych twarzy harcerzy katolickich, przepasanych biało-czerwoną wstęgą, pełnych powagi studentów w korporacyjnych czapkach i wyprężonych marynarzy w galowych mundurach ze skrzyżowanymi rzemieniami na piersiach, których ustawiono po obu stronach jego dębowego tronu.

Laudacji słuchał nieuważnie, raziły go światła telewizyjnych reflektorów, pod sufitem migotał olbrzymi, kryształowy żyrandol. Promotor przeszedł do kolejnych zasług, wymieniał nagrody za najlepszy scenariusz filmowy, potem przyszła kolej na sławne festiwale, San Sebastian, Berlin, Złoty Niedźwiedź, Cannes, Nagroda Fipresci, Sundance, Buenos Aires, Tokio, ale słuchając tego wszystkiego, Piotr wyraźnie wyczuł – co go nawet rozbawiło – że w podniosłych frazach laudacji raz po raz pobrzmiewają dyskretne tony lekceważenia, tak jakby laudator, powszechnie szanowany profesor Daukszta, prawdziwy człowiek na stanowisku, z trudem tylko hamował w sobie pogardę dla wszystkich tych, pożal się Boże, dorosłych mężczyzn, którzy zamiast oddawać się poważnym zajęciom, jak wszyscy ludzie porządni, zamykają się w swoim pokoiku, po czym zaostrzonym ołówkiem na białych kartkach wypisują wzruszające historie o rozdzierających konfliktach sumienia, żarliwie tłumaczą karkołomne wiersze Celana czy Eliota, godzinami ślęczą nad konstruowaniem zawiłych porównań i metafor, odmierzają strofy, sylaby i rymy, wydłużają i skracają powieściowe dialogi, a wszystko to tylko po to, byleby nie brać udziału w życiu rodzinnym, nie zajmować się własną córką, nie zajmować się własnym synem, nie zajmować się własną żoną, nie zajmować się własną matką, nie zajmować się własnym ojcem i jeszcze na dodatek, wmawiają sobie, że wielogodzinne zaczernianie papieru wierszami i zmyślonymi historiami, jest równie pożyteczne dla świata jak robota lekarzy, ślusarzy, informatyków, hydraulików, architektów, nauczycieli, kolejarzy, księży i farmaceutów.

Szklaneczka Ballantine’a!

Znał katolickiego poetę, któremu najlepsze wiersze religijne wychodziły pod wpływem alkoholu. Cóż to był za ciekawy fenomen! Najbardziej udane poematy do Najświętszej Marii Panny poeta napisał nocą, z szumem w głowie, nigdy jednak nie przyznał się do tego, tylko na widok swoich utworów, które uroczyście publikowano na pierwszej stronie gazety katolickiej, gryzł się w poczuciu grzechu. Ciemna fala alkoholowego uniesienia wynosiła go tajemnymi drogami w słońce ekstaz mistycznych, tak jakby Bramą do Piękna, Dobra i Prawdy był mętny płyn w kryształowej szklance, który duszę uwalniał od ziemskich ograniczeń i prowadził poprzez ciemność jak Anioł Tobiasza. Kiedyś poeta przyłapał się na tym, że dopiero wtedy pisze naprawdę dobre wiersze, kiedy bije, poniża i znieważa swoją młodą żonę, spadając w dół potępienia i rozpaczy, z którego jak trampolina wyrzuca go potem w górę, ku mistycznej jasności, poczucie winy i odraza do samego siebie, więc w jakiejś chwili zaczął pić jeszcze mocniej, by znaleźć się bliżej tej jasności. Zdarzały się takie noce, kiedy to chciał wyjść z domu, stanąć pośrodku miejskiego placu i nagi, bezbronny, odarty ze wszystkiego, wykrzyczeć przed ludźmi całą bolesną prawdę o sobie. Tylko po co niby miałby to robić? Uważano go za czołowego poetę religijnego średniego pokolenia. Wiedziano o jego kłopotach z alkoholem, ale wiersze, które pisał, uznawano za wyraz chęci przebłagania Boga i woli wyzwolenia się z nałogu, gdy tymczasem on sam wiedział, że źródłem mocy, napędzającej jego pisanie, jest cierpki smak wódki, wściekłość na żonę i pełna rozpaczy pijacka nienawiść do własnych dzieci. Że kiedy pije, pisze dużo lepiej niż kiedy nie pije. Tylko jakie to mogło mieć znaczenie dla czytelników jego wierszy? Bo czyż Bóg nie sprzyjał jego talentowi, czyż w rozpaczliwe noce nie wzmacniał swoim tchnieniem jego talentu, skoro wiersze, które rodziły się w pijackich ciemnościach, były – jak mówiono – mądre i piękne?

Mrużąc oczy przed światłami telewizyjnych reflektorów, bawił się tymi myślami, spoglądając z dębowego tronu na wypełnioną ludźmi salę Senatu. Dobrze pamiętał słowa sławnego poety, któremu kiedyś dano Nagrodę Nobla: „Jak trzeba było, pisałem na papierosach, jak trzeba było, pisałem na alkoholu”. Promotor doktoratu, starannie modulując swój dobrze ustawiony, akademicki głos, mówił właśnie o odpowiedzialności artysty za świat i przyszłe losy kultury śródziemnomorskiej.

To było nawet przyjemne. Tak siedzieć na dębowym tronie w laurowym wieńcu sławy i nurzać się w niedobrych wspomnieniach. „Nigdy nie zaglądaj do źródła. Zawsze na dnie zobaczysz tylko samego siebie” – przypomniała mu się stara maksyma jakiegoś arabskiego mędrca. Patrzył na twarz premiera, którą widział parę kroków przed sobą. Kim właściwie jest ten człowiek? I cóż on robi po ciężkim dniu, kiedy wraca do domu z posiedzenia w gmachu Rady Ministrów przy Alejach Ujazdowskich i jest zupełnie sam w pustym mieszkaniu? Co on czuje, gdy z głowy nagle wyparowuje mu cała Polska? Zmęczony po ciężkim dniu, leży w ubraniu na rozrzuconej pościeli i patrząc w sufit, dziwi się, że codziennie swój bezcenny czas swojego jednorazowego życia na Ziemi poświęca tym istotom, które żarłocznie pragną dobrobytu, bez końca żądają podwyżek, drżą ze strachu przed rakiem, kryzysem, nędzą i wojną? Idzie do łazienki, rozbiera się, wchodzi do wanny, leży w gorącej wodzie z zamkniętymi oczami, przeklinając, że musiał przez cały dzień tracić bezcenny czas swojego jednorazowego życia na Ziemi dla jakiegoś fryzjera z Grudziądza, pielęgniarki z Wyszogrodu, studenta z Wrocławia, poety z Krakowa, kolejarza z Kutna, magazyniera z Piaseczna czy jakiejś gospodyni domowej z Zakopanego? Chce uciec od wszystkiego, ukryć się, zniknąć? Powiedzieć jak dziecko bawiące się w chowanego: „Zamawiam! Nie ma mnie! Nigdzie mnie nie znajdziecie!”? Wsiąść do pociągu byle jakiego? Odpłynąć za horyzont? A może lepiej hodować tulipany? Przekładać nieśmiertelne strofy Rainera Maria Rilke? Zbierać motyle, muszle, znaczki pocztowe i ametysty? Wyjechać na Jamajkę? Zamieszkać w Puerto Rico? Kupić dom na Ibizie? Siedział teraz w wieńcu laurowym na dębowym tronie i patrząc na skupioną, pełną powagi twarz premiera Polski, którego miał parę kroków przed sobą, czuł, jak wszelki bunt w nim wygasa. Małe i wielkie pretensje do świata i ludzi, dobrze znane każdemu ludzkiemu sercu, rozpływały się w łagodnym powiewie współczucia dla wszelkich stworzeń żyjących w Niebie i na Ziemi. Dobre światło napełniło duszę po brzegi.

Piękną jest rzeczą szacunek ludzki. Wypełniona uroczystymi gośćmi sala była mu przychylna. Skupione twarze nagradzały go wrażliwą uwagą za trudy życia, które dzisiaj miały zostać wynagrodzone. Czyż może być coś bardziej nasycającego duszę niż uznanie innych, które wyraża się w podniosłym rytuale pochwał i wyróżnień? Panie i panowie, wypełniający salę, byli ubrani stosownie do wymagań chwili. Ciemne suknie, dyskretna biżuteria, zwięzłe gesty rąk z pierścionkami na palcach, paznokcie powleczone lakierem o barwach stonowanych, skóra czysta, pachnąca dyskretną wonią perfum i dobrego mydła. Na stopach buty wypolerowane do blasku. Garnitury z materiałów solidnych, wyczyszczone i odprasowane, białe koszule, krawaty, okulary w złotych i czarnych oprawkach, włosy ostrzyżone, policzki starannie wygładzone maszynkami do golenia. Czuł, że podziwiają go i zazdroszczą mu, ale bez zaciekłości, raczej leniwie, z miękkim założeniem nogi na nogę, z dłońmi splecionymi na kolanie, z przygładzaniem włosów palcami. Setki oczu oglądały go uważnie.

Jeśli miewał czasem wątpliwości, czy to, co napisał przez całe życie, jest naprawdę coś warte, teraz serce w tym miękkim promieniu spojrzeń uspokajało się. Na sali były najważniejsze osoby w państwie. Siedziały parę kroków przed nim w pierwszym rzędzie krzeseł. Rozpoznawał twarze z korpusu dyplomatycznego i stołecznej palestry. Fala dumy – usprawiedliwionej i czystej – zalała serce. Te setki ludzi, wypełniające wielką salę uniwersytetu, przyszły tutaj, by potwierdzić wagę tego, co zrobił. Czuł, że ludzie, którzy teraz na niego patrzą, są mu po prostu wdzięczni za to, że dał im parę chwil zadumy i wzruszenia, pisząc o sprawach ważnych w sposób mądry i piękny. Ze spokojem mogli wysłać swoje dzieci do kina na filmy, których scenariusze napisał.

Chwila była uroczysta. Wszyscy wstali. Szurgot odsuwanych krzeseł, a potem cisza, prawie zupełna. Na ścianach girlandy świerkowe i narodowe sztandary. Kryształowe kandelabry. Uroczyste twarze. Za premierem i prezydentem czarne rzędy garniturów, migotanie orderów, srebrne sznury, biskupia purpura, zieleń mundurów, epolety, wstęgi, ministrowie, sekretarze stanu, ambasadorowie, rektorzy, dziekani, wojewodowie, prałaci, profesorowie, aktorzy, pisarze…

Podniósł się z dębowego tronu, na którym siedział wsłuchany w laudację. Wyprostowany, w granatowej todze, z biretem na głowie, stanął naprzeciw sali wypełnionej po brzegi ludźmi w uroczystych strojach. Patrzono na niego życzliwie, z szacunkiem i ciekawością.

Piękna chwila… Właściwie ukoronowanie życia. Rektor w purpurowym birecie podchodzi, z uśmiechem podaje mu zieloną tubę z dyplomem doktoratu honoris causa. Piotr odbiera tubę, skłania się z powagą przed majestatem Senatu, potem przed premierem i prezydentem. Ściska dłoń rektora. Oklaski. Łagodne ciepło rozlewa się w piersiach. To fala dumy podpłynęła pod przeponę i na moment ścisnęła serce wzruszeniem.

Dobrze pamiętał, jak to trzy lata temu na uroczystości w Los Angeles odbierał złotą statuetkę Oskara za najlepszy scenariusz filmu nieanglojęzycznego. Jakaż go wtedy duma uniosła, gdy mu szepnięto, że ogląda go ponad miliard ludzi, bo transmisja telewizyjna idzie na cały świat. Ale teraz tutaj, w tej rzęsiście oświetlonej sali ze złoconymi kasetonami na suficie, to było coś znacznie mocniejszego, coś dużo – tak to odczuł – głębszego, chociaż właściwie odbierał tylko tytuł doktora honoris causa na jednym z polskich uniwersytetów.

Aż się zdziwił, tak było to mocne. Czyż nie dlatego, że teraz wszystko działo się w jego rodzinnym mieście, wśród swoich? Sława, honory, statuetka Oskara, Los Angeles, tak, oczywiście, to miało z pewnością znaczenie, ale czy może być coś cenniejszego niż uznanie i szacunek sąsiadów i znajomych z tej samej ulicy, wśród których się wychowałeś, którzy pamiętają ciebie jako ostrzyżonego na jeża szczawika biegnącego z tornistrem na plecach do szkoły, którzy znali twoją matkę, ojca, braci, wujów, ciotki, którzy o twojej rodzinie wiedzieli prawie wszystko, a przy tym wynosili się, lekceważyli, pogardzali. A teraz? Teraz swoje miedziane czoła muszą pochylić z czcią, bo ten chłopak od sąsiadów, ten ich „Piotrek”, co to go pamiętają, jak chodził z blaszaną kanką po mleko, właśnie dostaje doktorat honoris causa. I nie ma na to żadnej rady. Więc fala usprawiedliwionej dumy jeszcze silniej wezbrała pod przeponą przyjemnym ciepłem. O, piękna chwilo wewnętrznego spokoju, chwilo całkowitego spełnienia, chwilo prawie szczęścia, gdy dawne rachunki wyrównane, wrogowie upokorzeni, a ironiczne uśmieszki złośliwców zgaszone na zawsze.

Potem oklaski ucichły, wszyscy usiedli. Moszczono się w fotelach i ozdobnych krzesłach, poprawiano marynarki, spinki przy mankietach, panie wygładzały sukienki na biodrach, układały torebki na kolanach. Teraz przyszła kolej na niego. Odłożył na bok zieloną tubę z dyplomem, podszedł do mównicy, odczekał chwilę, aż ostatnie szepty i szelesty ucichną, odgarnął togę, oparł dłonie na mównicy, po czym zaczął mówić.

Mówił bez kartki, głosem spokojnym i donośnym. Słowa same układały się w głowie. Dziękował wysokiemu Senatowi, wyrażał uznanie dla promotora, doceniał pracę recenzentów, podkreślał, wykazywał, przypominał… Jako temat wykładu wybrał: „Nowa Europa i zadania sztuki”. W rozświetlonej sali Senatu roztaczał wizję lepszego świata, akcentując, dopowiadając, podnosząc, zapewniając, oczekując… Duża to była przyjemność tak mówić pięknie i donośnie o sztuce, odpowiedzialności, demokracji, empatii, pojednaniu, trosce i miłosierdziu. Każde słowo wskakiwało na swoje miejsce, każda pauza pojawiała się dokładnie tam, gdzie powinna, ani za długa, ani za krótka, wszystko szło dobrym rytmem, żadnego potknięcia, spokój, równowaga, klasyczna, wydłużona fraza, pełna powagi intonacja, zręczne metafory, gdy nagle coś w nim przeskoczyło, jakiś mechanizm zgrzytnął, jakaś zapadka puściła, jakiś trybik trzasnął, głos mu ściemniał, dłonie zwilgotniały, po karku przemknął dreszcz.

Z pochyloną głową przypatrywał się twarzom z pierwszych rzędów. Widział je teraz przed sobą dokładnie, ze wszystkimi szczegółami – życzliwe, niechętne, wpatrzone w niego z zaciekawieniem, znudzone, skupione, rozluźnione, uważne, obojętne.

Chciał teraz zamknąć oczy, rozpłynąć się w powietrzu, zniknąć bez śladu, nie widzieć tych twarzy, które miał przed sobą, chociaż były to twarze najzwyklejsze w świecie. Odetchnął głębiej, ostatkiem sił spiął się w sobie, jeszcze jeden oddech, jeszcze jeden skurcz serca, Boże drogi, byle tylko wytrzymać, byle dociągnąć do końca. Znowu nabrał powietrza w płuca, po czym swoją przemowę, która przystanęła na urwanym w połowie zdaniu jak skazaniec przed katem, zakończył piękną, wydłużoną, starannie skomponowaną frazą o odpowiedzialności pisarza za gospodarstwo polskiej literatury i świat. Znowu wybuchły oklaski. Potem bukiety. Róże. Goździki. Gerbery. Uściski dłoni. Uśmiechy. Gratulacje.

Dyrygent we fraku z muszką na dyskretny znak rektora miękkim gestem dłoni w białej rękawiczce wezwał uniwersytecki chór do powstania. Studenci i studentki w galowych strojach, przepasani biało-czerwonymi szarfami, podnieśli się z krzeseł. Drugi ruch dłoni dyrygenta i w sali całą mocą młodych głosów wybuchła pieśń Gaude Mater Polonia, a echo odbite od rzeźbionego sufitu odpowiedziało z powagą na patriotyczny refren. Wszyscy powstali. W rytm powolnej pieśni poczty sztandarowe ruszyły w stronę złoconych drzwi. Chorągwie z orłami na drzewcu pochyliły się przed majestatem najwyższych władz Rzeczpospolitej. Premier stał z prawą dłonią przyłożoną do piersi. Na twarzy prezydenta malowało się pełne powagi wzruszenie.

Piotr skłonił się przed nimi uroczyście. Wyszedł z sali przejściem wśród klaszczącego tłumu, osobiście odprowadzany ku drzwiom przez rektora i promotora, którzy po drodze zdążyli parę razy uścisnąć mu ręce. Mieli powody do spokojnej satysfakcji. Stanął na wysokości zadania. Nie zawiódł oczekiwań. Sprawił się, jak należy. Czekał go jeszcze wieczorny bankiet w paradnej sali Dworu Artusa z udziałem premiera i prezydenta. Miał jeszcze parę godzin dla siebie. Mógł teraz wrócić do hotelu, trochę ogarnąć się i wypocząć. Pożegnał się uprzejmie z rektorem, skłonił głowę przed pocztami sztandarowymi, które stanęły po obu stronach drzwi. Żegnany życzliwymi uśmiechami, ruszył marmurowym korytarzem w stronę wyjścia, gdzie czekał na niego samochód z szoferem. Przechodząc obok kosza na śmieci przez chwilę zawahał się, czy nie wrzucić tam zielonej tuby z dyplomem honoris causa, którą trzymał w ręku, ale czując na sobie spojrzenia setek życzliwych, odprowadzających go oczu, ruszył dalej. Kiedy znalazł się przy szklanych, rozsuwanych drzwiach wychodzących na podjazd przed budynkiem, błysnęły flesze i reflektory kamer telewizyjnych, podtykano mu pod nos włochate mikrofony, wykrzykiwano pytania, prosząc o szybką odpowiedź, ale przecisnął się między nimi, nawet nie słuchając.

Wyszedł przed gmach. Sfora uwijających się fotoreporterów strzeliła mu serię błysków w twarz. Odpychał klejące się do niego ręce, ktoś chwytał go za marynarkę, ktoś przytrzymywał za łokieć, ściskając dłoń. Z trudem dobrnął do drzwi samochodu. Szofer torował mu przejście. Wślizgnął się do ciemnego wnętrza. Zatrzasnął za sobą drzwi. Wszystko nagle ucichło. Miły półmrok. Tylko lekkie dudnienie włączonego motoru. Głowę oparł na zagłówku. Za szybą samochodu przepływały nieme twarze ludzi, którzy starali się zajrzeć do środka. Przymknął oczy, czując narastające zmęczenie.

Dotknął palcem pleców szofera. Wóz ruszył sprzed szklanych drzwi, okrążył klomby przed wejściem do uniwersytetu, zostawiając na podjeździe błyskające fleszami kłębowisko dziennikarzy. Wyjechali na ulicę. Ceglany gmach uczelni ze świecącym w słońcu posągiem Minerwy na dachu zniknął za szklaną ścianą amerykańskiego wieżowca, która przesłoniła jasny widok na Motławę z czarną sylwetką Żurawia na Długim Pobrzeżu.

W hotelowym pokoju włączył telewizor. Pokazywano go we wszystkich programach informacyjnych.

Potem zajrzał do laptopa. Z kolorowych stron facebooka biła ku niemu fala sympatii, podziwu i szacunku. „Panie Piotrze – zapewniał go jakiś internauta z Kielc – jestem zajebiście dumny z Pana!”. Jakaś kobieta z Krakowa rozwodziła się nad filozoficzną głębią jego filmowych scenariuszy. „Obejrzałam – podkreślała rozstrzelonym drukiem – wszystkie Pana filmy! Byłam, jestem i będę pana fanką!” Znajoma sekretarka z kancelarii Ostałowskich na Świętokrzyskiej nie kryła zachwytu: „Świetnie Pan wyglądał w telewizji!”. „Tak trzymać, Panie Piotrze” – dorzucał po męsku ktoś z warszawskiej palestry. Wszystko to było – nie miał wątpliwości – szczere, proste, nieudawane. Kiedy zaś spojrzał na kolejny wpis… „Szanowny Panie, niech mi będzie wolno raz jeszcze wyrazić wdzięczność za to, co zrobił Pan dla polskiej kultury i dla mnie osobiście. Można powiedzieć, że wychowałem się na Pana filmach. Jako student ekonomii byłem członkiem DKF „Miłość blondynki”. Życzę Panu dalszych sukcesów w życiu zawodowym i osobistym”. Niżej figurował podpis samego prezydenta Rzeczypospolitej. Czegóż chcieć więcej? Iluż to ludzi na Ziemi może się poszczycić czymś takim?

Czytając kolejne wpisy, które mnożyły się na ekranie laptopa z radosną zaciekłością, pomyślał o rodzicach. Ach, gdybyż to tak ojciec zdążył go przed swoją śmiercią zobaczyć w tej wielkiej sali ze złoconymi kasetonami na suficie, na tym wysokim, dębowym tronie z rzeźbionym oparciem, w tej uroczystej todze, w birecie na głowie, z zieloną tubą dyplomu doktoratu honoris causa w dłoni. Matka pewnie by go mocno przycisnęła do piersi, całując w policzek, zupełnie tak samo jak wtedy, gdy w czwartej klasie, dumny i szczęśliwy, odbierał z rąk dyrektorki szkoły przy ulicy Chłopskiej w Oliwie swoje pierwsze w życiu świadectwo z biało-czerwonym paskiem. A gdyby jeszcze w tej wielkiej sali, oświetlonej kryształowymi żyrandolami, gdyby tu razem z nim były Monika i Agnieszka, gdyby obie siedziały w pierwszym rzędzie obok premiera i prezydenta, gdyby widział przed sobą ich rozjaśnione radością oczy, jak – szczęśliwe, uśmiechnięte – patrzą na niego, pokazując z dumą, że mocno trzymają za niego kciuki…

Sceny miłosne przy zasłoniętych oknach

Do Warszawy wrócił następnego dnia późnym wieczorem. We fraku, w białej koszuli, z muszką pod szyją, jak dyplomata wracający z przyjęcia w ambasadzie, jechał bez pośpiechu wyludnionymi ulicami przedmieść, skręcając na kolejne wiadukty i skrzyżowania, ale dopiero gdy znad zamglonej linii dachów wynurzyła się przed nim żelazna wieża z dziesiątkami talerzowych anten, zdał sobie sprawę, że nie jedzie w stronę domu. Neony, które mijał – mętny odblask zimnych świateł na mokrej jezdni – nie były neonami, które znał. Zanurzał się w miasto jak jeździec, który luźno puścił lejce rozpędzonego konia. Krople deszczu zabębniły po przedniej szybie, potem deszcz ustał, niebo wypogodziło się nad Marymontem, w prześwitach chmur gwiazdy. Zielona tuba doktoratu ze złoconym napisem leżała na tylnym siedzeniu.

Za wieżowcem Alstoru skręcił w Jana Pawła II, zmienił pas na środkowy. Widział teraz przed sobą Złote Tarasy, dach ze szkła powyginany tak, jakby ktoś parę razy na nim siadał, dalej betonowy pułap Dworca Centralnego ze świetlnym zegarem i winietą Phillipsa, za dworcem wieżowiec z czerwonym neonem Marriott, szklane pudło pełne ludzi i świateł.

Od jakiegoś czasu był samotnym mężczyzną. Czym jest samotność, wie tylko ktoś, kto przez parę miesięcy wracał do pustego mieszkania, w którym nikt na niego nie czekał. Funkcjonował jak dawniej, bywał, odwiedzał, załatwiał, telefonował, odpowiadał na telefony, ale odkąd nie było Moniki, niewidzialna ściana oddzieliła go od ludzi i świata. Pamiętał chwilę, gdy w kieszeni zadzwoniła komórka. Jechał Mostem Poniatowskiego w stronę Ochoty. Zadzwonili z policji. Gdy poprosili go, by jak najszybciej przyjechał na miejsce, poczuł zimno w sercu. Skąd wzięli numer komórki? Po prostu – czyjś męski głos spokojnie wyjaśnił – zajrzeli do torebki. Torebki? Jakiej torebki? Kiedy wjechał na rondo Marszałkowska-Aleje Jerozolimskie, musiał zwolnić. Czerwone pudło autobusu z wybitą przednią szybą przegradzało jezdnię zasypaną odłamkami szkła. Wyskoczył z toyoty, przebiegł między stłoczonymi samochodami, wyminął błyskający światłami policyjny radiowóz. Za żółto-czerwoną taśmą, rozciągniętą między latarniami, jacyś ludzie w czarnych kamizelkach z białym nadrukiem na plecach metalowym kółkiem odmierzali coś na asfalcie. Potłuczone szkło zgrzytnęło pod podeszwami. Poczuł, jak ktoś go chwyta za łokieć, mocno odciąga do tyłu, ale wyrwał rękę z uścisku. Kiedy dobiegł do niebieskiego forda Moniki, tylko położył dłonie na przedniej szybie.

Monika siedziała za kierownicą. Tył głowy oparty o zagłówek, oczy otwarte, szyja lekko przekrzywiona, policzek przysłonięty luźnym kosmykiem włosów, które wymknęły się spod perłowej spinki, usta rozchylone. – To najpewniej zawał – lekarz w rozpiętym płaszczu mówił do kogoś przy otwartej karetce, z której sanitariusze w pomarańczowych kombinezonach wyciągali płócienne nosze na metalowych drążkach. Przy autobusie z rozbitą szybą dwóch policjantów zapisywało coś w notesie.

To, co stało się z Moniką, przyjął jak osobistą zniewagę. Wyglądało to na jakiś żart. Siedzi w samochodzie z rękami w zamszowych rękawiczkach na kierownicy i udaje, że nie żyje. Parę razy bawili się tak w łóżku. Zamykasz oczy, leżysz bez ruchu, wstrzymujesz oddech, a potem, kiedy brakuje ci już powietrza, wybuchasz śmiechem, przewracając się na poduszki. Teraz chciał ją chwycić za ramię, mocno potrząsnąć, żeby wreszcie przestała się wygłupiać. Wciąż nie mógł uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Czekał, że przechyli głowę, zmruży oczy, palcami odgarnie włosy z czoła, popatrzy na niego tym swoim lekko ironicznym, ciepłym spojrzeniem, które tak lubił. Ale oczy Moniki były nieruchome. Jak w kostkach lodu odbijały się w nich migające światła policyjnego radiowozu.

Widząc, jak sanitariusze w pomarańczowych kombinezonach odginają po kolei jej palce zaciśnięte na kierownicy, jak ją wyciągają z samochodu, jak układają na noszach, jak wsuwają do karetki, fałdami sukienki przysłaniając gołe kolana, tylko do bólu zaciskał szczęki.

Teraz dojeżdżał do skrzyżowania pod wiaduktami, mijając granatowy wieżowiec Dolmechu. Niebo nad Ochotą było burzowe, skłębione. Na tle niskich chmur, podświetlonych łuną miasta, z tramwajowych drutów posypały się iskry.

Po śmierci Moniki żył jak ogłuszony. Przez długi czas nie mógł patrzeć na kobiety. Gdy któraś z nich była do niej podobna, czuł tylko zimną wrogość. Gesty, ruch ramion, przechylenie głowy, odcień włosów, kolor cery, barwa oczu – to było nietykalne, święte, żadna z nich nie miała prawa tego mieć. Wszystkie one były winne, bo żyły. Miały w sobie gorącą krew i żywe oczy, w których nie odbijało się migoczące światło radiowozu. Odwracał głowę.

Najgorszy był pusty dom. Wieczorami, wracając z kancelarii na Nowogrodzkiej, szybko otwierał drzwi wejściowe, rzucał płaszcz na wieszak, mijał sypialnię, wchodził do gabinetu, kładł się na rozłożonym koło biurka małym tapczanie, na którym dawniej nocowali goście, głowę wtulał pod koc i z kolanami podciągniętymi pod brodę, zwijał się w kłębek niczym pies zagrzebujący się w ciepłym piasku. Gdy zasypiał z pięścią wciśniętą pod policzek, chwilami niemal słyszał brzęk naczyń opłukiwanych pod kranem, szum wody w umywalce, ciche nucenie, jakby Monika robiła coś w kuchni i za moment miała wejść do pokoju. Nie był w stanie wyrzucić z mieszkania niczego, co po niej zostało.

Wieczorami, kiedy już nie mógł wytrzymać w pustym domu, wypuszczał się na miasto. Sprawiała mu ulgę jazda wyludnionymi ulicami, płynna, bez przyspieszeń, z powolnym zakręcaniem na wysokich wiaduktach, pewny ruch dłoni obracających kierownicę, przejeżdżanie długimi tunelami pod miastem w zmiennych światłach lamp, które przesuwały się za szybą migoczącym szeregiem, ciągnąc za sobą po asfalcie długie, wodne smugi. W samochodzie czuł się jak owad zamknięty w bańce powietrza, która bezpiecznie płynie po gładkiej powierzchni rzeki, nie napotykając na żaden opór. Wyjeżdżając z rozświetlonych tuneli w wilgotny mrok miasta, miał wrażenie, że zanurza się w łagodną śmierć, która niczym nie grozi i niczego nie obiecuje.

W którąś środę, jadąc tak przez śródmieście, na przystanku autobusowym przed Dworcem Centralnym dostrzegł kilka Ukrainek. Stały pod neonem jakiegoś biura podróży z wielkimi torbami wypchanymi ciuchami na sprzedaż, jedne naburmuszone, niechętne, przygaszone i złe, jakby w siebie nie wierzyły, inne szerokimi gestami i wybuchami śmiechu maskujące swój lęk i niepewność. Te, które miały na głowach chusty w czerwono-zielone kwiaty, wyglądały jak wiejskie kobiety, które pamiętał z dzieciństwa. Kiedy na wypchanych torbach, które stawiały na płytach chodnika obok szklanej wiaty przystanku, zobaczył złoty napis Madonna, Transformers czy NYT, obszyty purpurowym haftem z cekinami, tylko się uśmiechnął. Było ciemno, mżył drobny deszczyk, ale żadna nie miała parasola, podniosły tylko mokre kołnierze nieprzemakalnych kurtek, kuląc głowę w ramionach.

Jedna z nich, otulona kwiecistą chustą, oparta ramieniem o słup latarni, patrząca przed siebie tak, jakby nie widziała niczego, nawijała na palec skręcony kosmyk włosów, potem go rozplatała, potem znowu nawijała, zupełnie – takie wrażenie odniósł – nieobecna, zatopiona w swoim ciele, odgrodzona od świata, jakby spadła tutaj, na ten chodnik przed Dworcem Centralnym z księżyca. Przejeżdżając wolno wzdłuż krawężnika, nie mógł oderwać od niej oczu. Gdy przyspieszył na skrzyżowaniu przed Pałacem Kultury, znikła w szybce bocznego lusterka, zupełnie nieświadoma tego, że zza ciemnej szyby samochodu śledzą ją czyjeś oczy.

Roześmiał się, za przejściem dla pieszych dociskając pedał gazu. Poczuł, że ciało obudziło się. Patrząc na nią, wiedział, że nigdy nie będzie umiał tak istnieć jak ona, że nigdy nie dozna tak zupełnej nieobecności w świecie, zamkniętej w miękkim ruchu kobiecego palca, leniwie nawijającego i odwijającego kosmyk jasnych włosów.

W nocy długo nie mógł zasnąć. W dole brzucha ruszyła krew. Czuł, że zdradza Monikę i to było paskudne. Leżąc na wznak w ciemności, powoli uniósł dłoń nad głowę i usiłował naśladować w powietrzu ruch kobiecego palca nawijającego i rozwijającego skręcony kosmyk. Po chwili tylko machnął ręką. Takiego ruchu nie dawało się powtórzyć.

Od tego czasu lubił przejeżdżać wieczorami przed dworcem. Gdy zbliżał się do autobusowego przystanka, nad którym płonął czerwony neon biura podróży, zwalniał. Niewidoczny, zza ciemnej szyby samochodu przyglądał się kobietom, które stały przy krawężniku, po dwie, po trzy. Nieufne, skupione na sobie, rozgadane, albo milczące, chwilami kłóciły się o coś, potem wybuchały głośnym śmiechem, poklepując się po plecach na zgodę. Żeby zaoszczędzić, nie brały taksówek. Niektóre wybiegały na jezdnię, zaczepnie machając ręką w stronę przejeżdżających limuzyn, jakby chciały, by zabrał je stąd jak najszybciej ktokolwiek. Jeszcze inne liczyły na coś, czego nie umiałyby pewnie nazwać. Niektóre były bardzo ładne.

Przed laty, gdy wracał z Moskwy i po drodze zajrzał do Lwowa, uderzyła go uroda Ukrainek, biel cery podbiegłej świeżą krwią, delikatne, rdzawe piegi na mlecznej skórze odsłoniętych pleców, piękny kształt ciała. Teraz to sobie przypomniał. Kobiety na przystanku były poubierane na cebulkę. Po dwa, trzy swetry, jeden na drugim, na to pikowany kubrak obwiązany paskiem, przeciwdeszczowa kurtka z kapturem, ciepła spódnica w kratę, a pod nią spodnie z mocnego materiału i jeszcze wełniane skarpety, grubo zrolowane nad kostką. Polskie miasto, do którego przyjechały, było dla nich krótkim postojem w drodze do Niemiec, Danii czy Szwecji.

Całe to wełniano-plastikowe opakowanie deformowało ich ciała, ale to właśnie było podniecające. Niektóre wyglądały jak sowiecka przodownica pracy wbita w watowaną kufajkę, której zdjęcia, drukowane w gazetach, pamiętał z dawnych czasów. Wszystkie miały na nogach czarne, brązowe, niebieskie adidasy z grubą, białą podeszwą, wygodne do szybkiego przemieszczania się i ucieczki.

Przejeżdżając powoli wzdłuż krawężnika, chłonął zza szyby ten barchanowo-kufajkowy wdzięk, w którym Środkowa Europa, miękka, lękliwa, bezczelna, piegowata, zaczepna, dziwnie mieszała się z Madonną, Michaelem Jacksonem, Matką Teresą z Kalkuty, Królewną Śnieżką, Las Vegas, Santo Subito i Chicago Bulls. Dopiero po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że szuka wśród nich takiej, która byłaby zupełnie sama. Zmienił też porę przejazdów. Wyruszał późnym wieczorem, gdy ludzie z nocnych pociągów pośpiesznie znikali z dworcowej hali, byleby tylko jak najszybciej znaleźć się w czystym łóżku. Większość kobiet, które stały na przystanku, przyjeżdżała do Warszawy na umówione, ale trafiały się też takie, co przyjeżdżały na wariata, licząc, że znajdą coś sobie na miejscu. Te były najbardziej stanowcze, otwarte, mocne – i najbardziej bezbronne.

Ale on też był bezbronny. Miał dużą, wygodną toyotę, ale nie zmieniało to niczego. Zamknięty w blaszanym pudle samochodu, potem we własnym ubraniu, potem we własnej skórze, która go odgradzała od świata, też był ubrany na cebulkę. W kapsule toyoty wolniutko przejeżdżał wzdłuż krawężnika, uważnie sunąc wzrokiem po ramionach, piersiach i twarzach.

Któregoś dnia, zwalniając na przystanku, przez uchylone drzwi zapytał: – A dokąd podwieźć? – Ale kobieta z tobołami tylko się obruszyła: – Też świnia... – Pokręcił głową z uśmiechem, zamknął drzwi i odjechał. W końcu miała rację. O jedenastej w nocy podjeżdża pod dworzec nie wiadomo kto i jeszcze proponuje wspólną jazdę. Już ona wie, co to znaczy. Ale dwa dni później powtórzył ten gest. Na przystanku stała kobieta z dwoma tobołami obwiązanymi paskiem, nie za wysoka, z ładnie związanymi, jasnymi włosami, które warkoczem oplatały głowę nad czołem, jak u sławnej Julii Tymoszenko, tylko kobieta była od niej mocniejsza i pełniejsza. – A na jaką ulicę pani jedzie? – zapytał przez uchylone drzwi. – Ja mogę podwieźć. Niech się pani nie obawia. – Nagle poczuł do niej zwykłą ludzką sympatię, jakby rozpoznał kogoś od dawna znajomego. W końcu nie miał nic do roboty. Podwiezie tam, gdzie ona zechce. A w samochodzie trochę sobie pogada.

Kobieta pochyliła się: – Naprawdę pan podwiezie? Ale ja pieniędzy nie mam. – Machnął ręką: – Ja podwiozę bez pieniędzy. Proszę wsiadać. – Kobieta jednak przez chwilę się zawahała. Odwróciła głowę w stronę zejścia do tunelu, po czym śpiewnie zawołała: – Tatiana, tu jeden pan chce podwieźć nas. – Spojrzał w boczne lusterko. Zza przystankowej wiaty gramoliła się olbrzymich rozmiarów rumiana baba obwieszona torbami z czerwonej folii, w których coś brzęczało i chlupotało. – Wsiadasz? – krzyczała do „Julii”. – To powiedz jemu, żeby zaczekał i na mnie!

Kiedy wpakowały się do środka, auto aż przysiadło na resorach. Były rozgadane, pośpiesznie sadowiły się na tylnym siedzeniu. – Układaj bagaże tutaj. Na głowę tylko uważaj. – Mówiły śpiewną, ukraińską polszczyzną, którą pamiętał ze Lwowa. Ruszył sprzed dworca słysząc, jak upychają wszystko wokół siebie niczym kwoki w gnieździe. – My nie takie, jak myśli – „Julia” po raz pierwszy na niego spojrzała. – My różne rzeczy już widziały i słyszały. – To na jaką ulicę? – odkrzyknął za siebie. Olbrzymka wyjęła spod swetra brudną, pogniecioną, złożoną we czworo karteczkę i rozprostowała ją na dłoni: – Plac Wilsona – odczytała z trudem w ruchliwych światłach ulicy. – Dobrze, czemu nie, niech będzie Plac Wilsona.

Nie znały miasta, więc mógł kluczyć do woli. Sprawiała mu przyjemność sama ich obecność i to, że nie wiedziały o nim nic. „Julia” pogroziła mu żartobliwie pięścią: – Bo jakby pan zaczynał, to Tatiana panu pokaże. Ona nie z takimi jak pan dawała radę. – Było to nawet zabawne. Bez żadnych skrupułów otoczył Plac Wilsona szerokim łukiem paru ulic.

Gdy znalazł się przed domem na Akacjowej, ostro zahamował. – Co się stało? – „Julia” wyjrzała zza oparcia fotela. – Nic. Samochód chyba się zepsuł. – To co teraz będzie? – wyglądała na trochę zaniepokojoną. – Nic nie będzie. Chwilę posiedzimy u mnie, a potem pojedziemy dalej. – A to świntuch z pana – „Julia” kręciła głową. – Do domu swojego chce nas zaciągnąć? – Nie zaciągnąć, tylko zaprosić – odpowiedział wyjmując kluczyk ze stacyjki. – Co ty o tym, Tatiana, myślisz – „Julia” odwróciła głowę. – Prawdę on mówi? – Prawdę, czy nieprawdę, jak ja tu jestem, to nam nic nie zrobi.

Gdy weszli do mieszkania, torby i toboły rzuciły przy drzwiach, ale kurtek i swetrów nie zdjęły. – Ładne mieszkanie – powiedziała głośno „Julia”, rozglądając się po korytarzu. – Pan tutaj tak sam mieszka? – Sam – odpowiedział Piotr, sięgając po klucze, ale go powstrzymała: – A na klucz drzwi niech pan nie zamyka. – Dobrze – Piotr był ubawiony. Świadomość, że uważają go za niebezpiecznego mężczyznę, sprawiła mu śmieszną satysfakcję. – Panie wejdą do środka – zaprosił uprzejmie.

Kiedy rozlokowały się w fotelach, wpadł w zachwyt. Brzmienie ich głosów oswajało wszystkie, kryjące się po kątach, domowe cienie. Kiedy słyszał ich śpiewne głosy, przychodziły mu do głowy jakieś dalekie obrazy z dzieciństwa: spokojna rzeka, żółte urwisko, wysokie sosny, mokre tataraki, kobieta w płóciennej sukience wchodząca boso do wody z roześmianą dziewczynką na ręku. Wszystko, co robiły, wydało mu się tak niezwykłe i piękne, że przez chwilę zapomniał, że jest gospodarzem. – To może toast wzniesiemy za nasze poznanie? – zapytał, otwierając drzwiczki lodówki, za którymi zalśniła zmrożona karafka. – A czemu nie? – powiedziała olbrzymka. – Jak komu w drogę, to w drogę. Konie trzeba napoić. – Piotr rozlał do kieliszków. – A gdzie żona? – zapytała „Julia”, patrząc na jedną z fotografii, które stały na kredensie. Głos Piotra ściemniał. – Umarła. – Oj, biednieńki, biednieńki – westchnęła „Julia”. – A dawno umarła? – Parę miesięcy temu. – To smutno – pokiwała głową, po czym z rozmachem wypiła kieliszek mocnej finlandzkiej wódki. – To sam tutaj tak siedzi po nocy? – Sam. – I żadnej kobiety nie ma? – Nie ma. – I z nikim pogadać nie może? – Nie może. – No to jeszcze wypijmy – powiedziała „Julia” trochę spokojniej. Piotr znów rozlał do kieliszków.

Potem same sięgnęły do tobołów. Spod chińskich ciuchów, spod papierów i kłębów folii, wyciągnęły butelkę pełną różowawego płynu. Zaczęły opowiadać o jakiejś wsi pod Kijowem, z której przyjechały, o biedzie takiej, że aż piszczy. Piotr wypił pół szklanki, poczuł jak gorąco rozeszło się w piersiach, nalały znowu, głowa zaczęła mu ciążyć, bimber był mocny, uderzał w pierś, aż łzawiły oczy. – Dobry spiryt – mówiła olbrzymka, rozpinając pod szyją wełniane warstwy swetrów. Na czole wystąpiły jej krople potu. Pracowała w dierewni na traktorze czy jakiejś maszynie, a w Polsce chciała dorobić na naprawę dachu stodoły. – Drogie wszystko – skarżyła się niskim głosem, który brzmiał jak groźba – więc do Polszy my się wybrali. – Piotr siedział w fotelu i zza łzawej, różowawej zasłony patrzył na wszystko jak urzeczony, tylko chwilami przez głowę przelatywała natrętna myśl: – Jak się upiję, okradną mi mieszkanie, czy nie okradną? – Ale było mu błogo i właściwie wszystko jedno. Od miesięcy żył tak, jakby zapadł się w siebie. Teraz w głowie rozlewało się miłe ciepło. O swoich dzieciach mówiły pięknie. Aż widział te dzieci, tak obrazowo je przedstawiały, miękkimi gestami podkreślając każde słowo. Chłopczyk jakiś z ukraińskiej wsi i dziewczynka jasnowłosa z kokardą. Czuł, że ta gadanina wciąga go w słodką przepaść dzieciństwa, w której teraz chętnie utonąłby na zawsze. Potem zaczęły się o coś sprzeczać, popychały się łokciami, a wszystko to było tak łagodnie spowolnione, jakby sen naoliwił wszystkie ruchy. – Tylko nie trzeba wchodzić do sypialni – Piotr mruknął ostatkiem sił, na co olbrzymka odpowiedziała leniwie: – Niech się nie martwi. Nie wejdziemy, jak nie chce. – Wstał z fotela, zatoczył się, padł prosto w objęcia „Julii”, która podpierając ramionami, uratowała go przed upadkiem na posadzkę. Teraz klęcząc, przywierał do jej ciepłego ciała policzkiem, łzy ciekły mu po brodzie, wtulał skuloną głowę między piersi, na co ona głaskała go po włosach: – Oj, biednieńki ty, biednieńki.

Rano, kiedy się obudził, wszystko było poprzewracane. W fotelu spała olbrzymka z głową „Julii” na kolanach, która – dziwnie zwinięta, z ramionami przyciśniętymi do piersi – spała snem dziecka.

Koło dziesiątej odwiózł je na Plac Wilsona, gdzie czekały już na nie podobne do nich kobiety z Kijowa czy Lwowa, które dostały pracę u jakiegoś Wietnamczyka na Starym Mieście koło Barbakanu.

Wszystko to bardzo go wzmocniło. Właśnie zupełna obcość tych kobiet, ich naturalna dyskrecja, niegrzebanie paluchami w cudzym życiu, przelotność spotkania, po którym zostało tylko dobre wspomnienie łagodnego ciepła. Pamiętał delikatne dotknięcia miękkiej, dużej dłoni, która gładziła go po włosach.

Teraz nie było tygodnia, by nie jeździł pod Centralny. Co jakiś czas kobiety z tobołami, okutane swetrami, zabierał do samochodu i wiózł je do siebie. Nie zawsze się kończyło jak za pierwszym razem. Dwunastego, kiedy weszli do mieszkania, dwie Białorusinki od razu zażądały pieniędzy, bo jak nie da, to pójdą na policję, że niby są nieletnie. Wyjął z portfela parę banknotów i dał. Potem nie czuł już żadnych skrępowań. Kiedy wychodziły z mieszkania, nawet się nie odwrócił.

Chciał choćby na kilka godzin uwierzyć, że kobieta to tylko rozmiar bioder, numer piersi, wzrost w centymetrach, kolor fryzury określany nazwami farb do włosów, długość szyi, wykrój powiek, numer sztucznych rzęs. Jeśli brały prysznic, od razu po wyjściu z kabiny musiały się ostro umalować, by ukryć żałosną bezbronność nagiego ciała, która płoszyła go i przerażała. Kobieca twarz bez makijażu, naznaczona śladami zmęczenia i smutku, zasługiwała tylko na współczucie, co gasiło żądzę. Do furii go doprowadzało, gdy któraś udawała orgazm.

Jeżdżąc na dworzec wypatrywał przez szybę takich, które chcą tylko czysto fizycznego podrygu i bez żadnych sentymentów robią to za pieniądze. Obie strony miały się sczepić na parę chwil, by w okolicach bioder wywołać małe trzęsienie ziemi, krótkie spięcie elektrycznych iskier, wyładowanie energii burzowej z piorunami, nic więcej. Jak dwie sczepione ze sobą, dobrze naoliwione maszyny, zainteresowane tylko udanymi obrotami zębatych kół.

Którejś soboty zatrzymał się przed dworcem później niż zwykle. Było już dobrze po północy. Na przystanku stały dwie kobiety. Nie wyglądały na Ukrainki czy Białorusinki. Trzymały się pod rękę jak siostry, miały torby z białego i różowego skaju, na nogach czarne i białe kozaki na wysokim obcasie, ale twarze łagodne, trochę zmęczone, widać było, że przyjechały z daleka. Chciały zatrzymać taksówkę, pomachały ręką ku zbliżającym się światłom, ale białe audi, które przejeżdżało przed dworcem, nie zatrzymało się, tylko skręciło i pojechało dalej, w stronę Pragi. Wtedy Piotr podjechał. – Ja mogę panie podwieźć – uchylił drzwi. – Tylko dokąd? – Były już trochę podpite. – Słyszałaś, Irma, ofertę? – powiedziała wyższa z rudą, ostro nastroszoną fryzurą i przyklejonymi rzęsami. – Oferta jak oferta, a pojechać można – druga zachwiała się trochę na obcasach. – Człowiek wygląda na uczciwego. – Co ty mówisz, Irma – powiedziała wyższa – jak on ma taką furę, to on jest drań – pochyliła się w stronę otwartych drzwi samochodu. – Prawda? – Nie będę się spierał – Piotr zaprosił ruchem ręki. – Proszę wsiadać. Pojedziemy, gdzie panie zechcą. – Patrzcie go – powiedziała wyższa. – Słyszałaś Irma, jaki szlachetny? To pewnie car jakiś albo i sam George Soros we własnej osobie. – Z lekka chwiejąc się na nogach, wsiadły do samochodu. – Widzisz go – mówiła teraz wyższa – jaką sobie toyotę sprawił? To na pewno z pracy rąk – skrzywiona, mościła się na tylnym siedzeniu. Piotr aż się roześmiał. – Bez przesady, mało to takich toyot na drogach? – No, pewnie, że niemało – przyznała niższa – ale ty masz obrazek święty nad lusterkiem. – Rzeczywiście, kiedyś Monika wetknęła tam obrazek, który dostała w dzieciństwie na kolędzie. Był na nim mostek dziurawy nad górskim strumieniem, siostrzyczka i braciszek w trwodze przechodzący na drugą stronę wzburzonej wody i anioł w soczystej, śnieżnej szacie, który ich prowadził. Nad głową anioła świeciła pojedyncza gwiazdka, w chmurach srebrzył się księżyc.

– Czym się panie zajmują – zapytał uprzejmie Piotr, choć mogło to zabrzmieć niegrzecznie. – On chce wiedzieć, czym my się zajmujemy, słyszałaś siostrzyczko? No powiedz mu – mruknęła wyższa, zaglądając do puderniczki z masy perłowej, na której wieczku lśnił kwiat lotosu. Potem starannie poprawiła sobie usta ciemnoczerwoną szminką. Te usta wyglądały – Piotr nie mógł się oprzeć takiemu wrażeniu – zupełnie jak rana w boku Jezusa na jakimś gotyckim obrazie Ukrzyżowania, który pamiętał z oliwskiej Katedry, tylko w czerwonej szczelinie świeciły białe zęby, bardzo ładne i dobrze utrzymane. – Ja jestem kosmetyczką – znów spojrzała do puderniczki. – A pani? – Piotr spojrzał w lusterko. – Ja pracuję w branży turystycznej. Zwiedzanie i takie tam. Grecja, Rzym i Krym. – Teraz w branży turystycznej trudno – Piotr skręcił na światłach. – Jak dla kogo – wyższa wydęła wargi tłuste od szminki. – W niektórych gałęziach nie narzekamy. – Ale, ale – Piotr przypomniał sobie – dokąd sobie panie życzą? – Widzisz go, siostrzyczko, jaki uprzejmy? O drogę do Delf świętych pyta. A jedź pan dokąd chcesz. Na wyczucie się zdaj.

Piotr nigdy jeszcze nie miał takich pasażerek. Były podchmielone, ale przecież nie aż tak, by pleść trzy po trzy. Ale skoro chcą jechać, pojedzie dokąd chcą. Co parę chwil zaglądał w górne lusterko jak w mały telewizor, w którym widać było dwie ładne kobiety, jedną wysoką, z mocno natapirowaną, rudą fryzurą, drugą z ładnie upiętymi złotymi włosami, które zwijały się nad uchem w kunsztownie splecioną muszelkę. Trącały się łokciami, całowały w policzki, wykonywały dużo zupełnie niepotrzebnych ruchów, a jednak wszystko to składało się w zgrabną całość, aż przyjemnie było popatrzeć. Tylko chwilami wydawało mu się, że w oczach jednej czy drugiej budził się jakiś nieprzyjemny, chłodny blask. Wtedy czuł się nieswojo, po chwili zapominając o wszystkim.

– No, to jesteśmy na miejscu – zahamował przed domem, który zbudowali razem z Moniką na Akacjowej. Pstryknął pilotem, żelazna brama rozsunęła się. Kobiety nie wyraziły zdziwienia. – Ogródek niczego sobie – powiedziała niższa, przechodząc kamienną ścieżką wśród magnolii. – Pewnie też z pracy rąk. Za oszczędności całego życia. Czy pan przypadkiem nie ma własnej agencji towarzyskiej? To niech pan pamięta, że zgodnie z obowiązującym prawem handel kobietami jest zabroniony. – Ach, co ty mówisz, Lucylla – powiedziała druga – któż by tam chciał kupić takie pudła jak my. – Przy wysiadaniu wygładziła pończochę na prawej nodze. Czarny szef rozcinał łydkę jak cięcie nożem. Wysiadając z samochodu, obładowane pakunkami i torbami, wyglądały jak starsze siostry Audrey Hepburn ze Śniadania u Tiffany’ego. Rozglądały się niedbale po ogrodzie, stukając obcasami na wyłożonej kamiennymi płytami ścieżce. – Patrzcie, patrzcie, jakie to sobie gniazdko tutaj urządził. Pomyślałabyś, Sabrino? – wyższa zarzuciła na ramię białą torbę z nadrukiem Gucci, w której coś zadźwięczało. – Pracowity jest. Stara się. Kocha ludzi i gotów jest dla nich zrobić wiele, a przy okazji trochę zarobić.

Willa Piotra nie zasługiwała na drwiące „trochę”. Piętrowa, z poddaszem, dwa słupy modrzewiowe podpierające spadzisty dach ganku, białe, mocne ściany z kamienną podmurówką i drewniane okiennice w oknach na parterze. Otworzył drzwi. Weszły za nim. Paczki, torby i pakuneczki postawiły na kurpiowskiej skrzyni, malowanej w maki i tulipany, która stała w sieni. Potem weszły do salonu. Młodsza aż gwizdnęła: – Fiu, fiu, nieźle. Mebelki jak się patrzy. – Co chcesz, on to wszystko dostał od narodu. Jak ten Sienkiewicz dwór w Oblęgorku.

Piotr poprowadził je do swego gabinetu. Nie jest tak źle z polską edukacją – pomyślał rozbawiony – skoro kosmetyczka rozmawia w ten sposób z agentką biura turystycznego. A zresztą: iluż to ludzi po studiach pracuje dzisiaj jako hydraulicy, kafelkarze, sprzedawcy, fryzjerzy czy listonosze. I czemu tu się dziwić? Ciekawe tylko – uśmiechnął się do siebie – gdyby okazało się, że obie skończyły teologię na katolickim uniwersytecie w Lublinie. Może warto by je zapytać przy okazji o św. Augustyna i pięć dowodów na istnienie Boga?

Ale nie dały mu na to czasu. W szeleszczących spódnicach z tafty, spod których wystawały sztywne muślinowe halki, z paznokciami połyskującymi świeżym lakierem, w kozakach ładnie uwydatniających kształtne łydki, jawnie cieszyły się sprawnością swoich udanych ciał. Rzucały okiem to tu, to tam, przystanęły trochę przy kamiennym kominku, obejrzały kryształowy żyrandol (wyższa syknęła: – Taki niby mądry, a takie bezguście), palcami przesunęły po kremowej tapecie w holenderski wzór, dotknięciami sprawdziły lustrzaną gładkość mahoniowego biurka, powąchały ogrodowe irysy wstawione do chińskiego wazonu, a wszystko to robiły tak lekko i wdzięcznie, z ptasią zręcznością, że aż chciało się na nie patrzeć i patrzeć. A przy tym te przegięcia szyi, to podpieranie się pod boki, to wygładzanie mimochodem jedwabnych bluzek na piersiach, to poprawianie włosów palcami. Napełniły dom szumem i brzęczeniem jak pszczoły w letnie popołudnie.

Piotr był zachwycony. – To może mały toast? – zaproponował, unosząc butelkę martini ze złoto-czerwoną nalepką. – Czemu nie? – wyższa nawet na niego nie spojrzała. – Ale tu najpierw trzeba posprzątać, siostrzyczko, prawda? Cóż to za bałagan? – przesunęła palcem po grzbietach na półce. – Na co tu tyle tych książek? Przecież on i tak nigdy nie przeczyta tego wszystkiego. – On to traktuje jako swój kapitał – pomrukiwała pod nosem niższa, zgarniając otwartą dłonią kartki maszynopisu z biurka na podłogę. – Nie ma pan na służącą, żeby wreszcie zrobiła porządek? – Oczywiście, że miał, ale od śmierci Moniki nie chciał, by ktoś obcy kręcił się po domu i przestawiał cokolwiek. Wolał, by wszystko pozostało tak jak dawniej.

– No, wiecie państwo – wyższa wzięła się pod boki. – Ten dom zasługuje na więcej. Pan tu mieszka sam? – Skinął głową, nalewając do kieliszków. – A żona? – Znowu to przeklęte pytanie. Przez moment pomyślał, że najlepiej zrobi, jeśli je stąd od razu wyprosi. Pokaże ręką drzwi i tyle. Ale chciał, żeby wreszcie usiadły, a one wcale nie miały zamiaru siadać. – A te drzwi to dokąd? – podeszły do drzwi sypialni. – Proszę tam nie wchodzić – głos Piotra ściemniał.

Tego im tylko było trzeba. Mocnym szarpnięciem rozsunęły lakierowane na biało drzwi zajmujące prawie całą ścianę. Chwycił mocno za ramię wyższą, aż syknęła z bólu. – Co takiego? – spojrzała na niego czarnymi oczami. – Do bicia się rwie? Widziałaś, Anastazja? Szarpie mnie jak pierwszą lepszą. Najpierw zaprasza do swego domu, a potem rwie się do bicia? – Proszę tam nie wchodzić – powtórzył mocniej, nie wypuszczając jej ramienia z uścisku. – Zostaw pan! To boli! – wyszarpnęła rękę. – Też coś. Terminator się znalazł.

Odsunęła go na bok mocnym pchnięciem w pierś, aż się zachwiał. Była bardzo silna, jakby ćwiczyła wschodnie sztuki walki. Przekroczyła próg i weszła do ciemnego wnętrza sypialni. Żaluzje były zasunięte. Wielkie łóżko z rzeźbionym wezgłowiem zasłane starannie. Obok, na nocnej szafce, kilka fotografii w mosiężnych ramkach. – Ładna – powiedziała niższa do wyższej, oglądając duże zdjęcie Moniki. – Prawie jak Persefona. – E, raczej jak Kora z Maanamu – skrzywiła się druga. Piotr chciał wyrwać im zdjęcie, ale nie pozwoliły na to. – To żona?

Nawet nie odpowiedział. Stał obok łóżka jak ogłuszony, patrząc na to, co wyprawiają. Starsza szybkim ruchem palców wyłuskała fotografię Moniki z mosiężnych ramek. – O, widzę ołtarzyk. Cichy kult rozpaczy samotnego mężczyzny. Opuszczony Orfeusz opłakuje Eurydykę! Kyrie eleison – zaczęła zawodzić – Chryste eleison… Panie zmiłuj się nad nami… Chryste zmiłuj się nad nami… Ale tu trupem cuchnie! Trupem! Trupem! – wykrzyknęła tonem operowej divy i rozdarła zdjęcie na pół, jak zasłonę w świątyni. Poczuł fizyczny ból w piersiach, ale nie potrafił ruszyć się z miejsca. A one wyłuskiwały kolejne zdjęcia z ramek i rzucały na cynową paterę. Wyższa uniosła fotografię uśmiechniętej Moniki w ślubnej sukni i przyłożyła do krawędzi zdjęcia zapalniczkę. Pstryknął ogień. – Nie ma, nic nie ma, święta Hekate. Nic. Koniec i szlus – pokrzykiwała wyższa, klepiąc się po udach. Na stoliku przy łóżku zapłonął ofiarny znicz. Gdy żółte płomienie szybko zwęgliły fotograficzny papier, cicho zaintonowały marsz żałobny Szopena. – Dlaczego to robicie? – ledwie wyksztusił. – A dla gówna psiego – odpowiedziała ruda bez uśmiechu. Była teraz podobna do kogoś, kogo znał, ale nie mógł sobie przypomnieć do kogo. Patrzył osłupiały na skręcające się w płomieniach resztki fotografii, usypane na cynowej paterze, która pod wpływem ognia sczerniała na brzegach. A one kołysały płomykami zapalniczek nad łóżkiem, pokrzykując z końskim rżeniem: – Chcemy być sobą! Chcemy być sobą wreszcie!

Tego już było za wiele. Po fotografiach Moniki zostały tylko jaśniejsze prostokąty na ścianach i trochę popiołu, który zmieściłby się na dnie metalowej urny, nie większej od solniczki.

– Macie się stąd wynosić, bo wezwę policję – zacisnął ręce na rzeźbionej poręczy łóżka. – Jazda! – Wybuchły prostym, wiejskim śmiechem, aż trzymały się za brzuch, podobne teraz do kobiet z dworca, które co jakiś czas tutaj przywoził. – Słyszałaś, Esmeraldo? – zachłystywały się chichotem. – On policję sprowadzi! O, laboga, laboga – uderzyły w chłopski lament. – Na nas, siostrzyczko, uzbrojonych mężczyzn z pałkami sprowadzi! Prześladować nas chce! Oj, brzydalu, ty brzydalu! Nieładnie, nieładnie – naśladowały teraz śpiewną intonację gejów.

I nie przestawały się śmiać. Naraz umilkły. Zmęczone, ledwie chwytające oddech, potargane, usiadły na łóżku jak grzeczne uczennice. Miały ładne kolana, ciasno ściśnięte. – No, dobrze, już dobrze. Nie strasz nas, jasny panie, komendantem policji – powiedziała pojednawczo niższa. – Już nie będziemy. Przyrzekamy, Królowo Polski, przyrzekamy, jestem przy Tobie, pamiętam, czuwam. – Trochę nam odbiło – przyznała wyższa. – Ale to przez nią – wskazała palcem niższą. – Ona zawsze taka. Wciąga mnie w coś, a potem udaje niewinną. – Samaś taka – odrzuciła wyższa. – Na mnie winy nie zwalaj. Pamiętasz? Pan nasz dobry wziął na siebie winy całego świata i ręce swoje święte pod gwoździe na Golgocie podsunął. A ty chciałabyś szczęście od razu żreć łyżkami jak kawior. – Piotr nie mógł dojść do siebie, słysząc te nagłe zmiany tonacji głosu, które następowały tak szybko. Gesty obu kobiet miały teraz w sobie coś ptasiego, nastroszonego, pierzastego. Kłóciły się ze sobą z miękką napastliwością. – Widzisz – mówiła jedna do drugiej. – I co teraz? On smutny się zrobił, jak Pan nasz zdradzony w Ogrodzie Oliwnym, a my chcieliśmy mu tylko wesela trochę przychylić. A jego oczy – zobacz – markotne, złe. O, jakie złe! Wiesz co – powiedziała niższa, kładąc palec na ustach – on nas chce teraz zabić.

Nie było to dalekie od prawdy. Trzymał się na wodzy ostatkiem sił. Chciał je uderzyć tak, żeby rozsypały się w powietrzu jak dwie figury wypalone z kruszącej się, suchej gliny. Jedno uderzenie i po wszystkim. Ale nie ruszał się z miejsca.

Zapewne powodem była ich uroda. Teraz, w szybkiej sprzeczce, skacząc sobie do oczu jak dwie pierzaste kogucice, odsłaniały przed nim swoje powaby. – Straszna jesteś, Andżelo! – krzyczała niższa. – Okropna! Kto to widział, żeby wchodzić do cudzego mieszkania, przewracać wszystko i palić cudze fotografie. To może jeszcze cały dom z dymem puścisz jak tę Arkę Przymierza? Co cię ugryzło? Naprawdę nie potrafisz usiedzieć w spokoju? – Niewinna się znalazła – odszczekiwała wyższa. – Nawet palca do tego nie przyłożyła, co!

I tak się przekrzykiwały, trącając się łokciami, grożąc sobie zakrzywionymi szponami, na których świeciły polakierowane paznokcie, a on czuł, jak w dole brzucha znowu zaczyna krążyć krew, jak zaczyna pulsować, wspinać się w stronę serca.

Nagle znowu umilkły i popatrzyły na niego żałośnie. – No, podejdź no bliżej, synu faraona – powiedziała niższa. – Nie bój ty się Putyfarowej. My nie takie straszne. Ot, duszę czasem lęk czarny obleci w środku nocy, to i człowiek głupoty wyczynia, nawet jakby św. Augustyna codziennie z namaszczeniem czytał. Więc i ty wybacz nam, bo my życia łatwego nie mamy. My eleganckie, wypieszczone, ubrane, ale życie mamy marne, szkoda gadać – uderzyły w tony skargi. – Ty ulituj się nad nami, nieszczęśliwymi. No, chodź, podejdź bliżej. I nie wstydź się, tylko siądź z nami nad wodami Babilonu i płacz, bo płacz jest dobry na wszystko, święty płacz. My się martwimy o ciebie, a ty masz do nas żal. No, chodź…

Podszedł do nich bliżej, chciał wybuchnąć jakąś obraźliwą pretensją, albo i groźbą, ale ten ton skargi bolesnej, przedrzeźnianej, z niedobrym błyskiem w oku, zupełnie go obezwładnił. Kto to wie, może mówiły prawdę, może kłopoty miały prawdziwe. – No, chodź, siądź tu przy nas – powiedziała wyższa, kładąc dłoń na łóżku. – I o wszystkim, co złe, zapomnij. Wybacz nam głupstwa nasze. – Przesunęły się, a on usiadł między nimi. Jakiś go smutek głęboki ogarnął.

Tymczasem one rozpięły mu kołnierzyk koszuli. – Dusi się, biedny chłopczyk, oddechu chwycić nie może. Zęby zaciska, a po co? Toż nie u dentysty jesteś, chłopczyku. No, odetchnij głębiej. Nie bój się. Co ma być to będzie. – Były opiekuńcze i czułe. Miały w sobie – co spostrzegł z przerażeniem – coś z matki. Chciał je odepchnąć, ale młodsza pogłaskała go po głowie, jakby nuciła dziecku kołysankę przed zaśnięciem. Przyciągnęła go do siebie, policzkiem przytuliła do ramienia. W tym wtuleniu poczuł się dziwnie bezpieczny, choć wciąż się wzbraniał, a równocześnie fala gorąca znów podpłynęła z dołu brzucha w stronę serca. – No, połóż się na wznak. O, tak, dobrze, widzisz? – Położył się na chłodnej pościeli z głową na poduszce. Widział nad sobą, jak siwy pajączek wędruje po suficie sypialni, a potem po nitce pajęczyny zsuwa się w stronę okna. Jeszcze chwila, a dosięgnie pręgi księżycowego światła, które przeszło przez szpary w opuszczonych żaluzjach i dotknęło podłogi srebrną plamą.

Przyłożyły mu butelkę do ust. Pił łapczywie, jakby ciągnął ze źródła żywej wody. Znowu fala gorąca powędrowała w stronę piersi. Był rozluźniony jak płócienna lalka wypchana szmatkami, w łokciach i kolanach nie czuł stawów. – No, pij, pij, chłopczyku – mówiła niższa, przykładając znowu butelkę do ust. – Dobra woda zdrowia doda. To ze źródła świętej Agaty, z przebitego boku Pana Naszego woda uzdrawiająca.