Spotkajmy się w Rzymie - Karen Swan - ebook + książka

Spotkajmy się w Rzymie ebook

Swan Karen

4,7

Opis

Rok 1974. Elena Damiani wiedzie uprzywilejowane życie. Bogato urodzona i zachwycającej urody, wszystkie drzwi stoją przed nią otworem, żaden mężczyzna się jej nie oprze. W wieku dwudziestu sześciu lat jest już po raz czwarty zamężna, gdy wreszcie spotyka miłość swojego życia. Ale jest to jedyny mężczyzna, którego nigdy nie będzie mogła mieć, i całe piękno oraz wszystkie pieniądze tego świata nie są w stanie tego zmienić.

Rok 2017. Francesca Hackett ma wymarzone la dolce vita w Rzymie. Oprowadza turystów po Wiecznym Mieście i zapomina o duchach przeszłości, które zostawiła w Londynie. Kiedy znajduje skradzioną torebkę w swoim kuble na śmieci i zwraca ją właścicielce, zostaje wciągnięta w wir życia swojej wpływowej sąsiadki, mieszkającej po drugiej stronie placu – słynnej bywalczyni salonów, wicehrabiny Eleny dei Damiani Pignatelli della Mirandola. Elena z wdzięcznością przyjmuje torebkę, w której znajduje się nieotwarty list od jej męża, napisany na łożu śmierci piętnaście lat temu.

Zaintrygowane sobą kobiety podejmują się współpracy przy projekcie, w którym Cesca przeprowadza wywiad z Eleną, przywołując jej wspomnienia. Przez całe lato Elena opowiada sensacyjne historie, które wprawiają Cescę w zachwyt. Jednak kiedy w starożytnym tunelu biegnącym pod miastem zostaje znaleziony bezcenny pierścień należący do Eleny, Cesca zaczyna podejrzewać, że kobieta ukrywa szokujący sekret...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 529

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (20 ocen)
14
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Wow. Finta w fincie jak u Łysiaka 😃
00
Patrycja_Szlachta1

Dobrze spędzony czas

Jeżeli podobała się Wam „Siedmiu mężów Evelyn Hugo” Taylor Jenkins Reid to ta książka również się Wam spodoba. Namiętności, skandale, kłamstwa i piękna okolica Rzymu- wszystko w tej książce
00
Karinaj28

Nie oderwiesz się od lektury

Dzień dobry kochani♥️ byliście już kiedyś we Włoszech🇫🇷, a zwłaszcza w jej stolicy, w Rzymie? A może chcielibyście się udać w tamte miejsca?😍 —— Dzisiejszą recenzją przeniosę was do Rzymu za sprawą niesamowitej książki Karen Swan- ,, Spotkajmy się w Rzymie”, @bukowylas [współpraca reklamowa] —— Francesca Hackett zostawiła za sobą życie w Londynie, wyjeżdżając do Rzymu. Pracuje jako przewodnik, oprowadzając turystów po zabytkowym mieście. Prowadzi również blog, w którym dzieli się ciekawostkami z Rzymu. Za sprawą znalezionej torebki, a w niej nieotwartego listu, poznaje Elenę, niezwykle majętną hrabinę, dla której od tej pory rozpoczyna pracować. Ma przed sobą niecodzienne zadanie. Hrabina powierzyła jej napisanie jej biografii. Od tej pory Cesca zagłębia się w historię kobiety lecz niektóre z jej opowieści zdają się być nie do końca szczerze opowiedziane. Wiele niedomówień sprawi, że Francesca spróbuje poskładać tę w całość. Czy jej się to uda? -Przeczytajcie koniecznie.♥️ ——— ,, Sp...
00
osirmina

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa historia
00
helutek7

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka😍
00

Popularność




Prolog

Rzym, listo­pad 1989

– Kocha­nie? – Zapu­kał do drzwi i przy­sta­wił do nich ucho, usi­łu­jąc wyło­wić codzienne dźwięki urzę­do­wa­nia żony w apar­ta­men­tach: lejąca się do wanny woda, ciche skrzy­pie­nie drzwi szafy przy jej otwie­ra­niu i zamy­ka­niu, słod­kie nuce­nie pod nosem pod­czas ubie­ra­nia się. – Eleno?

Odcze­kał jesz­cze kilka chwil, po czym wszedł do środka. Zasłony były odsu­nięte, lampki nocne zapa­lone, a nie­wiel­kie zagłę­bie­nie na łóżku oraz pomięta poduszka świad­czyły o tym, że jego żona nie­dawno leżała tu pod­czas drzemki.

Uśmiech­nąw­szy się do sie­bie, odwró­cił się i już chciał wyjść, gdy jego wzrok przy­kuł przed­miot, który aż się pro­sił o to, by zostać zauwa­żony. Zawró­cił, pod­szedł do toa­letki i pod­niósł go. Pier­ścio­nek jesz­cze był cie­pły od jej ciała. Potarł kciu­kiem kamie­nie, po czym zbli­żył je do ust i zło­żył na nich deli­katny poca­łu­nek.

„Musiała zapo­mnieć zało­żyć go po kąpieli”, pomy­ślał, po czym wsu­nął pier­ścio­nek do kie­szeni i posta­no­wił poszu­kać żony w biblio­tece.

Musi być…

Nie­wielka kartka leżała nie­dbale wsu­nięta pod tale­rzyk z pier­ścion­kiem. Nor­mal­nie by jej nie zauwa­żył, ale gruby krysz­tał zadzia­łał jak szkło powięk­sza­jące, a on wszę­dzie roz­po­znałby to pismo. Wyjął kartkę, a jego oddech sta­wał się coraz cięż­szy, gdy czy­tał tekst i zaczy­nał wszystko rozu­mieć.

A potem zaczął biec.

Rozdział 1

Rzym, lipiec 2017

– „Bursz­ty­nowe świa­tło i wró­ble”, tak napi­sała – prze­czy­tał Mat­teo i odło­żył tele­fon na stół.

– To wła­śnie podoba ci się w tym mie­ście naj­bar­dziej? – spy­tała z nie­do­wie­rza­niem Ales­san­dra.

– I to dostało wię­cej polu­bień niż jaki­kol­wiek inny post! – Cesca się roze­śmiała, uno­sząc dło­nie ku roz­gwież­dżo­nemu niebu. – No co mam ci powie­dzieć?

– No cóż, ja bym cię chęt­nie uświa­do­miła, że więk­szość ludzi wybra­łaby Kolo­seum albo Forum, albo Pan­teon – odpo­wie­działa iro­nicz­nie Alé. – Nawet han­dla­rze sprze­da­jący róże na Scho­dach Hisz­pań­skich mają więk­sze powo­dze­nie niż te małe brą­zowe ptaszki, które żerują na taler­zach tury­stów.

– Oj, ale więk­szość ludzi nie ma wyobraźni. Ja się nie bawię we fra­zesy. Być może wła­śnie dla­tego tak bar­dzo lubią mój malutki blog.

– Nie taki znowu malutki – nie zgo­dził się Mat­teo. – Liczba obser­wu­ją­cych cię rośnie tak szybko, że ani się obej­rzysz, jak zaczną się do cie­bie dobi­jać rekla­mo­dawcy, a stąd już tylko krok do wiel­kiej kasy.

– Serio? No cóż, mogliby się tro­chę pospie­szyć… – zażar­to­wała Cesca.

Ale to prawda, że Spo­tkajmy się w Rzy­mie – jej blog, w któ­rym odda­wała hołd sta­ro­żyt­nemu światu, ulu­bio­nemu serowi peco­rino i la dolce vita – w ostat­nim cza­sie zyskał na popu­lar­no­ści. Była z tego powodu wnie­bo­wzięta, a jed­no­cze­śnie zdu­miona. Od czasu opu­bli­ko­wa­nia pierw­szego wpisu przed sied­mioma mie­sią­cami zyskała roz­głos, pisząc o wszyst­kim, począw­szy od lokal­nych pro­du­cen­tów miodu na Awen­ty­nie, skoń­czyw­szy na jej ulu­bio­nych skle­pach ze sta­ro­ciami. Dzie­liła się w nim także aneg­do­tami ze swo­jego życia w roli prze­wod­niczki tury­stycz­nej.

Guido się uśmiech­nął, a jego opa­lona skóra zalśniła w zło­tym bla­sku pada­ją­cym z latarni.

– Cóż, przy­naj­mniej wia­domo, dla­czego musia­łaś zerwać z poprzed­nim życiem. Od kogoś, dla kogo Rzym jest defi­nio­wany przez jego świa­tło, nie można ocze­ki­wać, że odnaj­dzie się w suro­wym świe­cie bry­tyj­skich sądów.

– Dzię­kuję, Guido – powie­działa z wdzięcz­no­ścią Cesca i unio­sła w jego kie­runku trzy­many w dłoni kie­li­szek. – Wypiję za to.

Wszy­scy wstali, dołą­czyli do niej i opróż­nili kie­liszki z grappą, po czym usie­dli na swo­ich miej­scach, odprę­żeni i z uśmie­chami na ustach.

Wła­śnie dobie­gał końca kolejny piękny wie­czór. Gorące powie­trze muskało ich roz­grzane twa­rze, a zapach jaśminu uno­sił się wokół nich jak puder, który opró­szył niebo. Uczto­wali przy daniach zło­żo­nych z maka­ronu i ryb. Było po dwu­dzie­stej dru­giej, ale w Rzy­mie to wciąż młoda godzina, więc wszyst­kie sto­liki w restau­ra­cji były zajęte. Dla niej rów­nież nie było późno, zwłasz­cza teraz.

– I co teraz? Idziemy do Zizi? – spy­tała Alé, oparł­szy się na krze­śle. Zebrała swoje czarne włosy w kucyk, eks­po­nu­jąc przy tym szczu­płe ramiona w kami­zelce khaki. – Gra tam dzi­siaj ten zespół. No wie­cie, ten, który pozna­li­śmy w czerwcu w Rock in Roma.

– Ten z tą sek­sowną woka­listką? – dopy­ty­wał Mat­teo z zain­te­re­so­wa­niem, które oka­zy­wał zawsze, gdy w grę wcho­dziły atrak­cyjne kobiety.

– Hm, uwa­żam, że ow­szem, nie­złe z niego cia­cho. – Alé się roze­śmiała, pozwa­la­jąc opaść wło­som na ramiona. – Szcze­rze mówiąc, nie sądzi­łam, że lubisz brody.

Wszy­scy wybuch­nęli śmie­chem, a Mat­teo uchy­lał się przed ser­wet­kami, któ­rymi został obrzu­cony.

– Myśla­łem, że mówisz o…

– Wiem, wiem, o tych trzech sio­strach.

– Jestem za Zizi – stwier­dził Guido. Był zwo­len­ni­kiem bród.

– Ja odpa­dam, przy­kro mi – powie­działa Cesca i się­gnęła po sto­jącą u jej stóp torebkę. – Mam umó­wioną grupę na szó­stą rano, muszę wstać przed piątą.

– Nudziar­stwo. – Alé skrzy­wiła się, obser­wu­jąc Cescę, która wzięła ze sto­lika rachu­nek i bez­gło­śnie poru­sza­jąc ustami, obli­czała swoją część.

– No co ty nie powiesz – ode­zwała się po chwili, prze­wra­ca­jąc oczami. – Nie­stety czynsz nie chce pła­cić się sam.

Alé się skrzy­wiła.

– Nie mogę uwie­rzyć, że musisz pła­cić za to miesz­ka­nie – zażar­to­wała, po czym uśmiech­nęła się zalot­nie do kel­nera, który pod­szedł do ich sto­lika z kolejną por­cją trun­ków.

– Ja dzię­kuję. Tak się składa, że uwa­żam, iż jest uro­cze. Powin­naś zoba­czyć, co dosta­ła­byś za rów­no­war­tość tego czyn­szu w Lon­dy­nie. A tu przy­naj­mniej wszystko jest… – Cesca zmarsz­czyła brwi. – Jak powie­dzieć „cza­ru­jący”? No wie­cie, jak się mówi o czymś małym, słod­kim i sta­rym?

Wszy­scy chó­rem prze­tłu­ma­czyli to słowo na wło­ski.

– No, wła­śnie. – Cesca ski­nęła głową, grze­biąc w torebce i marząc o tym, by jej wło­ski był przy­naj­mniej w poło­wie tak dobry jak ich angiel­ski. Może gdyby nale­gała, by mówiono do niej wyłącz­nie po wło­sku, zro­bi­łaby więk­sze postępy, ale podej­rze­wała, że wtedy nie śmia­łaby się tak czę­sto i nie bawiła tak świet­nie.

– Ale mówi­łaś, że w nocy, kiedy śpisz, bie­gają ci po twa­rzy kara­lu­chy – przy­po­mniała Alé, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Tylko raz. I to było w pierw­szym tygo­dniu. Teraz już je wszyst­kie wytę­pi­łam.

– I kiedy prze­cho­dzisz przez pokój, świa­tło migo­cze – dodał Mat­teo. – I masz czarno-biały tele­wi­zor, jedyny dzia­ła­jący w całym kraju.

– W całej Euro­pie – popra­wił go Guido.

Mat­teo spoj­rzał na niego.

– Wła­śnie.

– I na doda­tek śmier­dzi tam koniem – zauwa­żyła Alé, marsz­cząc nos.

– Nic, czego nie można zała­twić świecą zapa­chową, poza tym muszę wam powie­dzieć, że wszy­scy uwa­żają, że mój czarno-biały tele­wi­zor jest dizaj­ner­ski, tak samo jak kra­ftowe piwo i hip­ster­ska broda Guida – odparła z uśmie­chem, po czym pogła­skała czule brodę chło­paka, jakby ten był irlandz­kim terie­rem. Ni­gdy nie widziała go bez brody, nie potra­fiła nawet wyobra­zić sobie, jak by wyglą­dał, gdyby się ogo­lił. Byłby pew­nie jakby nagi. – Poza tym mam tam wannę…

– Fuj! – skrzy­wił się Mat­teo. – Co jest z tą angiel­ską obse­sją wyle­gi­wa­nia się we wła­snych bru­dach?

– To odprę­ża­jące! Chcia­ła­bym widzieć, jak pora­dził­byś sobie pod­czas zimy w Anglii. Na uni­werku kąpiel w wan­nie była cza­sami jedyną moż­li­wo­ścią roz­grza­nia się. – Wzięła głę­boki oddech, gdy spoj­rzała na ich uśmiech­nięte twa­rze wpa­tru­jące się w nią i upa­ja­jące się tym, jak się przed nimi tłu­ma­czy. – Poza tym wy też nie miesz­ka­cie w pen­tho­use’ach – fuk­nęła, czym wzbu­dziła kolejny wybuch śmie­chu.

– Zostań przy­naj­mniej na jesz­cze jed­nego drinka – nama­wiała ją Alé.

– Naprawdę nie mogę – odpo­wie­działa Cesca, pochy­la­jąc się nad każ­dym z nich i żegna­jąc się cału­sem w poli­czek. – Ostat­nio wyko­rzy­sta­łam już swoją pulę szczę­ścia, a sama wiesz, jaka jestem o poranku.

– Chęt­nie bym się prze­ko­nał – sko­men­to­wał ze śmie­chem Mat­teo, prę­żąc ramiona i plecy, by zapre­zen­to­wać swoje impo­nu­jące mię­śnie.

– Jesteś nie­moż­liwy. – Uśmiech­nęła się. – Potrze­buję tej roboty. Mam już dziury w butach od cho­dze­nia, a nie mogę sobie pozwo­lić na nową parę. – Na dowód tego pod­nio­sła nogę i zapre­zen­to­wała im zno­szoną pode­szwę żół­tych conver­sów.

– Ale na wino do kola­cji naj­wy­raź­niej cię stać – zauwa­żył Guido, wska­zu­jąc sto­jącą pustą butelkę po winie.

– Oczy­wi­ście. Prio­ry­tety, skar­bie – zażar­to­wała.

– Myśla­łem, że buty powinny do nich nale­żeć – wtrą­cił się Mat­teo, przy­glą­da­jąc się sie­dzą­cym przy stole. – Reszta two­jej gar­de­roby też się roz­pada.

– Hej! Nie znasz się na vin­tage – zri­po­sto­wała Alé w ramach soli­dar­no­ści. – Wydaje ci się, że jak coś nie jest pro­sto od Guc­ciego, to trzeba to uznać za śmieć.

Wzrok chło­paka powę­dro­wał do dziury z boku bia­łej baweł­nia­nej edwar­diań­skiej koszulki na ramiącz­kach. Cesca zakryła ją dło­nią.

– Po pro­stu mają duszę, to wszystko. – Roze­śmiała się, zdej­mu­jąc z opar­cia krze­sła swoją (nad­gry­zioną przez ząb czasu) panamę. Zało­żyła kape­lusz i roze­słała wszyst­kim cału­ski. – Do zoba­cze­nia, ami­gos. Jeste­ście naj­lepsi. Zadzwoń­cie do mnie! – Uśmiech­nęła się i macha­jąc im na poże­gna­nie, skie­ro­wała się do drzwi.

Głosy jej przy­ja­ciół, któ­rzy wró­cili do dys­ku­sji na temat pój­ścia do klubu, wkrótce wto­piły się w restau­ra­cyjny gwar.

Droga do domu nie była długa. W Rzy­mie wła­ści­wie wszę­dzie było bli­sko. Prze­szła przez Piazza di San Cosi­mato, na któ­rym stoły stra­ga­nowe były poukła­dane w stosy i skute łań­cu­chami cze­kały na kolejny dzień han­dlowy, i weszła w labi­rynt krę­tych, wąskich uli­czek, gdzie budynki wręcz zni­kały pod krza­cza­stymi fasa­dami jaśminu i blusz­czu. Wszę­dzie były tłumy ludzi, sto­liki zepchnięto pod ściany, by zro­bić miej­sce limu­zy­nom pędzą­cym z lot­ni­ska, sku­tery usta­wiono w rów­nych rząd­kach jak klocki domina, a z otwar­tych okien sączyła się muzyka.

Jej miesz­ka­nie w Cen­tro Sto­rico, ukryte w gąsz­czu uli­czek pomię­dzy Piazza Navona a Campo de’ Fiori, może nie było mod­nym adre­sem, jak miesz­ka­nia jej przy­ja­ciół na Zaty­brzu – gdzie arty­ści, pro­jek­tanci i hip­ste­rzy prze­sia­dy­wali w noc­nych barach i restau­ra­cjach – ponadto swoją obec­no­ścią zani­żała średni wiek miesz­kań­ców o jakieś czter­dzie­ści lat, ale znaj­do­wało się w samym cen­trum, co bar­dzo uła­twiało jej docie­ra­nie do pracy. Tak dużo cho­dziła, zara­bia­jąc na życie, że ostat­nie, o czym marzyła, to kolejna wędrówka do pracy czy z powro­tem do domu.

Poza tym nie lubiła podą­żać za modą. Nosiła ubra­nia w stylu vin­tage, co było naj­lep­szym tego dowo­dem. Jako nasto­latka słu­chała Patti Smith i Carly Simon, gdy jej rówie­śnicy zachwy­cali się McFly. Szybko się pogo­dziła z tym, że jej krę­co­nej grzywy w kolo­rze tru­skaw­ko­wego blondu (no dobra, rudym) nie da się ujarz­mić pro­stow­nicą i że ze wzro­stem nie­mal metr osiem­dzie­siąt nie jest w sta­nie wto­pić się w tłum. Więc tak, być może w jej miesz­ka­niu znaj­do­wały się kara­lu­chy i szwan­ko­wała elek­trycz­ność, za to miała cynową wannę, a ściany w kuchni i łazience były wyło­żone ory­gi­nal­nymi tur­ku­so­wymi płyt­kami z lat sześć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku. Z maleń­kiego tarasu na dachu – nie­wiele więk­szego od stołu – roz­cią­gał się widok na dachy innych budyn­ków i co naj­mniej sie­dem wież kościel­nych (w nie­dzielne poranki uwiel­biała słu­chać dzwo­nów). A naj­lep­sze było to, że jej lokum znaj­do­wało się przy wyjąt­kowo małym i cichym pla­cyku, w pobliżu gwar­nego Piazza Ange­lica, i było tu wszystko, czego potrze­bo­wała: zacie­niona oste­ria w jed­nym rogu, naprze­ciwko niej piz­ze­ria, a po sąsiedzku naj­lep­sza pie­kar­nia w Rzy­mie. Obok oste­rii rosło krza­cza­ste drzewo figowe, a pośrodku placu antyczne drzewo oliwne, któ­rego gałę­zie koły­sały się na wie­trze jak tan­cerki hula. Kiedy po raz pierw­szy zoba­czyła to miej­sce, od razu poczuła się jak w domu.

Nie­wiel­kie place prze­cho­dziły w wąskie uliczki, gdy szła pod roz­cią­ga­ją­cym się nad jej głową nie­bo­skło­nem, a srebrne świa­tło księ­życa otu­lało śpiące ulice. Jej stopy w zno­szo­nych conver­sach cicho stą­pały po bruku, w jej gło­wie kłę­biły się myśli doty­czące jutrzej­szej wycieczki i histo­rii, które musiała mieć na podo­rę­dziu, jeśli miała dobrze wyko­nać swoją pracę. Jej praca tutaj i codzienne życie na­dal były dla niej nowo­ścią. Stary świat był jak odle­gły sen, jak histo­ria, którą ktoś jej opo­wie­dział, a nie coś, co kie­dyś nale­żało do niej, doty­czyło jej, okre­ślało ją.

Skrę­ciła na mały pla­cyk, Piaz­zetta Palom­bella, i minęła oste­rię Antico, jak zawsze pełną gości, cho­ciaż nie przyj­mo­wali rezer­wa­cji, nie mieli dań spe­cjal­nych ani nawet menu – poda­wali to, co signor Accardo ugo­to­wał, a jego żona przy­nio­sła do sto­lika. Prze­cho­dząc obok, Cesca pozdro­wiła gestem dłoni signorę Accardo, która miała na sobie tra­dy­cyjny długi czarny far­tuch i zno­siła naczy­nia do kuchni.

Po prze­ciw­nej stro­nie placu, przed piz­ze­rią Franco, jak zwy­kle kolejka wyle­wała się przez otwarte drzwi. Sły­chać było gło­śne roz­mowy i nawo­ły­wa­nia ludzi, któ­rzy przy­glą­dali się, jak kucharz pod­rzuca cia­sto, ćwi­cząc przy tym akro­ba­tyczne umie­jęt­no­ści, a pło­mie­nie z pieca opa­la­nego drew­nem rzu­cają na ulicę blask godny zma­gań gla­dia­to­rów. Lokal zało­żony przez Franca Luciano, który był przed­sta­wi­cie­lem trze­ciego już poko­le­nia piz­za­iolo1, był teraz zarzą­dzany przez jego sze­ściu synów, któ­rzy przy­cią­gali klien­tów tak samo jak słynne już cia­sto Luciano. Trudno było ich roz­róż­nić – wszy­scy mieli gęste czarne czu­pryny, białe zęby, brą­zowe oczy i oliw­kową skórę, ubie­rali się i zacho­wy­wali nie­mal iden­tycz­nie: krzy­czeli i dziko gesty­ku­lo­wali, ugnia­ta­jąc, wal­cu­jąc i pod­rzu­ca­jąc cia­sto. Cesca stwier­dziła, że prę­dzej opa­nuje do per­fek­cji język wło­ski, niż nauczy się ich imion. Pra­co­wali instynk­tow­nie, zręcz­nie obsłu­gu­jąc trzy­me­trowy piec. Nie zda­wała sobie sprawy z tego, że przy­rzą­dza­nie pizzy jest tak wir­tu­ozer­ską umie­jęt­no­ścią, dopóki nie przy­je­chała tutaj i nie zoba­czyła, jak ci męż­czyźni poru­szają się z mistrzow­ską wprawą, a ich bicepsy napi­nają się pod krót­kimi ręka­wami bia­łych, obci­słych koszu­lek.

Ricci, naj­star­szy syn Franca, zauwa­żył ją, gdy wyj­mo­wał jeden z pojem­ni­ków, i ją pozdro­wił. Odma­chała mu, czu­jąc się wdzięczna za to, że jest czę­ścią tej sąsiedz­kiej wspól­noty.

Weszła na schody, które pro­wa­dziły do jej miesz­ka­nia – musiała ostroż­nie sta­wiać kroki, by nie strą­cić doni­czek z gera­nium, które na każ­dym stop­niu usta­wiła jej gospo­dyni, signora Dutti, wdowa miesz­ka­jąca na dole. Już od sied­miu mie­sięcy każ­dego ranka budziły ją odgłosy zamia­ta­nia scho­dów o siód­mej czter­dzie­ści, dźwięki pod­no­sze­nia i odsta­wia­nia doni­czek, które były wło­skim odpo­wied­ni­kiem brzęku chiń­skiej por­ce­lany śnia­da­nio­wej.

W jej miesz­ka­niu było chłodno i ciemno, w oknach wisiały firanki w stylu vin­tage. Otwo­rzyła okien­nice, pozwa­la­jąc noc­nej bry­zie wpaść do środka i poru­szyć zastałe dzienne powie­trze. Pokryta tera­kotą pod­łoga przy­jem­nie chło­dziła jej stopy, gdy oswo­bo­dziła je z conver­sów i prze­szła przez otwartą salo­nowo-jadal­nianą prze­strzeń do ciem­nej minia­tu­ro­wej kuchni, gdzie nalała sobie szklankę wody i pokro­iła brzo­skwi­nię na tale­rzyku. Włą­czyw­szy tele­wi­zor, prze­ska­ki­wała po kana­łach, aż w końcu tra­fiła na powtórkę serialu o detek­ty­wie Mon­tal­bano. Potem poszła do łazienki i odkrę­ciła wodę, by napeł­nić wannę – jej cowie­czorny rytuał, nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo kpili z niej przy­ja­ciele.

Sie­dząc na brzegu kanapy i powoli jedząc brzo­skwi­nię, oglą­dała strze­la­ninę, a w tle szum wody leją­cej się do wanny zamie­niał się w plusk. Potra­fiła oce­nić, nie patrząc, kiedy wanna jest ide­al­nie wypeł­niona, i gdy osią­gnęła ten punkt, zakrę­ciła kran.

Na tale­rzyku została już tylko pestka po brzo­skwini, zabrała go więc do kuchni, opłu­kała, a pestkę wyrzu­ciła do worka na śmieci. Pod­nió­sł­szy go ostroż­nie, mając w pamięci, że wczo­raj­sze resztki płat­ków na mleku zawie­rały wię­cej mleka niż płat­ków, pode­szła z wor­kiem do drzwi, prę­żąc muskuły, by utrzy­mać worek nad pod­łogą. Gdy ponow­nie wsu­wała stopy w trampki, przy­gnia­ta­jąc cho­lewki, by nie musieć ich sznu­ro­wać, odwró­ciła się i – oczy­wi­ście – zoba­czyła duże białe kro­ple mleka na kafel­kach. Nie dba­jąc o zacho­wa­nie ciszy, popę­dziła w dół, prze­kli­na­jąc pod nosem, gdy nagle ude­rzyła wor­kiem o jedną z doni­czek, ta prze­wró­ciła się na bok, a zie­mia roz­sy­pała się na scho­dach.

Skrę­ciła w lewo w jedną z maleń­kich ale­jek pomię­dzy jej budyn­kiem a pie­kar­nią, unio­sła wieko dużego kon­te­nera na śmieci i wycią­gnąw­szy rękę naj­wy­żej, jak się dało, by jed­nym ruchem wrzu­cić do środka worek, wstrzy­mała oddech – smród był jak zawsze obez­wład­nia­jący.

Zauwa­żyw­szy przed­miot leżący na wor­kach w kon­te­ne­rze, zmarsz­czyła brwi. Odsta­wiła swój worek na zie­mię, się­gnęła do środka i wycią­gnęła dam­ską torebkę. Wyglą­dała na cał­kiem nową i drogą. W stylu koper­tówki, uszyta z paste­lo­wo­sza­rej skóry, z usztyw­nia­nymi bokami i ręcz­nie wyko­na­nymi ozdob­nymi prze­szy­ciami. Cesca nie była spe­cja­listką od mody, ale nawet ona potra­fiła roz­po­znać, po zapię­ciach w kształ­cie bam­busa, że to Gucci. (W jej sta­rym życiu torebki mocy od świę­tej trójcy – Gucci, Prada lub Céline – były jed­nym z cha­rak­te­ry­stycz­nych akce­so­riów jej kole­ża­nek po fachu, spo­so­bem na zako­mu­ni­ko­wa­nie wła­snego suk­cesu, pod­czas gdy inne atry­buty, takie jak zega­rek, gar­sonka czy dwu­ty­go­dniowe pasemka od Her­she­sona, były scho­wane pod peruką i togą). Potarła kciu­kiem skórę – była ela­styczna i giętka; skóra jagnięca. „Nie wygląda na pod­róbkę i nie pach­nie jak ona”, pomy­ślała Cesca, wcią­ga­jąc w noz­drza bogaty aro­mat skóry. „Skąd, na litość boską, się tu wzięła?”

Natych­miast zro­zu­miała skąd.

Zapo­mi­na­jąc o wiel­kim, ciek­ną­cym worku na śmieci sto­ją­cym u jej stóp, otwo­rzyła torebkę. W prze­ci­wień­stwie do jej wła­snej, w któ­rej pano­wał nie­ziem­ski bała­gan, ta była nie­mal roz­cza­ro­wu­jąco asce­tyczna – szczotka do wło­sów (na któ­rej nie było ani jed­nego włosa), puder Cha­nel Les Beiges, minia­tu­rowa bute­leczka per­fum od Annick Gou­tal i kilka wizy­tó­wek spię­tych srebr­nym spi­na­czem biu­ro­wym. Zasta­na­wia­jące było to, czego tam nie było – port­mo­netki i tele­fonu. Wyglą­dało na to, że zło­dziej ukradł torebkę, zabrał to, czego potrze­bo­wał, i wyrzu­cił ją przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Gdyby został zatrzy­many, byłby to obcią­ża­jący go dowód.

A jed­nak nawet bez gotówki czy kart kre­dy­to­wych torebka była warta z tysiąc euro. Tyle że bez doku­men­tów nie było moż­li­wo­ści zwró­cić ją wła­ści­cielce. „Co teraz?”, zasta­na­wiała się. „Czy poli­cja będzie w sta­nie coś zro­bić, czy może zna­le­zi­sko należy do zna­lazcy?” Nie żeby kie­dy­kol­wiek posia­dała taki przed­miot. Torebka wyglą­dała, jakby nale­żała do kobiety, któ­rej włosy codzien­nie układa fry­zjer, która mani­cure uważa za filar cywi­li­za­cji, a do śnia­da­nia zakłada dia­menty. Czy Cesca mogłaby ją sprze­dać? Potrze­bo­wała pie­nię­dzy, a…

Nagle przy­szła jej do głowy pewna myśl – może ta torebka ma jakiś numer seryjny, taki jak samo­chody albo rolexy, po któ­rym można ziden­ty­fi­ko­wać wła­ści­ciela? Jedna z osób w sądzie, w któ­rym pra­co­wała, była szczę­śliwą posia­daczką modelu Bir­kin Hermès i miała taką małą kartkę z róż­nymi nume­rami iden­ty­fi­ka­cyj­nymi. Jeśli tę torebkę wypo­sa­żono w coś podob­nego, Cesca będzie w sta­nie ją zwró­cić. To roz­wią­za­nie paso­wało jej bar­dziej niż czer­pa­nie korzy­ści z czy­je­goś nie­szczę­ścia.

Roz­pięła boczną kie­szonkę. Z zewnątrz wyda­wała się pusta, jed­nak w środku coś się znaj­do­wało. Wyjęła małą, nie­bie­ską, zakle­joną kopertę, któ­rej brzegi były znisz­czone i postrzę­pione, a z przodu ele­ganc­kim pismem ktoś napi­sał: „Elena”.

Cesca przy­gry­zła wargę. Czy to było imię wła­ści­cielki torebki, czy osoby, do któ­rej zaadre­so­wano kopertę?

– Buona notte, Cesca.

Pod­nio­sła wzrok i ujrzała signorę Dutti, która pod­le­wała nie­zli­czone doniczki sto­jące przed drzwiami jej miesz­ka­nia, dając rośli­nom pić teraz, kiedy dzienny żar już nie mógł zaszko­dzić liściom. Miała na sobie gra­na­tową podomkę, któ­rej chyba ni­gdy nie zdej­mo­wała, stopy wsu­nęła w san­dały marki Scholl, a na włosy zało­żyła siatkę, która miała utrzy­mać do rana wałki.

– Buona notte, signora. – Cesca się uśmiech­nęła, nie­chcący mach­nąw­szy do niej trzy­maną w ręce torebką.

Zauwa­żyła, że gospo­dyni zwró­ciła na nią uwagę – jakość i war­tość przed­miotu były widoczne nawet z daleka, zwłasz­cza dla star­szej pani o soko­lim wzroku.

– Och. – Kobieta szybko do niej pode­szła.

– Wła­śnie zna­la­złam ją w śmiet­niku.

Signora Dutti potrzą­snęła głową i się skrzy­wiła.

– Zło­dzieje.

Odsta­wiła konewkę i wzięła do ręki torebkę, któ­rej gładka, jasna skóra kon­tra­sto­wała z pomarsz­czoną i pokrytą pla­mami dło­nią gospo­dyni.

– Tak, nie­stety zabrali ze środka wszystko, co miało jakąś war­tość: port­mo­netkę, tele­fon… Ale torebka wygląda na dość drogą, ktoś pew­nie będzie jej szu­kał. Zna­la­złam jesz­cze to. – Podała kobie­cie list.

Wyraz twa­rzy signory Dutti zmie­nił się, gdy prze­czy­tała imię na koper­cie.

– Podej­rze­wam, że nie ma pani poję­cia, kim może być ta Elena? – Cesca zmarsz­czyła nos. – To zna­czy, zdaję sobie sprawę, że… – prze­rwała, zauwa­żyw­szy minę gospo­dyni: to była satys­fak­cja. – Zna ją pani?

Signora Dutti poki­wała głową i powoli pod­nio­sła rękę z wycią­gnię­tym pal­cem, któ­rym wska­zała bla­do­nie­bie­ski czte­ro­pię­trowy pałac usy­tu­owany po prze­ciw­nej stro­nie placu. Jego dwa­dzie­ścia cztery okna – po sześć na każ­dym pię­trze – miały jasno­be­żowe okien­nice. Budowla nie wycho­dziła na ten mały pla­cyk, była obró­cona do niego prawą stroną. Drzwi fron­towe znaj­do­wały się za rogiem, po stro­nie Piazza Ange­lica. W ciągu sied­miu mie­sięcy, kiedy tutaj miesz­kała, Cesca ani razu nie widziała, by ktoś wcho­dził do tego budynku albo z niego wycho­dził. Okien­nice – przy­naj­mniej po tej stro­nie – zawsze były zamknięte.

– Ona tam mieszka?

Signora Dutti poki­wała głową, a w jej oczach zalśnił dziwny błysk.

– Tak, ona tam mieszka.

Rozdział 2

Piazza Ange­lica za jej ple­cami był oświe­tlony latar­niami, sku­tery stały rów­nym rząd­kiem w nie­mal woj­sko­wym szyku, a mło­dzi rzy­mia­nie gro­ma­dzili się wokół fon­tanny, jak gdyby przy­cią­gała ich mocą gra­wi­ta­cji.

Cesca stała na scho­dach wej­ścio­wych do pałacu i wsłu­chi­wała się w dźwięk gongu roz­le­ga­jący się echem wewnątrz tej for­tecy. Będąc tu, w jej cie­niu, z twa­rzą tuż przy ścia­nie, odno­siła wra­że­nie, że budowla jest impo­nu­jąca i ogromna, zde­cy­do­wa­nie zbyt wielka jak na pry­watny dom. Zazwy­czaj pałace tej skali były sie­dzi­bami rzą­do­wymi. Kto w dzi­siej­szych cza­sach miesz­kał w takich rezy­den­cjach? Zmie­ści­łoby się tu zapewne ze sto rodzin – albo pałac mógł zostać prze­kształ­cony w szkołę lub szpi­tal. W coś war­to­ścio­wego, uży­tecz­nego.

Ści­snęła moc­niej torebkę w dłoni i spoj­rzała na pię­cio­me­trowe drzwi, nad któ­rymi dostrze­gła kamerę moni­to­ringu. Odwró­ciła wzrok, bo poczuła się obna­żona bez swo­jej cha­rak­te­ry­stycz­nej panamy – rzadko wycho­dziła bez tego nakry­cia głowy w tym upal­nym mie­ście. Kątem oka dostrze­gła signorę Dutti, która stała w rogu placu obok drzewa figo­wego i wycie­rała ręce w podomkę, przy­glą­da­jąc się jej badaw­czo. Cie­ka­wość kobiety spra­wiła, że Cesca poczuła się jesz­cze bar­dziej zde­ner­wo­wana. Co takiego inte­re­su­ją­cego było w tym, że pukała do tych drzwi i chciała zwró­cić skra­dzioną torebkę?

Pra­wie już się pod­dała, odwró­ciła się w stronę star­szej sąsiadki i wzru­szyła ramio­nami, jakby mówiła „przy­naj­mniej pró­bo­wa­łam”, gdy drzwi nagle się otwo­rzyły i Cesca sta­nęła twa­rzą w twarz z męż­czy­zną w śred­nim wieku, ubra­nym w czarne spodnie i biały far­tuch, jaki noszą sze­fo­wie kuchni. Nosił oku­lary w rogo­wych opraw­kach, a jego twarz bez cie­nia uśmie­chu wyglą­dała jak pośmiertna maska.

– Tak? – Spoj­rzał na Cescę pyta­jąco. Jego bystremu spoj­rze­niu nie umknęła nie­wielka dziurka w jej bluzce, zno­szone żółte teni­sówki oraz to, że wciąż nie wło­żyła ich popraw­nie i przy­gnia­tała cię­ża­rem ciała cho­lewki… Wydało jej się, że męż­czy­zna nieco urósł. – Jest późno. O co cho­dzi? – spy­tał nie­przy­ja­znym tonem, gdy nie odpo­wie­działa natych­miast.

– Tak. Bar­dzo prze­pra­szam – odparła, zdaw­szy sobie sprawę, że męż­czy­zna ma rację. Musiało być już po dwu­dzie­stej trze­ciej, powinna iść spać, bo za pięć godzin cze­kała ją pobudka. – Ale pomy­śla­łam, że chciałby pan to bez­zwłocz­nie odzy­skać. – Wycią­gnęła przed sie­bie torebkę od Guc­ciego.

Męż­czy­zna spra­wiał wra­że­nie zasko­czo­nego, a następ­nie roz­gnie­wa­nego. Szyb­kim ruchem wyrwał jej torebkę z ręki, po czym chwy­cił ją za łokieć. Zasko­czona Cesca gwał­tow­nie zła­pała powie­trze.

– Nie masz poję­cia, co zro­bi­łaś. Jesteś jedną z nich? – Zro­bił krok do przodu i sta­nął na scho­dach. Ostrym spoj­rze­niem omiótł naj­bliż­sze sąsiedz­two.

– Je-jedną z któ­rych? – jąkała się, cofa­jąc się i pró­bu­jąc wyswo­bo­dzić rękę z jego uści­sku. Kogo on szu­kał?

– Z tego gangu. – Ponow­nie prze­szył ją spoj­rze­niem, przy­glą­da­jąc jej się z pogardą i jawną wro­go­ścią. Jesz­cze moc­niej zaci­snął dłoń na jej łok­ciu. – Z tego gangu, który ukradł tę torebkę. Bo jeśli wydaje ci się, że będę taki głupi, żeby zapła­cić okup za to, co zdą­ży­łaś już ukraść…

– Co? Nie! – Cesca zasko­czyła zarówno męż­czy­znę, jak i samą sie­bie tonem swo­jego głosu i ema­nu­jącą z niego siłą, gdy obu­rze­nie wzięło górę nad szo­kiem. Myślał, że jest zło­dziejką? Pomy­lił jej styl vin­tage shabby chic z praw­dzi­wym włó­czę­go­stwem? – Jak śmiesz! Miesz­kam za rogiem i zna­la­złam ją w kuble na śmieci! – rzu­ciła, wyry­wa­jąc wresz­cie rękę z jego uści­sku. – Moja gospo­dyni, signora Dutti, powie­działa mi, że ktoś o imie­niu Elena mieszka tutaj, więc przy­szłam, by ją zwró­cić. To wszystko – mówiła, teraz już naprawdę wku­rzona. – Wyświad­czy­łam ci przy­sługę, ale hej! Nie musisz mi dzię­ko­wać. Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie! – Roz­go­ry­czona odwró­ciła się i zaczęła scho­dzić po scho­dach.

Zro­biła zale­d­wie pięć kro­ków, kiedy za nią zawo­łał:

– Pocze­kaj!

Odwró­ciła się i zoba­czyła, że męż­czy­zna stoi w poło­wie scho­dów, a w dło­niach trzyma torebkę – otwartą.

– Chodź za mną.

Co? Po co? Co on zamie­rzał? Jeśli myśli, że ona wej­dzie do tego domu, po tym jak nie­mal…

Chwila, gdzie on się podział?

Wbie­gła z powro­tem po scho­dach na górę i zer­k­nęła w ciemną prze­strzeń holu. Męż­czy­zny nie było w polu widze­nia.

– Halo?! – zawo­łała, a kiedy nikt nie odpo­wie­dział, prze­kro­czyła próg i zawo­łała ponow­nie.

Kory­tarz cią­gnął się w linii pro­stej przez sześć­dzie­siąt metrów i roz­ga­łę­ział się na prawo i lewo. Cesca poczuła, że z powodu gru­bych murów, które ją ota­czają, tem­pe­ra­tura spa­dła o co naj­mniej pięć stopni, lepki miej­ski upał zatrzy­mał się w progu i nie śmiał wedrzeć się do środka. Obej­rzała się przez ramię na trwa­jącą na placu imprezę, na wylu­zo­wane dzie­ciaki sie­dzące na obra­mo­wa­niu fon­tanny, na ich twa­rze oświe­tlone bla­skiem roz­pro­szo­nego przez wodę świa­tła. Przynaj­mniej ich wie­czór prze­bie­gał zgod­nie ze sce­na­riu­szem.

Przed sobą usły­szała stu­kot butów poru­sza­ją­cych się w szyb­kim tem­pie, pospie­szyła więc za tym dźwię­kiem. Już po chwili zła­pała się na tym, że podąża długą gale­rią. Zauwa­żyła męż­czy­znę tuż przed tym, jak znik­nął za rogiem.

Bie­gnąc, dostrze­gała naj­drob­niej­sze szcze­góły oto­cze­nia: było ich zbyt dużo, by prze­two­rzyć je w myślach, ale jej oko prze­wod­nika wyła­py­wało fre­ski na sufi­cie, baro­kowe zło­ce­nia oraz rene­san­sowe dzieła sztuki zdo­biące ściany.

Dotarła do kamien­nych scho­dów za rogiem i wbie­gła po nich, po dwa naraz, a jej oddech sta­wał się coraz cięż­szy, gdy sto­pień po stop­niu wdra­py­wała się na wyż­sze pię­tro. Mimo osza­ła­mia­ją­cego żyran­dola wiszą­cego nad jej głową w pomiesz­cze­niu pano­wał pół­mrok. Ze wzro­kiem skie­ro­wa­nym na pod­łogę, aby się nie potknąć, nie dostrze­gła błysz­czą­cych czar­nych pół­bu­tów do chwili, aż nie­mal na nie wpa­dła.

– Och! – zawo­łała, odska­ku­jąc do tyłu i czu­jąc, że za chwilę straci rów­no­wagę.

Ręka w bia­łym ręka­wie wystrze­liła do przodu i po raz drugi w ciągu pię­ciu minut zła­pała ją za łokieć, choć tym razem z zupeł­nie inną inten­cją. Męż­czy­zna wpa­try­wał się w nią bez­na­mięt­nie, gdy Cesca wal­czyła, by się nie prze­wró­cić.

– Tędy.

Męż­czy­zna szedł z torebką wetkniętą pod pachę i Cesca – choć oszo­ło­miona obro­tem sprawy – nie mogła się nie uśmiech­nąć, dostrze­ga­jąc absurd tej sytu­acji.

Podą­żała za nim przez kolejne gale­rie, jedna za drugą, a każda była dłu­gim, wąskim salo­nem z okien­ni­cami zamknię­tymi na świat. Widziała obrazy, które – była o tym prze­ko­nana – miały war­tość muze­alną: Cara­vag­gio, Rafael, Velázquez, Tycjan. Kro­czyła po dywa­nach tka­nych z naj­zna­ko­mit­szego jedwa­biu. Kolory ścian były cięż­kie i przy­po­mi­na­jące klej­noty: czer­wień gra­natu, oliw­kowy pery­dot, mala­chi­towa zie­leń… To nie był jej styl, w naj­mniej­szym stop­niu, ale była pod ogrom­nym wra­że­niem. Pałac w środku był naprawdę oka­zały i pozo­sta­wał w nie­ja­kiej sprzecz­no­ści z suro­wym wyglą­dem fasady.

Choć wnę­trza cie­szyły oko, ucho nie wyła­py­wało żad­nych odgło­sów. Hała­śliwe okrzyki i śmie­chy docho­dzące z placu były stłu­mione przez grube mury, tak samo jak upał, lecz stop­niowo zaczęły do niej docie­rać dźwięki muzyki pły­nące deli­kat­nie po dłu­gich kory­ta­rzach niczym ryby uno­szące się na rzecz­nej fali. Czy to… czy to była Tra­viata?

Męż­czy­zna – „kamer­dy­ner?”, zasta­na­wiała się Cesca – zatrzy­mał się przed podwój­nymi drzwiami. Obej­rzał się na nią.

– Pocze­kaj tutaj.

Cesca zamru­gała zdu­miona, gdy znik­nął razem z torebką, którą na­dal trzy­mał pod pachą. Kiedy drzwi się uchy­liły, z pełną mocą dole­ciał do niej czyjś fal­set, jed­nak trwało to zale­d­wie sekundę, gdyż drzwi zostały zamknięte.

Cesca obró­ciła się w miej­scu, kiwa­jąc głową w rytm sła­bych dźwię­ków muzyki, i zaczęła roz­glą­dać się po tej „kom­na­cie” – tylko tak można było opi­sać to pomiesz­cze­nie w kolo­rze absyntu, z dużym por­tre­tem kar­dy­nała na jed­nej ze ścian, kil­koma mar­mu­ro­wymi popier­siami usta­wio­nymi na fila­rach pod drugą ścianą oraz zło­co­nymi fote­lami obi­tymi rubi­no­wym aksa­mi­tem. Było tego za dużo, pomiesz­cze­nia były duszne i klau­stro­fo­biczne. Wszystko było cięż­kie. Gdzie świa­tło, gdzie lek­kość? Gdyby zamie­nić te jedwa­bie na bawełnę, flo­ko­wany aksa­mit na len… Poczuła się przy­tło­czona, jakby musiała dźwi­gać na wła­snych bar­kach histo­rię tego miej­sca.

Przy­mknęła powieki, na­dal kiwa­jąc głową w takt muzyki. Po chwili zdała sobie sprawę, że dźwięki umil­kły. Odwró­ciła się. Drzwi znowu były otwarte, a kamer­dy­ner stał w nich i się jej przy­glą­dał.

Prze­stała kiwać głową.

– Prin­ci­pessa2 jest gotowa się z tobą spo­tkać.

„Prin­ci­pessa?”

Męż­czy­zna odsu­nął się, wyraź­nie dając znak, by weszła, a jej stopy dopiero po chwili stały się posłuszne. Weszła do środka i znowu się zatrzy­mała. W prze­ci­wień­stwie do przy­tła­cza­ją­cego bogac­twa innych pomiesz­czeń ten pokój wyda­wał się szo­ku­jący w swo­jej pro­sto­cie. Był urzą­dzony z nie­mal bestial­skim mini­ma­li­zmem. Pośrodku stały dwie białe tapi­ce­ro­wane sofy, pomię­dzy nimi leżały puchate niczym chmurka dywany z owczej skóry w kolo­rze kości sło­nio­wej, na ścia­nach wisiały trzy obrazy na płót­nach – coś abs­trak­cyj­nego i nowo­cze­snego z dużą ilo­ścią czerni. Wszystko było ponad­prze­cięt­nie duże – nie tylko sofy, z któ­rych każda była w sta­nie pomie­ścić osiem osób, ale też wysoki na dwa metry, wykuty z mar­muru komi­nek, z mister­nie rzeź­bio­nym tru­meau3, się­ga­ją­cym aż do sufitu. Jakby tego było mało, nie­zwy­kła kolek­cja bia­łych kora­low­ców twar­dych – nie­które egzem­pla­rze zamknięte i ufor­mo­wane w kształ­cie głó­wek kalii, inne pła­skie jak wachla­rze, a ich frędzle roz­cią­gnięte jak na kro­snach – usta­wio­nych na drew­nia­nych sto­ja­kach i wyeks­po­no­wa­nych na sto­li­kach wysta­wo­wych, prze­pięk­nie pod­kre­ślała wyso­kie od pod­łogi do sufitu okna znaj­du­jące się po obu stro­nach pokoju.

Cesca była świa­doma tego, że opa­dła jej szczęka, jed­nak nie potra­fiła jesz­cze otrzą­snąć się na tyle, by zamknąć usta. Wej­ście tu, po duszą­cym prze­py­chu reszty pałacu, było niczym zanu­rze­nie się w chłod­nym morzu po gorą­cej kąpieli.

– Czuję się dokład­nie tak samo, moja droga.

Głos z ame­ry­kań­skim akcen­tem, miękki niczym puch, spra­wił, że się odwró­ciła. Ujrzała kobietę, która wcze­śniej musiała stać przy jed­nym z bar­dziej odda­lo­nych okien, a teraz szła w jej kie­runku.

– Muszę nosić oku­lary prze­ciw­sło­neczne, by przejść przez tę gale­rię złota, w prze­ciw­nym wypadku dostaję wysypki, prawda, Alberto?

Kamer­dy­ner ski­nął głową na zgodę, ale Cesca go zigno­ro­wała – inten­syw­nie wpa­try­wała się w zbli­ża­jącą się do niej kobietę. Ubrana w kre­mową jedwabną piżamę i oliw­kowe japoń­skie kimono, opie­ra­jąca się na ręcz­nie rzeź­bio­nej lasce, była fili­gra­nowa i podobna do małego ptaszka – z krót­kimi, krę­co­nymi siwymi wło­sami i dys­kretną parą oku­la­rów zsu­nię­tych na czu­bek nosa. Była lek­kiej budowy, jak gdyby została wyrzeź­biona w szkle, miała wyraź­nie zary­so­wane kości policz­kowe, orli nos – deli­kat­nie roz­sze­rza­jący się przy noz­drzach, przez co spra­wiał wra­że­nie wynio­słego nie­za­do­wo­le­nia – i piękną linię zaci­śnię­tej szczęki. Ale to jej oczy były naj­bar­dziej nie­zwy­kłe, Cesca nie mogła ode­rwać od nich wzroku. Źre­nice – nie nie­bie­skie, nie zie­lone – miały czy­sty sele­dy­nowy odcień niczym nie­zmą­cone wody fili­piń­skiego jeziora.

Kobieta pode­szła bli­żej, a brzeg jej jedwab­nej piżamy sunął cicho po ele­ganc­kim dywa­nie. Wycią­gnęła dłoń takim gestem, że dziew­czyna nie była pewna, czy ma ją uści­snąć, czy poca­ło­wać. Wybraw­szy pierw­szą opcję, uści­snęła podaną jej dłoń, a kobieta – księż­niczka! – ku jej zasko­cze­niu nakryła jej dłoń swoją drugą ręką.

– Jak mogę ci się odwdzię­czyć? – spy­tała cie­płym gło­sem.

Cesca opa­mię­tała się wresz­cie i zamknęła usta. „Torebka. Ma na myśli torebkę”, przy­po­mniała sobie.

– To nic takiego, naprawdę.

Kobieta się uśmiech­nęła.

– To bar­dzo dużo. Zro­bi­łaś coś znacz­nie waż­niej­szego, niż możesz sobie wyobra­zić. Przez cały dzień byłam zroz­pa­czona. Zawar­tość torebki ma dla mnie bez­cenną war­tość.

Cesca zmarsz­czyła brwi. Czyżby kamer­dy­ner nie powie­dział jej, że port­mo­netka i pie­nią­dze znik­nęły?

– Ale… oba­wiam się, że zawar­tość została skra­dziona. Pie­nią­dze, karty kre­dy­towe…

Kobieta ponow­nie się uśmiech­nęła, lek­ce­wa­żąc tę uwagę, jakby pie­nią­dze same w sobie nie miały żad­nej war­to­ści.

– Chodź. Usiądźmy. Chcę cię lepiej poznać. Jesteś spra­gniona? – I zanim Cesca zdo­łała odpo­wie­dzieć, zarzą­dziła: – Alberto, podaj bel­lini.

Ciche klik­nię­cie zamy­ka­nych drzwi potwier­dziło, że kamer­dy­ner wyszedł, a ona wraz z księż­niczką prze­szły chyba z kilo­metr – przy­naj­mniej tak jej się wyda­wało – i zatrzy­mały się obok sof.

– Jak masz na imię? – zapy­tała prin­ci­pessa, opa­da­jąc na mięk­kie podu­chy. Zama­szy­stym ruchem dłoni zapro­siła Cescę, by zro­biła to samo.

– Fran­ce­sca Hac­kett – odpo­wie­działa dziew­czyna, zasta­na­wia­jąc się, co w tym pokoju tak pięk­nie pach­nie. Nie zauwa­żyła żad­nych kwia­tów czy świec. – Ale wszy­scy mówią na mnie Cesca, cza­sami Chess.

– Ja jestem wiceh­ra­bina Elena dei Damiani Pigna­telli della Miran­dola, ale wszy­scy zwra­cają się do mnie Elena. Cza­sami Laney. – Roze­śmiała się, a ten dźwięk był nie­mal tak samo zdu­mie­wa­jący jak każde pomiesz­cze­nie w tym pałacu. Głę­boki, niski śmiech brzmiał, jakby pocho­dził od kobiety dwa razy więk­szej od niej i o połowę młod­szej, która na doda­tek nie stro­niła od tyto­niu.

– Wiceh­ra­bina? Ale pani kamer­dy­ner mówił, że jest pani księż­niczką.

– Naprawdę? – Wes­tchnęła. – Och, jakże chcia­ła­bym, żeby prze­stał to robić. Musia­łaś zajść mu za skórę. Alberto potrafi być szorstki, jeśli nie jest odpo­wied­nio trak­to­wany. Ma o sobie bar­dzo wyso­kie mnie­ma­nie. Zde­cy­do­wa­nie wolę wiceh­ra­binę. To o wiele bar­dziej przy­ja­zny i przy­stępny tytuł, nie sądzisz?

Cesca unio­sła brwi.

– Więc jest pani księż­niczką i wiceh­ra­biną?

– Podwójną księż­niczką, jeśli mam być dokładna, a także podwójną księżną, pię­cio­krotną mar­kizą… – Prze­wró­ciła teatral­nie oczami. – O Boże, to nie ma końca. To jak lista zaku­pów. Sądzę, że w sumie mam jede­na­ście tytu­łów.

Cesca zdała sobie sprawę, że wpa­truje się w swoją roz­mów­czy­nię z otwar­tymi ustami – znowu! – i nagle dotarło do niej, dla­czego signora Dutti była tak zafa­scy­no­wana jej pomy­słem, by przyjść do tego budynku i spo­tkać się z tą kobietą. W tym wszyst­kim torebka od Guc­ciego była drob­nostką.

– Ale jest pani Ame­ry­kanką.

– To prawda. Wże­ni­łam się w rzym­ską ary­sto­kra­cję. Z miło­ści robi się cza­sem sza­lone rze­czy, nie­praw­daż? – Ton jej głosu był swo­bodny i otwarty.

Cesca nie wie­działa, co powie­dzieć, ni­gdy nie była zako­chana. Usia­dła nieco głę­biej na sofie, a jej wzrok ponow­nie zaczął błą­dzić po pokoju. Teraz, gdy sie­działa, zaczęła zauwa­żać szcze­góły, któ­rych nie dostrze­gła wcze­śniej – małe sto­liki usta­wione po obu stro­nach sofy, mister­nie rzeź­bione z cudow­nie poskrę­ca­nych kawał­ków drewna i inkru­sto­wane błysz­czą­cymi pół­sz­la­chet­nymi krysz­ta­łami; biała narzuta z alpaki na pufie do sie­dze­nia; kwit­nące drzewko donicz­kowe w kącie pokoju.

– Ale nie roz­ma­wiajmy o mnie. Dużo bar­dziej inte­re­su­jesz mnie ty. – Prin­ci­pessa zmru­żyła z namy­słem oczy. – Ponie­waż ty, jak sądzę, jesteś tą dziew­czyną w kape­lu­szu.

Cesca spoj­rzała ponow­nie na Elenę i zauwa­żyła, że kobieta bacz­nie się jej przy­gląda.

– Słu­cham?

– Zazwy­czaj nosisz kape­lusz.

– Tak, zazwy­czaj tak, zga­dza się – odpo­wie­działa zdu­miona.

Jak gdyby czy­tała w jej myślach, wiceh­ra­bina kon­ty­nu­owała:

– Nie jestem już tak sprawna jak kie­dyś, więc sporo czasu spę­dzam, patrząc przez okno. Lubię obser­wo­wać prze­chod­niów na placu. – Uśmiech­nęła się. – Czę­sto widy­wa­łam cię, jak pospiesz­nie idziesz w swoim kape­lu­szu, i zawsze zasta­na­wia­łam się, jak wyglą­dasz. Tylko raz wyraź­nie widzia­łam twoje włosy.

Cesca bez­wied­nie potarła swoje nagie pie­go­wate ramiona, na­dal nie­wiele bar­dziej opa­lone niż wtedy, gdy przy­je­chała tutaj pew­nego desz­czo­wego listo­pa­do­wego dnia ponad sie­dem mie­sięcy temu.

– Muszę nosić kape­lusz z powodu mojej cery, żebym nie spie­kła się na raka.

– Warto. Jesteś bar­dzo wyra­zi­sta, jak pło­mień. Widać cię już, gdy wycho­dzisz zza rogu.

Cesca nie­śmiało się uśmiech­nęła.

– To samo mówią moje grupy. Zde­cy­do­wa­nie jest to nie­kiedy zaleta.

– Twoje grupy?

– Jestem prze­wod­niczką.

– Ach, rozu­miem. – Spoj­rzała na Cescę z zain­te­re­so­wa­niem. – Nie domy­śli­ła­bym się. Lubisz to?

Cesca wzru­szyła ramio­nami.

– W ten spo­sób zara­biam na czynsz. I cza­sami spo­ty­kam bar­dzo inte­re­su­ją­cych ludzi. Ale piszę też bloga. To chyba moje praw­dziwe zain­te­re­so­wa­nie.

– Bloga – powtó­rzyła za nią wiceh­ra­bina, nieco zakło­po­tana.

– To tro­chę jak pamięt­nik albo dzien­nik online. Nazwa­łam go Spo­tkajmy się w Rzy­mie. Publi­kuję posty o pięk­nych rze­czach, które widzę w mie­ście, albo o takich, które przy­kują moją uwagę. To mia­sto jest pełne histo­rii i bar­dzo intry­gu­jące.

– Istot­nie. Wystar­czy rozej­rzeć się wokół sie­bie – powie­działa Elena, zata­cza­jąc łuk ręką po rene­san­so­wym budynku, w któ­rym się znaj­do­wały. – Masz wielu czy­tel­ni­ków?

– Czter­dzie­ści trzy tysiące.

– Wiel­kie nieba! I oni wszy­scy kon­tak­tują się z tobą za każ­dym razem, gdy coś napi­szesz?

– Dzięki Bogu nie! – sap­nęła Cesca. – Ale tak naprawdę to nie jest jakaś impo­nu­jąca liczba. Naj­więk­sze blogi mają czy­tel­ni­ków liczo­nych w milio­nach.

– Czyżby? – Wiceh­ra­bina ode­tchnęła z zafa­scy­no­wa­niem. – A jak czę­sto coś piszesz?

– Nie­któ­rzy piszą codzien­nie, więc poja­wiają się wyżej w wyni­kach wyszu­ki­wa­nia, ale ja wolę to robić raz na tydzień. Nie chcę, żeby stało się to dla mnie zbyt uciąż­liwe, by pre­sja o odpo­wied­nią zawar­tość przy­sło­niła mi radość pły­nącą z tej pracy. Moim celem jest poka­zy­wa­nie wszyst­kiego, co kocham w tym mie­ście. Nie chcę wrzu­cać postów dla laj­ków. Myślę, że moi czy­tel­nicy doce­niają auten­tycz­ność tego, co robię. Wie­dzą, że piszę tylko o tym, co naprawdę kocham.

– A więc tak naprawdę jesteś pisarką.

Cesca zasta­no­wiła się przez chwilę.

– Hm… myślę, że można tak powie­dzieć.

Elena ski­nęła głową. W tej samej chwili wszedł Alberto z dwoma drin­kami, które trzy­mał przed sobą na srebr­nej tacy. Cesca zer­k­nęła na niego, gdy posta­wił przed nią kie­li­szek na kwar­co­wym bla­cie sto­lika, prze­tarł­szy wcze­śniej lśniącą powierzch­nię jedwabną ście­reczką.

– A co cię spro­wa­dza do Rzymu?

Cesca poczuła ucisk w sercu, podob­nie jak za każ­dym razem, gdy sły­szała to pyta­nie.

– To od zawsze było moje ulu­bione miej­sce na świe­cie. Myślę, że chyba po raz pierw­szy zako­cha­łam się w nim, gdy jako mała dziew­czynka obej­rza­łam Rzym­skie waka­cje, a potem, kiedy tu przy­je­cha­łam, oka­zało się, że mia­sto jest dokład­nie takie, jak sobie wyobra­ża­łam.

Wiceh­ra­bina uśmie­chała się i kiwała głową, gdy dziew­czyna mówiła. Patrzyła na młodą kobietę swo­imi nie­spo­ty­ka­nymi oczami, a jej spoj­rze­nie wni­kało w twarz Ceski bez śladu maki­jażu, w jej nie­ujarz­mione, potar­gane włosy, które roz­pu­ściła, przy­go­to­wu­jąc się do kąpieli, w jej ubra­nia w stylu vin­tage.

– A pani pra­cuje? – spy­tała uprzej­mie Cesca, czu­jąc w dłoni chłód kie­liszka.

– Ja? – Wiceh­ra­bina zamil­kła na chwilę, jak gdyby musiała się nad tym zasta­no­wić. – Myślę, że w dzi­siej­szych cza­sach można powie­dzieć, że maluję.

– Och! Jaki rodzaj malar­stwa? – dopy­ty­wała dziew­czyna, sącząc bel­lini i zasta­na­wia­jąc się nad prze­dziw­nym cią­giem wyda­rzeń. Minęła nie­cała godziny pomię­dzy kola­cją z przy­ja­ciółmi na Zaty­brzu a drin­kiem z księż­niczką.

– Głów­nie kra­jo­brazy – odpo­wie­działa wiceh­ra­bina ze wzro­kiem wbi­tym w swo­jego gościa. – Cza­sami rów­nież por­trety. Była­byś dosko­nałą modelką. Te twoje wspa­niałe włosy.

– Raczej nie… – zaprze­czyła Cesca, krę­cąc skrom­nie głową. Prin­ci­pessa nie mogła wymy­ślić nic gor­szego. – Czy… czy to pani? – spy­tała, wska­zu­jąc wzro­kiem ogromne płótna wiszące na ścia­nie.

– Nie­stety nie. Chcia­ła­bym być tak uta­len­to­wana. Oba­wiam się, że jestem tylko star­szą panią, któ­rej wydaje się, że ma talent.

Uśmie­chała się, a jej brak wiary w sie­bie był cza­ru­jący. Cesca wyczuła, że nie powinna drą­żyć tematu, jed­nak zasta­na­wiała się, ile wiceh­ra­bina może mieć lat. Miała piękną skórę, która bez wąt­pie­nia była efek­tem inten­syw­nych i dro­gich zabie­gów sto­so­wa­nych już od wieku mło­dzień­czego. Być może była tuż po sie­dem­dzie­siątce?

Dłoń wiceh­ra­biny zadrżała nagle, a bel­lini zna­la­zło się nie­bez­piecz­nie bli­sko kra­wę­dzi kie­liszka. Alberto pod­biegł usłuż­nie i wyjął drinka z jej dłoni, pod­czas gdy Cesca wstrzy­mała oddech – roz­la­nie cze­go­kol­wiek na te sofy lub dywany wyda­wało się nie do pomy­śle­nia.

– Och, na litość boską – mruk­nęła Elena pod nosem, gdy Alberto robił zamie­sza­nie.

Cesca szybko pod­nio­sła się z sofy, nie chcąc prze­dłu­żać zakło­po­ta­nia wiceh­ra­biny.

– Powin­nam już wra­cać. Jest późno, a ja już i tak zabra­łam pani zbyt wiele czasu.

– Non­sens. – Wiceh­ra­bina się uśmiech­nęła, jed­nak rów­nież wstała, nieco chwiej­nie. – Żałuję, że nie oka­za­łam ci więk­szej gościn­no­ści niż ten marny drink. Gdyby było wcze­śniej, zapro­si­ła­bym cię na kola­cję.

– To bar­dzo miłe, ale zapew­niam panią, że rów­nież zupeł­nie nie­po­trzebne. Przy­kro mi, że pani torebka została skra­dziona. Zakła­dam, że zablo­ko­wała pani swoje karty kre­dy­towe?

Wiceh­ra­bina ponow­nie zbyła obawy dziew­czyny non­sza­lanc­kim mach­nię­ciem ręki.

– Jedyna rzecz, która ma jakąś war­tość, na­dal w niej jest. Cho­dzi o list od mojego naj­droż­szego męża, który został napi­sany na łożu śmierci. Mam go ze sobą zawsze i wszę­dzie, już od pięt­na­stu lat.

– Pięt­na­stu… – Twarz Ceski wykrzy­wiła się w gry­ma­sie zmie­sza­nia. – Pro­szę wyba­czyć, prze­pra­szam. Nie byłam wścib­ska, szu­ka­łam tylko danych iden­ty­fi­ka­cyj­nych i zna­la­złam list z pani imie­niem. Ale nie otwie­ra­łam go.

– Och nie, ja też go jesz­cze nie czy­ta­łam – odparła wiceh­ra­bina tonem, który suge­ro­wał, że zro­bie­nie tego byłoby zbyt pochopne. – Od pięt­na­stu lat trzy­mam go przy sobie i cze­kam na odpo­wiedni moment. Wiem, jak to brzmi, ale oba­wiam się, że… otwar­cie go zakoń­czy­łoby w jakiś spo­sób naszą rela­cję. A w ten spo­sób zawsze pozo­staje coś do powie­dze­nia mię­dzy nami. Każ­dego dnia zasta­na­wiam się, czy to dziś będzie ten dzień, w któ­rym go otwo­rzę.

Cesca nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Pięt­na­ście lat nosze­nia ze sobą listu miło­snego?

– A może to wła­śnie dziś jest ten dzień? – Wzru­szyła ramio­nami. – Tak łatwo mogła go pani stra­cić, i to na zawsze, a wtedy ni­gdy by się pani nie dowie­działa, co mąż miał pani do prze­ka­za­nia.

Wiceh­ra­bina ski­nęła głową.

– Być może masz rację. Jestem twoją dłuż­niczką, panno Hac­kett.

– Ależ w żad­nym wypadku.

– Pozwól mi przy­naj­mniej wyna­gro­dzić cię. Alberto? – Wzrok księż­niczki powę­dro­wał do kamer­dy­nera sto­ją­cego za Cescą.

Dziew­czyna się odwró­ciła i zauwa­żyła, że męż­czy­zna wyciąga w jej kie­runku dłoń z wypchaną kopertą.

Była jakaś nagroda? Cesca potrzą­snęła głową, choć oczy roz­sze­rzyły jej się na ten widok. Koperta była gruba!

– To nie jest konieczne, naprawdę.

– Nale­gam.

Cesca wahała się, choć z coraz mniej­szym prze­ko­na­niem.

– Tu cho­dzi o zasady. Nie powinna pani pła­cić za zwrot cze­goś, co należy do pani.

Wiceh­ra­bina spra­wiała wra­że­nie zdu­mio­nej.

– Ale to pięć tysięcy euro. Te pie­nią­dze z pew­no­ścią ci się przy­da­dzą.

Cesca prze­łknęła ślinę. Opła­ci­łaby kilka mie­sięcy czyn­szu z góry, ale wie­działa, że nie powinna przyj­mo­wać tego datku. Po pro­stu nie potra­fiła tego zro­bić.

– Dzię­kuję, ale nie.

Wyraz twa­rzy wiceh­ra­biny wyraź­nie się zmie­nił.

– Nie­czę­sto spo­ty­kam ludzi z zasa­dami.

Cesca wycią­gnęła dłoń. W prze­ci­wień­stwie do gestu, który na powi­ta­nie zro­biła Elena, to był ruch ręki wycią­gnię­tej do uści­sku. Wszy­scy wie­dzieli, na czym on pole­gał.

– Było mi bar­dzo miło panią poznać, wiceh­ra­bino.

– Pro­szę, mów do mnie Elena – odpo­wie­działa prin­ci­pessa, patrząc na nią z zain­te­re­so­wa­niem.

– Masz piękny dom – dodała Cesca.

Elena roze­śmiała się na to potężne nie­do­po­wie­dze­nie, a jej gar­dłowy śmiech był tak samo zaska­ku­jący jak za pierw­szym razem.

– Ładny, nie­praw­daż? – odpo­wie­działa lekko, by wzmóc nie­do­sza­co­wa­nie. – Cóż, muszę powie­dzieć, że bar­dzo się cie­szę, że w końcu cię pozna­łam.

Alberto otwo­rzył drzwi, gotów do odpro­wa­dze­nia jej do wyj­ścia przez połą­czone ze sobą salony, jaskra­wo­złote wykoń­cze­nia i ściany w kolo­rze absyntu roz­cią­ga­jące się przed nimi jak fizyczne uoso­bie­nie bólu głowy. Cesca wzięła głę­boki oddech, nie chcąc ponow­nie zanu­rzać się w te kom­naty. Tutaj prze­strzeń była uspo­ka­ja­jąca, pełna bla­sku, świa­tła, a za tymi drzwiami… co to miało być? Miała wra­że­nie, że musi się jakoś uzbroić, by móc przez to przejść, przez całą tę nie­unik­nioną histo­rię uwię­zioną w tych ścia­nach; przez prze­szłość, która wciąż miała wpływ na teraź­niej­szość; przez świat, który został zbu­do­wany na sekre­tach i kłam­stwach.

Rozdział 3

To wes­tchnie­nie było niczym krzyk, pocisk, cios – szo­ku­jące i gwał­towne. Wyry­wało ją ze snu, jakby ktoś wydzie­rał duszę z jej ciała. Sie­działa na łóżku z prze­ście­ra­dłem owi­nię­tym wokół bio­der, z mię­śniami drżą­cymi z szoku spo­wo­do­wa­nego gwał­tow­nym przej­ściem ze stanu snu do jawy, serce trze­po­tało jej w piersi jak ptak zła­pany w klatkę.

Wpa­try­wała się w gęste cie­nie, nie widząc ich, sta­rała się wyprzeć z głowy powra­ca­jące obrazy, które były głę­boko zako­rze­nione w jej pamięci, tatu­aże, któ­rych nie dało się pozbyć, nie­za­leż­nie od tego, jak mocno je zdra­py­wała, pocie­rała czy szo­ro­wała. Stały się jej nie­od­łączną czę­ścią, kolej­nym cie­niem, który przy­lgnął do jej stóp i podą­żał za nią przez słońce i śnieg, i budził się do życia każ­dej nocy, kiedy tylko wscho­dził księ­życ, a ona zamy­kała powieki.

Opa­dła z powro­tem na mate­rac, pod­cią­gnęła koł­drę pod brodę i sku­liła się pod nią w pozy­cji embrio­nal­nej – ale wie­działa, że od tego nie ma ucieczki. Zamknęła oczy i pró­bo­wała zasnąć, choć wie­działa, że obrazy poja­wią się na nowo, bo to jedyna moż­li­wość.

To była jej pokuta za to, co zro­biła.

Zasłu­żyła na wszystko, co ją spo­tyka.

***

Dźwięk zamia­ta­nych scho­dów i prze­sta­wia­nych doni­czek z gera­nium był sku­tecz­niej­szy niż jaki­kol­wiek budzik. Cesca z jękiem zerwała się z łóżka. Nie musiała spraw­dzać godziny na tele­fo­nie, dosko­nale wie­działa, że jest siódma czter­dzie­ści, jed­nak i tak to zro­biła. Wydała z sie­bie cichy okrzyk, gdy zauwa­żyła na wyświe­tla­czu ikonę „Wyłącz alarm”.

– O nie! Nie, nie, nie – maru­dziła.

Odrzu­ciła na bok koł­drę i rzu­ciła się prze­grze­by­wać ubra­nie z poprzed­niego dnia: edwar­diań­ska koszulka na ramiącz­kach – jest, długa spód­nica z nadru­kiem w sto­krotki – jest, znisz­czone żółte conversy – są. Nie było czasu na mycie zębów i cze­sa­nie się. Chwy­ciw­szy w biegu panamę ze sto­lika z drewna sosno­wego, opu­ściła miesz­ka­nie w mniej niż dzie­więć­dzie­siąt sekund od momentu otwar­cia oczu.

– Buon­giorno! – zawo­łała do signory Dutti, zbie­ga­jąc nie­zdar­nie po scho­dach i usi­łu­jąc przy tym omi­jać mio­tłę.

Signora Dutti wypro­sto­wała się i spoj­rzała na nią wzro­kiem peł­nym ocze­ki­wa­nia. Cesca od razu domy­śliła się, że kobieta czeka na roz­mowę na temat jej wczo­raj­szego spo­tka­nia z wiceh­ra­biną.

– Bar­dzo prze­pra­szam, teraz nie mogę. Jestem okrop­nie spóź­niona. Naprawdę okrop­nie! – krzyk­nęła do niej przez ramię.

Popę­dziła przez malutki, zaspany Piaz­zetta Palom­bella. Sta­lowe żalu­zje w oknach piz­ze­rii były opusz­czone, a stoły i krze­sła w oste­rii naprze­ciwko pousta­wiane w stosy, ale z otwo­rów wen­ty­la­cyj­nych pie­karni dola­ty­wał do jej noz­drzy kuszący zapach świe­żego pie­czywa. Przy­trzy­mu­jąc jedną ręką kape­lusz na gło­wie, prze­cięła w poprzek Piazza Ange­lica, nie zaszczy­ciw­szy nawet jed­nym spoj­rze­niem bla­do­nie­bie­skiego pałacu, który odwie­dziła poprzed­niej nocy. Kilka pustych bute­lek po piwie na obra­mo­wa­niu fon­tanny było jedy­nym świa­dec­twem tego, że wczo­raj roiło się tu od impre­zo­wi­czów, ale w prze­ci­wień­stwie do jej maleń­kiego rzym­skiego miej­sca na ziemi zale­d­wie kilka metrów dalej, na­dal pogrą­żo­nego we śnie, tutaj dzień roz­po­czął się już na dobre. Śmie­ciarz cią­gnął za sobą kubeł po bruku, a dwóch cara­bi­nieri4 powoli prze­cha­dzało się po dep­taku w cen­tral­nej czę­ści placu. Naj­wię­cej jed­nak działo się wśród kup­ców, któ­rzy roz­sta­wiali swoje kramy, usta­wiali gęsto wia­dra z kwia­tami, ukła­dali otwarte pudełka z kolo­ro­wymi ozdob­nymi maka­ro­nami w kształ­cie wstą­żek i kokar­dek oraz roz­wie­szali war­ko­cze z chili i wędzo­nych kieł­bas na bel­kach swo­ich stra­ga­nów.

Na samym początku, zaraz po zamiesz­ka­niu tutaj, Cesca zako­chała się w tym ryneczku. Teraz ten widok jej spo­wsze­dniał, ale wtedy, w tych pierw­szych dniach, wszyst­kie te kolory, nawo­ły­wa­nia i zapa­chy (nie­które ładne, inne wręcz prze­ciw­nie) były dla niej tak bar­dzo potrzeb­nym potwier­dze­niem tego, że pod­jęła słuszną decy­zję, robiąc to, co wyda­wało się nie do pomy­śle­nia, i zosta­wia­jąc za sobą swoje stare życie. Zamie­niła je na tutej­sze – śmiałe i cha­otyczne, świeże i nie­ufor­mo­wane, zbyt wiel­kie, by móc je wci­snąć w jakie­kol­wiek ramy. Dało jej to poczu­cie wol­no­ści. To była jej szansa na ucieczkę i roz­po­czę­cie wszyst­kiego od nowa jako nowa osoba. Lep­sza.

Bie­gła pomię­dzy cie­niami – nawet o tak wcze­snej porze już wyraź­nymi i czar­nymi – prze­ska­ki­wała przez nisko zawie­szone łań­cu­chy, klu­czyła pomię­dzy sku­te­rami, a jej dłu­gie, blade koń­czyny bły­skały w słońcu niczym ostrza. Z placu wbie­gła w wąską uliczkę, następ­nie w krótką alejkę i w kolejną wąską ulicę. Gdy zna­la­zła się na Via del Corso, hałas ulicy roz­brzmiał w jej uszach niczym grzmot, a ona, dysząc, wmie­szała się w tłum ludzi dojeż­dża­ją­cych do pracy. Prze­py­cha­jąc się pomię­dzy nimi i nie­jed­no­krot­nie uchy­la­jąc się przed czy­imś łok­ciem, prze­ci­snęła się do przodu, prze­bie­gła na drugą stronę ulicy, klu­cząc pomię­dzy sto­ją­cymi na czer­wo­nym świe­tle samo­cho­dami, po czym ponow­nie zna­la­zła się w bocz­nych ulicz­kach. Wyprze­dziła lot­ni­skową limu­zynę, mer­ce­desa, który usi­ło­wał jechać po dro­dze z co naj­wy­żej trzy­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wym prze­świ­tem, a potem uto­ro­wała sobie ścieżkę pomię­dzy grupą chiń­skich tury­stów w czer­wo­nych czap­kach, podą­ża­ją­cych za swoim prze­wod­ni­kiem. Bie­gła ile sił w nogach środ­kiem ulicy, gdy nagle zza rogu na peł­nym gazie wyje­chał sku­ter. Cesca wydała okrzyk prze­stra­chu, gdy ujrzała pojazd zmie­rza­jący pro­sto na nią. Ponie­waż po pra­wej stro­nie stały samo­chody, musiała odsko­czyć w lewo, jed­nak nie zauwa­żyła nisko roz­cią­gnię­tych łań­cu­chów z kol­cami pomię­dzy pachoł­kami i zaha­czyła o nie. Upa­da­jąc na bruk, przyj­rzała się dobrze kie­rowcy sku­tera – około trzy­dziestki, dobrze zbu­do­wany, ubrany w gra­na­towe szorty cargo i koszulkę polo, która kie­dyś była biała, z bicep­sami wyle­wa­ją­cymi się z krót­kich ręka­wów i pro­stymi, brą­zo­wymi, przy­dłu­gimi wło­sami, które wysta­wały spod kasku. Naj­bar­dziej ude­rza­jące były jego oczy – męż­czy­zna spo­glą­dał aro­gancko, jak gdyby było dla niego oczy­wi­ste, że dziew­czyna musi upaść na kolce, by go prze­pu­ścić.

– Hej! Ty cho­lerny gnojku! – zawo­łała za nim wście­kłym angiel­skim (jej wło­ski nie był na tyle dobry, by rzu­cać obe­lgami), pod­czas gdy męż­czy­zna odje­chał, nie zatrzy­maw­szy się. – Serio? – rzu­ciła jesz­cze gło­śno, gdy znik­nął, nie zaszczy­ciw­szy jej nawet spoj­rze­niem.

Przez chwilę sie­działa na ziemi, a kostki bru­kowe chło­dziły jej ciało przez cienką bawełnę spód­nicy, zanim nie przy­po­mniała sobie, co robiła przed upad­kiem i dla­czego bie­gła. Kolano jej krwa­wiło, ale nie miała czasu się tym mar­twić, czy­ścić rany czy nawet odczu­wać bólu, ponie­waż musiała wziąć się w garść i pędzić dalej.

Ponow­nie pode­rwała się do sprintu, pró­bu­jąc igno­ro­wać pul­so­wa­nie w kola­nie i kłu­cie w boku, choć wie­działa, że nie­za­leż­nie od tego, jak szybko będzie bie­gła, i tak była już dwie godziny spóź­niona. Dotrze na miej­sce w chwili, w któ­rej powinna koń­czyć opro­wa­dzać wycieczkę. Na tym eta­pie kilka sekund czy minut nie zrobi żad­nej róż­nicy, z pew­no­ścią już wieki temu wezwali kogoś innego.

Skrę­ciła za róg na Piazza di Trevi. Spły­wa­jące ze wspa­nia­łej, naj­słyn­niej­szej fon­tanny stru­mie­nie wody były gło­śne jak wodo­spad, ale na placu, o dziwo, pano­wała cisza. Taki w końcu był cel wcze­sno­po­ran­nej wycieczki – zwie­dza­nie wszyst­kich wspa­nia­łych rzym­skich miejsc bez hord tury­stów, nacią­ga­czy i sprze­daw­ców ulicz­nych, któ­rzy są nie­od­łącz­nym ele­men­tem dzien­nych wycie­czek. Wbie­gła po scho­dach, minęła wielką sta­tuę Nep­tuna i wpa­dła do nie­wiel­kiego budynku za rogiem, który tysiące ludzi mijało każ­dego dnia, nie zwra­ca­jąc na niego uwagi. Jed­nak teraz nie było czasu na piękno, na kul­turę, na…

Sonia, dziew­czyna sprze­da­jąca bilety, sie­działa w kan­cia­pie przy wej­ściu i wysta­wiła z cie­ka­wo­ścią głowę, gdy Cesca weszła do budynku.

– Jest w swoim biu­rze – powie­działa, rzu­ca­jąc jej współ­czu­jące spoj­rze­nie.

– Dzięki, Soniu – wydy­szała Cesca, mija­jąc pospiesz­nie małe kino, któ­rego budowa przy­czy­niła się do odkry­cia tego cudu, i zbie­ga­jąc w dół po meta­lo­wych scho­dach do Città dell’Acqua, jak nazy­wano to miej­sce.

Było dobrze oświe­tlone, gład­kie fun­da­menty nowo­cze­snych budyn­ków mie­ściły się tuż obok szorst­kich kamien­nych ścian wcze­śniej­szych budowli, które prze­trwały pod uli­cami Wiecz­nego Mia­sta. Więk­szość rzy­mian, nie wspo­mi­na­jąc o tury­stach, nie miała poję­cia, że tak wiele sta­ro­żyt­nej archi­tek­tury, która ukształ­to­wała to mia­sto, wciąż trwało czę­ściowo nie­na­ru­szone pod zie­mią. Pod­zie­miami pły­nął też antyczny akwe­dukt Aqua Virgo zbu­do­wany przez rzym­skiego męża stanu Marka Agrypę w dzie­więt­na­stym roku przed naszą erą. Dostar­czano nim wodę pitną do mia­sta przez ponad dwa tysiące lat, a nie­wielu tury­stów odwie­dza­ją­cych impo­nu­jącą Fon­tannę di Trevi za rogiem zda­wało sobie sprawę, że jest ona zasi­lana wła­śnie z tego źró­dła. Ale Cesca wie­działa. Kochała to mia­sto i znała je od pod­szewki.

Cesca prze­bie­gła obok wąskich schod­ko­wych uli­czek – antyczne drogi, obec­nie pro­wa­dzące doni­kąd – po raz pierw­szy nie przy­glą­da­jąc się cien­kim, ręcz­nie wyra­bia­nym cegłom, które nie­gdyś sta­no­wiły budu­lec bazy­lik i sta­dio­nów, a dziś two­rzyły na wpół ufor­mo­wane łuki. Pędziła z oczami utkwio­nymi w drzwi pro­wa­dzące do biura szefa. Drzwi były otwarte, cze­kał na nią.

– Gio­vanni, tak bar­dzo mi przy­kro – wysa­pała po prze­kro­cze­niu progu gabi­netu, po czym oparła się o fra­mugę i zdjęła kape­lusz, by mógł spoj­rzeć jej w oczy, w któ­rych malo­wała się prze­peł­nia­jąca ją skru­cha.

Pod­niósł na nią wzrok, a jego okrą­głe oczy były jesz­cze bar­dziej zbo­lałe niż jej.

– Fran­ce­sco. Spójrz, która jest godzina. Spójrz tylko – powie­dział, akcen­tu­jąc każdą sylabę ostat­nich słów i stu­ka­jąc pal­cem w swój zega­rek.

– Wiem. I strasz­nie mi przy­kro, ale to nie była moja wina. Naprawdę – powie­działa, z tru­dem łapiąc powie­trze w tym nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu. Była pora­niona i wykoń­czona. – Wezmę następną grupę. Kto mnie zastą­pił? Wezmę jej zmiany.

Pokrę­cił głową.

– Fran…

– Dobra, niech będzie – sap­nęła, nie­mal prze­wra­ca­jąc się razem ze skła­da­nym krze­słem, na które opa­dła. – Wezmę za nią dwie zmiany, żeby to nad­ro­bić. To uczciwa pro­po­zy­cja.

– Za późno, Fran­ce­sco.

– Wiem i bar­dzo mi przy­kro. Ale już jestem. Nad­ro­bię to. Powiedz tylko jak.

– Mia­łaś tu być dwie godziny temu.

Cesca poczuła nagłe ukłu­cie nie­po­koju. Gio­van­niego z reguły łatwo dawało się udo­bru­chać. Choć był żonaty od osiem­na­stego roku życia i kochał swoją żonę (i tro­chę się jej bał), Cesca wie­działa, że się w niej pod­ko­chuje z powodu jej wło­sów. W tych oko­li­cach były tak rzad­kim zja­wi­skiem jak ark­tyczny lis.

– Wiem, ale zro­zum, moja gospo­dyni… spa­dła ze scho­dów – powie­działa, prze­rzu­ca­jąc włosy przez ramię.

– Ale dwie godziny? – spy­tał, przy­glą­da­jąc się, jak jej grzywa w zwol­nio­nym tem­pie zata­cza łuk w powie­trzu.

– Tak, ja… musia­łam zabrać ją do szpi­tala.

Ponow­nie na nią spoj­rzał.

– I przez cały ten czas nie mogłaś zadzwo­nić?

Cesca poło­żyła rękę na piersi.

– Nie mogłam roz­ma­wiać, Gio­vanni. To było straszne. Tam było… tak dużo krwi.

Męż­czy­zna uniósł scep­tycz­nie brew.

– Ale, jak sądzę, gospo­dyni ozdro­wiała w cudowny spo­sób? Tak samo jak po poża­rze?

Cesca prze­łknęła ślinę.

– To był tylko malutki pożar…

– Mówi­łaś, że cały budy­nek mógł spło­nąć.

– „Mógł” to słowo klucz. Na szczę­ście dostrze­głam pło­nącą świecę i udało mi się ją uga­sić, zanim ogień wymknął się spod kon­troli.

Biedna signora Dutti, gdyby tylko zda­wała sobie sprawę, jak barw­nie było opi­sy­wane jej życie po tej stro­nie Via del Corso. Prawda była taka, że ta kobieta była solidna jak Pan­teon, rzadko opusz­czała swój plac, z wyjąt­kiem zaku­pów na ryneczku, a naj­waż­niej­szym punk­tem jej dnia było sie­dze­nie na krze­śle w póź­no­po­po­łu­dnio­wym słońcu z signorą Accardo i obser­wo­wa­nie prze­cho­dzą­cych tury­stów.

Gio­vanni wes­tchnął.

– Cesco…

– Gio­vanni, pro­szę! – zawo­łała Cesca, wpa­da­jąc w panikę, gdy zauwa­żyła, że nie robi żad­nych postę­pów.

Ow­szem, powoli wyczer­py­wał się jej limit szczę­ścia. Przez ostat­nie kilka tygo­dni zapo­mi­na­nie o nała­do­wa­niu tele­fonu albo nie­umie­jęt­ność odmó­wie­nia ostat­niej por­cji limon­cello naprawdę dzia­łały na jej nie­ko­rzyść, zwłasz­cza że jej noce i tak były już bar­dzo krót­kie. Być może rosnąca popu­lar­ność bloga w jakiś spo­sób spra­wiała, że dziew­czyna sku­piała się mniej, niż powinna, na swo­ich codzien­nych obo­wiąz­kach, ale to nie zna­czy, że nie potrze­bo­wała tej pracy. Tu mate­ma­tyka była pro­sta: brak grup rów­nał się bra­kowi kasy na czynsz, a to ozna­czało brak bloga. Koniec ze Spo­tkajmy się w Rzy­mie. Koniec z Rzy­mem.

– Cesco, to już trzeci raz w tym mie­siącu.

– Wiem, ale to naprawdę nie była moja wina.

– To ni­gdy nie jest twoja wina. Twoja biedna gospo­dyni w ciągu trzech tygo­dni trzy razy pra­wie umarła: gospo­dyni i pło­nąca świeca, gospo­dyni i koli­zja z fur­go­netką dostar­cza­jącą pizzę, a teraz gospo­dyni i… – Uniósł brwi. – Jak to było z tym upad­kiem?

– Potknęła się o doniczkę z gera­nium.

– Gospo­dyni i gera­nium – powtó­rzył, prze­cią­ga­jąc zgło­ski. – Nie potra­fię zde­cy­do­wać, czy to naj­szczę­śliw­sza kobieta w Rzy­mie, czy naj­bar­dziej pechowa – zakpił, patrząc na nią smutno. – Jesteś jedną z moich naj­lep­szych prze­wod­ni­czek. Twoja wie­dza, świa­do­mość histo­ryczna są nie­sa­mo­wite! A tury­ści cię uwiel­biają. Ale jeśli nie ma cię tutaj, kiedy oni są, to nie ma zna­cze­nia, jak dobra w tym jesteś. Potrze­buję kogoś, na kim mogę pole­gać.

Przy­ło­żyła dłoń do serca.

– Przy­się­gam, że od teraz będziesz mógł na mnie pole­gać – oświad­czyła z takim prze­ko­na­niem, jakby miała zaraz odśpie­wać hymn Wiel­kiej Bry­ta­nii.

– Dzi­siej­szą grupę musiała opro­wa­dzić za cie­bie Astrid.

– Astrid? – Cesca bez­wied­nie opu­ściła rękę. – Ale ona led­wie mówi po wło­sku!

Gio­vanni uniósł brwi.

– Wiem.

– I zawsze myli Okta­wiana Augu­sta z Nero­nem.

– Wła­śnie. Kata­strofa. Ale nie mia­łem wyboru. Tylko ona była dostępna.

Cesca poczuła, że coś zaci­ska się jej wokół piersi, gdy zdała sobie sprawę, że zapę­dziła się w kozi róg.

– Dobra, słu­chaj, będę z tobą szczera. Zaspa­łam – powie­działa szybko. – Nie spa­łam naj­le­piej i…

– Cesco, przy­kro mi. To trze­cie ostrze­że­nie. Znasz nasze zasady.

Prze­łknęła, z tru­dem mogąc uwie­rzyć w to, co się dzieje. Trze­cie ostrze­że­nie. Co to miało być: wię­zie­nie?

– Zna­czy… zwal­niasz mnie… – wyszep­tała, czu­jąc, że krew odpływa z jej zaru­mie­nio­nej twa­rzy.

Na kon­cie w banku miała dokład­nie dwie­ście osiem­dzie­siąt sześć euro. Jej czynsz, który miała opła­cić w przy­szłym tygo­dniu, wyno­sił dzie­więć­set dzie­więć­dzie­siąt euro, ale miała zare­zer­wo­wane jede­na­ście wycie­czek. Zara­bia­jąc osiem­dzie­siąt euro na jed­nej, dałaby radę. Wczo­raj­sza kola­cja – z oka­zji dwu­dzie­stych pią­tych uro­dzin Guida – była uwzględ­niona w jej coty­go­dnio­wych wydat­kach. O Boże, dla­czego nie wzięła wczo­raj tej nagrody? Pięć tysięcy euro za zwró­ce­nie torebki! Mogłaby teraz sie­dzieć tu i pach­nieć. Dla­czego pozwo­liła sobie na zacho­wa­nie głu­pich zasad, skoro nie miała na jedze­nie?

– Pew­nie nie zrobi to żad­nej róż­nicy, jeśli powiem ci, że w dro­dze tutaj pra­wie zosta­łam potrą­cona? – spró­bo­wała jesz­cze.

Gio­vanni ponow­nie uniósł brwi, czym jasno dał jej do zro­zu­mie­nia, że ma już dość jej histo­ry­jek.

– Patrz na moje kolano! – powie­działa, uno­sząc długą spód­nicę i eks­po­nu­jąc otar­cie.

– Cesco, pro­szę cię – rzu­cił bła­gal­nie, patrząc na nią wzro­kiem zbi­tego psa. – Naprawdę nic nie mogę dla cie­bie zro­bić.

– Ale to ty jesteś sze­fem!

– Wiem. Przy­kro mi, że to musiało się tak skoń­czyć.

Był nie­ugięty. Sie­działa tam jesz­cze przez chwilę, usi­łu­jąc wymy­ślić jakiś spo­sób na napra­wie­nie sytu­acji, ale wszystko już było: nacią­gane histo­rie, szczere wyzna­nia, uczci­wość, korze­nie się, bła­ga­nie… Co jej pozo­stało? Zaspała o jeden raz za dużo.

– Ciao, Fran­ce­sco – powie­dział Gio­vanni uro­czy­stym tonem, niczym sędzia w todze. – Sonia roz­li­czy się z tobą przy wyj­ściu.

Cesca wes­tchnęła, wzięła się w garść, by wstać, i powoli opu­ściła gabi­net szefa, czu­jąc pul­so­wa­nie w kola­nie. Zaczęła uty­kać, mając nadzieję, że wzbu­dzi w nim litość i Gio­vanni zawoła ją, ale jedy­nym dźwię­kiem, jaki sły­szała, był stu­kot jej gumo­wych pode­szew o meta­lowy podest, gdy szła kory­ta­rzem w stronę świa­tła.

Gdy zbli­żyła się do Soni, ta trzy­mała już w wycią­gnię­tej ręce przy­go­to­waną kopertę.

– Przy­kro mi, Cesco – powie­działa, wrę­cza­jąc jej kopertę.

– Nie, to moja wina. Mogę winić tylko sie­bie. – Cesca wes­tchnęła, czu­jąc, jak dopada ją zmę­cze­nie po ostat­niej nocy, teraz, gdy adre­na­lina już opa­dła.

Wyszła na świa­tło dzienne, gdzie cie­nie na­dal były ostre i czarne. Zaczy­nały już zbie­rać się tłumy, dzień toczył się dalej bez niej.

Rozdział 4

Rhode Island, czer­wiec 1961

Świa­tła tarasu odbi­jały się od powierzchni wody zewnętrz­nego basenu i poły­ski­wały na pokry­tych jedwa­biem ścia­nach i sufi­cie brzo­skwi­nio­wego pokoju. Był to jedyny ruch w tym pomiesz­cze­niu. Laney sie­działa na łóżku, wsłu­chu­jąc się w zgiełk tłumu, tych wszyst­kich ludzi, któ­rzy cze­kali na nią, a różowa tiu­lowa spód­niczka była roz­ło­żona wokół niej, jakby zaaran­żo­wana przez samego Nor­mana Par­kin­sona, gotowa do sfo­to­gra­fo­wa­nia.

Z miej­sca, w któ­rym sie­działa, widziała swoje odbi­cie w wyso­kim lustrze. Jej skóra, jesz­cze nie­mu­śnięta słoń­cem, w tym przy­tłu­mio­nym świe­tle wyglą­dała na mleczną, a ramiona, szyja i ręce wysu­wały się ele­gancko z mali­no­wego aksa­mitu, który wyda­wał się pra­wie w kształ­cie serca. Jej brą­zowe włosy – nie­zbyt ciemne, za cien­kie – zostały zacze­sane do tyłu, pola­kie­ro­wane i uło­żone tak, by koń­cówki zwi­sały swo­bod­nie wokół twa­rzy, nato­miast upiętą resztę pod­trzy­my­wała saty­nowa opa­ska, pod­kre­śla­jąca duże per­łowe kule w jej uszach, które matka spre­zen­to­wała jej pod­czas kola­cji poprzed­niego wie­czoru. Laney wola­łaby coś mniej­szego, coś, co paso­wa­łoby do szes­na­sto­latki, ale skrom­ność nie była kon­cep­cją, którą jej rodzina rozu­miała czy zauwa­żała.

Za to jej twarz… Ni­gdy wcze­śniej nie miała na sobie maki­jażu i teraz puder cią­żył jej na skó­rze, usta pokryte żywym wiśnio­wym kolo­rem były zbyt widoczne i przy­ćmie­wały nawet dra­ma­tyczne spoj­rze­nie rzu­cane spod mocno pod­kre­ślo­nych powiek. Nie mogła ode­rwać od sie­bie wzroku: po czę­ści lalka, po czę­ści gej­sza, a po czę­ści hol­ly­wo­odzka gwiazda. Nie była pewna, kim powinna się stać z takim wyglą­dem, ale nie miała wąt­pli­wo­ści, że powinna ode­grać jakąś rolę, w prze­ciw­nym razie wszyst­kich by roz­cza­ro­wała.

Ostry kobiecy śmiech – nie­na­le­żący do jej matki – prze­szył noc i Laney ode­rwała się od swo­jego lustrza­nego odbi­cia. Cze­kali na nią. Wstała, sły­sząc, jak przy każ­dym jej ruchu spód­nica sze­le­ści i faluje. Czuła szorstki mate­riał ocie­ra­jący się o jej nogi w saty­no­wych poń­czo­chach. Nieco polu­zo­wała cia­sno przy­le­ga­jący do żeber gor­set, gdy poczuła, że zaczyna bra­ko­wać jej tchu, tak jak przed kil­koma minu­tami.

Otwo­rzyw­szy drzwi sypialni, prze­szła przez duży podest i sta­nęła przy balu­stra­dzie, skąd spoj­rzała na dół na siwie­jące – tudzież łysie­jące – głowy: saty­nowe klapy mary­na­rek w kolo­rze kości sło­nio­wej u męż­czyzn, sztywne jedwa­bie i sza­firy u kobiet. Wie­działa, że jej matka miała na sobie nową suk­nię Schia­pa­relli, która została dostar­czona trzy dni temu pro­sto z Paryża, owi­nięta w per­ga­min i zapa­ko­wana w ele­ganc­kie pudełko. Uszyta ze srebr­nej lamé plissé, była lejąca się i mini­ma­li­styczna, a jej krój bez ramią­czek spra­wiał, że wszyst­kie inne kobiety wyglą­dały przy matce jak kwoki – tak bar­dzo jej ubiór kon­tra­sto­wał z ich suk­niami, co było oczy­wi­ście zamie­rzone. Ale czy miała pod­kre­ślić ją rubi­nami, które ojciec Laney poda­ro­wał jej na święta, czy może szma­rag­dami odzie­dzi­czo­nymi po babci ze strony ojca? Było to naj­waż­niej­sze pyta­nie, które od tygo­dnia zaprzą­tało jej głowę, na równi z tym, czy zafar­bo­wać pły­wa­jące po jezio­rze łabę­dzie na różowo, by paso­wały do sukni Laney na jej „słodką szes­nastkę” (zro­bili to), oraz czy umiesz­cze­nie perły w każ­dej otwar­tej ostry­dze w barze z owo­cami morza będzie już prze­sadą (naj­wy­raź­niej nie).

Ktoś ją zauwa­żył i wydał okrzyk, co dopro­wa­dziło do nie­mal biblij­nego roz­stą­pie­nia się tłumu, zbio­ro­wych jęków i wes­tchnień na jej widok, a następ­nie ogrom­nego aplauzu, gdy scho­dziła po scho­dach. Czuła się zawsty­dzona i przy­tło­czona, wola­łaby ukryć się w pokoju Win­nie, swo­jej guwer­nantki, gdzie mogłaby sie­dzieć na kana­pie, jeść popcorn i oglą­dać The Ed Sul­li­van Show.

– Kocha­nie, wyglą­dasz zja­wi­skowo.

To był jej ojciec. Miał blond włosy w odcie­niu pia­sku i jasne wąsy, które pod­kre­ślały jego żeglar­ską opa­le­ni­znę. Wyglą­dał nie­zwy­kle przy­stoj­nie w wie­czo­ro­wym gar­ni­tu­rze. Matka kazała zro­bić ręczne prze­szy­cia złotą nicią spe­cjal­nie na tę oka­zję i choć raz Laney zgo­dziła się z nią, że tak to wła­śnie powinno wyglą­dać – zabieg był dys­kretny, a jed­nak doda­wał peł­nego prze­py­chu bla­sku.

Ojciec uca­ło­wał ją w poli­czek i się­gnął po dwa kie­liszki z kosz­tow­nym szam­pa­nem, które kel­ner trzy­mał na tacy tuż obok jego łok­cia. Szybko upiła łyk – podzi­wia­jąc blady bisz­kop­towy kolor i zachwy­ca­jąc się mro­wie­niem bąbel­ków na języku – i poczuła się spo­kojna pod jego tro­skli­wym okiem.

– Chodź, tak wiele osób chce się z tobą przy­wi­tać.

Laney wola­łaby, żeby byli tutaj tylko we dwoje. Mogliby pójść razem na spa­cer, zdjąć buty i roz­ma­wiać o swo­ich ulu­bio­nych rze­czach – jak nazwać nową łódź (cho­ciaż Laney nie pły­wała i panicz­nie bała się wody); o pla­nach doty­czą­cych stad­niny, teraz, gdy czarny ogier się zado­mo­wił. Mogliby usiąść, zanu­rzyć stopy w wodzie i z ser­wet­kami zatknię­tymi za koł­nie­rze jeść rękami homara, któ­rego przy­go­to­wa­niu przy­glą­dała się wcze­śniej w kuchni. Mogłaby zatań­czyć z ojcem walca wie­deń­skiego i poka­zać mu, jak ciężko pra­co­wała na lek­cjach tańca, by mógł być z niej dumny. Miała teraz szes­na­ście lat, była młodą kobietą, jak zwykł jej powta­rzać – przy­po­mi­nać, pouczać. Nie była już tą małą dziew­czynką, którą tak roz­pacz­li­wie pra­gnęła pozo­stać, nie była już dziec­kiem ukry­wa­nym przed cie­kaw­skim wzro­kiem i chro­nio­nym za bra­mami patro­lo­wa­nymi przez straż­ni­ków. Jak wszy­scy powta­rzali jej teraz – cały świat cze­kał, by ją poznać, a przy­naj­mniej rzu­cić okiem na małą dzie­dziczkę Ame­ryki.

– Char­les i Miranda Stow­cro­fto­wie. Pozwól­cie, że wam przed­sta­wię: moja córka Ela­ine.

– Witam. – Laney uprzej­mie ski­nęła głową.

– Cza­ru­jąca – odpo­wie­dział wysoki męż­czy­zna, chwy­ta­jąc jej dłoń i skła­da­jąc na niej poca­łu­nek.

– Jak się masz? – zagad­nęła Miranda. Jej siwe włosy były poskrę­cane w małe, sztywne loczki, a nie­bie­skie oczy lśniły jasno na tle zaru­mie­nio­nych policz­ków i musz­tar­do­wo­żół­tej sukni. – Wyglą­dasz olśnie­wa­jąco, moja droga. Te perły są wiel­ko­ści piłe­czek gol­fo­wych!

Laney podzię­ko­wała uśmie­chem, a ojciec od razu wziął ją deli­kat­nie za łokieć i przed­sta­wił kolej­nej oso­bie. Z drże­niem serca Laney zdała sobie sprawę, że nie­mal wszy­scy uczest­nicy przy­ję­cia ufor­mo­wali się w coś w rodzaju kolejki ocze­ku­ją­cych na to, by uści­snąć jej dłoń lub ją uca­ło­wać.

No wła­śnie – nie­mal wszy­scy. Za drzwiami pro­wa­dzą­cymi na taras usły­szała roz­koszne, zna­jome dźwięki uro­czego śmie­chu, które wie­le­kroć wcze­śniej roz­brzmie­wały wie­czo­rami w ich domu – jej rodzice wręcz uwiel­biali wyda­wać przy­ję­cia – wszę­dzie roz­po­zna­łaby ten roz­ba­wiony trel. Jako dziecko leżała w łóżku i wsłu­chi­wała się w niego, gdy wpa­dał przez otwarte okno, sły­szała uci­sza­jące szepty, które zazwy­czaj po nim nastę­po­wały, cza­sami koń­czące się krzy­kiem, prze­kleń­stwem lub dźwię­kiem roz­trza­ski­wa­nego krysz­tału. Teraz jed­nak była w sta­nie wyło­wić jedy­nie blask płyn­nego sre­bra w sta­rym szkle i kro­peczki pur­pury rubi­nów w kru­czo­czar­nych wło­sach.

Na dźwięk tego śmie­chu ręka ojca zaci­snęła się moc­niej na jej łok­ciu. Wyda­wało się, że zapo­mniał o parze sto­ją­cej przed nimi z uśmie­chami przy­kle­jo­nymi do twa­rzy, cze­ka­ją­cej na ofi­cjalną pre­zen­ta­cję.

– Pro­szę wyba­czyć – ode­zwał się po chwili, opa­mię­tu­jąc się w porę i ratu­jąc sytu­ację jed­nym ze swo­ich znie­wa­la­ją­cych uśmie­chów. W gaze­tach pisano, że całą swoją for­tunę zbu­do­wał na tym wła­śnie uśmie­chu, choć wszy­scy dosko­nale wie­dzieli, że odzie­dzi­czył po ojcu warte miliardy dola­rów impe­rium zaj­mu­jące się inży­nie­rią auto­strad. – Larry i Dinah Stan­for­do­wie… Moja córka Ela­ine.

– Miło mi pań­stwa poznać. – Laney uśmiech­nęła się, wcho­dząc w swoją rolę. Powrót do inte­re­sów.

Męż­czy­zna ujął jej dłoń i uca­ło­wał.

– Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie.

– Wyglą­dasz dziś wyjąt­kowo uro­czo, Ela­ine – dodała Dinah z powścią­gli­wym uśmie­chem. – Jesteś chyba naj­szczę­śliw­szą dziew­czyną na świe­cie, mając takie przy­ję­cie z oka­zji swo­jej „słod­kiej szes­nastki”.

– Och, tatuś jest naj­lep­szy! – Uśmiech­nęła się i moc­niej przy­warła do jego ramie­nia, cho­ciaż ni­gdy nie chciała tego przy­ję­cia, nie wspo­mi­na­jąc już o zapra­sza­niu czte­ry­stu gości.

Z tru­dem roz­po­zna­wała jakieś pięć­dzie­siąt twa­rzy wśród znaj­du­ją­cych się tu osób. Ale nagle to nie miało już zna­cze­nia, ponie­waż teraz, gdy się zorien­to­wała, jak będzie wyglą­dał ten wie­czór, że spę­dzi go ramię w ramię z ojcem, nie prze­szka­dzało jej, ilu ludzi będzie musiała poznać. Zna­mienne było rów­nież to, że wła­ści­wie nikt i tak nie chciał z nią roz­ma­wiać – cho­dziło im tylko o to, by zostać zauwa­żo­nym przez jej ojca oraz aby inni zauwa­żyli, że jej ojciec ich dostrzegł.

Sześć par prze­wi­nęło się obok nich, mówiąc te same rze­czy na sześć róż­nych spo­so­bów, zanim znowu roz­le­gło się draż­niące echo dźwięcz­nego śmie­chu – drwina mówiąca o tym, że praw­dziwe przy­ję­cie odbywa się gdzie indziej. Wzrok jej ojca natych­miast powę­dro­wał do tam­tych drzwi. Z każdą chwilą jej towa­rzysz bar­dziej mru­żył powieki, roz­mowa uci­chła, imiona zostały zapo­mniane.

Ojciec skie­ro­wał spoj­rze­nie z powro­tem na nią, ale dostrze­gła w jego oczach mrok. Laney poczuła się zagu­biona, jak gdyby łącząca ich więź sła­bła z każdą chwilą…

– Prze­pra­szam, pro­szę mi wyba­czyć na chwilę – powie­dział bez­barw­nym tonem. – Jest coś, czym… muszę się zająć. Laney, zabaw, pro­szę, naszych gości.

– Ale tatu­siu…

Odszedł i w nagłej próżni, jaka powstała, wszy­scy ci ludzie, zale­d­wie kilka chwil wcze­śniej tło­czący się, by ją poznać, teraz wto­pili się na nowo w tłum i sku­pili się w małych pry­wat­nych grup­kach, pozo­sta­wia­jąc Laney sto­jącą samot­nie na środku salonu, patrzącą na odda­la­jące się plecy ojca i jego jasne włosy lśniące w bla­sku żyran­doli, kiedy tak szedł w kie­runku drzwi tara­so­wych. Przy całej swo­jej cha­ry­zmie i inte­li­gen­cji, uprzej­mo­ści i wni­kli­wo­ści była jedna prawda, któ­rej Geo­rge Valen­tine, jako ojciec, mąż i męż­czy­zna, ni­gdy nie mógł zaprze­czyć – mimo że posia­dali wszyst­kie pie­nią­dze świata, zawsze bra­ko­wało im czasu.

– Jesteś smutna.