Najlepszy prezent - Karen Swan - ebook + książka

Najlepszy prezent ebook

Swan Karen

4,5

Opis

Laurę Cunningham dręczą wspomnienia z przeszłości, od których nie potrafi uciec. Dziewczyna pragnie tylko spokojnego, ułożonego życia – wystarcza jej to, co ma, czyli stabilny związek i mała firma jubilerska. Wszystko zmienia się w dniu, w którym w jej pracowni pojawia się Rob Blake, by zlecić wykonanie naszyjnika z zawieszkami mającego opowiedzieć historię życia jego żony Cat.

Prowadząc rozmowy z członkami jej rodziny i przyjaciółmi Laura wkracza do ich świata – zaczarowanej krainy, w której weekendy spędza się w Verbier, powietrze pachnie lawendą, ludzie są ekstrawaganccy, pełni pasji i zazdrości, a wielka miłość rywalizuje z równie wielką namiętnością.

Laura odkrywa kolejne sekrety i w miarę tworzenia zawieszek coraz bardziej wsiąka w oszałamiające życie Cat. Pod koniec pracy nad naszyjnikiem jej przemiana jest już niemal całkowita. Jednak ostatnia historia, którą należy opowiedzieć, odmieni życie wszystkich, a Laura będzie musiała dokonać wyboru między tym, kim naprawdę jest, a tym, kim chciałaby być.

Najlepszy prezent to znakomita świąteczna powieść pióra Karen Swan, autorki popularnych tytułów: Lato u Tiffany’ego i Miłość u Tiffany’ego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 583

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (69 ocen)
44
20
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
moniai

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam z wielką przyjemnością.
00
Dolores88

Nie oderwiesz się od lektury

Super ksiazka:) pelna ciepla, chwilami zabawna ,choć na samym poczatku główna bohaterka byla mocno zamknieta w Sobie, sztywna, i przez to troche Mnie chwilami irytowała.:/ Jednak z kazda kolejna strona poznawalam i rozumialam Ja i Jej dziwne zachowanie troche lepiej. Koniec końców przeczytalam ksiazke szybko, a na samym koncu nawet sie wzruszylam. Ogolne wrazenia bardzo pozytywne. Polecam.
00
Marzenabw

Dobrze spędzony czas

ok
00
justa87

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca 🙂
00
mkoston

Całkiem niezła

Interesująca tematyka, szybko sie czyta, ciekawie przedstawiona, z wyjątkiem momentów, opisujacych postacie które zupełnie nic nie wnoszą do fabuły, a są po prostu nudne, sprawiały ze kilka razy chciałam odłożyć książkę. Mimo to polecam, ksiazka skłania do refleksji
00

Popularność




Pro­log

Lipiec 1981

Moje uko­chane,

nie ist­nieją łatwe poże­gna­nia – zwłasz­cza po takim powi­ta­niu jak nasze. Cóż to był za wspa­niały dzień, gdy ujrza­łam wasze iden­tyczne różowe buzie. Patrzy­ły­ście na mnie niczym dwie stare dusze, które przy­były na ten świat, by razem ze mną prze­żyć wiele przy­gód. Uro­dzi­łam Was prze­cież bar­dzo młodo. I dzięki Bogu za to! Wykra­dły­śmy sześć cen­nych lat, któ­rych mogły­śmy nie mieć wcale, i uczy­ni­ły­śmy z nich nie­usta­jące święto, prawda?

Już od pierw­szej chwili wie­dzia­łam, że jeste­ście powo­dem, dla któ­rego moje serce bije i oczy się otwie­rają, moja skóra oddy­cha, a dusza śpiewa. Jeste­ście moim ser­cem, duszą, miło­ścią, życiem. Czer­pa­łam radość z każ­dej minuty z Wami – nie tylko patrząc na Wasze zachwy­cone miny na widok pre­zen­tów w Wigi­lię, ale też na inne małe cuda: gdy piegi na Waszych noskach roz­kwi­tały niczym kwiaty w lecie czy gdy zano­si­ły­ście się śmie­chem, ponie­waż Was łasko­ta­łam – ni­gdy o tym nie zapo­mi­naj­cie, nawet jako doro­słe kobiety. Te wspo­mnie­nia zawsze przy­wo­łają Wasz uśmiech.

Za czym jesz­cze będę tęsk­niła? Za zapa­chem Waszych głó­wek – gdy­bym mogła, zamknę­ła­bym go w butel­kach i uży­wała jak per­fum. Mówi­łam, że to zapach nieba, i mia­łam rację. Będzie mi bra­ko­wało dotyku Waszych dłoni w mojej ręce. Spa­nia całą trójką w jed­nym łóżku, wier­cą­cych się i splą­ta­nych niczym hiber­nu­jące niedź­wie­dzie, zwłasz­cza gdy nikt nas nie budził i mogły­śmy wyle­gi­wać się do późna. Pro­szę, pamię­taj­cie, żeby zawsze się wysy­piać. To ważne. I myj­cie zęby dwa razy dzien­nie. I jedz­cie owoce.

Ist­nieje wiele rze­czy, które nie są istotne, choć doro­śli twier­dzą ina­czej, takich jak nie­wcho­dze­nie w butach na dywan czy jedze­nie bro­ku­łów. Nie ma też zna­cze­nia, czy polu­bi­cie cuki­nię. Prze­ko­na­łam się do quiche dopiero rok temu i wcale mi to nie zaszko­dziło – przy­naj­mniej myślę, że to nie jest powód, dla któ­rego muszę pisać ten list. (Prze­pra­szam, słaby żart).

Po pro­stu sta­raj­cie się otwie­rać na nowe dozna­nia – chyba taką chcę Wam prze­ka­zać mądrość. Życie jest osza­ła­mia­jące, hała­śliwe, eks­cy­tu­jące i kolo­rowe, ale cza­sami też tro­chę prze­ra­ża­jące, musi­cie więc być odważne. Nawet jeśli ludzie Was zawiodą i zła­mią Wam serce – a nie­stety tak się sta­nie – idź­cie dalej naprzód i ni­gdy się nie pod­da­waj­cie. Pozbie­ra­cie się. Dałam Wam siłę.

Marzy­łam o tym, że wybie­rzemy się razem w podróż dookoła świata, kiedy tro­chę pod­ro­śnie­cie, może jak skoń­czy­cie dzie­sięć lat. Chcia­łam was zabrać ze szkoły (wiem, wylu­zo­wana mama) i sama was uczyć. Mia­ły­śmy zwie­dzić Azję i Ame­rykę Połu­dniową, ale cioci Lisie raczej się to nie uda ze względu na pracę wujka Mar­tina. Zatem gdy tylko pod­ro­śnie­cie, zacznij­cie podró­żo­wać i pozna­wać świat.

Tak przy oka­zji, Wasze szare oczy są rzad­ko­ścią – wie­dzia­ły­ście o tym? Odzie­dzi­czy­ły­ście je po tacie. Gdy Anglią rzą­dziła kró­lowa Elż­bieta I, szare oczy uwa­żano za naj­wyż­szy stan­dard piękna. Dla­tego star­sza z Was otrzy­mała imię Lili­bet. Lauro, mia­łaś być Florą, gdyż widzia­łam w Tobie wszyst­kie barwy ogrodu, ale imię zaczy­nało się na inną literę niż Two­jej sio­stry, a chcia­łam, żeby­ście stały się sobie bli­skie niczym cie­nie. Zatem jeste­ście Lili­bet i Laurą, moimi elż­bie­tań­skimi pięk­no­ściami.

Wiem, że będzie­cie smutne przez jakiś czas, może nawet dość długo, ale posta­raj­cie się śmiać cho­ciaż raz dzien­nie. I śpie­waj­cie – zdzi­wi­cie się, jak bar­dzo śpiew popra­wia samo­po­czu­cie. To, że pozwo­li­cie sobie na radość, nie ozna­cza, że o mnie zapo­mni­cie albo że prze­sta­nie­cie mnie kochać. Naj­bar­dziej na świe­cie pra­gnę, byście były szczę­śliwe.

Wiem, że sobie pora­dzi­cie, ponie­waż macie sie­bie nawza­jem. Gdy tylko się dowie­dzia­łam, że uro­dzę bliź­nięta, poczu­łam ogromną wdzięcz­ność. Kie­dyś cie­szy­łam się, że może­cie towa­rzy­szyć sobie w zaba­wie, ale teraz uwa­żam, że w ten spo­sób Bóg zadbał też o to, by żadna z Was ni­gdy nie została sama. Dopóki macie sie­bie, wszystko się ułoży. Bądź­cie dla sie­bie dobre, wspie­raj­cie się i sta­raj­cie się nie kłó­cić. Cio­cia Lisa zrobi wszystko, żeby uła­twić Wam życie, więc pozwól­cie jej na to.

Kiedy byłam w Waszym wieku, bar­dzo chcia­łam mieć sio­strę bliź­niaczkę, zostać księż­niczką lub wróżką. Nie­stety moje pra­gnie­nia się nie speł­niły, ale choć nie zoba­czy­cie mnie ani nie usły­szy­cie, zro­bię wszystko, co w mojej mocy, żeby­ście mnie czuły. Będę moty­lem w Waszym brzu­chu, gdy zde­ner­wu­je­cie się przed Dniem Sportu. Dresz­czem prze­bie­ga­ją­cym po ple­cach, gdy wyj­dzie­cie z basenu. Łasko­ta­niem w gar­dle, gdy będzie się Wam chciało śmiać z wąsów pana Ben­tona w szkółce nie­dziel­nej. A pew­nego dnia, kiedy sta­nie­cie się już star­szymi paniami – o wiele, wiele star­szymi niż ja dzi­siaj – spo­tkamy się znów w nie­bie. Zamie­rzam cze­kać na Was tuż przy bra­mie, moje uko­chane, tak jak pod szkołą. A do tego momentu będę kocha­ją­cym anio­łem uno­szą­cym się nad Waszymi ramio­nami

Mama xxxxx

Roz­dział 1

Laura spoj­rzała na buty, które trzy­mała w ręku, i jesz­cze zanim sprze­daw­czyni wró­ciła z odpo­wied­nim roz­mia­rem, poczuła, że kupi je, nawet gdyby nie paso­wały. Były czer­wone i to wystar­czyło. Wszy­scy znali jej sła­bość, a Jack cią­gle się z nią dro­czył: „Znasz to powie­dze­nie: Kto nosi czer­wone buty, nie nosi maj­tek”. Oczy­wi­ście dosko­nale wie­dział, że ni­gdy w życiu nie wyszłaby z domu bez bie­li­zny. Może dla­tego wyda­wało mu się to takie zabawne. W każ­dym razie wolała to niż jego drugą reak­cję, czyli znie­cier­pli­wie­nie. „Masz już pra­wie pięć­dzie­siąt par!” – wykrzyk­nął ostat­nio, ale na widok miny Laury szybko oka­zał skru­chę i zapew­nił, że bar­dzo podoba mu się jej spe­cy­ficzny znak roz­po­znaw­czy.

Sprze­daw­czyni wró­ciła, prze­pra­sza­jąco krę­cąc głową.

– Został tylko roz­miar trzy­dzie­ści sześć. Trzy­dzie­ści osiem nie ma w ogóle, nawet w innych kolo­rach.

Laura przy­gry­zła wargę i przez chwilę stała bez ruchu, pod­czas gdy kobieta odsta­wiała buty na półkę.

– Hmm… Mimo wszystko je wezmę – wymam­ro­tała, odwra­ca­jąc wzrok i się­ga­jąc do torebki po kartę kre­dy­tową. – Mają świetną cenę. Może komuś je poda­ruję…

– Rozu­miem. – Sprze­daw­czyni zer­k­nęła wymow­nie na jej czer­wone skó­rzane moka­syny. Tego ranka Laura tak je wypo­le­ro­wała, że ich spoj­rze­nia mogłyby się spo­tkać na lśnią­cej niczym lustro powierzchni.

Minutę póź­niej Laura z ulgą zamknęła za sobą drzwi i stała przez chwilę na chod­niku, przy­zwy­cza­ja­jąc się do jasnego świa­tła i zmiany tempa na zewnątrz. Mia­steczko już wyraź­nie roz­bu­dziło się i ożyło. Listo­pa­dowe słońce świe­ciło na nie­bie, choć nie dawało cie­pła, miej­scowi przed­się­biorcy spie­szyli dokądś z kawami na wynos chlu­po­czą­cymi pod pla­sti­ko­wymi pokryw­kami, eme­ryci pchali wózki ze spo­żyw­czego do mię­snego, narze­ka­jąc na cenę kar­kówki. Grupka matek z wóz­kami zebrała się pod witryną pie­karni, nama­wia­jąc się nawza­jem na pączki z dże­mem i mocną kawę, mające zadość­uczy­nić za zarwaną noc.

Laura odwró­ciła się – zado­wo­lona, że nie ma takich pro­ble­mów – i ruszyła ulicą w prze­ciw­nym kie­runku, wyma­chu­jąc torbą w takim samym ryt­mie, w jakim koły­sały się jej dłu­gie jasno­brą­zowe włosy spły­wa­jące na plecy. Pra­cow­nia znaj­do­wała się w prze­ro­bio­nej wieży por­to­wej, tuż za starą stocz­nią jach­tową, osiem minut drogi z cen­trum. Ludzie zazwy­czaj mieli roman­tyczne wyobra­że­nia, gdy mówiła, gdzie pra­cuje, ale wieża wcale nie była ładna. Wysoka i nie­zgrab­nie przy­cup­nięta na palach, góro­wała nad warsz­ta­tami z bla­chy fali­stej i roz­pa­da­ją­cymi się han­ga­rami na łodzie sto­ją­cymi na nabrzeżu. Kwa­dra­towa bryła na szczu­dłach wyglą­dała, jakby wzniósł ją archi­tekt, który uczył się na kloc­kach lego. Deski cał­ko­wi­cie zmur­szały, czego nie dało się zauwa­żyć na pierw­szy rzut oka, ponie­waż poprzed­niego lata wyna­jęła stu­denta z klubu jach­to­wego, potrze­bu­ją­cego zastrzyku gotówki, by je odma­lo­wał. Jed­nak Laura uwiel­biała to miej­sce. Czuła się tu jak w domu.

Skrę­ciła z głów­nej ulicy i poma­sze­ro­wała bru­ko­wa­nymi ulicz­kami, mija­jąc małe, kryte strze­chą chatki ryba­ków w paste­lo­wych kolo­rach – obec­nie w więk­szo­ści wyku­pione przez zamoż­nych lon­dyń­czy­ków na domki week­en­dowe – a następ­nie przez beto­nową pochyl­nię i utwar­dzoną ścieżkę holow­ni­czą pro­wa­dzącą do jej stu­dia na wznie­sie­niu na środku ujścia rzeki. Jack nazy­wał je „górą Świę­tej Laury”. Pod­czas wyso­kich wio­sen­nych przy­pły­wów brą­zowa woda omy­wała drew­niane słupy wieży, a ścieżką dało się przejść tylko w cza­sie odpływu, dla­tego Laura mogła sobie dziś pozwo­lić na póź­niej­szy start. Szcze­rze mówiąc, gdyby naprawdę zale­żało jej na pracy od dzie­wią­tej do sie­dem­na­stej, musia­łaby kupić sza­lupę, ale tak naprawdę lubiła dziwne pory, które wymu­szała na niej natura. Lecz bar­dziej jesz­cze – i ni­gdy nie przy­zna­łaby się do tego Jac­kowi – lubiła, gdy od czasu do czasu morze odci­nało ją na noc, kiedy pochło­nięta pracą nie zwra­cała uwagi na dzwo­nek budzika i woda zale­wała ścieżkę. Po pierw­szym takim incy­den­cie wypo­sa­żyła się w koł­drę, poduszkę i torbę z nie­zbęd­nymi rze­czami, by przy­go­to­wać się na podobną ewen­tu­al­ność. Jack tego nie­na­wi­dził. Uwa­żał, że to jej umoż­li­wia dal­szą, zbyt wytę­żoną pracę, kiedy powinna już skoń­czyć i wró­cić do domu.

Odpływ pozo­sta­wił po sobie lśniące jak lukier łachy pia­chu, po któ­rych stą­pały, jakby nic nie ważyły, sza­blo­dzioby i bąki, ale Laura nawet nie przy­sta­nęła, by je podzi­wiać. Ich wza­jemna fascy­na­cja przy­ga­sła jakiś czas temu i współ­ist­nieli teraz w spo­koj­nej har­mo­nii. Laura szybko poko­nała dwa biegi meta­lo­wych scho­dów i otwo­rzyła drzwi. Jack twier­dził, że powinna lepiej zabez­pie­czyć pra­cow­nię. W końcu prze­cho­wy­wała tam mate­riały warte tysiące fun­tów.

Rzu­ciła torebkę na pod­łogę i ostroż­nie wyjęła z pudełka za małe buty, po czym usta­wiła je na para­pe­cie. W zupeł­nie bia­łym wnę­trzu koja­rzyły się z dwiema kro­plami krwi. Sze­ro­kie deski pod­ło­gowe zostały poma­lo­wane, a następ­nie pola­kie­ro­wane tak, że wyglą­dały na lśniące i znacz­nie droż­sze niż w rze­czy­wi­sto­ści. Potrzeba było ponad dwu­dzie­stu pró­bek, zanim Laura – nie­mal dopro­wa­dziw­szy Jacka na skraj zała­ma­nia ner­wo­wego – zna­la­zła ide­alny odcień bieli na ściany. Nie chciała, żeby wyglą­dał chłodno w zimie, ale jej wysiłki speł­zły na niczym. Nie­wiele ist­nieje rze­czy mogą­cych wygrać z sza­rym świa­tłem zimy w Suf­folk. Nad oknami zamon­to­wali rolety z mate­riału w pia­skowe pasy, takiego jak na leża­kach pla­żo­wych, które miały nieco ocie­plić wnę­trze. Udało się, ponie­waż okna bie­gły dookoła całego pomiesz­cze­nia. Jack mar­twił się, że Laura jest zbyt wyeks­po­no­wana w pracy – można ją było zoba­czyć ze wszyst­kich stron i prze­ko­nać się, że znaj­duje się sama w zatoce. Ale ona twier­dziła, że ani znu­dzone nasto­latki, ani zago­rzali orni­to­lo­dzy w ogóle się nią nie inte­re­sują.

Na sekre­tarce tele­fo­nicz­nej poły­ski­wało czer­wone świa­tełko, pode­szła więc, żeby odsłu­chać wia­do­mość. Po kilku latach samot­ni­czej pracy, kiedy jedy­nie Radio Four dotrzy­my­wało jej towa­rzy­stwa, na­dal czuła zasko­cze­nie, że ludzie jej szu­kają i dzwo­nią ze zle­ce­niami. Przej­ście od ama­tor­skiej pro­duk­cji biżu­te­rii do zawo­do­wego jubi­ler­stwa doko­nało się przy­pad­kowo dzięki publi­ka­cji zdję­cia naszyj­nika z zawiesz­kami, który zro­biła dla mamy Fee. Ponie­waż Laura igno­ro­wała nale­ga­nia przy­ja­ciółki, żeby lepiej się roz­re­kla­mo­wała, w końcu ta, choć młoda, wzięła sprawy w swoje ręce i zamie­ściła ogło­sze­nie w „Char­ring­ton Echo”. Szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści redak­torka „Finan­cial Times” prze­by­wała wów­czas na waka­cjach w pobli­skim Wal­ber­swick i zauwa­żyła je przy­pad­kowo, prze­glą­da­jąc gazetę pod­czas ocze­ki­wa­nia na zamó­wie­nie w pubie. Godzinę póź­niej zapu­kała do drzwi pra­cowni i Laura wyko­nała szybki skok na pre­sti­żowe miej­sce na stro­nach „FT” poświę­co­nych modzie.

Dziś miała dwie wia­do­mo­ści, obie od Fee, która mia­no­wała się jej mena­dżerką i spe­cja­listką od PR, czym zaj­mo­wała się w chwi­lach wol­nych od pracy w recep­cji cen­trum rekre­acji. Na tle pisków i gło­śnego kla­ska­nia poin­for­mo­wała ją o ter­mi­nach spo­tkań z trzema poten­cjal­nymi klien­tami. Wczo­raj poja­wił się kolejny, a minęło już kilka tygo­dni od publi­ka­cji arty­kułu. Zano­to­wała daty i godziny w kalen­da­rzu, dzi­wiąc się, że zle­ce­nia wciąż napły­wają. Arty­kuł doty­czył jubi­le­rów mło­dego poko­le­nia, a wzmianka o Lau­rze, naj­skrom­niej­sza, została wci­śnięta w ostat­niej chwili. Zapo­mniała o niej chwilę po tym, jak ją zoba­czyła, ponie­waż zdję­cie przy­cięto tak, że nie było widać jej butów. Jed­nak naj­wy­raź­niej sporo osób postą­piło ina­czej, ponie­waż czer­wona lampka migo­tała rado­śnie pra­wie każ­dego ranka, gdy w końcu przy­pływ wpusz­czał ją do pra­cowni.

Pode­szła do swo­jego warsz­tatu i spoj­rzała kry­tycz­nie na pracę z poprzed­niego dnia – naszyj­nik na ślub mający się odbyć w przy­szłym tygo­dniu. Kątem oka zauwa­żyła cza­plę siwą prze­la­tu­jącą za wschod­nim oknem i wie­działa już, że przy­był klient umó­wiony na jede­na­stą. Porządna kum­pela z tej Siwu­chy. Spraw­dzała się lepiej niż moni­to­ring prze­my­słowy. Godzi­nami wysta­wała w szu­wa­rach, a zry­wała się do lotu tylko wtedy, gdy jakiś jej gość wcho­dził na ścieżkę do pra­cowni. Nato­miast ją, podob­nie jak sza­blo­dzioby i bąki, teraz zupeł­nie igno­ro­wała.

– Halo? – roz­legł się męski głos, a po nim kroki na ryflo­wa­nych meta­lo­wych stop­niach.

– Zapra­szam na górę! – zawo­łała Laura i ode­tchnęła głę­boko, żeby się uspo­koić. Wsu­nęła nie­do­koń­czony naszyj­nik do szu­flady i napeł­niła czaj­nik, ze zgrozą zauwa­ża­jąc, że kamienny osad w środku zaczyna już przy­po­mi­nać rafę kora­lową.

– Halo? – powtó­rzył głos tym razem bli­żej.

Laura przy­wo­łała uśmiech na usta i się odwró­ciła.

– Dzień dobry – odpo­wie­działa, gdy w drzwiach poja­wił się ele­gancki męż­czy­zna.

Zatrzy­mał się – albo zasko­czony, albo prze­ra­żony jej wyglą­dem. Zgod­nie ze swoją bun­tow­ni­czą zasadą „akcep­tuj mnie taką, jaka jestem” (w prze­ci­wień­stwie do stylu Fee „bierz mnie, należę do cie­bie”) była ubrana w nie­chlujne dżinsy boy­friendy opa­da­jące tak nisko, że uka­zy­wały górną część kości bio­dro­wych, i wybla­kły czarny swe­ter Armani A/X nale­żący do Jacka. Jedyne, co w niej lśniło, to zęby i wyglan­so­wane czer­wone moka­syny.

– Pani Cun­nin­gham? – upew­nił się męż­czy­zna, wycią­ga­jąc dłoń.

– Laura – odpo­wie­działa, wita­jąc się z nim gestem tak szyb­kim, że jej ręka zdą­żyła się pra­wie cał­kiem wyśli­zgnąć, zanim zaci­snął dłoń, więc przy­trzy­mał tylko czubki jej pal­ców.

Wypro­sto­wał się i odsu­nął.

– Robert Blake. Cze­kała pani na mnie?

Może w marze­niach…

Miał pewne ruchy, które wyra­żały poczu­cie abso­lut­nej kon­troli i celo­wo­ści. Laura od razu doszła do wnio­sku, że nic w jego życiu nie dzieje się przez przy­pa­dek ani bez powodu. Wyda­wał się nie­zwy­kle wład­czy, a jed­no­cze­śnie dziw­nie chło­pięcy – jakby w jego doro­słej twa­rzy na­dal dało się dostrzec cień dwu­na­sto­latka. Intry­gu­jąca sprzecz­ność.

Był po trzy­dzie­stce, mie­rzył ponad metr osiem­dzie­siąt, miał głę­boki głos, mie­dzia­no­brą­zowe oczy, sze­ro­kie, pełne usta i nie­zwy­kle równe zęby. Włosy sta­ran­nie zacze­sał do tyłu, ale Laura prze­czu­wała, że wystar­czy wschodni wie­trzyk wie­jący na zewnątrz, żeby uwol­nić strze­chę brą­zo­wych loków… i wywo­łać swo­bodny uśmiech. Szyta na miarę koszula i kosz­towny gar­ni­tur zdra­dzały, że jest czło­wie­kiem oby­tym, nato­miast błysk w oczach mówił, że uwo­dził kobiety na wszyst­kich kon­ty­nen­tach.

Ski­nęła głową, czu­jąc, że się rumieni.

– Oczy­wi­ście. Miło mi pana poznać.

Rozej­rzał się po pra­cowni. Jego wzrok spo­czął na nowych, za małych czer­wo­nych butach sto­ją­cych na para­pe­cie.

– Mam nadzieję, że tra­fił pan bez pro­blemu? – zapy­tała szybko i wyko­nała zapra­sza­jący gest, by usiadł na jed­nej z dwóch wiel­kich bia­łych sof.

– W sumie tak, choć w pew­nej chwili uzna­łem, że nawi­ga­cja płata mi figle. Tro­chę trwało, zanim uwie­rzy­łem, że naprawdę dotrę do pani tą wąską ście­żynką. Zazwy­czaj nie muszę zabie­rać kalo­szy na spo­tka­nia – dodał z żar­to­bli­wym uśmiesz­kiem, który potwier­dził jej prze­czu­cia i spra­wił, że żołą­dek wyko­nał salto.

Męż­czy­zna usiadł, a ona dostrze­gła błysk jedwab­nej ostry­go­wej pod­szewki jego mary­narki i ręczne szwy butów. Teraz już nie widziała w nim nawet śladu dwu­na­sto­latka.

– Wszy­scy moi klienci mają ten kło­pot przy pierw­szej wizy­cie. Zapewne powin­nam się prze­nieść w jakieś bar­dziej cywi­li­zo­wane miej­sce, ale… lubię prze­by­wać bli­sko wody. – Wzru­szyła ramio­nami, zmę­czona tą roz­mową o niczym. – Ma pan ochotę na her­batę? Albo kawę? Jest tylko rozp…

– Nie. – Prze­rwał jej i łagod­niej­szym tonem dodał: – Dzię­kuję.

Laura wzięła notat­nik z warsz­tatu i skie­ro­wała się do sofy naprze­ciwko, która stała odro­binę za daleko, musiała więc przy­siąść na kra­wę­dzi podu­chy.

Głę­boko zaczerp­nęła powie­trza do płuc, po czym gwał­tow­nie je wypu­ściła. Im szyb­ciej to zała­twi, tym szyb­ciej się go pozbę­dzie. Nawet w naj­lep­szym nastroju nie­zbyt swo­bod­nie się czuła przy ludziach, zwłasz­cza wyglą­da­ją­cych tak jak on.

– W czym mogę pomóc? Czego pan szuka? – zapy­tała.

Odwró­cił wzrok i chwilę mil­czał, przy­ło­żyw­szy zwi­niętą pięść do ust, jakby zamie­rzał odkaszl­nąć.

– Pre­zentu dla żony – odpo­wie­dział znacz­nie ciszej niż poprzed­nio, jakby jego żona ukry­wała się na scho­dach. – Zbliża się Boże Naro­dze­nie, ale też jej uro­dziny, dwu­dzie­stego trze­ciego grud­nia. Potrze­buję cze­goś wyjąt­ko­wego.

Poki­wała głową z rezy­gna­cją. Oczy­wi­ście chciał ode­brać zle­ce­nie przed świę­tami. I oczy­wi­ście był żonaty.

– Zdąży pani? Nie jest pani zbyt zajęta? – zanie­po­koił się.

– Mam urwa­nie głowy. Wszy­scy chcą dostać zamó­wie­nia przed świę­tami – odrze­kła, zapi­su­jąc jego nazwi­sko w note­sie.

– To przez ten arty­kuł w „FT”?

– Tak. Pan też go czy­tał?

– Dzięki niemu do pani tra­fi­łem.

– Tak jak trzy­dzie­ści innych osób – mruk­nęła, opie­ra­jąc się chęci wznie­sie­nia oczu ku niebu. – Oczy­wi­ście nie narze­kam. – Zauwa­żyła, że męż­czy­zna inten­syw­nie się w nią wpa­truje. Chyba wydała mu się dziwna. Po kroju gar­ni­turu roz­po­znała, że kobiety w jego świe­cie noszą naszy­wane krysz­ta­łami dżinsy w dzie­cię­cych roz­mia­rach. – Co chciałby pan dać żonie? – zapy­tała.

– Chcę zamó­wić naszyj­nik. Z sied­mioma zawiesz­kami.

Laurę zasko­czyła pew­ność sie­bie męż­czy­zny. Więk­szość klien­tów nie miała poję­cia, czego chce.

– Dość kon­kretne wyma­ga­nia. Dla­czego sie­dem?

– Po pro­stu tyle chcę – odrzekł zde­cy­do­wa­nym tonem.

– Rozu­miem. – Laura wstała i odło­żyła notat­nik na sto­lik kawowy. – Mam kilka zawie­szek, które mogę poka­zać, żeby zorien­to­wał się pan mniej wię­cej, jak wyglą­dają moje prace. – Pode­szła do mebla przy­po­mi­na­ją­cego szafkę na akta, wyjęła płytką szu­fladę i posta­wiła na sto­liku przed nim. Minia­tu­rowe przy­wieszki leżały w rzę­dach na czer­wo­nym aksa­mi­cie niczym maleńka armia. – Oczy­wi­ście, jeśli zależy panu na czymś szcze­gól­nym, mogę to zro­bić na zamó­wie­nie.

Usia­dła ponow­nie, cze­ka­jąc na jego reak­cję na te małe skarby – kolek­cja była nie­wielka, lecz wyra­fi­no­wana – ale on nawet na nie nie spoj­rzał.

– Cały naszyj­nik musi zostać wyko­nany na zamó­wie­nie – oznaj­mił sta­now­czo.

Laura wypro­sto­wała plecy.

– Oba­wiam się, że będzie to trudne do zro­bie­nia przed świę­tami.

– Zostały jesz­cze cztery tygo­dnie – odrzekł, rów­nież się pro­stu­jąc.

– Ow­szem, ale, tak jak wspo­mnia­łam, mam teraz mnó­stwo pracy.

– Nie może jej pani komuś zle­cić?

– Pra­cuję sama – wyja­śniła, a jej nacią­gnięta do gra­nic moż­li­wo­ści uprzej­mość zro­biła się cienka niczym paję­cza nić.

Przez chwilę wpa­try­wał się we wschod­nie okno, które miał naprze­ciwko. Po tym, jak napięły się mię­śnie na jego twa­rzy, widać było, że pró­buje zapa­no­wać nad iry­ta­cją.

– Dobrze. Pozwoli pani, że wyja­śnię dokład­nie, na czym mi zależy – powie­dział, pochy­la­jąc się do przodu, opie­ra­jąc łok­cie na kola­nach i skła­da­jąc dło­nie. Wyglą­dał jak pre­zy­dent, który przy­je­chał poczy­tać przed­szko­la­kom. – Uro­dziny mojej żony wypa­dają dwu­dzie­stego trze­ciego grud­nia. Ona tego nie­na­wi­dzi. Co roku orga­ni­zu­jemy wiel­kie przy­ję­cie uro­dzi­nowe i otwie­ramy drzwi ludziom mówią­cym: „Weso­łych świąt!”. Odczu­wam ogromną pre­sję, by zna­leźć coś wyjąt­ko­wego, dzięki czemu jej uro­dziny staną się waż­niej­sze od świąt. Mogę na panią liczyć?

Laura zmarsz­czyła brwi. Z całą pew­no­ścią nie. Może facet i był fan­ta­styczny, ale jego pro­tek­cjo­nalny ton włą­czał wszyst­kie alarmy w jej gło­wie.

– Kiedy prze­czy­ta­łem arty­kuł o pani, o autor­skiej biżu­te­rii z zawiesz­kami, wpa­dłem na pomysł ide­al­nego pre­zentu: naszyj­nika, ale innego niż wszyst­kie. Nie chcę, żeby miała tylko ładną pamiątkę z kolej­nych uro­dzin. Każda zawieszka musi sym­bo­li­zo­wać rela­cję z naj­waż­niej­szymi ludźmi w jej życiu. Dla­tego ma być ich sie­dem. I dla­tego nie mogę po pro­stu… wybrać ich z eks­po­zy­cji. Muszą zostać stwo­rzone spe­cjal­nie dla niej.

Zain­try­go­wana Laura poki­wała głową.

– Wspa­niały pomysł – pochwa­liła. – Wykra­cza daleko poza zle­ce­nia, które zazwy­czaj otrzy­muję. Naj­czę­ściej ludzie pro­szą o zawieszki na ważne wyda­rze­nia życiowe, takie jak chrzest, osiem­nastka, rocz­nica ślubu i tym podobne. Ni­gdy nie popro­szono mnie o… cóż, opo­wie­dze­nie histo­rii życia. Z zawo­do­wego punktu widze­nia byłby to eks­cy­tu­jący pro­jekt i mogę zagwa­ran­to­wać, że żona otrzy­ma­łaby coś abso­lut­nie wyjąt­ko­wego. Ale to bar­dzo pra­co­chłonne zle­ce­nie. Gdyby zechciał pan pocze­kać na…

– Nie, nie ma takiej moż­li­wo­ści.

– W takim razie zasta­nówmy się… Jeżeli ogra­ni­czymy liczbę do, powiedzmy, trzech lub czte­rech zawie­szek, wystar­czy cza…

– Nie – odparł zde­cy­do­wa­nie, znów jej prze­ry­wa­jąc.

Laura wypro­sto­wała ramiona, ziry­to­wana i ura­żona. Facet nawet nie pró­bo­wał silić się na uprzej­mość.

– W takim razie oba­wiam się, że jeste­śmy w sytu­acji pato­wej, panie Blake. Po pro­stu nie zdążę prze­pro­wa­dzić wywiadu z pana żoną do tak wielu zawie­szek.

– I tak nie może pani z nią roz­ma­wiać – oznaj­mił kate­go­rycz­nie. – To nie­spo­dzianka. Ona nie może się o niczym dowie­dzieć.

Laura ponuro ścią­gnęła usta. Pro­jekt – choć ambitny – szybko tra­cił urok. Męż­czy­zna był miły dla oka, ale nie miała naj­mniej­szej ochoty na kilka godzin w jego towa­rzy­stwie i wysłu­chi­wa­nie opo­wie­ści o zapewne dwu­dzie­sto­jed­no­let­niej żonie.

Black­berry w jego kie­szeni cicho zabrzę­czał i męż­czy­zna wyjął tele­fon.

Laura przy­glą­dała mu się z rosnącą zło­ścią. Prze­czy­tał wia­do­mość, marsz­cząc brwi, po czym scho­wał komórkę. Od samego początku zacho­wy­wał się aro­gancko i agre­syw­nie.

– Nie będzie miała się o czym dowie­dzieć – oświad­czyła, zamy­ka­jąc notes i suge­ru­jąc w ten spo­sób, że spo­tka­nie dobie­gło końca. – W każ­dym razie nie ode mnie. Przy­kro mi, że pana roz­cza­ruję, ale muszę reali­stycz­nie pod­cho­dzić do ter­mi­nów zle­ceń i dotych­cza­so­wych zobo­wią­zań wobec klien­tów.

– Chce pani powie­dzieć…

– Chcę powie­dzieć, że może są to uro­dziny pana żony, ale też święta Bożego Naro­dze­nia dla wszyst­kich innych. Skoro nie chce pan pocze­kać ani zgo­dzić się na kom­pro­mis, nie mogę panu pomóc.

Patrzyli na sie­bie wrogo, a Laura dopiero po chwili poczuła, że czer­wona mgła opada. Ni­gdy się nie oszu­ki­wała, że może pre­ten­do­wać do tytułu Miss Sym­pa­tycz­no­ści. Dosko­nale wie­działa, że jest trudna. Ale nawet ona potra­fiła być bar­dziej skłonna do ustępstw i uprzej­mo­ści niż on.

Robert Blake jesz­cze przez chwilę się w nią wpa­try­wał, naj­wy­raź­niej rów­nie roz­gnie­wany jak ona, a potem wstał – ale nie skie­ro­wał się w stronę drzwi. Pod­szedł do okna i wyj­rzał przez nie. Wzrok Laury podą­żył za jego spoj­rze­niem. W ujściu rzeki zauwa­żyła kolejne odsło­nięte przez morze łachy pia­chu schnące w słońcu. Za cztery godziny przy­pływ zacznie powoli skra­dać się z powro­tem, sze­lesz­cząc sito­wiem i pokry­wa­jąc błoto, które chci­wie wchło­nie wodę.

Męż­czy­zna zer­k­nął na sto­jące na para­pe­cie buty i wziął jeden z nich do ręki. Na­dal miał w środku pra­wi­dło i był owi­nięty w bibułę.

– Dla pani córki? – zapy­tał.

– Nie mam córki – odparła sucho.

– Syna?

– Co? Nie! – wark­nęła, roz­draż­niona tymi oso­bi­stymi wyciecz­kami.

Męż­czy­zna ostroż­nie odsta­wił but. Swo­bod­nie wsu­nął dło­nie do kie­szeni i ruszył w jej kie­runku.

– Źle zaczę­li­śmy – powie­dział zupeł­nie bez iro­nii. – Może powi­nie­nem uprze­dzić, że zapłacę podwójną stawkę.

– Podwójną stawkę? – powtó­rzyła.

– Zga­dza się – potwier­dził, a Laura dostrze­gła błysk triumfu w jego oczach, świad­czący o nie­zbi­tym prze­ko­na­niu, że to zała­twi sprawę. Święta i tak będą nale­żały do jego żony. Jako biz­nes­men przy­wykł do wygry­wa­nia. Nie­wąt­pli­wie samo­chód, który zapar­ko­wał w zaułku, to volante albo car­rera. Nie­wąt­pli­wie miał kochankę, która już ostrzyła pazury na pozy­cję kolej­nej pani Blake’owej. I nie­wąt­pli­wie przy­je­chał po pre­zent tutaj, zamiast gra­so­wać po skle­pach przy Bond Street, ponie­waż już poda­ro­wał swo­jej wybrance naj­lep­sze tro­fea, takie jak zega­rek Car­tier Tank, dia­men­towa bran­so­letka od Aspreya, bry­lan­towy klucz od Theo Fen­nela czy pier­ścio­nek wiecz­nej miło­ści od Tifanny’ego.

Laura się wypro­sto­wała.

– To nie jest kwe­stia ceny – odpo­wie­działa z impo­nu­ją­cym zde­cy­do­wa­niem, roz­ko­szu­jąc się tym drob­nym zwy­cię­stwem. Wybrał sobie nie­wła­ściwą osobę do roz­sta­wia­nia po kątach. Teraz roz­po­częła się walka cha­rak­te­rów. Sama chciała wybie­rać, na które zle­ce­nia się decy­duje. Wygra w tej potyczce. – Mam innych klien­tów. Nie mogę ich zawieść.

– Nie będzie pani musiała. Pole­ci­łem pani asy­stentce, by skon­tak­to­wała się z nimi dziś rano i prze­ło­żyła ter­miny. – Zer­k­nął na zega­rek. – Oczy­wi­ście pokryję koszty hono­ra­riów, które pani straci w wyniku tej zmiany.

– Fee prze­ło­żyła moje zamó­wie­nia? Na pań­skie pole­ce­nie? – spy­tała chra­pli­wym gło­sem. Ze zło­ści zakrę­ciło jej się w gło­wie.

– Obecne ter­miny są dla pani znacz­nie korzyst­niej­sze.

Wstała rap­tow­nie, mając nadzieję, że Fee nie zain­sta­lo­wała kamer moni­to­ringu w celach szko­le­nio­wych. Czuła na sobie jego wzrok, gdy masze­ro­wała w stronę drzwi. Nie pozo­stało już nic wię­cej do doda­nia. Oka­zała roz­są­dek, zacho­wała uprzej­mość, a teraz wyczer­pała zapasy jed­nego i dru­giego.

– Pro­szę wyjść! Przy­kro mi, że nie mogłam panu pomóc – powie­działa zim­nym tonem, otwie­ra­jąc drzwi i wycią­gniętą ręką wska­zu­jąc mu drogę. – Mam nadzieję, że gdzie indziej lepiej panu pój­dzie odwo­ła­nie Bożego Naro­dze­nia na rzecz pana żony.

To nim wyraź­nie wstrzą­snęło.

– Chwi­leczkę! Nie sły­szała pani, jakie warunki zaofe­ro­wa­łem? Płacę podwójną stawkę.

– Nie musi się pan do mnie zwra­cać jak do kre­tynki. To pan nie słu­cha, panie Blake.

– Takiej oferty nie można odrzu­cić!

– Mam inne zda­nie. To moja firma i pra­cuję tylko dla tych, dla któ­rych chcę, a nie zali­czają się do nich osoby prze­sta­wia­jące mój ter­mi­narz ze względu na swoje zepsute żony. Bez wąt­pie­nia zasko­czy pana infor­ma­cja, że nie robię tego dla pie­nię­dzy.

Zapa­dła lodo­wata cisza, gdy reje­stro­wał jej gniew i zde­cy­do­wany gest, któ­rym wska­zy­wała otwarte drzwi.

– Dobrze, obra­zi­łem panią, rozu­miem – powie­dział, szybko zmie­nia­jąc tak­tykę. – Ale jest pani jedyną osobą, do któ­rej mogę się zwró­cić. – Naj­wy­raź­niej doszedł do wnio­sku, że pochleb­stwo będzie naj­lep­szą formą ataku.

– Trudno mi w to uwie­rzyć. Jest wielu jubi­le­rów, a część z nich ma więk­sze doświad­cze­nie ode mnie.

– Ale zawieszki… nikt inny nie robi tego, co pani. Latami kupo­wa­łem Cat wszystko… Zegarki, bry­lanty, co tylko można wymy­ślić. Ale ten naszyj­nik praw­do­po­dob­nie jako jedyny będzie miał praw­dziwe zna­cze­nie. Pro­szę. – Głos nagle mu się zała­mał. – Tym pre­zen­tem zamie­rzam udo­wod­nić, jak bar­dzo… ile dla mnie zna­czy. – Zamilkł na chwilę, patrząc na nią wzro­kiem, który jesz­cze przed chwilą był trium­falny, a teraz stał się chło­pięcy i bła­galny. – Wszystko od tego zależy.

Laura pozo­stała nie­ugięta.

– Miał pan czel­ność pole­cić mojej asy­stentce, żeby prze­ło­żyła zle­ce­nia, a to według mnie grube naru­sze­nie zasad. Powiem jesz­cze raz: pro­szę wyjść. Muszę zadzwo­nić do moich klien­tów.

Oboje wie­dzieli, że wygrała. Powoli pod­szedł do wyj­ścia i zatrzy­mał się u szczytu scho­dów.

– Popeł­nia pani ogromny błąd.

– Moja strata. Żegnam – odpo­wie­działa twardo, zatrza­sku­jąc za nim drzwi. – I krzy­żyk na drogę.

Była nie­mal pewna, że to usły­szał.

Roz­dział 2

– Cześć, Tom – rzu­ciła Laura ponu­rym tonem, opie­ra­jąc się o wysoki maho­niowy bar i roz­glą­da­jąc po zatło­czo­nym lokalu. W jej pra­cowni naj­waż­niej­sze były arty­styczne świa­tło i wyrzu­cone przez morze drewno, nato­miast Tom w swoim barze Owoce Morza i Szam­pan potrak­to­wał mary­ni­styczny motyw zupeł­nie ina­czej, zbie­ra­jąc mate­riały bez­po­śred­nio w stoczni. Wypo­le­ro­waną na wysoki połysk pod­łogę wyko­nano z drewna teko­wego, grube liny cumow­ni­cze słu­żyły za barierki, rolety uszyto z brą­zo­wego płótna żaglo­wego, a mosiężne knagi zastę­po­wały wie­szaki. Zabar­wione sepią zdję­cia szku­ne­rów rodem z Gatsby’ego zdo­biły ściany, posta­wione pio­nowo połówki łodzi wypo­sa­żono w półki i zaadap­to­wano na regały na szkło. Spora część sto­li­ków została już zajęta, a więk­szość klien­tów usa­do­wiła się przo­dem do pano­ra­micz­nych okien, by móc podzi­wiać zmierzch roz­kwi­ta­jący niczym postrzę­piona piwo­nia na tle wani­lio­wego nieba.

Kor­pu­lentny bar­man uniósł wzrok znad kie­lisz­ków, które pole­ro­wał.

– Cześć, Lauro – przy­wi­tał ją.

– Spory ruch dzi­siaj – zauwa­żyła.

– No. Nowy szef kuchni ściąga klien­tów. Jego taglia­telle z homa­rem to niebo w gębie. Świeży sza­fran, białe mięso kra­bowe…

Laura z uzna­niem poki­wała głową.

– Sku­sisz się?

Tym razem prze­pra­sza­jąco pokrę­ciła głową, a jej gęste włosy zafa­lo­wały na ramio­nach.

– Chcia­ła­bym, ale Jack już przy­go­to­wał kola­cję. Spie­szę się. Widzia­łeś może…

– Nie, nie widzia­łem jej – odrzekł szybko Tom, otwie­ra­jąc butelkę crème de cas­sis i nale­wa­jąc do dwóch kie­lisz­ków.

Laura unio­sła brwi i poło­żyła złą­czone dło­nie na kon­tu­arze.

– Gdzie jej nie widzia­łeś?

– No na pewno nie za tym fila­rem – odpo­wie­dział, wyj­mu­jąc korek z szam­pana i dole­wa­jąc go do crème de cas­sis.

Laura zro­biła dwa kroki w prawo i ujrzała chudą kostkę koły­szącą się ryt­micz­nie obok sto­ją­cej na pod­ło­dze pla­sti­ko­wej torby Hello Kitty.

– Przy­nie­siesz nam dwa kie­liszki, jak będziesz miał chwilę?

– Jasne. Chcesz tego spró­bo­wać? Kir roy­ale?

Laura zer­k­nęła podejrz­li­wie na drinka.

– Tylko jeśli sta­wiasz. Jak nie, popro­szę to, co zwy­kle.

Ostroż­nie ruszyła mię­dzy sto­li­kami, sta­ra­jąc się nie strą­cić niczy­jego drinka prze­wie­szoną przez ramię torbą. Im bli­żej była, tym szyb­ciej ruszała się chuda kostka, nie­malże jakby wyczu­wała jej obec­ność.

– Skąd wie­dzia­łaś, że to ja? – zapy­tała Laura, spo­glą­da­jąc na drobną świeżą twarz, na któ­rej wid­niała przy­milna minka.

– Skrzy­pisz…

Laura zer­k­nęła na swoje czer­wone kalo­sze marki Hun­ter. Na­dal lśniły po przej­ściu przez wodę w dro­dze z pra­cowni, a do szwu wokół kostki przy­cze­pił się wąs wodo­ro­stów.

– Tom tylko tobie pozwala tu wcho­dzić w kalo­szach. Znów pra­co­wa­łaś do późna?

– Przez cie­bie – odparła uszczy­pli­wie Laura, kła­dąc torbę z butami na pod­ło­dze i zaj­mu­jąc wolne krze­sło.

Fee ner­wowo się­gnęła po drinka, któ­rego sączyła od przyj­ścia, wdzięczna, że jest zbyt wielu świad­ków, by Laura prze­pro­wa­dziła zamach na jej życie.

– Słu­chaj, Laur, wiem, że możesz być tro­chę zła… – zaczęła.

– Tro­chę?

– No dobrze, może nieco bar­dziej niż tro­chę…

– Wście­kła jak szer­szeń!

– Dobra, dobra, wiem, że możesz być wście­kła jak szer­szeń, bo przy­ję­łam zle­ce­nie, nic ci nie mówiąc, ale daję słowo, dzia­ła­łam w twoim inte­re­sie.

– Serio? I na tym polega twoja praca, tak?

– Tak, jako two­jej mena­dżerki.

– Samo­zwań­czej mena­dżerki. Ani cię o to nie pro­si­łam, ani mnie na to nie stać – przy­po­mniała jej Laura.

– Teraz już tak. – Fee puściła oko w nadziei, że spro­wo­kuje ją do uśmie­chu. Nic z tego. – W każ­dym razie robię to z miło­ści, wiesz?

Laura spoj­rzała na swoją rado­sną, pełną życia przy­ja­ciółkę. Maleńka i chuda jak chart, o twa­rzy w kształ­cie serca, wyra­zi­stych nie­bie­skich oczach i dłu­gich do ramion blond wło­sach deli­kat­nych niczym wata cukrowa, sta­no­wiła jej cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo. Fee, pogodna, pro­mienna, powabna i postrze­lona, miała też wszyst­kie inne pozy­tywne cechy na P. Laura była ponura, poryw­cza, pesy­mi­styczna. Zawsze stą­pała po ziemi moc­niej niż jej lekka jak piórko przy­ja­ciółka, jakby szła przez życie z cięż­kim ser­cem – albo przy­naj­mniej w kalo­szach.

– To nie ty ani nie klienci decy­du­je­cie o tym, jak pro­wa­dzę firmę.

– No cóż, nie­chęt­nie o tym wspo­mi­nam, ale gdyby nie ja, nie mia­ła­byś żad­nej firmy. Nie zawsze wiesz, co jest dla cie­bie naj­lep­sze. Na­dal byś dłu­bała przy brosz­kach, któ­rych nikt ni­gdy by nie zoba­czył, gdy­bym nie zamie­ściła tej reklamy z naszyj­ni­kiem mamy.

– To zupeł­nie inna sprawa.

– To prawda. I dla­tego tak dobrze ci teraz idzie. – Fee oparła chude ramiona na bla­cie sto­lika. – Daj spo­kój, Laur, facet zło­żył ofertę, któ­rej nie można odrzu­cić.

– To zabawne, bo wła­śnie to zro­bi­łam.

– Jesteś po pro­stu… – Dziew­czyna zamil­kła z sze­roko otwar­tymi ustami. – Co?!

– Spła­wi­łam go. Nie wcho­dzę w to. Całe popo­łu­dnie ponow­nie uma­wia­łam ter­miny.

– Och nie, nie mogłaś tego zro­bić – jęk­nęła Fee i ukryła twarz w dło­niach, pre­zen­tu­jąc nowy kolor paznokci, inten­syw­nie liliowy, pasu­jący raczej do sypialni małej dziew­czynki. – Laur, dla­czego nie omó­wi­łaś tego ze mną?

– Dla­czego ty ze mną tego nie omó­wi­łaś? – syk­nęła Laura. – Jak mogłaś wpa­ko­wać mnie w taką sytu­ację i pozwo­lić, żeby się po mnie prze­je­chał? Wiesz, jak nie zno­szę pozna­wać nowych ludzi. Z tego powodu nie chcia­łam się zaj­mo­wać tym zawo­dowo. A ty mnie zosta­wi­łaś na pastwę jakie­goś pro­tek­cjo­nal­nego boga­cza, który wpa­ro­wał do pra­cowni i oznaj­mił, że wyczy­ścił mój ter­mi­narz!

– Myśla­łam, że będziesz prze­szczę­śliwa… – wymam­ro­tała Fee, prze­cze­su­jąc pal­cami deli­katne jasne włosy.

– Bo co? Bo zapro­po­no­wał podwójną cenę?

– Wła­ści­wie wię­cej niż podwójną. – Dziew­czyna poło­żyła dło­nie pła­sko na stole. – Gdy tylko mu powie­dzia­łam, że jesteś zajęta aż do świąt, od razu zapro­po­no­wał podwójne hono­ra­rium, a nawet nie poda­łam mu two­jej stawki. – Lekko wzru­szyła ramio­nami. – Pod­nio­słam więc cenę zawieszki z ośmiu­set na tysiąc dwie­ście.

– Tysiąc dwie­ście? – Głos Laury nagle przy­cichł.

Fee poki­wała głową.

– A on zamie­rzał zapła­cić dwa razy tyle. Nie rozu­miesz, Laur? To twoje naj­więk­sze zle­ce­nie do tej pory. Zaro­bi­ła­byś pra­wie sie­dem­na­ście kawał­ków na rękę.

Sie­dem­na­ście kawał­ków?

Kobiety patrzyły na sie­bie, jedna z rosną­cym prze­ra­że­niem, druga z roz­pa­czą.

– Ale ja… to zna­czy… ja… nie mia­łam poję­cia, że aż tyle – wyszep­tała Laura. Chwy­ciła kie­li­szek Fee i pocią­gnęła spory łyk. – Kurde…

– No wła­śnie – mruk­nęła dziew­czyna, wyry­wa­jąc jej drinka i wypi­ja­jąc do końca. – Mogła­bym spła­cić kartę kre­dy­tową moimi trzy­dzie­stoma pro­cen­tami pro­wi­zji.

– Trzy­dzie­stoma pro­cen­tami? – Laura spoj­rzała na nią ostro. – A skąd to się wzięło?

Fee wzru­szyła ramio­nami.

– Zwy­kła stawka. – Lekko pokle­pała przy­ja­ciółkę po dłoni. – Nie przej­muj się tak, pokrywa zarówno PR, jak i usługi mena­dżer­skie.

– Boże, nie wie­rzę, że go pogo­ni­łam…

Fee spoj­rzała na nią pogod­nie.

– Jak bar­dzo go pogo­ni­łaś? To zna­czy, o czym mówimy? Cisnę­łaś jego nese­ser do rzeki? Czy tylko uży­łaś mega­wy­nio­słego tonu Kró­lo­wej Lodu, który przy­bie­rasz, kiedy jesteś wku­rzona?

– Wyrzu­ci­łam go za drzwi, mówiąc: „Krzy­żyk na drogę”.

– Czyli kom­bi­na­cja obu. Dosko­nale. Świetna robota… – Fee ukryła twarz w ramio­nach opar­tych na stole.

Tom pod­szedł z tacą i posta­wił na bla­cie dwa smu­kłe kie­liszki oraz butelkę pro­secco, które ucho­dziło za „poza­se­zo­nowy” szam­pan.

– Co z wami, dziew­czyny? Nie mówi­łaś przy­pad­kiem, że zamier­za­cie coś świę­to­wać, Fee? – zdzi­wił się.

Kobieta pokrę­ciła głową.

– Wyko­pała klienta. Nici z tego.

Tom spoj­rzał na Laurę, która bez­rad­nie wzru­szyła ramio­nami.

– Źle poli­czy­łam.

– Raczej zwy­cię­żył jej poryw­czy cha­rak­ter. Lepiej zabierz butelkę, Tom. Dziś wystar­czy nam jeden kie­li­szek.

Tom pokrę­cił głową.

– Szkoda – mruk­nął, odno­sząc pro­secco do baru.

– Dobrze, że go pogo­ni­łam – stwier­dziła w końcu Laura, kiedy obie osu­szyły kie­liszki i z roz­tar­gnie­niem obra­cały je w dło­niach. – Prze­cież trzeba mieć zasady, prawda? Nie można dopu­ścić, by ktoś ukła­dał ci życie tylko dla­tego, że jest bogat­szy.

Fee unio­sła brwi, zupeł­nie nie­prze­ko­nana.

– I to zamie­rzasz powie­dzieć Jac­kowi? Że dla­tego zre­zy­gno­wa­łaś ze zle­ce­nia na jedną sztukę biżu­te­rii kosz­tu­jącą nie­mal tyle, ile on zara­bia przez rok?

– Zara­bia wię­cej – zapro­te­sto­wała Laura ze znie­cier­pli­wie­niem. – Ni­gdy nie miał tylu zle­ceń co teraz. Odna­wia­nie mebli tapi­ce­ro­wa­nych to branża odporna na rece­sję.

– No ale chyba rozu­miesz, o czym mówię. Nie­ważne, ile osób zechce sobie odświe­żyć sofę, ni­gdy nie będzie mu szło tak dobrze, byście mogli sobie pozwo­lić na odrzu­ce­nie podob­nych pie­nię­dzy. Musie­li­by­ście się naprawdę nie­źle naha­ro­wać, żeby pową­chać sie­dem­na­ście kawał­ków. Do tego tuż przed świę­tami.

Laura prze­su­nęła ręce po stole i poło­żyła głowę na wypro­sto­wa­nych ramio­nach.

– Po pro­stu nic mu nie powiem – wymam­ro­tała w blat stołu. – Po co go drę­czyć czymś, co mogło się stać.

– Co się stało, chcesz powie­dzieć. Kiedy skoń­czy­łam roz­mowę z klien­tem, wszystko było usta­lone. Nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści ani zastrze­żeń.

– Tak, tak, dobrze! Możesz prze­stać mi to wypo­mi­nać? – wark­nęła Laura, bar­dziej wście­kła na sie­bie niż na przy­ja­ciółkę. Fee miała rację. Dała się ponieść emo­cjom. – Nic już na to nie pora­dzę. Co się stało, to się nie odsta­nie.

Sie­działy w peł­nej przy­gnę­bie­nia ciszy, którą prze­rwał sygnał SMS-a w tele­fo­nie Laury. Prze­czy­tała go i wes­tchnęła.

– Kola­cja gotowa. Muszę lecieć. – Wstała i spoj­rzała na Fee, która wyglą­dała na auten­tycz­nie przy­bitą. – Prze­pra­szam, wyna­gro­dzę ci to następ­nym razem.

Fee usi­ło­wała się uśmiech­nąć.

– Jasne.

– Słu­chaj, należy się spie­szyć powoli – dodała Laura, pró­bu­jąc ją pocie­szyć. – Zawsze w to wie­rzy­łam. Pora­dzimy sobie.

– Ty może tak. Masz Jacka. Mnie bra­kuje pięć­dzie­się­ciu fun­tów na czynsz w tym mie­siącu.

Laura przyj­rzała się przy­ja­ciółce, która zapewne znów zje na kola­cję pop tarty. Się­gnęła do torby i wyjęła port­fel, a z niego bank­not dwu­dzie­sto­fun­towy i dwa pię­cio­fun­towe.

– Nie­stety mam tylko tyle.

Fee posłała jej uśmiech pełen wdzięcz­no­ści i tro­chę się roz­po­go­dziła.

– Jesteś praw­dziwą przy­ja­ciółką – powie­działa.

– Myślisz? – mruk­nęła Laura. – Taką, która psuje twoją robotę…

– Nie, po pro­stu lubisz być zasad­ni­cza i tyle. Nie­wiele spo­tyka się osób takich jak ty. – Objęła smu­kłymi pal­cami silną dłoń Laury. – Jesteś prze­ci­wień­stwem dobrej wróżki. Trzeba do cie­bie przy­wyk­nąć, ale kocham cię, słońce.

Roz­dział 3

Kiedy sie­dem minut póź­niej weszła do domu, Jack wpraw­nym ruchem sie­kał pie­truszkę, a Arthur wyja­dał ostat­nie chrupki z błysz­czą­cej miski. Mawiała o nich „dzielna dru­żyna”. Byli nie­roz­łączni nawet w pracy: Arthur, terier irlandzki, spał twardo w warsz­ta­cie, pod­czas gdy jego pan wypy­chał, wypla­tał i tapi­ce­ro­wał roz­kle­ko­tane fotele.

– Cześć, chło­paki – przy­wi­tała się, rzu­ca­jąc torebkę i pudełko z nowymi butami na sosnową ławkę na maleń­kim ganku. Arthur pod­biegł do niej w pod­sko­kach, roz­sie­wa­jąc po dro­dze sierść uno­szącą się w powie­trzu niczym pyłki mle­cza na wie­trze. – Przy­szli­ście wcze­śniej.

– No cóż, wie­dzia­łem, że jeśli chcę na kola­cję coś innego niż fasolka na toście… – zakpił Jack, prze­ry­wa­jąc sie­ka­nie i prze­chy­la­jąc się nad bla­tem kuchen­nym, żeby dać jej całusa.

– Jak twój dzień? – zapy­tała. Przy­glą­dała się, jak zgniata nożem ząbek czosnku. Jack był bar­dzo ładny, nie­malże dziew­częcy ze swoją szczu­płą syl­wetką, potar­ga­nymi jasno­brą­zo­wymi wło­sami i deli­kat­nym nosem. Tylko jasno­nie­bie­skie oczy o nie­ty­powo nakra­pia­nych tęczów­kach, które mru­żył jak kot, przy­da­wały mu dra­pież­no­ści. Fee twier­dziła, że wygląda jak muzyk z boys bandu, choć w wieku trzy­dzie­stu czte­rech lat mógłby raczej być jego mena­dże­rem – ale uwaga była trafna.

– Skoń­czy­łem wresz­cie tę sofę che­ster­field. Straszna mor­dęga. Obi­cie w szkocką kratę? Z tymi wszyst­kimi guzi­kami? Głowa mnie boli, jak na nią patrzę.

– No tak, życze­nie klienta naszym roz­ka­zem…

– Aha. Ale upo­ra­łem się z tym, a prze­bieżka z powro­tem do domu pomo­gła mi się otrzą­snąć. Arthur był oczy­wi­ście zachwy­cony.

– Oczy­wi­ście. – Laura uśmiech­nęła się i schy­liła, żeby czule podra­pać psiaka po szyi.

– Minus jest taki, że auto zostało pod warsz­ta­tem, muszę więc jutro wyjść wcze­śniej, żeby dotrzeć do pracy na pie­chotę.

– I znów Arthur wygrał! – zawo­łała ucie­szona Laura, macha­jąc przed­nimi łapami psa w powie­trzu.

Wypro­sto­wała się i spoj­rzała na pokro­jone skład­niki, umiesz­czone w osob­nych misecz­kach i usta­wione według kolo­rów na bla­cie kuchen­nym.

– Pisa­łeś, że kola­cja pra­wie gotowa?

– Tu mnie masz! – Kąciki jego ust unio­sły się do góry. – Po pro­stu tęsk­ni­li­śmy z Arthu­rem za tobą. Jesz­cze pół godzinki. Poczy­taj sobie gazetę, leży na stole. Przy­go­to­wa­łem już kąpiel i zaraz przy­niosę ci kie­li­szek cze­goś chłod­nego.

– Oooo. – Laura uśmiech­nęła się, pod­gry­za­jąc kawa­łek czer­wo­nej papryki. – Roz­piesz­cza mnie pan, panie amba­sa­do­rze.

Powoli weszła na pię­tro i zaj­rzała do łazienki. Świeża, gęsta piana kusząco lśniła w wan­nie, a na para­pe­cie stała zapa­lona lampka z won­nym olej­kiem. Laura szybko się roze­brała i zanu­rzyła w wodzie, słu­cha­jąc krzą­ta­niny Jacka w kuchni na dole, po czym otwo­rzyła gazetę.

Był czwar­tek, dzień ogło­szeń, a ona lubiła zaczy­nać lek­turę od ogło­szeń drob­nych na ostat­niej stro­nie i szu­kać oka­zji. Więk­szość tego, co posia­dali, była „już raz kochana”, jak mawiała – szara lniana sofa firmy Habi­tat, którą adop­to­wali, ponie­waż klient nie zgło­sił się po odbiór, czarne meta­lowe łóżko w sypialni (to był błąd, trzesz­czało jak kolano artre­tyka za każ­dym razem, gdy się poru­szyli) czy fran­cu­ska malo­wana szafa z siat­ko­wym fron­tem w pokoju gościn­nym, w któ­rej trzy­mali ręcz­niki.

Kilka minut póź­niej przy­szedł Jack z kie­lisz­kiem wina, jak zwy­kle słowny.

– Pro­szę – powie­dział, cału­jąc ją w czu­bek głowy. – Coś ci się spodo­bało?

– Raczej nie. – Wes­tchnęła. – Ale widzę, że tobie tak. – Wska­zała zakre­ślone ołów­kiem ogło­sze­nie u dołu strony.

– A, to – zbył ją. – To nic takiego.

– Doty­czy domku na plaży? – zdzi­wiła się Laura.

– Tak. Bez­po­śred­nia sprze­daż. Dla­tego zwró­ciło moją uwagę.

– Myśla­łam, że można je dostać tylko od mia­sta? Fee mówiła, że jest jakaś sza­lona lista ocze­ku­ją­cych.

– W świe­cie Fee wszystko jest sza­lone. – Uśmiech­nął się. – Ale tak, w tym wypadku ma rację. – Przy­siadł na kra­wę­dzi wanny i zaczął deli­kat­nie pole­wać jej ramiona wodą. – Musisz albo wpi­sać się na listę i cze­kać do póź­nej osiem­dzie­siątki, albo zało­żyć hipo­tekę i odku­pić od pry­wat­nego sprze­dawcy, tak jak tu.

– Hipo­tekę? Na taką altankę?

– Aha…

– Założę się, że sprawa jest prze­sad­nie roz­dmu­chana. Napi­sali, że cenę podają zain­te­re­so­wa­nym. Może zadzwo­nisz i dowiesz się, ile chcą? Na pewno nie­wiele. Prze­cież w tych cha­tach nie ma nawet bie­żą­cej wody, prawda?

– Nie ma prądu – popra­wił. – Dzwo­ni­łem zaraz po powro­cie do domu. Chcą pięt­na­ście.

– Setek?

– Tysięcy.

– Pięt­na­ście tysięcy? Nie! Prze­cież nikt nie wyda pięt­na­stu tysięcy na taką budkę.

Jej wybuch roz­ba­wił Jacka.

– I to jest oka­zja, uwierz mi. Musi być w kiep­skim sta­nie. Te ładne kosz­tują dwa razy wię­cej. To dobra inwe­sty­cja, a do tego dzie­dzic­two rodzinne.

– Skąd tyle wiesz?

Wes­tchnął.

– Od lat o tym marzę. Kiedy byłem dziec­kiem, moja babka miała domek w San­dwich. Zawsze spę­dza­li­śmy tam całe lato.

– Nie wie­dzia­łam. Co się z nim stało? – zapy­tała.

Jack wzru­szył ramio­nami, namy­dla­jąc jej plecy.

– Nie wiem, pew­nie został sprze­dany. Wielka szkoda. Uwiel­bia­łem go.

Po jego gło­sie Laura poznała, że naprawdę tak było.

– Chcesz poje­chać i zoba­czyć tę chatkę? – spy­tała po minu­cie. – Jeśli naprawdę o tym marzysz, mamy prze­cież oszczęd­no­ści na czarną godzinę, po które możemy się­gnąć. Moja firma ruszyła, dys­po­nu­jemy więc dodat­ko­wym docho­dem.

Jack pokrę­cił głową.

– Nie­stety, to by potrwało za długo. Jestem pewien, że domek znik­nie już jutro przed obia­dem. A następna oka­zja nie nada­rzy się przez kolejne dzie­sięć lat.

– Nie!

– Poja­wia się ich tyle, co kot napła­kał. – Się­gnął w dół i deli­kat­nie objął dło­nią jej pokrytą pianą pierś. – W każ­dym razie przy­sze­dłem tu tylko po to. – Uśmiech­nął się, cału­jąc ją w usta. – Lepiej zejdę na dół i spraw­dzę, czy Arthur nie sie­dzi w woku.

Laura wes­tchnęła, gdy cicho zamknął za sobą drzwi. Jej wcze­śniej­szy triumf z każdą chwilą sma­ko­wał coraz bar­dziej gorzko: naj­więk­sza szansa w karie­rze, spłata Visy Fee, a teraz dzie­cięce marze­nie Jacka – wszystko prze­pa­dło przez jeden napad zło­ści. Tym razem porząd­nie namie­szała. Zawa­liła na całej linii.

A może jed­nak nie?

Roz­dział 4

– Serio musisz kupić łódkę – sap­nęła Fee następ­nego ranka, zsu­wa­jąc paski wode­rów z drob­nych ramion.

– No cóż, jeśli to wypali, będę sobie mogła na nią pozwo­lić – odrze­kła Laura, wie­sza­jąc swoje na zardze­wia­łym gwoź­dziu wbi­tym w jeden z pali i grze­biąc w tor­bie w poszu­ki­wa­niu czer­wo­nych converse’ów.

– Na­dal nie rozu­miem, dla­czego nie mogły­śmy pocze­kać na odpływ – narze­kała Fee. – Po co ten pośpiech? Dla­czego musisz zadzwo­nić już teraz? Nie ma jesz­cze ósmej.

– Ponie­waż ostat­niej nocy nie zmru­ży­łam oka. Czas to pie­niądz, i to dosłow­nie.

– Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że to od cie­bie usły­szę. Ale nie rozu­miem, dla­czego zmie­ni­łaś zda­nie. Wczo­raj upar­cie twier­dzi­łaś, że nie chcesz dla niego pra­co­wać.

– Tak było, zanim się dowie­dzia­łam, że dzięki temu zle­ce­niu speł­nię marze­nie Jacka – wyja­śniła Laura.

Fee zro­biła zdzi­wioną minę.

– Słu­cham?

– W „Echo” umiesz­czono ogło­sze­nie o domku na sprze­daż. Kosz­tuje pięt­na­ście tysięcy, a Jack roz­pacz­li­wie go pra­gnie. Oczy­wi­ście pró­bo­wał uda­wać, że tak nie jest.

– I co, powie­dzia­łaś mu o zle­ce­niu?

– Nie bądź durna! Nie ma o czym mówić. Nie wia­domo, czy Robert Blake przyj­mie mnie z powro­tem. Poza tym domek mógł już znik­nąć, jeżeli Jack ma rację i te chatki rze­czy­wi­ście scho­dzą jak cie­płe bułeczki. Ale jeśli los będzie nam sprzy­jał, to zro­bię mu pre­zent na święta. Nie­spo­dziankę. – Uśmiech­nęła się pod­eks­cy­to­wana. – Pomy­śla­łam, że posta­wię tam cho­inkę i powie­szę skar­petę dla niego. Naj­pierw namó­wię go, żeby zabrał Arthura na spa­cer po plaży i wtedy: Ta-dam!

– Nie za bar­dzo uprze­dzasz fakty? – zakpiła Fee, a Laura czule szturch­nęła ją w ramię. – A co ze wszyst­kimi uza­sad­nio­nymi obiek­cjami, takimi jak inne zle­ce­nia?

– Za dwa­dzie­ścia kawał­ków gotowa jestem wła­sno­ręcz­nie wyko­pać złoto w kopalni! Jakoś sobie pora­dzę. Nie jest tak źle. Przede wszyst­kim nie spodo­bało mi się jego podej­ście. Gapił się na mnie, jak­bym była jakimś dzi­wo­lą­giem. Założę się, że ni­gdy wcze­śniej nie widział kobiety bez opa­le­ni­zny z sola­rium. – Uśmiech­nęła się filu­ter­nie do Fee. – Byłby tobą zachwy­cony – dodała, zawią­zu­jąc teni­sówki na podwójną kokardę, pod­czas gdy Fee wcią­gała uggi. Laura przyj­rzała się przy­ja­ciółce, która miała poma­rań­czowe pasemka we wło­sach, gołe nogi, mini­spód­niczkę i tyle tłusz­czu, a co za tym idzie, ochrony przed chło­dem, co fasolka szpa­ra­gowa. – Wiesz, że twoje nogi wyglą­dają jak dwie nitki zwi­sa­jące ze spód­nicy, kiedy nosisz te buty?

Była pewna, że gdy wcho­dziły po scho­dach, Fee poka­zała jej język za ple­cami.

– I Boże broń, żebyś wło­żyła raj­stopy. Jest prze­cież listo­pad – rzu­ciła Laura przez ramię.

– Tak, tak, tak – odparła Fee, kle­piąc ją w pośla­dek.

Laura spraw­nie otwo­rzyła zamek. Wgra­mo­liły się do pra­cowni, a Fee natych­miast zadrżała od chłodu wszech­obec­nej bieli.

– Wymy­śli­łaś już, co mu powiesz? Ty, Laura Cun­ni­gham, zamie­rzasz prze­pro­sić? To chyba jesz­cze ni­gdy się nie zda­rzyło, prawda?

Laura przy­gry­zła wargę i pokrę­ciła głową.

– O Boże, nie­do­brze mi na samą myśl. Poza tym on może w ogóle nie ode­brać. Total­nie go upo­ko­rzy­łam, Fee.

– Nie zadrę­czaj się tym. Im szyb­ciej to zała­twisz, tym lepiej – odparła przy­ja­ciółka, poda­jąc jej tele­fon.

– Chyba naj­pierw zapa­rzę her­batę.

– Pró­bu­jesz to odsu­nąć.

– Wiem. Chcesz?

– No dobra. Tak wcze­śnie rano potrze­buję dodat­ko­wej dawki cukru. – Fee opa­dła na sofę, a dżin­sowa mini zadarła się, uka­zu­jąc dłu­gie nogi i majtki w różowe kropki.

Laura jak zwy­kle miała na sobie dżinsy Jacka – co przy­gnę­bia­jące, nosili ten sam roz­miar – koszulkę z trasy Metal­liki, którą zna­la­zła w skle­pie Heart Foun­da­tion, oraz gra­na­towy kar­di­gan z M&S. Trudno o coś bar­dziej odle­głego od uro­czego, dziew­czę­cego wyglądu Fee, ale ona lubiła swój styl, a przy­ja­ciółka już dawno prze­stała ją nama­wiać na prążki, kwiatki i pastele. Laura wolała strój kamu­flu­jący, który oznaj­miał: pro­szę na mnie nie patrzeć.

– Masz jego numer? – zapy­tała, wsy­pu­jąc trzy łyżeczki cukru do her­baty Fee.

– Jasne, już szu­kam – odrze­kła przy­ja­ciółka, grze­biąc w tor­bie.

Laura posta­wiła her­baty na sto­liku z drewna wyło­wio­nego z morza i spoj­rzała na kar­teczkę.

– To lon­dyń­ski numer – stwier­dziła.

– Chyba nie sądzi­łaś, że pra­cuje przy głów­nej ulicy w Wal­ber­swick? Już bar­dziej na Kaj­ma­nach.

Laura ode­tchnęła głę­boko.

– Gdyby coś mi się stało, prze­każ Jac­kowi, że go kocham, dobrze?

Fee wybuch­nęła śmie­chem i cisnęła poduszką w przy­ja­ciółkę, która wła­śnie wybie­rała numer.

Roz­legł się tylko jeden sygnał i kobieta o gło­sie córki Joanny Lum­ley tchnęła do słu­chawki:

– Biuro pana Blake’a.

Laura zamknęła oczy i pomo­dliła się o eks­te­rio­ry­za­cję.

– Eee, dzień dobry. Chcia­ła­bym roz­ma­wiać z panem Bla­kiem.

– Jest teraz na spo­tka­niu. Jak brzmi pani god­ność? Prze­każę, że pani dzwo­niła.

– Eee, hm… ja… – zaczęła się jąkać. – Nazy­wam się Laura Cun­nin­gham. – Zapa­dła cisza i Laura prze­stra­szyła się, że kobieta się roz­łą­czyła. – Halo?

– Ta jubi­lerka?

Zatem sława ją wyprze­dzała.

– Tak. – Przy­go­to­wała się na klik­nię­cie ozna­cza­jące podzwonne dla marzeń Jacka.

– Pro­szę pocze­kać.

Laura zasło­niła słu­chawkę dło­nią.

– Kurde! Chce mnie z nim połą­czyć – szep­nęła.

Fee klę­czała na sofie, dosłow­nie gry­ząc palce. Ujemne saldo na jej kar­cie kre­dy­to­wej było w tym mie­siącu ogromne.

– Robert Blake – roz­legł się ener­giczny głos.

– Dzień dobry – wyszep­tała Laura do tele­fonu, bo odwaga cał­kiem ją opu­ściła. – Mówi Laura Cun­nin­gham.

Krótka cisza.

– Tak?

– Dzwo­nię, żeby… – Prze­łknęła z tru­dem ślinę i pomy­ślała o Jacku. – Dzwo­nię, żeby prze­pro­sić za swoje paskudne zacho­wa­nie.

– To miło z pani strony – odrzekł po chwili.

– Chcia­łam też powie­dzieć, że jeśli pan… hm… na­dal chce zło­żyć zle­ce­nie na uro­dzi­nowy naszyj­nik dla żony, to… z przy­jem­no­ścią się tym zajmę.

– Rozu­miem – powie­dział i znów zamilkł.

Laura nie wie­działa, co jesz­cze mogłaby dodać. Prze­pro­siła pierw­szy raz w życiu i zaofe­ro­wała, że wykona zle­ce­nie na jego warun­kach. Oddała mu całą wła­dzę. Teraz on musiał wybrać, czy ją przyj­mie, czy odrzuci.

– W takim razie pro­szę to prze­my­śleć – wymam­ro­tała. – Ma pan mój numer, jeśli…

– Dla­czego zmie­niła pani zda­nie?

Pyta­nie zbiło ją z tropu, ale uznała, że dzie­cięce marze­nia jej chło­paka raczej go nie zain­te­re­sują.

– Po pro­stu spraw­dzi­łam jesz­cze raz swój ter­mi­narz – skła­mała. – Doszłam do wnio­sku, że jeśli zdążę z czte­rema przy­wiesz­kami, to dam radę wyko­nać kolejne trzy.

– Dobrze.

– To zna­czy, że mam się zająć zle­ce­niem?

– Tak.

– Och, wspa­niale – powie­działa, sta­ra­jąc się za bar­dzo nie pisz­czeć, zasko­czona jego szybką decy­zją. Zakła­dała, że ją prze­trzyma co naj­mniej dzień lub dwa. – W takim razie, jak mam się do tego zabrać, skoro nie mogę się spo­tkać z pań­ską żoną?

– Chcę, żeby skon­tak­to­wała się pani z jej rodziną i przy­ja­ciółmi.

Serce Laury zamarło. Do sied­miu zawie­szek? To ozna­czało sie­dem osob­nych wywia­dów. Miała nadzieję, że poroz­ma­wia tylko z nim, wysłu­cha jego opo­wie­ści. To by ozna­czało, że zgro­ma­dzi­łaby cały potrzebny mate­riał w jeden dzień.

– Rozu­miem…

Naj­wy­raź­niej usły­szał waha­nie w jej gło­sie.

– Czy to pro­blem? – zapy­tał.

– Nie, nie – zaprze­czyła szybko. – Zasta­na­wiam się tylko, ile czasu będę potrze­bo­wała, by zebrać potrzebne infor­ma­cje od tylu róż­nych osób. Więk­szość ludzi nie przy­wy­kła do udzie­la­nia wywia­dów. Chwilę trwa, zanim się roz­luź­nią i zaczną zwie­rzać. Do tego docho­dzą podróże. Gdzie oni prze­by­wają?

– Głów­nie w Lon­dy­nie i Sur­rey. Choć jedna osoba jest w Medio­la­nie, a druga we Frank­fur­cie.

– Medio­lan! Frankf…

– Zro­bię, co w mojej mocy, żeby to uspraw­nić. Może uda mi się ścią­gnąć ich tutaj. A jeśli nie, pokryję oczy­wi­ście wszyst­kie koszty. Moja asy­stentka zare­zer­wuje pani loty.

Chciał, żeby latała po Euro­pie, zbie­ra­jąc wywiady do naszyj­nika dla jego żony?

– Mogę też z nimi poroz­ma­wiać przez tele­fon – zasu­ge­ro­wała z nadzieją.

– Wtedy nie wycią­gnie pani z nich nic prócz zwy­kłych aneg­dot. Musi­cie się spo­tkać oso­bi­ście. – Jego ton wyklu­czał dal­szą dys­ku­sję.

Laura stłu­miła wes­tchnie­nie.

– No dobrze, skoro tak pan uważa.

To pań­skie pie­nią­dze, dodała w myślach.

– Naj­le­piej będzie zacząć od roz­mowy, któ­rej nie odby­li­śmy wczo­raj. Ale tym razem pani musi przy­je­chać do mnie. W tej chwili nie mogę doko­nać żad­nych zmian w ter­mi­na­rzu.

Laura znów się zje­żyła, choć wie­działa, że to spra­wie­dliwe roz­wią­za­nie.

– Dobrze. Gdzie pan jest?

– W City, w Whi­te­cha­pel. Wyślę namiary pani asy­stentce mailem. Omó­wimy wtedy listę osób, z któ­rymi musi się pani spo­tkać, oraz moje ocze­ki­wa­nia co do naszyj­nika.

Laura mil­czała, zasta­na­wia­jąc się, co to, u dia­bła, miało ozna­czać – zapewne coś zło­tego, ład­nego i sen­ty­men­tal­nego?

– Może pani przy­je­chać na lunch w ponie­dzia­łek? Chwi­leczkę… spraw­dzam kalen­darz. Nie, już jestem umó­wiony. Musi wystar­czyć kawa.

– Zgoda. – Laura prze­wró­ciła oczami.

– O trze­ciej?

– Dobrze.

– W takim razie do zoba­cze­nia.

– Chwi­leczkę! – zawo­łała Laura, wyczu­wa­jąc, że jego palec zawisł nad przy­ci­skiem roz­łą­cza­nia.

– Tak? – To jedno słowo było roz­grzane do czer­wo­no­ści ze znie­cier­pli­wie­nia.

Wstrzy­mała oddech. Nie będzie łatwo.

– Oba­wiam się, że muszę popro­sić o zapłatę z góry – wyrzu­ciła szybko, jakby zry­wała pla­ster ze skóry. – Powin­nam… hm… zamó­wić mate­riały, a złoto nie jest tanie.

– Nie ma sprawy. Zała­twimy to w ponie­dzia­łek.

– Przy­kro mi, ale trzeba to zro­bić dzi­siaj – oznaj­miła zde­cy­do­wa­nie, wdzięczna, że roz­ma­wiają przez tele­fon i nie widać, jak modli się z zamknię­tymi oczami. Potrze­bo­wała pie­nię­dzy dziś, żeby zakle­pać chatkę na plaży, i to w gotówce, albo wszystko prze­pad­nie. Nawet jeśli jej oszczęd­no­ści nie leżały na kon­tach, któ­rych likwi­da­cja zaj­muje dzie­sięć dni robo­czych, to i tak nie zyska do nich dostępu od razu.

Zapa­dła ciężka cisza.

– W ciągu godziny otrzyma pani prze­lew – oznaj­mił. – Pro­szę prze­słać szcze­góły mojej asy­stentce.

I się roz­łą­czył. Laura wpa­try­wała się w tele­fon w swo­jej dłoni – czy to była jego ripo­sta na to, jak zatrza­snęła za nim drzwi?

– O mój Boże… – wes­tchnęła Fee. – Rzu­cił słu­chawką.

Laura odło­żyła tele­fon.

– Tak. Jest cho­ler­nie nie­uprzejmy. I prze­mą­drzały, i…

– Zatem klapa – jęk­nęła dziew­czyna, kuląc ramiona.

Laura spoj­rzała na nią ze zdu­mie­niem.

– Nie, wręcz prze­ciw­nie. Musisz wysłać mail z nume­rem konta i danymi. Zapłaci całość w ciągu godziny.

– Sie­dem­na­ście kawał­ków? W ciągu godziny? – pisnęła Fee, wyko­nu­jąc taniec rado­ści na sofie. A jed­nak będzie Boże Naro­dze­nie! – Kur­czę blade, jak to osią­gnę­łaś?

– Nie­stety nie dla­tego, że się zaprzy­jaź­ni­li­śmy… – Laura skrzy­wiła się i pode­szła do wschod­niego okna. Poranna mgła się roz­wiała, a wody z ujścia rzeki cofały się w morze, pozo­sta­wia­jąc Siwu­chę sto­jącą maje­sta­tycz­nie na brzegu niczym ostatni straż­nik.

– Wszystko się ułoży, gdy już zaczniesz pracę.

– Hmmm… – Laura ner­wowo przy­gry­zła kciuk.

– Nie rób tego. Wyglą­dasz, jak­byś chciała sobie zro­bić krzywdę – zaopo­no­wała Fee z dez­apro­batą, przy­trzy­mu­jąc jej rękę. – Tylko tego nam bra­kuje: Laura Cun­ni­gham z zacho­wa­niami auto­de­struk­cyj­nymi. – Wymow­nie prze­wró­ciła oczami.

Laura strzą­snęła jej dłoń.

– Po pro­stu w tym tygo­dniu nie udało mi się popły­wać, i tyle. Więc jestem draż­liwa…

– Tak, wiem. Ale na­dal kasz­lesz po tej infek­cji, którą mia­łaś w zeszłym mie­siącu. Tylko tego nam trzeba: Laura Cun­nin­gham z obu­stron­nym zapa­le­niem płuc. – Znów prze­wró­ciła oczami.

Laura się zaśmiała.

– Dopro­wa­dzasz mnie do sza­leń­stwa, wiesz o tym?

– No świet­nie. Tylko tego nam trzeba! – zawo­łała Fee, dra­ma­tycz­nym gestem wyrzu­ca­jąc ramiona w górę. – Laura Cun­ni­gham z zała­ma­niem ner­wo­wym… – Zachi­cho­tała, po czym wydała gło­śny pisk, gdy poduszka prze­mknęła przez pokój i ude­rzyła w okno, zmu­sza­jąc Siwu­chę, która wła­śnie prze­la­ty­wała obok, do gwał­tow­nego skrętu w prawo i poszu­ka­nia jakie­goś spo­koj­niej­szego miej­sca na łapa­nie ryb na obiad.

Dwie godziny póź­niej męż­czy­zna w czar­nej błysz­czą­cej bom­berce cze­kał na nią, tak jak obie­cał, przy przy­stanku auto­bu­so­wym u szczytu scho­dów na plażę. Miał bar­dzo zado­wo­loną minę.

– Laura? – upew­nił się. Jego krótko przy­strzy­żone jasno­brą­zowe włosy w ogóle się nie ruszały mimo sil­nego wia­tru.

– Cześć, Roger – odpo­wie­działa, poda­jąc mu rękę.

– To tu na dole – oznaj­mił, scho­dząc po scho­dach.

Ruszyli przez plażę, opie­ra­jąc się gwał­tow­nym podmu­chom.

– Masz dużo zain­te­re­so­wa­nych? – krzyk­nęła, gdy mijali rzędy dom­ków, któ­rym ni­gdy do tej pory nie poświę­ciła chwili uwagi. Zawsze wolała spa­ce­ro­wać przy kra­wę­dzi fal – przy­cho­dziła tu dla wody, nie dla pia­sku – ale z bli­ska zauwa­żyła, że każda chatka była inna, tak jak dzieci w gro­ma­dzie. Poza oczy­wi­stymi róż­ni­cami w wystroju – kolory jaskrawe lub paste­lowe, ściany malo­wane lub tape­to­wane – nie­które miały okna po dwóch stro­nach wej­ścia, werandy, tarasy i schody, a inne wyglą­dały jak ogro­dowe szopy prze­nie­sione na plażę. Kilka poma­lo­wano w kon­tra­stowe paski o cukier­ko­wych bar­wach, inne – wyko­nane z suro­wego drewna i wypo­sa­żone w prze­szklone roz­su­wane drzwi – wyglą­dały bar­dzo mini­ma­li­stycz­nie. Jedna miała na dachu meta­lowy komin do kozy.

Roger odrzu­cił głowę i zare­cho­tał, jakby powie­działa coś śmiesz­nego.

– Musia­łem wyłą­czyć komórkę! – krzyk­nął w odpo­wie­dzi. – Moja żona się wście­kła. To jakieś sza­leń­stwo! Mia­łaś szczę­ście, naprawdę. Kolejna osoba zadzwo­niła, gdy tylko się roz­łą­czy­li­śmy.

Laura poczuła, że jej puls przy­spie­sza. Czy ten czło­wiek ble­fo­wał, żeby uspra­wie­dli­wić wysoką cenę? A może Jack mimo wszystko miał rację?

Zwol­nili, zbli­ża­jąc się do rzędu dom­ków poma­lo­wa­nych na odcie­nie cha­rak­te­ry­styczne dla lodów: pista­cjowy, bla­do­ró­żowy, wani­liowy, zimny błę­kit i liliowy jak sor­bet. Wyglą­dają na śred­nią klasę ze względu na roz­miar i poło­że­nie na plaży, pomy­ślała Laura – miały okna po obu stro­nach drzwi i nie­wielką werandę, na którą pro­wa­dziły trzy stop­nie.

– Oto on – oznaj­mił z dumą Roger, sta­wia­jąc nogę na scho­dach jedy­nej chatki, która wyglą­dała, jakby miała się zaraz roz­paść. – To jest Urwis.

Bar­dzo ade­kwatna nazwa. Domek, trzeci w rzę­dzie sied­miu, poma­lo­wano na brzo­skwi­niowo, ale farba odcho­dziła z niego wiel­kimi pła­tami, jakby cier­piał na jakąś budow­laną odmianę łusz­czycy, a drzwi… Wła­ści­wie to nie były drzwi, tylko arkusz sklejki przy­twier­dzony od frontu.

Laura spoj­rzała na Rogera sze­roko otwar­tymi oczami.

– Wiem. Praw­dziwa oka­zja, to prawda – powie­dział, patrząc z dumą na ruderę. – Należy do rodziny od trzech poko­leń, ale moje dzieci chcą teraz jeź­dzić na waka­cje do ośrod­ków Cen­ter Parcs i, jak widzisz, nie mam czasu się nim zająć. – Ze smut­kiem wydął policzki, a Laura na­dal nie mogła wydu­sić słowa: chciał pięt­na­ście tysięcy fun­tów za tę stertę drewna opa­ło­wego? – Zapra­szam, pokażę ci wnę­trze – zapro­po­no­wał, wcho­dząc po scho­dach i odsu­wa­jąc rygle.

Zdjął sklejkę i Laura weszła do środka. Wewnątrz pano­wał lodo­waty chłód, było co naj­mniej pięć stopni zim­niej niż na plaży, do tego zaata­ko­wał ją nie­zno­śny odór stę­chli­zny wyho­do­wa­nej przez wiele poko­leń wil­got­nych ręcz­ni­ków. Pod­łoga tak prze­gniła, że deski się ugi­nały, a cien­kie zasłonki w oknach pokry­wała war­stwa ple­śni. To, co kie­dyś słu­żyło za blat kuchenny, wyglą­dało jak ele­ment eks­pe­ry­mentu bio­lo­gicz­nego z nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nym czar­nym grzy­bem oble­pia­ją­cym sili­ko­nowe fugi niczym psz­czoły pla­ster miodu.

– I jak? – zapy­tał Roger, zer­ka­jąc na zega­rek. – Widzisz ten poten­cjał?

– Nie­zbyt – burk­nęła Laura, która na­dal stała jak słup soli. Nie chciała niczego doty­kać w oba­wie, że albo się roz­pad­nie, albo ją zain­fe­kuje. Całe wnę­trze trzeba by wyre­mon­to­wać od pod­staw.

– Jest bie­żąca woda… no, raczej kapiąca – oznaj­mił rado­śnie, ewi­dent­nie sły­sząc tylko to, co chciał usły­szeć. – Prądu oczy­wi­ście nie ma, ale to część uroku, prawda?

Laura okrę­ciła się na pię­cie i wyj­rzała przez prze­gniłe, pęk­nięte okno. Widok sta­no­wił jedyną zaletę tego miej­sca. Czy tego chciał Jack? Czy to naprawdę speł­nie­nie jego marzeń? Potra­fił maj­ster­ko­wać, ale poda­ro­wa­nie mu tego domku w for­mie „zrób to sam” wyda­wało się bar­dziej cię­ża­rem niż pre­zen­tem. Będzie musiała zatrud­nić zawo­do­wego sto­la­rza, żeby zro­bił remont, a to ozna­czało kolejne kilka tysięcy, co pochło­nie wszyst­kie jej dostępne od ręki oszczęd­no­ści.

– Nie chcę cię poga­niać – ode­zwał się Roger, znów spo­glą­da­jąc na zega­rek – ale musisz pod­jąć decy­zję.

– Słu­cham? – Spoj­rzała na niego. Chyba osza­lał, jeśli chciał, żeby z mar­szu pod­jęła decy­zję o wyrzu­ce­niu pięt­na­stu kawał­ków na coś takiego.

– Lada chwila pojawi się facet, który dzwo­nił po tobie. Był zde­cy­do­wany, ale powie­dzia­łem, że ty skon­tak­to­wa­łaś się pierw­sza, więc… – Szar­mancko wzru­szył ramio­nami.

Laura prych­nęła z powąt­pie­wa­niem. Wie­działa, że ją pod­pusz­cza. Nie mogła jed­nego dnia zaro­bić i wydać takich pie­nię­dzy zupeł­nie bez namy­słu. Nawet gdyby to był eks­klu­zywny dom z ogrze­wa­niem pod­ło­go­wym, prze­strzen­nym sys­te­mem dźwię­ko­wym Bose, kuchenką firmy Aga i lądo­wi­skiem na dachu, musia­łaby się zasta­no­wić.

Oboje drgnęli na dźwięk cięż­kich kro­ków na schod­kach na zewnątrz. Do środka zaj­rzał ogromny męż­czy­zna, który wyglą­dał, jakby dla zabawy zamiast sztangi mógł pod­nieść krowę. Oparł potężne ramiona o oścież­nicę drzwi.

– I co? – zapy­tał zady­szany. – Bie­rze go?

Roger spoj­rzał na Laurę, a ona poczuła, że zasy­cha jej w ustach. Zupeł­nie nie rozu­miała fascy­na­cji i zamie­sza­nia wokół tych cha­tek. Jack jej powie­dział – kiedy w ogóle nie podej­rze­wał, że taka moż­li­wość może ist­nieć – że zde­cy­do­wałby się bez waha­nia, ale czy naprawdę chciałby cze­goś takiego? Kto­kol­wiek by chciał, poza panem Osił­kiem?

Roger nie­cier­pli­wie prze­stą­pił z nogi na nogę. Olbrzym przy­glą­dał jej się nie­spo­koj­nie.

– Dobra, biorę – oznaj­miła ponuro, wyj­mu­jąc ksią­żeczkę cze­kową. Było ją stać na speł­nie­nie marze­nia Jacka. Przy­naj­mniej tyle mogła zro­bić.

Roz­dział 5

Następ­nego ranka Laura obu­dziła się późno. Była sobota. Mimo wszel­kich wysił­ków Jacka, który chciał pomóc jej zasnąć poprzed­niego wie­czoru – kie­li­szek wina, relak­su­jąca kąpiel, masaż i ruty­nowy, ale satys­fak­cjo­nu­jący seks – spała fatal­nie i obu­dziła się o dru­giej w nocy z łomo­czą­cym ser­cem.

Leżała w ciem­no­ściach przez cztery godziny. Jakaś jej część chciała wstać i zejść na dół, żeby pomy­śleć nad nową bran­so­letką. Ale inna część wolała zostać w cie­płym łóżku w nadziei na powrót snu. Poza tym nie chciała ryzy­ko­wać, że obu­dzi Jacka – uwiel­biał kochać się po prze­bu­dze­niu. Bez­piecz­niej było leżeć bez ruchu i roz­my­ślać o wszyst­kich napra­wach, które trzeba prze­pro­wa­dzić w chatce na plaży. Pod­pi­sała umowę i zapła­ciła całą kosz­marną sumę na miej­scu. Praw­nie domek nale­żał do niej i jeśli miał być gotowy na święta, w ciągu naj­bliż­szych tygo­dni nale­żało zro­bić w nim tyle rze­czy, że roz­bo­lała ją głowa. Pierw­sze miej­sce na liście zaj­mo­wało zatrud­nie­nie sto­la­rza, żeby cho­ciaż powstały drzwi i pod­łoga, która się nie ugina przy każ­dym kroku, a także hydrau­lika do wymiany rur. Potem będzie się mogła sku­pić na przy­jem­niej­szych spra­wach – malo­wa­niu, urzą­dza­niu i kupo­wa­niu mebli. Widziała bar­dzo ładne gir­landy z drew­nia­nymi trój­ką­tami w skle­pie z upo­min­kami obok przej­ścia dla pie­szych, które wyglą­da­łyby uro­czo pod dwu­spa­do­wym dachem. Podo­bały jej się zwłasz­cza te ręcz­nie malo­wane w kolo­rach ziemi…

Sen przy­szedł, gdy zimowe ptaki w końcu się obu­dziły, a ich hała­śliwy świer­got dał znak, że może znów bez­piecz­nie zamknąć oczy. Ciem­ność pojawi się dopiero kolej­nej nocy.

Laura usły­szała zdra­dziec­kie trzesz­cze­nie dru­giego schodka od góry i wie­działa już, że Jack nie­sie jej śnia­da­nie. Prze­cią­gnęła się leni­wie, pró­bu­jąc oce­nić po inten­syw­no­ści świa­tła na kra­wę­dziach zasłon, jaki odcień sza­ro­ści będzie dziś miało niebo. Poczuła chłodny powiew na nagich ramio­nach – oboje lubili świeże powie­trze w pokoju, więc zosta­wiali okno otwarte nawet zimą – dla­tego szybko znów otu­liła się koł­drą, aku­rat gdy Jack otwo­rzył drzwi.

– Dzień dobry. – Uśmiech­nął się, sta­wia­jąc na łóżku tacę z her­batą poma­rań­czową i tostem grubo posma­ro­wa­nym masłem.

Podał jej fili­żankę, lecz her­bata była za gorąca, więc zamiast pić, ugry­zła kęs tosta i zaczęła ze skrę­po­wa­niem żuć w ciszy panu­ją­cej w pokoju.

– Co chcesz dzi­siaj robić? – zapy­tał Jack po chwili.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Zaczęli sprze­da­wać cho­inki w super­mar­ke­cie, ale chyba jest jesz­cze za wcze­śnie, jak myślisz? – dodał.

– Tak.

– Mogli­by­śmy pójść na spa­cer po plaży.

– Mogli­by­śmy. Arthur by się ucie­szył.

– Ale wieje dziś silny wiatr z pół­noc­nego wschodu.

– Och, zimny?

– Tak.

– Możemy pójść do cen­trum rekre­acji, popły­wać i posie­dzieć w sau­nie – zapro­po­no­wała, ale Jack tylko zmarsz­czył nos.

– W sobotę rano? Za dużo roz­wrzesz­cza­nych dzie­cia­ków.

– Aha. – Laura wzięła się do jedze­nia dru­giego trój­kąta tosta.

– Potrze­buję łado­warki do samo­chodu, moja już led­wie zipie – powie­dział wesoło. – Możemy wybrać się do Car­phone Ware­ho­use po nową. Poza tym musimy kupić bate­rie do pilota tele­wi­zyj­nego. – Uśmiech­nął się. – Co ty na to?

– Super – zgo­dziła się.

– No to usta­lone – rzu­cił Jack, po czym wstał, pochy­lił się i deli­kat­nie poca­ło­wał ją w czu­bek nosa. – Przy­go­tuję ci kąpiel, a potem możemy ruszać w drogę.

* * *

Laura patrzyła na ich przy­tulny domek, pod­czas gdy Jack zamy­kał na kilka zam­ków błysz­czące czer­wone jak skrzynka pocz­towa drzwi wej­ściowe. Jego obse­sja na punk­cie środ­ków bez­pie­czeń­stwa była dzi­wac­twem, które wyda­wało się Lau­rze na zmianę uro­cze i iry­tu­jące. Dziś uznała je za uro­cze. Char­ring­ton, maleńką wio­skę rybacką na wybrzeżu Suf­folk, trudno uznać za cen­trum prze­stęp­czo­ści. Naj­więk­szych zmar­twień dostar­czali poli­cji pijani nasto­lat­ko­wie roz­rzu­ca­jący chipsy po chod­niku oraz nie­pra­wi­dłowo zapar­ko­wane auta przy pro­me­na­dzie.

Laura cze­kała, aż Jack naci­śnie klamkę, spraw­dza­jąc, czy na pewno dobrze zamknął drzwi. Przy­glą­dała się głę­bo­kim kamien­nym para­pe­tom i zasta­na­wiała się, czy dobrze by na nich wyglą­dały skrzynki z kwia­tami. Takie w gra­fi­to­wym kolo­rze szcze­gól­nie ład­nie kon­tra­sto­wa­łyby z czer­wo­nymi drzwiami i paso­wa­łyby do sza­rej strze­chy na dachu. Dom nie był duży – z dwoma poko­jami na dole i na górze – ale za to bar­dzo ładny. Jak wszyst­kie domy przy Pud­ding Street. Reklamy mówią prawdę: naj­waż­niej­sza jest loka­li­za­cja, loka­li­za­cja i jesz­cze raz loka­li­za­cja. Miesz­kali przy jed­nej z naj­le­piej utrzy­ma­nych ulic w mie­ście, trzy prze­cznice od plaży i cztery minuty pie­chotą od cen­trum.

Upew­niw­szy się, że dom jest odpo­wied­nio zabez­pie­czony na czas ich krót­kiej nie­obec­no­ści, Jack wziął Laurę za rękę i popro­wa­dził wąską alejką dla pie­szych. Wol­nym kro­kiem mijali sąsied­nie domy o grubo otyn­ko­wa­nych ścia­nach, które w oczach Laury wyglą­dały jak pokryte lukrem. Uwiel­biała nazwy tych domostw – Pod Sar­dynką, Oset, Stara Sowa, Sło­neczny Zaką­tek. W porów­na­niu z nimi ich Wschodni Domek wyda­wał się dość nudny, ale Jack wyper­swa­do­wał jej zmianę nazwy, mówiąc, że to przy­nosi pecha. Gdzie­nie­gdzie stały rowery przy­pięte łań­cu­chami do czar­nych meta­lo­wych rynien odpły­wo­wych, ale z każ­dym mie­sią­cem poja­wiało się coraz wię­cej sku­te­rów – to, co w Rzy­mie dzia­łało od poko­leń, a w Lon­dy­nie od dzie­się­cio­leci, przy­wę­dro­wało w końcu do Char­ring­ton.

Kiedy na końcu alejki wyszli spo­mię­dzy zapew­nia­ją­cych ochronę ścian i skrę­cili w lewo, w głąb lądu, ude­rzył w nich gwał­towny podmuch wia­tru. Arthur opu­ścił ogon, a Jack moc­niej chwy­cił Laurę za rękę, gdy zadrżała. Jesień była łagodna i wil­gotna, lecz pro­gnozy zapo­wia­dały w zimie iście ark­tyczne warunki, a jeśli ten wiatr miał o czymś świad­czyć, to chyba choć raz mogły oka­zać się trafne.

Widok mnó­stwa małych czer­wo­nych, nie­bie­skich i srebr­nych samo­cho­dów zapar­ko­wa­nych przy uli­cach uświa­do­mił im, że więk­szo­ści ludzi roz­po­częła już przy­go­to­wa­nia do świąt, a gdy skrę­cili w Main Street, usły­szeli mecha­niczną melo­dyjkę z Domku Świę­tego Miko­łaja przy rynku. Był to zwy­kły kam­per poma­lo­wany na ciem­no­zie­lono, z łań­cu­chami cho­in­ko­wymi wokół okien i jaskra­wymi świa­teł­kami po bokach uło­żo­nymi w kształt Rudolfa cią­gną­cego sanie. Przed nim stała prze­brana za elfa gniewna nasto­latka i Laura roz­po­znała w niej Ruth, uczen­nicę z salonu fry­zjer­skiego, do któ­rego cho­dziła. Szcze­rze mówiąc, lepiej by wyglą­dała jako Święty Miko­łaj. Miała odpo­wied­nie kształty, a z cza­sem bez wąt­pie­nia wyho­duje też brodę.

Laura prze­szła obok, nie nawią­zu­jąc kon­taktu wzro­ko­wego, żeby nie pod­paść. I tak dziew­czyna uży­wała paznokci, myjąc jej głowę.

– Co myślisz o nowej toy­ocie rav? – zapy­tał Jack, gdy sta­nęli w kolejce do Gregga po ciastka z jabł­kami, ich coty­go­dniową prze­ką­skę.

Laura spoj­rzała na niego.

– Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łam, co myślę o sta­rej toy­ocie rav – odrze­kła sucho.

Jack się uśmiech­nął, jej sar­kazm zawsze go bawił. Ści­snął ją dłońmi w talii, a ona wyrwała mu się, gło­śno się śmie­jąc.

– Chyba czas pomy­śleć o wymia­nie samo­chodu. Volvo zaczyna być tro­chę zmę­czone. Prze­je­chało już pra­wie trzy­sta tysięcy kilo­me­trów. Skrzy­nia bie­gów szwan­kuje. I prze­gląd koń­czy mu się za parę mie­sięcy. – Non­sza­lancko wzru­szył ramio­nami. – Pomy­śla­łem, że ten nowy wygląd rav pasuje do nas. Do tego ma odpo­wied­nio duży bagaż­nik, dobre spa­la­nie i…

Laura zro­biła zeza i tym razem Jack wybuch­nął gło­śnym śmie­chem.

– I co jesz­cze? – zapy­tała.

– Czy to ozna­cza, że wybie­rzesz się ze mną obej­rzeć auto?

– Tylko jeśli będę mogła wybrać kolor karo­se­rii i wnę­trza. – Zmru­żyła oczy. – Jak za nie zapła­cimy? Za volvo chyba wiele nie dosta­niemy.

– Widzia­łem dobre oferty kre­dy­towe. Myślę, że mogę wyne­go­cjo­wać taką ratę, na jakiej mi zależy. – Poki­wał głową, ema­nu­jąc pew­no­ścią sie­bie.

– Kre­dyt? – powtó­rzyła Laura, bio­rąc papie­rową torebkę od sprze­daw­czyni, pod­czas gdy Jack poda­wał jej gotówkę. A ja wła­śnie wyda­łam pięt­na­ście tysięcy na stertę malo­wa­nej pod­pałki, pomy­ślała. – Sama nie wiem, Jack. Wola­ła­bym, żeby­śmy nie wcho­dzili w coś takiego.

Jack posmut­niał. Laura widziała na jego sto­liku noc­nym wyczy­tane wyda­nia maga­zynu „Auto­car”.

– Może pocze­kamy, aż będziemy mogli zapła­cić gotówką? – popro­siła. – Mówi­łam ci już, że teraz zacznę zara­biać dość regu­lar­nie.

– Kotku – odparł, obej­mu­jąc ją i cału­jąc w czu­bek głowy – doce­niam tę pro­po­zy­cję, ale wszystko, co zaro­bisz, powin­naś wyda­wać, jak zechcesz. To dodat­kowy dochód, nie­zbyt wpły­wa­jący na kwoty, o któ­rych teraz mówimy. Znik­nie w ogól­nej sumie i stra­cisz go, nawet nie zauwa­ża­jąc na co. – Znów ją poca­ło­wał. – Ale dzię­kuję za ofertę. Naprawdę.

Pod wpły­wem impulsu Laura chciała mu powie­dzieć, że przez jeden mie­siąc zaro­biła wię­cej niż on przez osiem. Ale nie zro­biła tego. To, że jest głów­nym żywi­cie­lem rodziny, zna­czyło dla niego wię­cej niż cokol­wiek innego. Sta­no­wiło dowód, że potrafi ją utrzy­mać i zatrosz­czyć się o nią.

Prze­szli przez plac, na któ­rym sta­wiano wła­śnie gigan­tyczną cho­inkę – doroczny dar dla Char­ring­ton od part­ner­skiego mia­sta Far­sund w Nor­we­gii – na zwy­kłym miej­scu naprze­ciwko księ­garni, obok pomnika ofiar wojny. Jack nieco moc­niej ści­snął jej dłoń, gdy mijali kawiar­nię Costa, pod którą grupka zło­żona z sze­ściu lub sied­miu męż­czyzn, dwa razy więk­szych od niego i prze­bra­nych za damy pan­to­mimy, śpie­wała kolędy, zbie­ra­jąc pie­nią­dze na miej­scowy klub rugby. Pano­wie z uzna­niem przyj­rzeli się Lau­rze, natych­miast prze­cho­dząc do wyko­na­nia Uptown Girl, co spra­wiło, że się zaru­mie­niła, a Jack przy­spie­szył kroku.

Wędro­wali przez gęst­nie­jący tłum bez celu i bez pośpie­chu, a Arthur uno­sił łapy niczym koń lipi­cań­ski, żeby nikt ich nie pode­ptał. W Car­phone Ware­ho­use kłę­biło się mnó­stwo nasto­lat­ków poka­zu­ją­cych znu­żo­nym, zdez­o­rien­to­wa­nym rodzi­com tele­fony i pakiety z nie­li­mi­to­wa­nymi SMS-ami, które chcieli dostać pod cho­inkę. Oka­zało się, że wizyta w skle­pie nie będzie miłą, leniwą roz­rywką, na którą liczył Jack, więc szybko kupił łado­warkę, pod­czas gdy Laura z Arthu­rem cze­kali na zewnątrz.

Odwdzię­czył się kilka minut póź­niej, kiedy mijali sklep obuw­ni­czy. Laura chciała wstą­pić do niego pod pre­tek­stem poszu­ki­wa­nia śnie­gow­ców, ale tak naprawdę zamie­rzała spraw­dzić, czy przy­szła nowa dostawa – i czy zna­la­zło się w niej coś w kolo­rze czer­wo­nym.