To ostatnie lato - Karen Swan - ebook + audiobook + książka

To ostatnie lato ebook i audiobook

Swan Karen

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lato 1930 roku. Młoda i utalentowana Effie Gillies całe swe życie mieszka na szkockiej wyspie St Kilda. To tu, w tym dzikim, oddalonym od świata zakątku po raz pierwszy spotyka przystojnego lorda Dumfriesa, w którym się zakochuje. Po kilku miesiącach ścieżki tych dwojga ponownie się splatają… Effie, zmuszona do opuszczenia swej pięknej wyspy wraz z innymi mieszkańcami, trafia do posiadłości lorda. Łączy ich uczucie, jednak w otoczeniu dziedzica rodu nie ma zgody na związek między osobami z tak różnych światów! Kiedy wkrótce po ewakuacji na wyspie zostaje znalezione ciało, wybucha skandal. Marzenia Effie o przyszłym szczęśliwym życiu zdają się lec w gruzach…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 546

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 42 min

Lektor: Agnieszka Krzysztoń

Oceny
4,1 (16 ocen)
7
5
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ela24091952

Całkiem niezła

Ciekawa, jeśli lubicie przyrodę spodoba się wam.
00
sirxdd

Nie oderwiesz się od lektury

bajka ,lecz trudno jej nie przeczytać
00
Alicja1364

Całkiem niezła

Gdybym wiedziała, że to pierwsza część a nie samidzielna powieść, to raczej bym po nią nie sięgnęła. Ogólnie rozczarowała mnie: pierwsza i druga część jeszcze jakoś trzymały w napięciu. Jednak ostatnia część to raczej nieznośne dłużyzny nie wnoszące niczego aż do ostatnich dwóch stron, kiedy następuje zupełnie nieoczekiwany zwrot akcji. Po czym książka się kończy a na ciąg dalszy należy czekać nie wiadomo ile czasu.
00
FannyBrawne

Nie polecam

Bardzo nudna historia, praktycznie bez fabuły, skupiona głównie na opisach, wątki miłosny czy kryminalny nie zostały dobrze rozpisane
00
Zozulka57

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać
00

Popularność




Prolog

21 czerwca 1930 roku Glen Bay, St Kilda

Na tra­wie sie­działy po turecku trzy młode kobiety. Słońce prze­su­wało się łagod­nie po wyso­kim łuku i kła­dło za nimi dłu­gie cie­nie. Nie­opo­dal nich na zbo­czach drze­mały owce, od czasu do czasu strzy­gąc ogo­nami, by odpę­dzić muchy. Dziew­czyny szu­kały choćby lichego schro­nie­nia przy kamien­nych mur­kach i cze­kały na trze­po­tliwy poca­łu­nek wia­tru. W naj­dłuż­szy dzień lata niebo wstrzy­my­wało oddech. Suchy skwar wisiał nad nimi niczym pod­wią­zana zasłona. Palce kobiet poru­szały się zgod­nym ryt­mem, gdy rwały pióra z pta­sich tru­cheł, a biały puch pstrzył łąkę niczym kobie­rzec sto­kro­tek.

Flora przy­ci­snęła skroń wierz­chem dłoni.

– Nie będzie mi tego bra­ko­wać.

– No pew­nie, że nie. Nie będziesz tego nawet pamię­tać – sko­men­to­wała Effie, obda­rza­jąc ją krzy­wym spoj­rze­niem. – Będziesz wielką panią w wiel­kim domu, będziesz miała szminkę i radio i zapo­mnisz, że kie­dyś musia­łaś sku­bać ful­mary.

Flora nadęła się dum­nie, zachwy­cona tą per­spek­tywą.

– Musi­cie mnie odwie­dzić. James mówi, że na każdą z was zawsze będzie cze­kać pokój, dosta­nie­cie też nowe sukienki, będziemy cho­dzić na przed­sta­wie­nia, jadać w restau­ra­cjach…

Mha­iri ścią­gnęła brwi.

– W praw­dzi­wych restau­ra­cjach?

Effie się roze­śmiała.

– Tak! W naj­praw­dziw­szych loka­lach, gdzie cię wyrę­czą i nie będziesz musiała osku­bać i przy­rzą­dzać ptaka sama.

– Och… To pew­nie miło.

– James mówi, że w Glas­gow można by wycho­dzić na mia­sto codzien­nie przez mie­siąc i ani razu nie zjeść kola­cji w tym samym miej­scu. – Flora odrzu­ciła z twa­rzy dłu­gie, ciemne włosy.

– Póki brzuch mam pełny, za bar­dzo nie dbam, co w nim jest. – Effie wzru­szyła ramio­nami.

Dło­nie Mha­iri zasty­gły. Jej nagła bez­czyn­ność wybiła pozo­stałe z rytmu. Pod­nio­sły wzrok i zoba­czyły, że Mha­iri przy­gryza wargę i stara się powścią­gnąć łzy.

– Ciii, Mha­iri – rzu­ciła szybko Flora. – Nic ci nie będzie.

– Jak możesz tak mówić? Ze mną jest ina­czej niż z wami. Gdy prze­pły­niemy przez wodę, wy dosta­nie­cie wszystko, o czym w życiu marzy­ły­ście. Ale ja wszystko stracę. I nie da się tego powstrzy­mać.

– Fala się wzbije i na cichej wodzie, Mha­iri – powie­działa Flora. Pogła­dziła ogni­ste włosy przy­ja­ciółki i chwy­ciła ją za rękę. – Musisz po pro­stu uwie­rzyć, że twoje szczę­ście kryje się gdzie indziej.

Mha­iri wyrwała jej dłoń.

– Cią­gle to powta­rzasz, ale… Pro­szą mnie o zbyt wiele! – Jej szare oczy gorzały. Rzadko ule­gała gnie­wowi. Z natury była łagodna i serce miała otwarte, lecz ani jedno, ani dru­gie się jej nie przy­słu­żyło, i tak oto zna­la­zła się w trud­nej sytu­acji.

– Wiem. Ja też była­bym roz­ju­szona. Osza­la­ła­bym z żalu, gdy­bym to ja miała to zro­bić – zgo­dziła się z nią Flora z prze­ję­ciem. – Ale ty jesteś lep­sza niż ja. Jesteś dobra na wskroś. A u mnie dobroci tyle, co kot napła­kał.

– Aż taka zła nie jesteś – zaopo­no­wała Effie, prze­wra­ca­jąc oczami.

– Nie? Tracę cier­pli­wość, gdy wiatr zmierzwi mi włosy. Prze­kli­nam, gdy w kościele walnę się w kolano. Gdyby nie to… – Ujęła swą piękną twarz w dło­nie. – …już dawno zrzu­ci­liby mnie z urwi­ska.

Na krótką chwilę zapa­dła cisza. Flora powoli uśmiech­nęła się szel­mow­sko.

Mha­iri zaśmiała się cicho wbrew sobie.

– Wcale nie – zła­jała Florę i z czu­ło­ścią trzep­nęła ją w kolano. – Masz masę zalet.

– Piękny ze mnie potwór – oświad­czyła na prze­kór Flora. Nie wyglą­dała na prze­jętą w naj­mniej­szym stop­niu. – A Effie to dzi­kie blond czu­pi­ra­dło…

– Ej! – obu­rzyła się Effie. Dłu­gie spodnie zakry­wały liczne strupki na kola­nach i łyd­kach, powstałe, gdy łaziła po ska­łach.

– Ty jesteś z nas naj­lep­sza, Mha­iri. Nie­moż­liwe, by nie cze­kała cię nagroda. Już się zbliża – oświad­czyła Flora z typową dla sie­bie deter­mi­na­cją. – Nawet jeśli ty tego nie widzisz. Musisz wie­rzyć, że to nastąpi.

Mha­iri smutno pokrę­ciła głową, nie komen­tu­jąc słów kole­żanki. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach pasja Flory prze­ko­na­łaby je wszyst­kie, że niebo jest zie­lone, a morze czarne, ale Mha­iri nie pra­gnęła wyobra­żać sobie nie­po­ję­tej przy­szło­ści, skoro aspi­ro­wała jedy­nie do tego, co już miała. Gdy­byż tylko mogły tu zostać… Ale wyzna­czono im ścieżki i tego nie dało się już zmie­nić. Musiały pod­dać się losowi.

– Z tobą zresztą jest tak samo.

Effie się wzdry­gnęła, a oddech uwiązł jej w gar­dle, gdy baczne spoj­rze­nie Flory spo­częło na niej. Zamknęła oczy. Pra­gnęła, by oka­zało się to prawdą, lecz wie­działa, że aby jej życie poto­czyło się szczę­śli­wie, będzie musiała się bar­dziej posta­rać, niż tylko wsiąść do łodzi. Jej przy­szłość nie uka­zy­wała się nie dla­tego, że kryła się w odle­głym cza­sie czy odmien­nym miej­scu, lecz dla­tego, że roz­cią­gało się przed nią widmo cze­goś nie­wy­sło­wio­nego. Nie do pomy­śle­nia. Wisiało nad Effie nie­ustan­nie niczym roz­ko­ły­sana kosa nad jej głową – czy kopała torf, czy pie­liła grządki. Ten cień, który czaił się w jej snach.

– Tam będziesz wolna – zapew­niła Flora żar­li­wie.

Effie prze­łknęła ślinę i poki­wała głową. Chcia­łaby w to wie­rzyć. Przez dłuż­szą chwilę wszyst­kie mil­czały. Na­dal zakra­wało na nie­po­do­bień­stwo, że coś strasz­nego może się im przy­da­rzyć tutaj, na ich ustron­nej wyspie, tego lata jed­nak wszystko się zmie­niło.

– Zostało jesz­cze tylko kilka tygo­dni, ale na wszelki wypa­dek musisz być gotowa – rze­kła Flora. – Musisz kopać za przy­nętą, póki jest odpływ.

– Wiem. – Effie pomału zbie­rała potrzebne rze­czy. Z roz­my­słem robiła prze­rwy mię­dzy drob­nymi kra­dzie­żami, żeby nikt nie zauwa­żył braku liny czy zardze­wia­łego noża, który leżał kie­dyś na dnie łódki. Potrze­bo­wała jesz­cze jed­nej rze­czy, ale wie­działa, że nie znaj­dzie jej na wyspie. – Już pra­wie wszystko gotowe, jeżeli tylko kapi­tan McGre­gor mi pomoże.

– Kiedy pod­nosi kotwicę? – zapy­tała nie­spo­koj­nie Mha­iri.

Effie zer­k­nęła na zacho­dzące słońce, by osza­co­wać porę dnia. Słońce znaj­do­wało się poni­żej kli­fów Mul­lach Bi, do zapad­nię­cia zmroku zostało nie wię­cej niż trzy godziny. Ale skoro cze­kała ją dwu­go­dzinna mar­szruta na koniec wyspy…

– Już nie­długo. Muszę wra­cać. – Pod­wi­nęła nogi, by wstać, lecz Flora chwy­ciła jej dłoń.

– Zanim pój­dziesz.

Sie­działy w nie­wiel­kim kręgu, oto­czone sym­fo­nią grzmią­cego morza i świer­gotu strzy­ży­ków.

– Wiem, że jest trudno. Wam dwóm jest naj­trud­niej. Za kilka mie­sięcy nasze życie na zawsze się zmieni. Wyje­dziemy stąd i wszystko będzie ina­czej. Wszy­ściutko. Coś zmieni się na lep­sze, coś na gor­sze. Ale wiem też, że przyj­dzie dzień, kiedy wró­cimy pamię­cią do tej chwili, gdy sie­dzia­ły­śmy we trzy na tra­wie, we wło­sach mia­ły­śmy pióra, a u stóp mar­twe ptaki, i coś z tego się uchowa.

– Co? – Mha­iri zamru­gała.

– My. To. – Flora ści­snęła dło­nie przy­ja­ció­łek. – Zawsze będziemy dziew­czę­tami z St Kildy, nie­za­leż­nie od tego, gdzie nas los zanie­sie. Mama cią­gle powta­rza, że jeśli trzy osoby o czymś wie­dzą, to żaden sekret, ale w naszym przy­padku się myli. Tylko my trzy będziemy wie­działy, co robimy. – Przy­ło­żyła palec do ust. – Jeste­śmy sio­strami, prawda?

Mha­iri potak­nęła, Effie rów­nież. Flora poczuła dziwny ucisk w gar­dle. Nie ule­gała sen­ty­men­tom, lecz emo­cje pró­bo­wały się prze­bić przez jej grubą skórę. Wstała i się wypro­sto­wała. Jej smu­kłe ciało przy­po­mi­nało patyk – było twarde, lecz kru­che.

– Wrócę, gdy będę mogła.

Odwró­ciła się i ruszyła przez grań. Za ple­cami czuła ich nie­po­kój. Chciała zostać z przy­ja­ciół­kami, uda­wać, że wciąż są tylko dziew­czyn­kami, a życie, nawet jeśli nie jest łatwe, to przy­naj­mniej spra­wie­dliwe. Te dni jed­nak uto­nęły w morzu wraz z innymi zacho­dami słońca. Wie­działa, że nad­szedł czas, by sta­wiła czoła przy­szło­ści. Flora miała słusz­ność, zawsze miała rację: trwał odpływ. Przy­szła pora kopać przy­nętę.

Przedtem

Rozdział 1

Mie­siąc wcze­śniej 13 maja 1930 roku

Na plaży uja­dały psy. Trzy sta­ruszki wyszły na próg swo­ich domów i ze ścią­gnię­tymi brwiami zapa­trzyły się w łuk zatoki. Trwał odpływ, cały dzień brzegi sma­gał gniewny wiatr, wzbi­ja­jąc fale, nad któ­rymi ptaki krą­żyły z zachwy­tem.

Effie nie ruszyła się z miej­sca. Sie­działa na kamie­niu do doje­nia z policz­kiem przy brzu­chu Iony i spo­koj­nie, obo­jęt­nie napeł­niała sko­pek. Wie­działa, że minie jesz­cze jakieś dwa­dzie­ścia minut, nim łódź opły­nie cypel, choć przy tym wie­trze praw­do­po­dob­nie nastąpi to szyb­ciej. Jej col­lie Świer­gotka, z brą­zo­wym pyskiem i białą plamką na oku, sie­działa przy niej i strzy­gła uszami, spo­glą­da­jąc na wodę. Wycze­ki­wała intru­zów z odle­głych mórz, lecz nie zamie­rzała odstą­pić od Effie.

Dziew­czyna przy­pa­try­wała się prze­miesz­cza­ją­cym się miesz­kań­com wio­ski z usy­tu­owa­nego wyżej punktu obser­wa­cyj­nego. Zaułek do doje­nia znaj­do­wał się mniej wię­cej w jed­nej trze­ciej stoku i widok stąd zawsze cie­szył jej oczy. Był wto­rek, co ozna­czało pra­nie. Widziała, jak młode kobiety stoją w poto­kach z pod­ka­sa­nymi spód­ni­cami, piorą płótna i roz­ma­wiają. Nie chcia­łyby, by ich pościel powie­wała na wie­trze przy gościach. Nie spo­dzie­wano się w tym tygo­dniu łodzi z tury­stami, jeśli to jed­nak traw­ler, nie byłoby naj­go­rzej, bo więk­szość ich kapi­ta­nów to sta­rzy zna­jomi.

W wio­sce, gdzie pry­wat­ność sta­no­wiła kon­cept czy­sto teo­re­tyczny, poni­że­nie wyni­ka­jące z wie­trze­nia pościeli przed obcymi trak­to­wano poważ­nie. Ukształ­to­wa­nie terenu spra­wiało, że poczy­na­nia miesz­kań­ców widać było nie­mal z każ­dego miej­sca w wąwo­zie: był on w kształ­cie stożka o gład­kich, lecz stro­mych zbo­czach, toną­cych w cie­niu i wio­dą­cych ku strze­li­stym kli­fom opa­da­ją­cym z dru­giej strony nie­mal pio­nowo do huczą­cego morza. Na połu­dnio­wym wscho­dzie jed­nak roz­stę­po­wały się one, dając dostęp do kamie­ni­stej plaży. Na całej wyspie nie było innego miej­sca, gdzie można by przy­bić do brzegu, wokół bowiem sza­lały wzbu­rzone fale. Szczę­śli­wym tra­fem sąsied­nia wyspa Dun – będąca led­wie chu­dym skraw­kiem skał – sty­kała się nie­mal z brze­gami Hirty i two­rzyła natu­ralny falo­chron, dzięki czemu Vil­lage Bay sta­no­wiła bez­pieczną przy­stań w skłę­bio­nych wodach pół­noc­nego Atlan­tyku. Pod­czas sztor­mów mogło się tu skryć aż dwa­dzie­ścia stat­ków.

Rybacy, wie­lo­ryb­nicy, mary­na­rze – wszy­scy bez wyjątku, chro­niąc się tu, wzno­sili peany na temat widoku gościn­nej i przy­tul­nej wio­ski wtu­lo­nej pod bar­czy­sty nawis, z dymią­cymi komi­nami i migo­tem lamp naf­to­wych. Szare kamienne domki sąsia­do­wały ze star­szymi tra­dy­cyj­nymi chat­kami, stop­niowo opusz­cza­nymi od lat sześć­dzie­sią­tych dzie­więt­na­stego wieku. Zabu­do­wa­nia roz­cią­gały się po wschod­niej stro­nie zatoki i przy­le­gały do solid­nego kamien­nego wału. Gdy patrzyło się z wyso­kiej grani, przy­po­mi­nały otwartą szczękę naje­żoną zębami. Matka Effie nazy­wała je zębami wiel­ko­luda.

Poło­że­nie wio­ski zapew­niało jej ide­alną ochronę przed ostrymi wia­trami, które prze­ta­czały się po sto­kach z pręd­ko­ścią pory­wa­jącą głazy i zdzie­ra­jącą meta­lowe dachy z kamien­nych domów (przy­naj­mniej do czasu, aż wła­ści­ciel ziemi sir John Mac­Leod z Mac­Leod kazał je przy­twier­dzić meta­lo­wymi obej­mami).

Ulica – a mieli tylko jedną – była sze­roką, poro­śniętą trawą ścieżką bie­gnącą mię­dzy chat­kami a gru­bym, niskim murem wień­czą­cym działki. Tu biło serce życia na wyspie. Tutaj wszy­scy się gro­ma­dzili osło­nięci od wia­tru wła­snymi domami, w pogodne zaś dni wygrze­wali się w słońcu. Sta­ruszki sie­działy przy drzwiach, robiły na dru­tach i przę­dły. Dzieci bie­gały wzdłuż muru, przy któ­rym nie­kiedy drze­mały krowy. Każ­dego ranka męż­czyźni spo­ty­kali się przed nume­rem pią­tym i szó­stym na obrady i roz­dzie­lali pracę. Po obie­dzie zaś wie­śniacy spa­ce­ro­wali po Ulicy, by dowie­dzieć się od sąsia­dów, co wyda­rzyło się w minio­nym dniu.

Przed każ­dym dom­kiem po dru­giej stro­nie Ulicy znaj­do­wało się dłu­gie, wąskie poletko cią­gnące się w kie­runku plaży. To tutaj miesz­kańcy na pod­wyż­szo­nych grząd­kach sadzili ziem­niaki, wywie­szali pra­nie i trzy­mali zimą swoją nie­liczną trzodę. W mie­sią­cach let­nich krowy prze­pro­wa­dzano za główny wał, a stada owiec wie­dziono na pastwi­ska nad Glen Bay po dru­giej stro­nie wyspy. Glen Bay od Vil­lage Bay dzie­liła wysoka grań – Am Blaid, za którą teren opa­dał ostrym zbo­czem ku osło­nię­tej zatoczce. Nie było tam plaży z praw­dzi­wego zda­rze­nia, bowiem od pół­nocy fale nie­stru­dze­nie biły w brzeg, a choć miesz­kańcy trzy­mali tam na wszelki wypa­dek łódkę, to można nią było wypły­nąć bądź przy­bić do brzegu tylko w te rzad­kie dni, gdy domi­nu­jące wia­try zmie­niły kie­ru­nek i morze uci­chło.

Iona prze­stała prze­żu­wać i drgnęła roz­draż­niona. Effie nie­wzru­sze­nie się­gnęła po szczaw, któ­rego nazbie­rała po dro­dze, i bez słowa podała jej kolejne liście. Krowa sap­nęła z zado­wo­le­niem i Effie wró­ciła do doje­nia. W ten spo­sób na ogół spę­dzały poranki i obie przy­wy­kły do tego łagod­nego rytmu.

Kilka minut póź­niej sko­pek był nie­mal pełny. Effie wypro­sto­wała się i pokle­pała Ionę po boku.

– Dobra krówka – pochwa­liła, wstała z kamie­nia i zeszła po stoku.

Jak prze­wi­dy­wała, zza cypla Dun wychy­nął wła­śnie dziób slupu.

Przy­glą­dała się bacz­nie, jak sta­tek wpływa cicho w obję­cia zatoki, rzuca kotwicę i zwija żagle. Czyli jed­nak nie traw­ler. Kobiety będą zawie­dzione. Ten sta­tek o smu­kłym masz­cie i niskim, pod­wi­nię­tym kadłu­bie wyróż­niał się wyra­fi­no­wa­niem bar­dziej pasu­ją­cym do sza­fi­ro­wych wód u wybrzeży Fran­cji niż do obrzeży Hebry­dów.

– Swój czy wróg?!

Pyta­nie odbiło się echem w niecce.

Załoga przy­po­mi­nała zale­d­wie czarne kro­peczki, ale Effie widziała, że miej­scowi szy­kują już bączka. Męż­czyźni będą musieli nie­li­cho wio­sło­wać pod prąd ude­rza­ją­cych o brzeg fal. Pasa­że­ro­wie z pokładu slupu obrali sobie zły dzień na żeglugę. Na otwar­tej wodzie mio­tali się pew­nie jak korek, a choć cypel Dun miło­sier­nie zapew­niał schro­nie­nie, łatwo nie było. Połu­dniowo-wschodni wiatr spie­niał osło­nięte na ogół wody zatoki, aż kipiały niczym kocioł wiedźmy, i nie­po­dobna było stwier­dzić z pew­no­ścią, że uda im się zejść na ląd.

Jedno było pewne: jeżeli męż­czyźni ścią­gną ich na brzeg, wszy­scy prze­mokną do suchej nitki. Miesz­kańcy dosko­nale o tym wie­dzieli. Nikłe smużki sza­ra­wego dymu zaczy­nały już się uno­sić z komi­nów, ludzie wbie­gali do nie­du­żych cha­tek uło­żo­nych łukiem przy­po­mi­na­ją­cym kształ­tem usta roz­cią­gnięte w uśmie­chu, wno­sili suszące się pra­nie, zamia­tali obej­ścia, wzu­wali buty, prze­su­wali koło­wrotki w widoczne miej­sca, tak by goście mogli sobie je bez prze­szkód obej­rzeć.

Znali ten rytuał. Obsługa tury­stów stała się dys­kret­nym, dodat­ko­wym źró­dłem dochodu. Wykar­mić ich to nie mogło – na wyspie nie było ani jed­nego sklepu, więc na Hir­cie z pie­nię­dzy nie­wielki był poży­tek – przy­da­wały się one jed­nak, gdy chciało się popro­sić bli­żej zazna­jo­mio­nych kapi­ta­nów, by przy naj­bliż­szej oka­zji przy­wieźli jakiś rary­tas, lub gdy fak­tor zgła­szał się po czyn­sze. Albo tak jak w przy­padku Flory, by kupić szminkę w jaskra­wym kolo­rze. Widziała kie­dyś taką u odwie­dza­ją­cych wyspę pań w butach na wyso­kich obca­sach, mimo że trzy­sta owiec, które Flora wypa­sała tego lata w Glen Bay, pomadki nie doceni.

Nikt z miej­sco­wych nie rozu­miał, dla­czego wielki świat się nimi inte­re­so­wał, ale kole­dzy z lądu wspo­mi­nali poczmi­strzowi Ianowi McKin­no­nowi, ojcu Mha­iri, że pocz­tówka ze stem­plem z St Kildy ucho­dziła za godną pożą­da­nia, wręcz war­to­ściową. Jak im mówiono, reszta świata szybko porzu­cała taki tryb życia, jaki wie­dli na wyspie. Uprze­my­sło­wie­nie przy­spie­szyło zmiany w bez­pre­ce­den­so­wym stop­niu, a miesz­kańcy St Kildy prze­ista­czali się w żywe relikty i oso­bli­wo­ści z minio­nej epoki. Nie­któ­rzy być może nad nimi się lito­wali, ale wyspia­rze z St Kildy za nic mieli współ­czu­cie. W lot pojęli zasady gry i czer­pali z niej korzy­ści, z Effie na czele.

Pod­nio­sła sko­pek i zaczęła scho­dzić po zbo­czu, nie spusz­cza­jąc wzroku z czar­nych kro­pek prze­miesz­cza­ją­cych się z jed­nego koły­szą­cego się na falach statku na drugi. Wie­działa, że gdy ich odzież wyschnie, a oni dojdą do sie­bie po prze­pra­wie, nabiorą ochoty na przed­sta­wie­nie. I ona zamie­rzała im je zaofe­ro­wać.

– Gdzie to będzie? – zapy­tał ją ojciec szorstko, gdy skoń­czyła ubi­jać masło. Stał przy oknie i wyglą­dał na zewnątrz. Fajka zwi­sała mu z dol­nej wargi.

– Pew­nie na Sgeir nan Sgarbh – odparła, zamknęła wieko masel­nicy i sta­nęła przy nim. – Tam będzie lep­sza osłona od wia­tru.

– Na górze, aye, ale uda im się zawró­cić bączki na wodzie?

– Archie MacQu­een ma parę w łapach – mruk­nęła.

– Ale nie w nogach.

– Nie, w nogach nie. – Przy­glą­dała się trzem męż­czy­znom idą­cym Ulicą. Jed­nego roz­po­znała po cha­rak­te­ry­stycz­nym cho­dzie: był to Frank Mathie­son, zarządca wysłany przez ich gospo­da­rza Mac­Le­oda, fak­tyczny władca wyspy. Dwaj pozo­stali byli obcy. Mieli na sobie dobrze skro­jone, ciem­no­brą­zowe gar­ni­tury i weł­niane kape­lu­sze. Spod jed­nego z nich mignęły zło­to­blond włosy i opa­lony kark. Zakli­nała nie­zna­jo­mych w myślach, by się odwró­cili, bo chciała spoj­rzeć na twarz męż­czy­zny o ele­ganc­kiej apa­ry­cji, ale ścieżka skrę­cała, więc stra­ciła przy­by­szy z oczu.

Grupka, która zeszła na brzeg, oka­zała się roz­cza­ro­wu­jąco nie­wielka. Było to grono pry­watne, jak z typową dla sie­bie auto­ry­ta­tyw­no­ścią orzekł Ian McKin­non. Ozna­czało to skąpe napiwki. Skoro kobiety musiały scho­wać pościel, powinna zacho­dzić poważna przy­czyna, a dwóch zale­d­wie panów raczej wszyst­kim tego nie wyna­gro­dzi. Kapi­tana ulo­ko­wano w domku jej wujka Hami­sha, dwóch pozo­sta­łych miało noco­wać w naj­więk­szym na wyspie domu: u Mathie­sona. Nie zazdro­ściła przy­by­szom, że będą musieli zno­sić jego gościnę.

– Odsta­wię to w chłodne miej­sce – powie­działa, wzięła na ramię masel­nicę i wyszła. Świer­gotka drep­tała jej po pię­tach. Effie patrzyła, jak przy­by­sze wci­skają pensy w dło­nie Pomy­lo­nej Annie, która sie­działa, czy­ściła wełnę i snuła opo­wie­ści o tra­dy­cji zawie­ra­nia mał­żeństw przez skok przez mio­tłę i łowie­niu masko­nu­rów w sidła. W odróż­nie­niu od więk­szo­ści star­szych miesz­kań­ców wio­ski dobrze mówiła po angiel­sku. Nie ozna­czało to jed­nak, że pozo­stali nie potra­fią się komu­ni­ko­wać: Effie uśmiech­nęła się lekko, widząc, jak Mama Peg teatral­nie się krząta i chowa przed apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym, mimo że dawno już minęły czasy, gdy nowe tech­no­lo­gie zdu­mie­wały. Z ręki do ręki prze­szły kolejne monety.

Poszła na tył domku i wspięła się kawa­łek po stoku na pła­ski An Lag, gdzie w razie brzyd­kiej pogody gro­ma­dzili owce w kamien­nych kosza­rach. W oddali maje­sta­tycz­nie wzno­siła się Con­na­chair, naj­wyż­sza góra wyspy, przy­po­mi­na­jąca schody do nieba. Dla nie­któ­rych wła­śnie tym się oka­zy­wała. Los wielu przy­pie­czę­to­wały prze­pa­ście, jeżeli dali się zwieść zaokrą­glo­nemu wierz­choł­kowi wznie­sie­nia od strony wio­ski i zasko­czyć urwi­stym kli­fom wyso­kim na tysiąc czte­ry­sta stóp, które nagle opa­dały wprost do morza, jak gdyby ktoś odłu­pał kawał brzegu.

Bujną zie­loną trawę, sprę­ży­nu­jącą pod jej sto­pami, zdo­biły jaskry i zawciąg. Prze­szła obok licz­nych kamien­nych spi­chrzy zwa­nych cle­itami, takich samych jak ten, w któ­rym wraz z ojcem prze­cho­wy­wali masło i śmie­tanę. Pochy­liła się, wcho­dząc do środka, i odsta­wiła masel­nicę. Jej rodzina uży­wała tego spi­chle­rza od ponad trzy­stu lat. Na wyspie znaj­do­wało się bodaj tysiąc czte­ry­sta gar­ba­tych budowli z ukła­da­nego cia­sno kamie­nia, ale Effie potra­fiła roz­po­znać każdą nale­żącą do swo­jej rodziny. Ta pod An Lag na nabiał; tamta na Ruival na pie­rze; na Oise­val na ful­ma­rze sadło; na Con­na­chair na solone mięso; ta na torf… Wiele stało pustych, lecz i one przy­da­wały się jako zapa­sowe spi­żar­nie, schro­nie­nie przed desz­czem i wichrem, kry­jówki dla kochan­ków w zalo­tach…

Zeszła z powro­tem po stoku, zwin­nie prze­ska­ku­jąc wtu­lone w trawę skały. Ponad dachami domów dostrze­gła miesz­kań­ców gro­ma­dzą­cych się na plaży i szy­ku­ją­cych pokaz dla gości.

– Idziesz do nich, Effie? – Usły­szała nagle.

Obej­rzała się i zoba­czyła, jak popra­wia­jąc kasz­ta­no­wate włosy, od poczmi­strza wycho­dzi Lorna Mac­Do­nald, która cza­sami pra­co­wała razem z nim.

Effie pod­bie­gła do niej, choć Świer­gotka wyprze­dziła ją o dwie dłu­go­ści ciała.

– Aye – odparła z sze­ro­kim uśmie­chem. – Nie wia­domo, może będzie z tego dla mnie parę gro­si­ków.

– A nawet wię­cej – sko­men­to­wała Lorna, pusz­cza­jąc do Effie oczko.

– O czym mówisz?

– Ten młody to przy­stojny chłop. Gdy się taki uśmiech­nie, wystar­czy to za zapłatę. – Lorna się roze­śmiała, a jej brą­zowe oczy zaskrzyły się wesoło.

Effie wzru­szyła ramio­nami z zakło­po­ta­niem.

– Widzia­łam go tylko z tyłu.

– Podej­rze­wam, że to też cał­kiem ładny widok.

Effie zaśmiała się cicho. Nie prze­sta­wało jej zadzi­wiać, że Lorna to ich tutej­sza stara panna – miała już trzy­dzie­ści trzy lata, a na­dal była nie­za­mężna – bo straszna z niej była kokietka. Nie­stety przy­jezdni nie zagrze­wali tu miej­sca, a naj­bliż­szym jej wie­kiem kawa­le­rem na archi­pe­lagu był Don­nie Fer­gu­son, jego zaś nie inte­re­so­wało mał­żeń­stwo z kobietą sie­dem lat od niego star­szą i znacz­nie mądrzej­szą, która lata, gdy zdolna była rodzić dzieci, miała już nie­mal za sobą.

– Co to w ogóle za ludzie?

– Boga­cze. – Lorna wzru­szyła ramio­nami. – Jeżeli sądzić po tym statku.

Lorna znała się na takich spra­wach. Nie uro­dziła się na St Kil­dzie, była pie­lę­gniarką ze Stor­no­way, posta­no­wiła jed­nak osiąść na wyspie. Widziała inny od tego świat i to, co można kupić za pie­nią­dze.

– Dobrze – wes­tchnęła Effie. Spo­strze­gła, że męż­czyźni zaczy­nają się wspi­nać po wzgó­rzu z linami. Przed nimi bie­gły psy. – W takim razie ja posta­ram się zdo­być od nich parę pen­sów, a ty możesz sobie zatrzy­mać uśmie­chy tego mło­dego dżen­tel­mena. Co ty na to?

– Umowa stoi. – Lorna mru­gnęła poro­zu­mie­waw­czo jesz­cze raz, a Effie ruszyła pędem do chatki, by wziąć sznur. Lina była grubo ple­ciona z koń­skiego wło­sia, w dotyku szorstka i giętka. Ojciec sie­dział teraz na krze­śle przy pale­ni­sku – nie dał rady długo ustać – i ubi­jał skrę­cany tytoń.

– No to ja idę.

Popa­trzył na nią. Oczy miał kaprawe, białka pożół­kły mu z wie­kiem, lecz mimo osła­bio­nego ciała wciąż pło­nął w nich ogień. Ski­nął głową. Nie­skory był do sen­ty­men­tal­nych poże­gnań.

– Trzy­maj się mocno, dziew­czę.

– Aye. – Potak­nęła. Wie­działa, że w ten spo­sób poże­gnał się także z jej bra­tem.

Przez chwilę sądziła, że powie coś jesz­cze – jak gdyby kłę­biła się w nim ener­gia, by wygło­sić kolejne słowa. Chwila ta jed­nak minęła, więc Effie wyszła, kiwa­jąc tylko głową.

Część męż­czyzn prze­mie­rzała już zbo­cze z linami prze­wie­szo­nymi przez barki, kie­ru­jąc się ku kli­fom od wschodu. Nie­duża kamienna kon­struk­cja w wodzie tuż przy brzegu wystar­czyła, by prze­ła­mać boczne fale, więc pod­czas pokazu można było ścią­gnąć bączka na linach we względ­nym spo­koju.

Pod­bie­gła do nich i przy­słu­chi­wała się, jak gawę­dzą o gościach i nowi­nach „z zagra­nicy”, czyli ze Skye.

– …przy­ja­ciele dzie­dzica – mówił wła­śnie naj­star­szy brat Flory David MacQu­een. – Musimy się posta­rać.

– Szkoda, że wieje, bo mogli­by­śmy dalej zakrę­cić – zauwa­żył jej kuzyn Euan.

– Jeśli porzy­gają się jak psy, to nie sypną gro­szem – odparł Ian McKin­non.

– Ale tu klify są niż­sze.

– To im w zupeł­no­ści wystar­czy. I tak będzie się im zda­wało, że to wysoko.

Zaczęła iść wraz z Angu­sem i Fin­layem, star­szymi braćmi Mha­iri.

– A ty co tu robisz? – zapy­tał Angus, jak zwy­kle szy­der­czo.

– To co ty. – Wzru­szyła ramio­nami. Zasa­pała się nieco, bo ich dłuż­sze nogi sta­wiały więk­sze kroki.

– Nie będziemy polo­wać, to tylko pokaz.

– Aye, więc będą napiwki.

– To wydzier­gaj im skar­petki!

– Dobrze wiesz, że dosta­ła­bym uła­mek tego, co mogę zdo­być tutaj. Poza tym zgod­nie z umową ile­kroć cho­dzi­cie na skały, mnie też wolno tam być.

– Ale z cie­bie wrzód na nodze, Effie Gil­lies – jęk­nął Fin­lay.

– I wza­jem­nie – odcięła się.

Prze­wró­cili oczami, ale jej to nie obe­szło. Przy­ja­ciele jej brata i bra­cia jej przy­ja­ciółki dro­czyli się z nią całe życie, ale ona potra­fiła odpła­cić im pięk­nym za nadobne. Dora­stali, bawiąc się w cho­wa­nego w cle­itach, razem uczyli się czy­tać w szkol­nej sali przy kościele i kopali się nawza­jem pod­czas kazań.

Nie mogła jed­nak igno­ro­wać toczą­cych się zmian. Ani zmian, które już nastały. Wyczu­wało się napię­cie, cichy poszum, któ­rego wcze­śniej nie było. Śmierć jej brata wywarła na wszyst­kich głę­boki wpływ. Nie była już w ich oczach młod­szą sio­strzyczką Johna, tylko dziew­czyną. Nie­kiedy przy­ła­py­wała ich na tym, że patrzą na nią w spo­sób, który wytrą­cał ją z rów­no­wagi. Fin­lay wodził za nią wzro­kiem, a kie­dyś, gdy wyci­nała torf, Angus pró­bo­wał ją poca­ło­wać. Nie wyba­czył jej jesz­cze, że go wyśmiała.

Przy­jezdni, któ­rzy chcieli podzi­wiać widoki – a zawsze chcieli – poko­na­liby tę trasę w czter­dzie­ści pięć minut, może godzinę, jed­nak ona z męż­czy­znami prze­była ją w nie­całe trzy­dzie­ści minut. Gdy bączek wyło­nił się zza kli­fów, oni roz­pierz­chli się już po wierz­chołku i pra­co­wali przy zwo­jach lin. Ptaki krą­żyły wokół nich ze skrze­kiem, zadzie­ra­jąc pióra na prą­dach wstę­pu­ją­cych. Z tej wyso­ko­ści sama łódka była wiel­ko­ści ptaka. Effie zer­k­nęła w dół parę razy, wyty­cza­jąc sobie trasę na skale, a następ­nie poszu­kała wzro­kiem kamie­nia, któ­rym będzie mogła wbić kołek.

Oplo­tła linę wokół kołka i odchy­liła się, by spraw­dzić, czy jest solid­nie osa­dzona i dobrze się napina. Sznur zawi­bro­wał z przy­jemną świe­żo­ścią, a Effie opa­sała się nim w talii w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla wyspy stylu.

Jesz­cze raz spoj­rzała w dół urwi­ska. Kuzyn Euan miał słusz­ność, rze­czy­wi­ście nie było tu zbyt wysoko. Jakieś sie­dem­set stóp? Połowa wyso­ko­ści Con­na­chair. Polu­zują raz liny i poko­nają może jedną trze­cią trasy w dół. No ale dzi­siaj tylko się popi­sują. Nie polują na ptac­two, nie zbie­rają jaj, nie ratują zbłą­ka­nych owiec. Zwy­kły pokaz.

– Blado coś wyglą­dasz, Eff – wyce­dził Angus. – Na pewno dasz radę?

Popa­trzyła na niego z pogardą. Angus szczy­cił się, że ze wszyst­kich miesz­kań­ców wyspy naj­szyb­ciej się wspina. Zwy­cię­żył w zeszło­rocz­nych Daw­nych Pró­bach – wyścigu we wspi­naczce roz­gry­wa­nym przez mło­dych męż­czyzn, któ­rzy mieli w ten spo­sób wyka­zać, że są godni zapew­nić byt swoim rodzi­nom… i przy­szłym żonom. Jeżeli Angus chciał jej coś udo­wod­nić, zupeł­nie się mu to nie udało. Effie nie miała wąt­pli­wo­ści, że pobi­łaby go (i pozo­sta­łych zawod­ni­ków), gdyby tylko wolno jej było rów­nież sta­nąć do kon­kursu. Ale że była dziew­czyną…

– Szcze­rze mówiąc, zasta­na­wiam się, jak szybko uda mi się tam zejść.

Uśmie­szek Angusa się roz­cią­gnął.

– Wydaje ci się, że dasz radę zro­bić to prędko?

– Prę­dzej od cie­bie. – Zebrała jasne włosy z twa­rzy i zwią­zała je w cia­sny węzeł. Tylko tego jej było trzeba, żeby w dro­dze podmuch wia­tru roz­wiał je i zarzu­cił jej na oczy.

– Ha! Mocna jesteś tylko w gębie, Effie Gil­lies.

Teraz to ona uśmiech­nęła się pół­gęb­kiem.

– No tak, cóż, nawet ja nie będę uda­wać, że coś się kryje w moich por­t­kach. – Nawet jeśli Angus McKin­non był naj­szyb­szy na wyspie, do naj­by­strzej­szych się nie zali­czał. Osten­ta­cyj­nie zadarła spodnie w talii: nale­żały one do Johna i tylko taki strój nada­wał się do wspi­naczki, lecz Effie nie nosiła ich wyłącz­nie z przy­czyn prak­tycz­nych.

Fin­lay zaru­mie­nił się mocno.

– Nie zwra­caj na nią uwagi – powie­dział. – Prze­cież wiesz, że tylko cię pod­pusz­cza. Wszy­scy wie­dzą, bra­cie, że to ty jesteś naj­szyb­szy. Popiszmy się po pro­stu przed boga­czami. To jest pokaz, a nie wyścig.

Effie wzru­szyła ramio­nami, jak gdyby było jej to naj­zu­peł­niej obo­jętne, ale wszy­scy zda­wali sobie sprawę, że wyzwa­nie zostało rzu­cone. Effie – dzie­wu­cha! – wal­czyła z Angu­sem o laur. Mię­dzy nimi toczyć się miała rywa­li­za­cja. Czemu nie? Oka­zja rów­nie dobra jak każda inna. Przy­glą­dała się, jak Angus patrzy w dół urwi­ska, a wyspia­rze ostatni raz spraw­dzają liny i zaj­mują miej­sca na kra­wę­dzi klifu.

Effie patrzyła na wprost. Dło­nie zaci­skała już na linie. Cze­kała. Miała nadzieję…

– Już! – zakrzyk­nął Archie MacQu­een.

Ojciec Flory był doświad­czo­nym wspi­na­czem, teraz jed­nak pozwa­lał młod­szym się wyka­zać. Uty­kał na jedną nogę, ręce nie trzy­mały już tak mocno jak kie­dyś. Poza tym ktoś musiał zostać na górze na wypa­dek, gdyby trzeba było kogoś wcią­gać.

Był to znak, by ruszać, zacząć przed­sta­wie­nie, popi­sać się bra­wurą i umie­jęt­no­ściami, które na cały świat roz­sła­wiły Kil­dań­czy­ków, ich skoki i wyjąt­kowy taniec na ścia­nach kli­fów. Effie bez waha­nia odchy­liła się i zstą­piła z gruntu. Poczuła w żołądku, jak jej ciało zawi­sło w otwar­tej prze­strzeni, a lina się naprę­żyła. Ode­pchnęła się od ściany, tak by lina zako­ły­sała się niczym waha­dło. Jej gołe stopy były już przy­go­to­wane do kon­taktu ze ścianą, w pogo­to­wiu, by hasać po jej powierzchni i hardo sprze­ci­wiać się gra­wi­ta­cji. Pewien przy­jezdny powie­dział im kie­dyś, że przy­po­mi­nało to skok pająka spod sufitu. Effie uwiel­biała dźwięk, jaki wyda­wały napięte liny – niczym świsz­czące wiwaty – gdy wraz z męż­czy­znami prze­my­kali i odbi­jali się z boku na bok.

– W takim razie kto pierw­szy przy łódce?

Spoj­rzała na Angusa, który wisiał na linie i patrzył pro­sto na nią. Uśmiech­nęła się, przej­rzaw­szy jego tak­tykę – mieli się ści­gać do łódki, a nie do gruntu, a prze­cież żadne z nich nie potra­fiło pły­wać…

– Aye. Ale nie bój się nic, pocze­kam na cie­bie.

Angus przy­mru­żył powieki, sły­sząc przy­tyk, lecz ona już ruszyła. Dała spo­kój akro­ba­tyce, namie­rzyła stopą punkt pod­par­cia, drugą nogą szu­kała kolej­nego. Kil­dań­czycy zawsze wspi­nali się na bosaka, ni­gdy w butach. Nie­prze­jed­nane klify ofe­ro­wały naj­wy­żej pół cala opar­cia, a nic nie mogło się rów­nać zetknię­ciu skóry ze skałą. Na gra­ni­to­wych kli­fach nie było miej­sca na pode­szwy butów, znak cywi­li­za­cji.

Zosta­wiła gierki star­szym męż­czy­znom, któ­rzy napi­na­jąc potężne ramiona i nogi, popi­sy­wali się teatral­nie na tle płasz­czy­zny skał, odbi­jali się sto­pami, się­gali po wypust pal­cami i pod­cią­gali się jak jasz­czurki, i tak w kółko. Inni prze­my­kali bokiem, dro­biąc po gła­zach jak kraby.

Effie sku­piła się tylko na tym, by zje­chać na dół. Pomię­dzy nogami, dużo niżej, widziała łódkę. Opusz­czała się po linie, wytę­ża­jąc ręce i prze­kła­da­jąc dło­nie. Nie miała bicep­sów wiel­kich jak głaz, ale jak powta­rzała ojcu – wcale nie były jej potrzebne. Była żyla­sta i lekka, wręcz chuda, nie ozna­czało to jed­nak, że słaba. Im mniej ciała, tym mniej do dźwi­ga­nia. Nie zmę­czy się szybko. Była bar­dziej gibka i roz­cią­gnięta…

Kątem oka dostrze­gała, że nie­znacz­nie wyprze­dziła już Angusa. Jemu sprzy­jały siła, wyso­kość i gra­wi­ta­cja.

Skoń­czyła się jej lina. Wsparła się na wąskiej półce i odwi­nęła sznur z piersi.

– Co ty wypra­wiasz?! – zawo­łał do niej ostro Ian McKin­non, gdy zaczęła poko­ny­wać ścianę bez zabez­pie­cze­nia.

– Wygry­wam! Nie martw się. To był pomysł Angusa.

Bez liny ina­czej się wspi­nało. Effie wie­działa, że postę­puje lek­ko­myśl­nie, ale zauwa­żyła wystę­pu­jącą wów­czas oso­bliwą inten­syw­ność: mózg i wzrok wyostrzały się do gra­nic moż­li­wo­ści, adre­na­lina odświe­żała siłę musku­łów. Przy­po­mi­nały jej się oczy i uśmiech matki, wra­cał do niej tembr spon­ta­nicz­nego śmie­chu brata. Gdy roz­cze­sy­wała gma­twa­ninę życia, uda­wało jej się nie­omal dotrzeć do zmar­łych.

Scho­dziła zwin­nie i ostro, aż zrów­nała się z hory­zon­tem, a potem zna­la­zła pod jego pozio­mem. Huk fal zaczął wdzie­rać się w jej sku­pie­nie. Nagle się­gały do niej białe bry­zgi zim­nego morza – plu­skały na jej gołe, ogo­rzałe łydki, ale nie dbała o to, czy zmok­nie albo zmar­z­nie. Musiała zwy­cię­żyć. Musiała się prze­ko­nać – i co naj­waż­niej­sze, Angus musiał się prze­ko­nać – że była naj­szyb­sza i naj­lep­sza.

Zło­wrogo bli­sko ujrzała mroczne morze. Znaj­do­wała się nie­całe trzy­dzie­ści stóp nad bał­wa­nami. Klify wci­nały się bez­po­śred­nio w głę­bię, a gdy scho­dziła coraz niżej, uświa­do­miła sobie, że będzie mogła sta­nąć i się obró­cić jedy­nie jakieś sześć stóp nad powierzch­nią wody, na wąskiej półce, nie więk­szej niż jej dłoń.

Przez moment ści­skał ją instynk­towny strach. Toż to sza­leń­stwo! Gdyby jej ojciec wie­dział, jak bez­tro­sko trak­tuje swoje życie… A może wła­śnie o to cho­dziło. Może chciała, by wieść do niego dotarła. Śmierć bli­skich spra­wiła, że jego serce pękło już wie­lo­krot­nie – tylko ona mu została. Nie potra­fił – albo nie chciał – kochać jej na wypa­dek, gdyby ją także miał utra­cić. Czy o to cho­dziło? Gdyby się pośli­zgnęła, runęła pro­sto w dół, w fale… Czy on by pła­kał? Czy pogrą­żyłby się w żało­bie jak po pozo­sta­łych? A gdyby wygrała, czy byłby dumny? Czy zoba­czyłby, że ona mu wystar­czy?

Nie było czasu do namy­słu. Kie­ro­wał nią czy­sty instynkt. Sto­pami dotknęła kamie­nia, ręce roz­ło­żyła sze­roko i przy­lgnęła do ściany, chwy­ciła jej powierzch­nię opusz­kami, przy­warła policz­kiem do zim­nego, mokrego gra­nitu. Oddy­chała szybko, dając mię­śniom chwilę wytchnie­nia. Paliły ją, lecz wie­działa, że nie dotarła jesz­cze do celu.

Zer­k­nęła w górę. Angus był zale­d­wie parę stóp nad nią. Nie­do­sta­tek zwin­no­ści nad­ra­biał siłą. Jesz­cze kilka sekund… Obej­rzała się ostroż­nie przez ramię i zoba­czyła nie­opo­dal przy­wią­za­nego do skały bączka. Wujek Hamish, który wła­śnie szy­pro­wał, przy­glą­dał się jej bacz­nie ze ścią­gnię­tymi brwiami, podob­nie jak wcze­śniej Świer­gotka wypa­try­wała łódki. Zauwa­żył jej ruch i zro­zu­miał chyba, że Effie chce się dostać na pokład – że tak czy owak rzuci się w stronę bączka. Nawet jeśli się zanie­po­koił, to się nie zawa­hał. Nie przy gościach. Szybko szarp­nął za linę i przy­cią­gnął nie­dużą łódkę do ściany urwi­ska, naj­bli­żej, jak śmiał – wie­dział, że jeżeli posu­nie się za daleko, wzbu­rzone fale mogą cisnąć ich o skały.

Gdy na łódce pojęto jej zamiary, ktoś na pokła­dzie wzdry­gnął się ner­wowo. Effie wie­działa, że będzie musiała pocze­kać na następną falę i sko­czyć. Przy­tu­liła się do ściany, wytę­żyła wzrok i przy­go­to­wy­wała się, aż prze­ła­mie się kolejna fala… A Angus wła­śnie zna­lazł się tuż przy niej.

Spie­niona woda chlu­snęła na nich gwał­tow­nie, aż oboje stra­cili oddech, wstrzą­śnięci zim­nem i prze­mo­czeni. Nie dbała o to. Gdy poczuła, że fala odpływa, okrę­ciła się i sko­czyła na ślepo. Po śmierć lub chwałę!

Przez osza­ła­mia­jącą, długą chwilę miała wra­że­nie, jakby potra­fiła wręcz fru­wać niczym ptaki, które wzbi­jały się, krę­ciły i cięły prze­stwo­rza wyspy wokół niej. Potem zaczęła dzia­łać gra­wi­ta­cja i Effie wylą­do­wała do połowy w łódce, a do połowy w wodzie. Ude­rzyła z impe­tem w klatkę pier­siową, lecz rękami mocno chwy­ciła dziób. Łódź zako­ły­sała się sza­leń­czo, przez burty wlała się woda. Miała pła­skie dno, dosto­so­wane do trud­nych warun­ków, więc nie­mal natych­miast się wyrów­nała, a Effie zaśmiała się trium­fal­nie, gdy wujek Hamish prędko zła­pał ją za pas i wcią­gnął na pokład szyb­kim, płyn­nym ruchem niczym zło­wio­nego łoso­sia.

– Nie wie­dzia­łem, że posta­no­wi­li­ście się ści­gać na dół – rzekł do niej wujek Hamish z surową miną pełną dez­apro­baty. Tylko tyle mógł wyja­wić przy tury­stach, wie­działa już jed­nak, że opo­wie ojcu o całym zaj­ściu.

Cze­kały ją tara­paty, zapewne lanie, ale warto było. Oczy Effie jaśniały. Pobiła Angusa McKin­nona! Naj­szyb­szego wspi­na­cza na wyspie. Mało tego, nie będzie już mógł rościć sobie praw, by zapew­nić jej utrzy­ma­nie, skoro go poko­nała.

– Pomysł Angusa – wydy­szała. Pod­nio­sła się na kolana i obej­rzała na niego: wciąż tkwił na półce. Gdy ona sko­czyła ku zwy­cię­stwu, on zamarł i stał jak wmu­ro­wany, coraz bar­dziej prze­mo­czony przez zała­mu­jące się fale. On także musiał albo sko­czyć, albo wdra­pać się wyżej, ale nie mógł zostać na miej­scu.

Sap­nął ze zło­ścią i zadarł kciuk do góry, dając do zro­zu­mie­nia, że wybrał to dru­gie. Prze­grał. Po co miałby teraz z nimi pły­nąć? Effie będzie się tylko napa­wać swoim zwy­cię­stwem.

Wujek Hamish ski­nął głową – dosko­nale poj­mo­wał, co wła­śnie mię­dzy nimi zaszło. Było to męskie spoj­rze­nie – takie, które ją eli­mi­no­wało – ale co ją to obcho­dziło? Effie uśmiech­nęła się z satys­fak­cją i usia­dła na ławce, zdjęła wstążkę i wyżęła dłu­gie włosy. Na dnie zebrała się kałuża mor­skiej wody.

– Wiel­kie nieba! – roz­legł się głos. – To dziew­czyna?

Odwró­ciła się, by naresz­cie się przyj­rzeć gościom. Tak bar­dzo ponio­sła ją ambi­cja, by pobić Angusa, że zapo­mniała, komu wła­ści­wie chcą zaim­po­no­wać. Trzech męż­czyzn sie­dzą­cych przy rufie wpa­try­wało się w nią wytrzesz­czo­nymi ze zdu­mie­nia oczami. Byli to Frank Mathie­son i dwóch panów, któ­rych widziała prze­lot­nie wcze­śniej.

– Cóż, panie, w spód­nicy nie da się wspi­nać. – Uśmiech­nęła się sze­roko, wyci­ska­jąc wodę z twe­edo­wych spodni.

– Zmy­liło mnie nie tylko odzie­nie. Ta pręd­kość! W życiu nie widzia­łem takiego popisu. Zbie­głaś po kli­fie jak wie­wiórka po drze­wie! – Mówił star­szy z męż­czyzn. Był kor­pu­lentny i miał czarne wąsy lekko przy­pró­szone siwi­zną. Nosił oku­lary, więc trudno było doj­rzeć jego oczy zza odbi­cia w szkłach, ale zda­wał się przy­jaź­nie uspo­so­biony i chyba był pod wra­że­niem. – Chce pan powie­dzieć, że kobiety też się tu wspi­nają? – zwró­cił się do szy­pra.

– Tylko ta – odparł wujek Hamish z rezy­gna­cją, odwią­zał cumę od kamie­nia i zaczął wio­sło­wać. – To moja bra­ta­nica, Euphe­mia Gil­lies.

– Effie jest córką Roberta Gil­liesa. Miesz­kają pod dzie­wiątką – dodał Mathie­son, jak gdyby miało to coś wyja­śnić. – Jak się mie­wasz, Effie?

– Aye, dobrze, panie, dzię­kuję.

– Widzę, że zysku­jesz śmia­łość.

– Jeśli przez śmia­łość rozu­mie pan pręd­kość.

Zaśmiał się.

– Pozwól, że ci przed­sta­wię earla Dum­fries i jego syna, lorda Sholta – rzekł. – Z pew­no­ścią wiesz, że to ser­deczni przy­ja­ciele lorda Mac­Le­oda.

– Ta – rzu­ciła bez­na­mięt­nie, cho­ciaż z niczego takiego nie zda­wała sobie sprawy. To, z kim wła­ści­ciel ziemi się przy­jaź­nił, nie obcho­dziło jej, choć potwier­dzało to spo­strze­że­nie Lorny, że przy­jezdni byli zamożni.

– Skła­dali wizytę jego lor­dow­skiej mości w Dunve­gan, gdy zasły­szeli, że zamie­rzam wybrać się tutaj…

– Można rzec, że mia­łem ambi­cję, by się tu dostać – wtrą­cił earl dziar­sko. – Widzi pani, jestem zapa­lo­nym obser­wa­to­rem pta­ków, a sir John wielce uprzej­mie wyra­ził zgodę na moją pro­po­zy­cję, że sami przy­wie­ziemy tu pana Mathie­sona. Dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu i tak dalej.

– Aye. – Gdy mówiła, czuła na sobie uważne spoj­rze­nie młod­szego z męż­czyzn, ale póki pozo­stali się odzy­wali, nie nada­rzyła się jej spo­sob­ność, by popa­trzeć wprost na niego. – Czy więc długo tu pano­wie zaba­wią?

Mathie­son nabrał tchu.

– Cóż, wiele zależy od pogo…

– Co naj­mniej tydzień – wtrą­cił lord Sholto nie­spo­dzia­nie, a gdy w końcu spoj­rzała mu w oczy, obli­cze roz­ja­śnił mu olśnie­wa­jący uśmiech.

– Tydzień? – Effie odwza­jem­niła uśmiech błę­kit­no­okiego, zło­to­wło­sego męż­czy­zny. Wresz­cie zoba­czyła jego twarz. I spodo­bała się jej.

– Panno Gil­lies.

Odwró­ciła się: po plaży spie­szył za nią Mathie­son. Wujek Hamish cumo­wał łódkę, a gdy tylko szla­chetni goście zeszli na brzeg, na powrót objął ich w posia­da­nie pastor.

– Panie Mathie­son. – Sta­rała się ukryć znie­cier­pli­wie­nie, ale miała na sobie prze­mo­czone po kąpieli twe­edowe spodnie i pra­gnęła wró­cić do sie­bie i się prze­brać. Okrą­żyli cypel pomału, bo tra­fili na prze­ciwne wia­try, i teraz dygo­tała.

Przy­sta­nął przed nią nieco niżej, niż znaj­do­wała się Effie, więc nad nim góro­wała. Nie był czło­wie­kiem wyso­kim – syl­wetkę miał przy­sa­dzi­stą, lecz nie odzna­czał się też niskim wzro­stem. Wta­pia­nie się w tło dzia­łało na jego korzyść: nie­je­den raz wyspiarz pal­nął coś, czego nie powi­nien był mówić, bo nie zda­wał sobie sprawy, że zarządca jest w zasięgu głosu. Pomię­dzy Mathie­so­nem a Kil­dań­czy­kami pano­wały napięte sto­sunki: co wio­snę przy­wo­ził towary, a co jesień ścią­gał należne opłaty, był więc mar­chewką i kijem miej­sco­wej spo­łecz­no­ści w jed­nej oso­bie. Gdy mu to paso­wało, potra­fił się uśmie­chać i ujmu­jąco zacho­wy­wać, nikt jed­nak nie tra­cił z pamięci, że dzierży nad nimi wła­dzę nie­omal abso­lutną, nie­wielu więc – poza Pomy­loną Annie – odwa­ży­łoby się z nim zadrzeć. Nosił się bar­dziej ele­gancko niż miesz­kańcy wio­ski i naśla­do­wał maniery chle­bo­dawcy, ale czer­wone, pokryte bli­znami policzki oraz łapy zapa­śnika zdra­dzały, że nawykł do walki.

– Nie powiem, nie­zły pokaz – rzekł.

Effie nie była pewna, czy miał to być kom­ple­ment.

– O to cho­dziło – odparła mgli­ście. – Zawsze im się to podoba. – Nagły podmuch wia­tru zwiał do przodu jej dłu­gie, mokre włosy i musiała je przy­trzy­mać obu­rącz. Niebo zasnu­wało się zło­wróżbną ciem­no­ścią.

– W rze­czy samej. – Zawie­sił głos zgod­nie ze swoim zwy­cza­jem, który w ciągu lat roz­gry­zła: chwila mil­cze­nia poprze­dzała słowa o zna­cze­niu odwrot­nym do wygło­szo­nych chwilę wcze­śniej. – Choć nie jestem pewien, czy takie bra­wu­rowe popisy trzeba jesz­cze uroz­ma­icać.

Dopiero po chwili zro­zu­miała, o co mu cho­dzi.

– Na przy­kład tym, że wspi­nała się dziew­czyna?

Wzru­szył ramio­nami.

– Rozu­miem, że przez twoje obo­wiązki wobec ojca musisz regu­lar­nie podej­mo­wać męskie zada­nia, ale jeśli cho­dzi o to, by zro­bić dobre wra­że­nie na gościach…

– Prze­cież im się podo­bało.

– Cóż, oczy­wi­ście, są bar­dzo uprzejmi, ale w wiel­kim świe­cie pewne kwe­stie wyglą­dają ina­czej. Wiem, że nie z wła­snej winy bra­kuje ci wie­dzy… Bo niby po co mia­ła­byś się dowia­dy­wać? Ale wysoko się tam ceni sto­sow­ność i dobry smak. Kobiety gra­mo­lące się po ska­łach jak małpy… – Skrzy­wił się. – Nie. Musisz roz­wa­żyć, jakie wra­że­nie robisz na tych gościach, i wziąć pod uwagę, co będą opo­wia­dać o tobie i two­ich sąsia­dach. Z pew­no­ścią nie chcia­ła­byś naro­bić wstydu sir Joh­nowi, nie­praw­daż?

Nie spo­tkała ni­gdy sir Johna.

– Natu­ral­nie, że nie.

– No wła­śnie. Zga­dzamy się więc, że koniec z prze­ja­wami próż­no­ści na linach. Musimy dążyć do tego, by goście nie poczuli się spe­szeni tym, co tu zoba­czą. Doło­żymy sta­rań, tak?

Odwza­jem­niła jego spoj­rze­nie, drżąc z zimna i gniewu.

– Aye.

Spoj­rzał ponad jej ramie­niem na Ulicę.

– Swoją drogą, jak się miewa twój ojciec? Na­dal kuleje?

Przy­mru­żyła powieki.

– I zawsze tak będzie.

– Tym więk­szy to łut szczę­ścia, że ma cie­bie. – Poki­wał głową, nie spo­strze­gł­szy, jak ostrym tonem odpo­wie­działa. – Ale prze­każ mu, pro­szę, że będę musiał potem do niego zaj­rzeć i omó­wić zale­gło­ści w czyn­szu.

– Zale­gło­ści? – rzu­ciła z nie­po­ko­jem.

– Jeśli mnie pamięć nie myli, w zeszłym roku zabra­kło wam trzy­na­stu łokci szkoc­kich twe­edu. Wujek nieco wyrów­nał, ale dostar­czy­li­ście też dzie­więć galo­nów oleju i sie­dem wor­ków czar­nego pie­rza za mało.

– W tym roku wszystko się będzie zga­dzać – zapew­niła prędko. – Zabra­kło nam, bo skrę­ci­łam kostkę i przez dzie­sięć dni nie mogłam cho­dzić. Pech, że tra­fiło się to aku­rat wtedy, gdy polo­wa­li­śmy na ptac­two.

Mathie­son nie wyglą­dał na prze­ko­na­nego.

– Będę musiał ponow­nie usta­lić z nim przy­działy. Pamię­tasz zapewne, że wyka­za­łem się ogromną łaska­wo­ścią i po wypadku two­jego brata nie zmniej­szy­łem ilo­ści płat­ków owsia­nych, a w rezul­ta­cie od pra­wie czte­rech lat korzy­sta­cie z tej obfi­to­ści…

Effie popa­trzyła na niego w dzi­kim popło­chu. Mówił prawdę, lecz to wciąż było za mało. Minione zimy oka­zały się surowe, a plony mieli mizerne – ostało się sześć ziem­nia­ków i ten owies, który mróz zwa­rzył tylko czę­ściowo.

– Wyka­zy­wa­łem się tak hoj­no­ścią, jak i cier­pli­wo­ścią, ale nie­spra­wie­dli­wie jest ocze­ki­wać, by inni nad­ra­biali wasze braki. Wypadki cho­dzą po ludziach, panno Gil­lies. Nie możesz liczyć, że każ­dego dnia roku będziesz w pełni sił.

– Ale tego wła­śnie ocze­kuję. I tak będzie – obie­cała gorącz­kowo.

Mathie­son jesz­cze o tym nie wie­dział, ale w tym roku razem z ojcem stra­cili już cztery owce, więc już teraz mieli za mało wełny. W zamian ojciec utar­go­wał z Donal­dem McKin­no­nem sto dodat­ko­wych ful­ma­rów. Rzadko kiedy doce­niano zręcz­ność Effie we wspi­naczce, lecz teraz obaj męż­czyźni sądzili, że stać ją na to, by oprócz zwy­kłej zdo­by­czy odło­wić dodat­kowe sztuki.

– Panno Gil­lies, nie muszę ci prze­cież przy­po­mi­nać, że choć wyko­nu­jesz męską pracę, jesteś dziew­czyną. I tak szanse masz marne.

– Ale mam już osiem­na­ście lat, a w ciągu roku uro­słam. Potra­fię wszystko to samo, co oni, i to panu udo­wod­nię. Zoba­czy pan.

Przyj­rzał się jej bacz­nie.

– Dosta­je­cie wię­cej, niż się wam należy, a dostar­cza­cie mniej, niż jeste­ście dłużni. Widzisz, w czym tkwi szko­puł? Muszę być spra­wie­dliwy, panno Gil­lies. Dla­czego miał­bym robić dla was wyjątki, i to stale? Gdyby inni się dowie­dzieli…

– Ale się nie dowie­dzą. Dopil­nuję, żeby­śmy we wrze­śniu byli na czy­sto.

– Czyli chcesz, bym docho­wał tajem­nicy?

– Tajem­nicy?

Wie­lebny i dwóch przy­jezd­nych dżen­tel­me­nów podą­żało ścieżką w kie­runku wio­ski. Pastor pero­ro­wał o napra­wach na ple­ba­nii. Lord Sholto prze­lot­nie spoj­rzał na Effie i Mathie­sona, gdy ci pro­wa­dzili roz­mowę. Effie zła­pała się na tym, że jak za pocią­gnię­ciem sznurka w ręce mło­dego lorda odpo­wiada na jego uśmiech.

– Przed sąsia­dami? I twoim ojcem?

Spoj­rzała na Mathie­sona z kon­ster­na­cją. Przy­glą­dał się jej uważ­nie.

– Nie, pro­szę mu nie mówić. Nie chcę, żeby się mar­twił. Wypra­cuję w tym roku należny przy­dział, jestem pewna.

Cmok­nął.

– Sam nie wiem, czemu pozwa­lam ci sobą mani­pu­lo­wać, panno Gil­lies…

Ścią­gnęła brwi. Czy ona rze­czy­wi­ście nim mani­pu­lo­wała?

– Za dzię­kuję nic się nie kupuje, prawda? – wes­tchnął. – Nie­mniej współ­czuję wam i choć mam swoją robotę, wie­rzę, że przy­ja­ciół poznaje się w bie­dzie.

Effie przy­gry­zła wargę – nie miała wyj­ścia – by nie wybuch­nąć śmie­chem. Co pro­szę? Na całej wyspie nie zna­la­złby nikogo, kto uwa­żałby zarządcę za przy­ja­ciela. Sku­po­wał od nich pióra za pięć szy­lin­gów za kamień, równy czter­na­stu fun­tom, a sprze­da­wał je po pięt­na­ście. Za towary, które zwo­ził – płatki owsiane, mąkę, cukier, her­batę i tytoń – prze­pła­cali po trzy­kroć w porów­na­niu z kwotą, jaką on sam zapła­cił. Nie dzi­wota, że miesz­kańcy pró­bo­wali bez jego pośred­nic­twa wydać pie­nią­dze zaro­bione od tury­stów.

– A skoro o tym mowa, znów coś ci przy­wio­złem.

– Do nauki? – Skoń­czyła kształ­ce­nie cztery lata temu, ale on ni­gdy o tym nie pamię­tał.

– Zosta­wi­łem tam, gdzie zwy­kle. Tylko… pro­szę, bądź dys­kretna. Nie mogę sobie pozwo­lić na oka­zy­wa­nie takich wzglę­dów wszyst­kim.

Względy? Tajem­nice?

– Ale…

– Miłego dnia, panno Gil­lies – rzu­cił dziar­sko, wra­ca­jąc do zwy­kłej układ­no­ści, gdy zauwa­żył przed sobą na ścieżce trzech męż­czyzn. – Muszę już iść. Po dzi­siej­szych… roz­ryw­kach goście na pewno mają ochotę na poczę­stu­nek. Pamię­taj, o czym roz­ma­wia­li­śmy. Musimy mieć nadzieję, że pierw­sze wra­że­nie minie.

Rozdział 2

Następ­nego dnia ranek był jasny i bez­chmurny, a w świe­tle słońca mru­gały kałuże. Nocą padał deszcz: nie­spo­kojne wia­try dmące wie­czo­rem na­dal wichrzyły i napę­dziły do nich burzo­wych chmur. Effie wycho­dziła wła­śnie z kąpieli, gdy zaczęło padać. Ulewa sie­kła jak srebrne noże, przez co wyspia­rze nie wyściu­biali nosów za progi swo­ich domów, a goście zostali z wie­leb­nym i Mathie­so­nem. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami Effie dostała od ojca burę za „popisy”. Wujek Hamish uwi­nął się szyb­ciej niż zwy­kle, wstą­pił do ojca i zdał rela­cję z popo­łu­dnio­wych wyda­rzeń. Wyglą­dało na to, że cho­dzi głów­nie o upo­ko­rze­nie Angusa McKin­nona, a nie o to, że zna­la­zła się w śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie.

Teraz jed­nak wszystko zda­wało się czy­ste i odświe­żone. Nastał nowy dzień, a Effie się wyspała. Po wysiłku na ogół pogrą­żała się w nie­byt, gdy tylko przy­ło­żyła głowę do poduszki. Kiedy jed­nak się prze­bu­dziła, buzo­wały w niej emo­cje, któ­rych nie potra­fiła wytłu­ma­czyć. Odno­siła wra­że­nie, jakby jej ciało nastro­iło się na jakąś wyż­szą czę­sto­tli­wość.

Jak zwy­kle skru­pu­lat­nie wypeł­niła poranne obo­wiązki: poszła do cle­itu po kawał torfu na ogień, przy­nio­sła wodę ze stru­myka, ugo­to­wała owsiankę na śnia­da­nie i wydo­iła krowę. Jed­no­cze­śnie łypała okiem na wszyst­kie strony, jakby cze­goś wyglą­dała. Była zara­zem roz­tar­gniona i skon­cen­tro­wana. Raz po raz jej spoj­rze­nie przy­cią­gał wspa­niały jacht koły­szący się spo­koj­nie na szkli­stym morzu.

Czy wła­ści­ciele naprawdę zostaną cały tydzień? Więk­szość gości wytrzy­my­wała naj­wy­żej trzy dni: trudno było im się dosto­so­wać do panu­ją­cych tu pro­stych warun­ków, nie­za­leż­nie od tego, jak śliczne i uro­cze zda­wały im się one tuż po przy­jeź­dzie. Ponadto źle się skła­dało, że w wio­sce wszy­scy mieli teraz dużo pracy. Jak zawsze w drugą środę maja szy­ko­wano się na ful­ma­rowe żniwa. Strze­li­ste klify i stosy kamieni wzno­szące się z morza niczym igły bie­lały od mor­skich pta­ków, które zla­ty­wały się tu, by gniaz­do­wać i wysia­dy­wać jaja. Lada dzień męż­czyźni (oraz Effie) urzą­dzą polo­wa­nie na tysiące ful­ma­rów, które kobiety będą następ­nie sku­bać, pióra zaś prze­cho­wy­wać. Na koniec mięso się nasoli, by zakon­ser­wo­wać je na przy­szłą zimę, i prze­nie­sie do cle­itów. W te dłu­gie i znojne dni nie będzie zbyt wiele czasu na zabawę.

Gdy Effie wyszła ze Świer­gotką u boku, męż­czyźni zebrali się już na Ulicy, by roz­po­cząć codzienne obrady. Z oddali wszy­scy wyglą­dali tak samo – nosili brą­zowe weł­niane spodnie i kami­zelki, rękawy mieli pod­wi­nięte, na gło­wach czapki, stopy bose. Effie – odziana tak samo, lecz bez czapki – snuła się na ubo­czu przy Pomy­lo­nej Annie, która sie­działa przy koło­wrotku przed wej­ściem do swo­jego domu. Męż­czyźni roz­pra­wiali, czy lepiej sadzić ziem­niaki, czy zacząć odłów ful­ma­rów, czy też wybrać się na sąsied­nią wyspę Bore­ray i ostrzyc owce. Effie wyj­rzała na morze. Na odle­głość około czte­rech mil woda była spo­kojna jak lustro.

– Powin­ni­śmy sko­rzy­stać z oka­zji, póki się nada­rza – orzekł Nor­man Fer­gu­son sta­now­czo. – Widzie­li­ście, jak wczo­raj wiało, teraz przez parę dni będzie cisza na morzu, zanim trafi się następna wio­senna burza. Jeżeli zwłó­czymy do takiej chwili, owce zaczną zrzu­cać runo i…

– Aye, ale po takiej zimie – wtrą­cił Donald McKin­non – powin­ni­śmy sadzić, dopóki zie­mia jest roz­grzana. Dzięki temu w razie potrzeby zyskamy tro­chę na cza­sie z wykop­kami.

– A ptaki? Na Stac Lee aż od nich ciemno – zauwa­żył Angus, który chciał się wspi­nać na linach.

– Przed nami jesz­cze parę takich dni. W tym roku przy­le­ciały tydzień póź­niej – zbył go Nor­man. – Ale jeśli prze­pły­niemy do Bore­ray i zaczniemy strzyc, zarządca od razu weź­mie wełnę i zwolni się miej­sce w schowku na pióra. Gdy wraca, scho­wek zawsze pęka w szwach.

Ojciec Effie zaśmiał się z wyż­szo­ścią.

– Zbierz teraz wełnę, jasne, ale jeśli sądzisz, że uzna ci to we wrze­śniu, to się mylisz. Połowa ładunku się zapo­dzieje albo o niej zapo­mni.

Jego śmiałe słowa przy­jęto w ciszy. Zło­rze­czyć na zarządcę pod jego nie­obec­ność to jedno, a nara­żać się w ten spo­sób, gdy prze­bywa na wyspie, to dru­gie. Ludzie się rozej­rzeli, by spraw­dzić, czy nikt ich nie pod­słu­chał. Widmo Mathie­sona uno­siło się nad nimi mil­cząco.

– W takim razie może warto to spi­sać i będziemy mogli poka­zać dowód, że wziął – powie­dział Nor­man ciszej.

– Bo tak świet­nie umiemy czy­tać i pisać?

Nor­man się zaru­mie­nił.

– Lorna Mac­Do­nald może to zro­bić.

Wujek Hamish odchrząk­nął. Jako osoba star­sza, lecz wciąż aktyw­nie speł­nia­jąca wyspiar­skie obo­wiązki, wysu­wał się czę­sto na pozy­cję samo­zwań­czego przy­wódcy.

– Będziemy gło­so­wać. Kto za ziem­nia­kami?

Pod­nio­sły się dwie dło­nie – Donalda McKin­nona i sta­rego Fin­laya Fer­gu­sona. Sta­ru­szek Fin był po osiem­dzie­siątce, a kopa­nie zago­nów zali­czało się do garstki zadań, w któ­rych wciąż mógł uczest­ni­czyć.

– Za strzy­że­niem?

Dwa­na­ście rąk, w tym dłoń Effie, powę­dro­wało w górę.

– Czyli Bore­ray. – Wujek Hamish popa­trzył w jej stronę. – Effie, dobrze wiesz, że ty nie jedziesz.

– Ale…

– Żad­nego „ale”.

– Ale woda jest gładka jak lustro! – zawo­łała zapal­czy­wie mimo jego słów. – Dałoby się tam dobiec!

– Ach, dzień dobry!

Odwró­cili się wszy­scy, sły­sząc ser­deczne powi­ta­nie. W ich stronę kro­czył pastor, jego goście i zarządca szli tuż za nim. Jedli razem śnia­da­nie? Na widok mło­dego lorda Effie poczuła, jak żołą­dek się jej ści­ska. Gdyby wczo­raj tak mocno nie padało, może prze­spa­ce­ro­wałby się wie­czor­kiem po Ulicy i by poroz­ma­wiali. Cały bez­cenny wie­czór już prze­padł.

– Mam nadzieję, że nie spóź­ni­li­śmy się na dzi­siej­sze obrady? – zapy­tał pastor z nie­ty­po­wym dla sie­bie oży­wie­niem. Wie­lebny John Lyon był mło­dym kazno­dzieją i żywił gorz­kie pre­ten­sje, że odde­le­go­wano go na tak odle­gły przy­czó­łek. Rap­tem trzy mie­siące od wyświę­ce­nia otrzy­mał wie­ści, że ma pły­nąć na kra­niec świata, i przez pierw­szy rok wszystko spra­wiało mu trud­no­ści i prze­szka­dzało: nie­usta­jące wia­try, nie­ustę­pliwe słońce, huk wzbu­rzo­nego morza, skwir pta­ków, mizerna dieta. Wyspia­rze sia­dy­wali co wie­czór w kościele i przy­glą­dali się z pogardą, poli­to­wa­niem i ze zdzi­wie­niem, jak mam­ro­cze kaza­nia blady z wyczer­pa­nia, nie­do­ży­wie­nia i roz­pa­czy.

Stop­niowo jed­nak, zgod­nie z zasadą, że trzeba się przy­sto­so­wać albo scze­znąć, zasma­ko­wał (ponie­kąd) w masko­nu­rze z rożna i uprzy­tom­nił sobie, że w spo­łecz­no­ści zło­żo­nej z zale­d­wie trzy­dzie­stu sze­ściu osób, które pole­gały wyłącz­nie na jego prze­wod­nic­twie ducho­wym, spra­wuje pewną wła­dzę. Umoc­nił się w nim zapa­mię­tały duch reli­gijny, a słu­cha­jący jego prze­stróg przed potę­pie­niem i napo­mnień w spra­wie wie­ku­istej walki z grze­chem wyspia­rze wra­cali nocą do domu z coraz moc­niej ścią­gnię­tymi brwiami. Uchy­lali przed nim czapki na Ulicy, a gdy na wyspę zawi­tali ważni goście, mieli obo­wią­zek spę­dzać z nim czas. Naj­więk­szą rado­ścią wie­leb­nego były odwie­dziny przy­by­szów z lądu, któ­rzy zwo­zili towary i wie­ści o szer­szym świe­cie. Wyspia­rze zaś śmiali się w kułak, gdy patrzyli, jak pozuje na więk­szego Kil­dań­czyka niż rodo­wici miesz­kańcy wyspy.

– Oba­wiam się, że się pastor spóź­nił – rzekł wujek Hamish. – Posta­no­wi­li­śmy sko­rzy­stać z gład­kiego morza i wybrać się na wyprawę do Bore­ray.

– Bore­ray? Tę dużą wyspę w tam­tym kie­runku? – Earl włą­czył się do spo­tka­nia i ski­nął ręką w prawo.

– Aye. – Wujek Hamish poki­wał głową. – Tam trzy­mamy owce. Trzeba je przy­strzyc, nim wyli­nieją.

– Wasze owce linieją?

– Tak. To bar­dzo stara rasa. Strzy­żemy je, zwo­zimy wełnę, potem ją grę­plu­jemy, przę­dziemy i robimy z niej tweed, który odda­jemy jego lor­dow­skiej mości jako należ­ność za czynsz.

– Doprawdy manu­fak­tura! Możemy się do was przy­łą­czyć? Pra­gniemy z synem zaznać życia na Hebry­dach.

Effie widziała, jak męż­czyźni wymie­niają mię­dzy sobą spoj­rze­nia.

– Chęt­nie byśmy was przy­jęli, ale jest duże ryzyko, że pogoda się zmieni i utkniemy na wyspie. Jeżeli tak się sta­nie, moż­liwe, że zaba­wimy tydzień czy dzie­sięć dni, a tam nie­stety nie ma takich wygód jak tu.

Obaj męż­czyźni wybu­chli śmie­chem, lecz zorien­to­wali się, że wujek Hamish mówi poważ­nie i tutaj rze­komo ist­nieją jakieś wygody. Earl odchrząk­nął.

– No tak. Rozu­miem. Ile czasu zamier­za­cie tam spę­dzić?

Lord Sholto zło­wił spoj­rze­nie Effie. Widziała, że się śmieje, choć stał nie­po­ru­szony. Miał na sobie jasno­brą­zowy gar­ni­tur, lecz w odróż­nie­niu od ojca nie zało­żył kra­wata.

– Naj­pew­niej trzy albo cztery dni. Cier­pimy nie­wy­gody, gdy musimy się wszy­scy zmie­ścić w Cha­cie Tro­pi­ciela. Cała nasza trzy­nastka.

– Czter­nastka! – wtrą­ciła Effie.

– Tak, czter­nastka – potwier­dził wujek Hamish, lecz obrzu­cił ją cha­rak­te­ry­stycz­nym dla sie­bie suro­wym spoj­rze­niem.

Effie to nie obe­szło. Wzięła go z zasko­cze­nia i tym samym zapew­niła sobie miej­sce. Uśmiech­nęła się pro­mien­nie.

– Zapo­wiada się… tłoczno.

– Warunki są pry­mi­tywne, wasza lor­dow­ska mość – odparł zarządca z namasz­cze­niem. – To stara piw­nica. Pod­ziemne lokum. W isto­cie to zale­d­wie rów oto­czony kamien­nymi pły­tami.

Jeżeli chciał ich znie­chę­cić…

– Wiel­kie nieba! Jaka szkoda, że nie możemy przy­łą­czyć się do wyprawy, z chę­cią bym to obej­rzał! – zakrzyk­nął earl.

– Może je pan zoba­czyć. Mamy tu kilka takich na Hir­cie. Nie­da­leko jest Elfi Dom. Na pewno znaj­dzie się ktoś, kto was zapro­wa­dzi. – Wujek Hamish spoj­rzał pro­sto na nią. – Effie, przy­daj się do cze­goś i zapro­wadź ich lor­dow­skie mości na Tigh Na Bana­gha­is­gich.

Wbiła w niego wzrok, zaru­mie­niona z obu­rze­nia.

– Ale ja płynę do Bore­ray!

– Wła­śnie ci powie­dzia­łem, że nie.

– Nie. Sam mówi­łeś: jedzie czter­na­ście osób.

– Aye, zarządca na pewno chce się wybrać, czyli czter­na­ście.

Mathie­son zda­wał się rów­nie zasko­czony tak szyb­kim przy­ję­ciem do ekipy, jak Effie zdu­miało, że została z niej wyklu­czona.

– Zapewne będzie pan chciał spi­sać, ile jest owiec, i spraw­dzić dla wło­da­rza, w jakim są sta­nie – zwró­cił się do niego wujek Hamish.

Po chwili ciszy padła odpo­wiedź:

– W rze­czy samej.

– Ale zgo­dzi­li­ście się wszy­scy, że mam prawo robić naszą działkę – stwier­dziła Effie, prze­py­cha­jąc się do przodu. Nie zamie­rzała dać się igno­ro­wać.

– Effie – rzu­cił ostrze­gaw­czo Fin­lay McKin­non. Jak zawsze pró­bo­wał ją powstrzy­mać, jak gdyby zmie­rzała ku zagro­że­niu, które tylko on dostrze­gał.

– Tylko na Hir­cie, prze­cież wiesz. – Wujek Hamish odwró­cił wzrok i osten­ta­cyj­nie zamknął dys­ku­sję. – Zatem wszystko uzgod­nione. Każ­cie kobie­tom spa­ko­wać zapasy. Ruszamy za godzinę.

Grupa męż­czyzn zaczęła się roz­pra­szać.

– Zasta­na­wiam się… – Earl urwał i słowa zawi­sły w ciszy.

Ze względu na jego pozy­cję nie mogli się rozejść, gdy earl zabrał głos. Wszy­scy odwró­cili się do niego.

– Czy na wyspie zosta­nie ktoś, kto mógłby nas opro­wa­dzać?

– Oba­wiam się, że męż­czyzn przez parę dni nie będzie – powie­dział Archie MacQu­een i musnął czapkę prze­pra­sza­ją­cym gestem.

– Och, co za szkoda – skwi­to­wał earl, kiwa­jąc głową. – Przy­by­li­śmy z tak daleka, by obej­rzeć słynne tutej­sze ptac­two. Sir John mówił, że dla niego samego warto odbyć podróż.

Zapa­dło mil­cze­nie. Wszy­scy się domy­ślili, że swo­bodne przy­wo­ła­nie sir Johna to ele­gancko podane ostrze­że­nie: nie przy­służy się im, jeżeli spra­wią zawód wła­ści­cie­lowi ziemi i jego bli­skim przy­ja­cio­łom.

– Jak chce­cie ptaki oglą­dać, to nikt tu się na nich lepiej nie zna od Effie. Rap­tem jakiś tydzień temu przy Mul­lach Sgar widziała nawał­niki, co nie, dziew­czę? – wtrą­ciła Pomy­lona Annie zza koło­wrotka. – Umie się też wspi­nać, nie­jed­nemu chłopu dorówna.

Angus McKin­non się nastro­szył, podob­nie Effie. Czy nie udo­wod­niła led­wie wczo­raj wie­czo­rem, że wspina się lepiej?

– Cóż, nie ulega wąt­pli­wo­ści, że wczo­raj dała popis pręd­ko­ści i odwagi – powie­dział młody lord. Wspie­rał się o ścianę z ręką w kie­szeni spodni. – Bez waha­nia zawie­rzył­bym pan­nie Gil­lies. A ty, ojcze?

Earl zasta­na­wiał się chwilę, przy­glą­da­jąc się Effie zza oku­la­rów. Pierw­szy raz prze­szło jej przez myśl pyta­nie, co widzi – jak pre­zen­tuje się w oczach obcych: była dziew­czyną prze­braną za chło­paka, dawała popisy na linie, kłó­ciła się z męż­czy­znami…

– Po tym, co widzie­li­śmy wczo­raj, ow­szem. Co panienka na to? Zechce panienka przez kolejne kilka dni być naszą prze­wod­niczką? Natu­ral­nie ofe­ru­jemy zapłatę. Powiedzmy dwa szy­lingi za jej czas?

– Dwa…? – Effie popa­trzyła na ojca z nie­do­wie­rza­niem. Gdy doglą­dała byka przez okrą­glutki rok, zaro­biła tylko funta! Będzie musiała porzu­cić nadzieję na wyprawę do Bore­ray, ale…

Poki­wała głową.

– Za dwa szy­lingi z przy­jem­no­ścią panów opro­wa­dzę.

– A więc usta­lone – skwi­to­wał wujek Hamish i tym samym kolejny raz zamknął zebra­nie. Męż­czyźni się roz­pierz­chli, ale Effie została, bo pode­szli do niej earl i jego syn. Świer­gotka przy­warła do jej nóg, a Effie pogła­skała ją po łbie.

– Cóż, zna­leź­li­śmy się w rękach panienki, młoda damo – rzekł earl. – Zapro­wa­dzi nas panienka do nawał­ni­ków?

– Aye. Albo do Elfiego Domu. Gdy tylko będą pano­wie gotowi.

– Sytu­acja wydaje się dosyć nie­zwy­kła, wasza lor­dow­ska mość – wtrą­cił zarządca.

– Dla­cze­góż? – zapy­tał earl z werwą. – Dowio­dła, że dorów­nuje zdol­no­ściami męż­czy­znom. I na wła­sne oczy widziała jed­nego z pta­ków, które przy­by­li­śmy tu obej­rzeć.

– Ale jako młoda kobieta… samot­nie opro­wa­dzać… – Zarządca urwał, zda­jąc się na insy­nu­ację.

– Tak?

Zapa­dła nie­zręczna cisza. Mathie­son wodził wzro­kiem mię­dzy Effie a sza­now­nymi gośćmi, zaży­łymi przy­ja­ciółmi jego chle­bo­dawcy.

– Nic takiego, ma pan cał­ko­witą rację. Rad jestem, że zna­la­zło się roz­wią­za­nie. – Zarządca wyco­fał się z miną zbi­tego psa.

– Panie Mathie­son, nim wyru­szymy – ode­zwał się poczmistrz Ian McKin­non, robiąc krok w jego stronę. – Chciał­bym z panem poroz­ma­wiać o tym, co mówi­li­śmy, gdy był pan tu ostat­nio we wrze­śniu… – urwał dyplo­ma­tycz­nie, jako że nie chciał wda­wać się w szcze­góły przy gościach.

Męż­czy­zna zaci­snął wargi w cienką kre­skę. Nie­rzadko spra­wiał wra­że­nie, jakby wadziły mu realia jego pracy. Był wysłan­ni­kiem wła­ści­ciela ziemi, więc miał za zada­nie nie tylko przy­wo­zić towary, lecz także wysłu­chi­wać bolą­czek dzier­żaw­ców i znaj­do­wać radę na pro­blemy, cho­roby, nie­do­statki i pra­gnie­nia. Dachy były nie­szczelne, w domach lało tak jak na zewnątrz, plony dotknął nie­uro­dzaj… Pod­czas dru­giej w sezo­nie wizyty – koń­cem sierp­nia – zbie­rze wytar­go­wane za czynsz wyroby i ponow­nie zostawi nie­zbędne zapasy, które pozwolą im prze­trwać długą, surową zimę, gdy wzbu­rzone morze ode­tnie wyspie dostęp do lądu.

– Czy nie może to pocze­kać do naszego powrotu, panie McKin­non? – wark­nął. – Mam za sobą potworną prze­prawę, a dowie­dzia­łem się wła­śnie, że zaraz czeka mnie kolejna.

Poczmistrz był wyraź­nie ura­żony.

– Cóż, zapewne może pocze­kać, panie.

– Dobrze – mruk­nął zarządca z pogar­dliwą miną i odwró­cił się na pię­cie. – A teraz prze­pra­szam. Muszę się przy­go­to­wać do licze­nia owiec.

Gdy zapa­dła decy­zja, by zająć się owcami, w wio­sce zawrzało. Porzu­cono codzienne obo­wiązki – kobiety przy­go­to­wy­wały zapasy i szu­kały koców, przy­no­siły z cle­itów stare worki i skła­dały je, szy­ku­jąc na wełnę, z którą mieli wró­cić męż­czyźni. Łódź cią­gnięto w stronę wody, a psy bie­gały wzdłuż brzegu, uja­dały z pod­nie­ce­niem i pło­szyły ptaki, które bez­ład­nie wzbi­jały się ku niebu. Nie minęła jed­nak godzina, a byli gotowi. Kobiety i dzieci machały chu­s­tecz­kami, aż nale­żąca do wio­ski łódź opły­nęła cypel Oise­val i znik­nęła z pola widze­nia.

– Czy nas także rów­nie czule poże­gna­cie, gdy na nas przyj­dzie kolej opu­ścić wyspę, panno Gil­lies? – zapy­tał lord Sholto z wyra­zem roz­ba­wie­nia w oczach. Gdy usły­szał rwe­tes, wyło­nił się z domu zarządcy i wraz z innymi zja­wił się na plaży. Teraz nie wie­dzieć czemu stali z Effie obok sie­bie.

– Na pewno będzie nam przy­kro panów żegnać – odparła, upar­cie spo­glą­da­jąc przed sie­bie. Widziała, jak zarządca ogląda się na brzeg z pokładu łodzi. Na­dal był nie­za­do­wo­lony, że to ona będzie opro­wa­dzać naj­sza­cow­niej­szych gości, nie­za­leż­nie od jego zapew­nień, że jest ina­czej. Peł­nił funk­cję ple­ni­po­tenta Mac­Le­oda od sze­ściu lat. Dotych­czas nie zda­rzyło się, by pod­czas swo­jej wizyty nie nazwał jej „dziką”, jak gdyby była zwie­rzę­ciem, a nie dziew­czyną. – Zawsze dokła­damy sta­rań, by nale­ży­cie się poże­gnać, bo nie ma ni­gdy gwa­ran­cji, że ponow­nie się spo­tkamy.

Odwró­ciła się w kie­runku plaży, a on także ruszył i poszedł wraz z nią. Prze­brał się z gar­ni­turu w twe­edowy strój do wspi­naczki.

– Ale nie wybie­rają się prze­cież daleko. Wyspa jest tuż obok, prawda?

– Aye, ale nie trzeba daleko szu­kać nie­bez­pie­czeń­stwa. Trzech męż­czyzn topiło się tutaj, w zatoce, a my nie mogli­śmy ich ura­to­wać.

Na jego gład­kim czole poja­wiła się głę­boka zmarszczka.

– To straszne, współ­czuję. Wyda­rzyło się to nie­dawno?

– Nie, panie. Minęło już czter­na­ście lat, ale dla ich rodzin mogłoby to stać się wczo­raj.

– Sza­lała burza?

– Nie­zbyt silna, ale na morzu była kipiel. Wybrali się łapać ptaki na tamtą kolumnę. Na Stac Leve­nish. Byli ze sobą powią­zani sznu­rami, mieli się wspi­nać. Jeden wpadł… – Wzru­szyła ramio­nami.

– I pocią­gnął pozo­sta­łych – mruk­nął. – Nie potra­fili pły­wać?

– Żadne z nas nie umie.

– Nikt? – rzu­cił ze zdu­mie­niem.

– Nie mamy po co wcho­dzić do wody. Toń jest zbyt nie­spo­kojna, żeby odła­wiać w niej więk­sze ilo­ści ryb. Łowimy tro­chę ze skał, ale wła­śnie dla­tego prze­waż­nie polu­jemy raczej na ptaki.

– Ale wczo­raj, gdy scho­dziła panna z klifu… i wsko­czyła do łodzi.

– Aye, panie. – Popa­trzyła na niego bez­na­mięt­nie.

– Gdyby panna nie tra­fiła…

– Ale tra­fi­łam.

– Ale led­wie.

– Led­wie wystar­czyło. – Wzru­szyła ponow­nie ramio­nami. – Ale może gdy­bym naprawdę potrze­bo­wała pomocy, przy­szłoby panu do głowy mnie rato­wać.

Zaśmiał się, sły­sząc jej cierpki ton.

– Nie wahał­bym się. Mam nadzieję, że wie panna o tym.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Chce mi panna powie­dzieć, że nara­żała życie tylko po to, by poko­nać tego chło­paka, który się z nią ści­gał?

– Zwy­cię­stwo było dla mnie ważne.

– Ale czy warte życia?

– Cóż, pew­nie, że wolę nie zgi­nąć.

Znowu się roze­śmiał.

Earl przy­glą­dał się wypły­wa­ją­cym, sto­jąc w oknie domu zarządcy, lecz teraz wyszedł na zewnątrz. Effie skie­ro­wała się w jego stronę.

– Jest pan gotów? – zapy­tała.

– Ow­szem. Muszę panienkę jed­nak uprze­dzić: nie­wy­klu­czone, że mój syn dotrzyma jej tempa we wspi­naczce i na zbo­czach, ale nie­stety ja te dni mam już dawno za sobą.

Effie uśmiech­nęła się powścią­gli­wie. Dobre maniery nie pozwa­lały jej gło­śno zwąt­pić w to, że jego syn nie miał szansy dorów­nać jej na linach.

– Dzi­siaj będziemy głów­nie szli pie­szo. Gdy ostat­nio widzia­łam rur­ko­nosy, krą­żyły wokół Na h-Eagan, po dru­giej stro­nie Ruival. – Wska­zała górę leżącą po lewej stro­nie, w prze­ciw­nym kie­runku niż grań.

– Wy też nazy­wa­cie je rur­ko­no­sami? – Naj­wy­raź­niej zaim­po­no­wała ear­lowi. – Wie panienka więc co nieco o pta­kach, a nie tylko zna je z widze­nia.

– Aye, panie. – Zadarła pod­bró­dek hardo. Bieda nie ozna­czała nie­wie­dzy. Podob­nie jak całe młod­sze poko­le­nie miesz­kań­ców wyspy potra­fiła czy­tać i pisać zarówno po angiel­sku, jak i gaelicku. – Dużo czy­tam.

– Rozu­miem. A pies… – Zer­k­nął na Świer­gotkę, która stała tuż przy Effie, a jej głowa jak zwy­kle doty­kała dłoni pani. – Nie spło­szy pta­ków?

– Wręcz prze­ciw­nie, to moja tajna broń. Wywę­szy je.

– Jak się wabi?

– Świer­gotka.

– Nie­ty­powe imię.

– Na pamiątkę świer­gotka łąko­wego, z któ­rym zaprzy­jaź­niła się za szcze­nię­cia.

Earl się roze­śmiał.

– Rozu­miem.

– Sama ją tre­so­wa­łam. Matka odrzu­ciła młode, więc kar­mi­łam ją z ręki.

– Tak, gołym okiem widać, że jeste­ście sobie bli­skie. Nie spusz­cza z panienki oczu.

– To lojalna dzie­wuszka – przy­znała Effie z czu­ło­ścią w gło­sie. Pogła­dziła psa po łbie. Pod­nio­sła wzrok. Obaj męż­czyźni przy­glą­dali się jej zacie­ka­wieni. Czy oni nie roz­ma­wiają ze swo­imi zwie­rzę­tami? – Ruszamy zatem?

Prze­szli Ulicą. Effie ski­nęła głową i uśmiech­nęła się do Jayne Fer­gu­son, a do Lorny Mac­Do­nald puściła oko prze­bie­gle, gdy mijała je w towa­rzy­stwie sza­cow­nych gości. Effie wie­działa, że skoro kobiety prze­jęły kon­trolę nad wio­ską, sze­ro­kim stru­mie­niem poleją się plotki, i czuła, jak wbi­jają baczne spoj­rze­nia w plecy panów. Nawet Mary McKin­non, która rzadko wsta­wała z łóżka – była w ciąży, lecz sła­bo­wała – pod­nio­sła oczy znad dru­tów, gdy prze­cho­dzili obok jej drzwi.

Szli we trójkę sze­re­giem z ear­lem pośrodku i w tym szyku zaczęli się wdra­py­wać na Mul­lach Geal. Stro­mi­zna była zbyt duża, by strzę­pić sobie język, choć Effie sta­rała się poka­zać gościom jak naj­wię­cej pta­ków: kszyki, świer­gotki, bia­ło­rzytki, a zwłasz­cza tutej­sze strzy­żyki, które ska­kały po murach i cle­itach, ćwier­ka­jąc dono­śnie, jakby chciały prze­krzy­czeć ocean, wicher i skrze­czące mor­skie ptaki.

Dotarli na szczyt Am Blaid po godzi­nie, czyli cza­sie dwa­kroć dłuż­szym, niż zazwy­czaj by jej to zajęło.

– Zatrzy­majmy się na krótki postój, panienko – wysa­pał earl, opie­ra­jąc się na lasce. – W moim wieku dusza może się rwać, ale ciału nie­stety sił brak. – Usa­do­wił się ostroż­nie na ziemi.

Effie sia­dła tam, gdzie stała, podob­nie jego syn. Wszy­scy wsparli łok­cie na kola­nach i zapa­trzyli się na widok znad grani na morze.

– Co za szczę­ście mieć taki dom! – rzekł earl z zachwy­tem, gdy zła­pał oddech.

– Aye, to prawda – wes­tchnęła i powio­dła z dumą spoj­rze­niem po osa­dzie, z któ­rej wzno­siły się dymy, po swoim kró­le­stwie.

– Wyjeż­dżała panienka stąd kie­dyś?

– A po co? Tutaj mam wszystko, czego mi trzeba.

– Rze­czy­wi­ście. – Uśmiech­nął się, zdzi­wiony jej odpo­wie­dzią. – A jed­nak mimo tego wspa­nia­łego dzi­kiego maje­statu nie jest to łatwe życie. Sir John czę­sto wspo­mina o pro­ble­mach, z jakimi się mie­rzy­cie, zamiesz­ku­jąc miej­sce tak ustronne: nie­udane żniwa, cho­roby, brak opieki medycz­nej.

– Ow­szem. Ale piękno prze­waża nad trud­no­ściami.

– Nie myślała więc panienka, by prze­nieść się gdzie indziej?

– Jedy­nie pod­czas wyjąt­kowo dotkli­wych sztor­mów.

– Domy­ślam się, że potra­fią dziko sza­leć. Wczo­raj sro­dze lało.

– To raczej wia­try oka­zują się zaja­dłe. Zry­wało nam dachy, prze­wra­cało łódkę… Powiem panu, że robi się nie­przy­jem­nie, gdy zła­pie to czło­wieka z dala od domu.

– Chro­ni­cie się w cle­itach?

– Aye. Jeżeli owce nas nie ubie­gną.

Lord Sholto zaśmiał się cicho. Roz­mowa z nią chyba spra­wiała mu przy­jem­ność.

– Mimo to nie kusi panny łatwiej­szy los?

Wes­tchnęła.

– Och, nie­kiedy goście opo­wia­dają nam histo­rie o tym, co jest po waszej stro­nie wody, i zaczy­nam się zasta­na­wiać, jak to jest, gdy nie trzeba… tak się bory­kać. Ale takie życie znam. Taką jestem osobą. – Popa­trzyła na swój dom. Wodziła wzro­kiem po dłu­gim murze na głów­nym wale za cha­tami, po syme­trycz­nym, krą­głym zary­sie muru cmen­ta­rza, po krop­kach i kre­skach świad­czą­cych o skrom­nym wpły­wie jej przod­ków na ten pej­zaż. Natura wyrzeź­biła, wycio­sała i wysma­gała tę skałę pośrodku morza, aż zmie­niła się w dom, a on ukształ­to­wał Effie – jego bru­talna siła ufor­mo­wała ją niczym rodzic.

– Poza tym ojciec ni­gdy by stąd nie wyje­chał, a ja go nie opusz­czę, więc… – Wzru­szyła ramio­nami.

– Szczę­śliwy to czło­wiek, że ma tak kocha­jącą córkę.

– Wolałby mieć żywego syna. – Komen­tarz wymsknął się jej, nim zdą­żyła ugryźć się w język. Uśmiech­nęła się zaci­śnię­tymi war­gami, widząc ich zasko­czone miny. – Prze­pra­szam panów, nie­po­trzeb­nie się wyrwa­łam. Cza­sami zapo­mi­nam, że nie powin­nam mówić wszyst­kiego, co mi ślina na język przy­nie­sie.

– Ależ moja droga, pro­szę mówić otwar­cie – rzekł earl. – Jeżeli tutaj, na tym pust­ko­wiu nie możemy być wolni, to gdzie?

– To wcale nie jest pust­ko­wie – zaopo­no­wała pod wpły­wem ura­żo­nej dumy.

– Nie?

– To miej­sce to peł­nia świata, przy­naj­mniej dla mnie.

– Oczy­wi­ście. Pro­szę przy­jąć prze­pro­siny. Ode­zwa­łem się nie­tak­tow­nie.

Lord Sholto przy­glą­dał się jej z zain­te­re­so­wa­niem.

– Czy panna też jest jedy­naczką, panno Gil­lies?

Prze­łknęła ślinę.

– Teraz już tak. Mój star­szy brat John zmarł cztery lata temu… Spadł.

Zmarsz­czył czoło.

– To zna­czy, że on…

– Tak, runął ze skały. Lina pękła.

Zapa­dło mil­cze­nie wywo­łane szo­kiem. Goście poprzed­niego dnia na wła­sne oczy widzieli, jak wyso­kie są nad­mor­skie urwi­ska.

– Czy czę­sto docho­dzi do podob­nych wypad­ków?

– Nie, ale zda­rza się co parę lat. Ojciec nie wró­cił do sie­bie.

– A matka?

Effie wcią­gnęła powie­trze ze świ­stem.

– Na szczę­ście nawet się o tym nie dowie­działa. Zmarła, gdy mia­łam cztery lata. Gruź­lica.

– Dro­gie dziew­czę, tak mi przy­kro – rzekł earl deli­kat­nie. – Czyli macie tylko sie­bie?

Effie poki­wała głową.

– Ojciec był wcze­śniej żonaty. Jego pierw­sza żona zmarła przy poro­dzie. Mieli sze­ścioro dzieci i żadne z nich nie żyło dłu­żej niż sie­dem lat. Poumie­rały z róż­nych przy­czyn – na tężec, na mor­ski kaszel.

– Trudno czło­wie­kowi nieść takie brze­mię.

– Aye, panie.

Earl się jej przy­glą­dał.

– I panience także.

Zasko­czyło ją to spo­strze­że­nie. Nikt wcze­śniej nie komen­to­wał tego, co stra­ciła.

– Nie szko­dzi. Radzę sobie z tym.

Na chwilę zapa­no­wała cisza. Męż­czyźni roz­wa­żali jej rewe­la­cje z lito­ścią w oczach, lecz tutaj tra­ge­dia sta­no­wiła ele­ment życia – podob­nie jak wiatr.

– Czy to dla­tego brała panna wraz z męż­czy­znami udział w spo­tka­niu dziś rano? Prze­jęła tym samym obo­wiązki brata? – zapy­tał lord Sholto.

Przy­tak­nęła.

– Potrzebni są wspi­na­cze do łapa­nia pta­ków, któ­rych jajka zbie­ramy też do jedze­nia, ale spo­śród trzy­dzie­stu sze­ściu osób, jakie mamy, zbyt wielu jest za sta­rych albo za mło­dych, by spusz­czać się po linie. Ojciec jest za stary na wspi­naczkę, a zresztą i tak ma słabe kości, więc ja cho­dzę.

– A sąsie­dzi nie pomogą? – wtrą­cił earl.

– Aye, pomogą, tak samo jak poma­gają wdo­wom i Sta­remu Finowi. Ale dla­czego mamy liczyć na łaskę, skoro ja jestem młoda, silna i zwinna? Mamy zacząć żebrać tylko dla­tego, że jestem dziew­czyną, a nie chło­pa­kiem?

Ujrzeli w jej oczach bunt.

– To bar­dzo nowo­cze­sny pogląd, zwłasz­cza w takiej spo­łecz­no­ści. Czy męż­czyźni przy­jęli to przy­chyl­nie?

– Nie­zbyt. Stare zwy­czaje są głę­boko zako­rze­nione, ale tole­rują to, bo nie mają wyboru. Choćby byli uprze­dzeni wobec dziew­czyny, która wyko­nuje męskie zaję­cia, to jest ich za mało, by mogli sobie z nimi pora­dzić beze mnie. Dowio­dłam im, że dam radę, a oni mojej pomocy potrze­bują, nawet jeśli jej nie chcą.

Gdy mówiła, lord znów się do niej uśmie­chał.

– A co takiego panna robi, czego nie powinny robić panienki?

– Wspi­nam się. Poluję na ful­mary, rissy, nurzyki. Łapię w sidła masko­nury, tre­suję psy.

– Dla­czego więc nie wolno jej było pły­nąć na tamtą wyspę?

– Po pro­stu w ten spo­sób mnie powstrzy­mują. Rzecz jasna wełna owcza to nie jedze­nie, tylko czynsz, więc pora­dzą sobie beze mnie. Jestem im potrzebna, by wyro­bić odpo­wiedni przy­dział pta­ków, a poza tym wie­dzą, że i tak będę się wspi­nać, nie­za­leż­nie od tego, co zro­bią. Mogą mi jed­nak zabro­nić wsiąść z nimi do łodzi.

– A jakie mają uza­sad­nie­nie?

– Nie umiem pły­wać.

Lord Sholto ścią­gnął brwi.

– Ale oni też nie potra­fią. Mówiła mi panna na plaży, że…

– Wiem. Tak się po pro­stu tłu­ma­czą.

Nie odpo­wie­dział, lecz w oczach roz­bły­sło mu coś na kształt gniewu.

– Czy mogę być szczery? – zapy­tał earl po krót­kiej prze­rwie.

– Mam nadzieję, że będzie pan mówił otwar­cie.