Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Laureatka polskiego Wyboru Nagrody Goncourtów 2024, powieść entuzjastycznie przyjęta we Francji, określana jako „realizm magiczny w służbie ekologii”.
Kiedy dzieci zaczynają krzyczeć przez sen, świat przestaje spać.
Zjawisko ogarnia glob o 1:48 w nocy. Najpierw jedno dziecko, potem setki tysięcy – ich krzyk rozdziera ciszę i rozbrzmiewa jak złowieszcza symfonia. W samym środku tej przerażającej tajemnicy znajduje się Eva – neurolog i specjalistka od zaburzeń snu, która ucieka z Paryża wraz z córeczką Lucie, próbując ocalić ją od przemocy domowej i pogłębiającego się chaosu. Schronienie znajdują w odludnej chacie w Camargue.
Gdy na całym świecie dzieci zaczynają śnić te same koszmary o tej samej porze – a sny te zdają się zmieniać rzeczywistość – nauka przestaje wystarczać. Sen staje się bramą do mrocznego, pierwotnego wymiaru, a Lucie... może być jego kluczem.
Nastrojowa, poruszająca opowieść o snach, naturze, micie i przyszłości, którą może uratować tylko dziecko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU: Dors ton sommeil de brute
Redaktorzy prowadzący: Marta Budnik, Wojciech Ciuraj
Wydawca: Wojciech Ciuraj
Redakcja: Sylwia Zazulak
Korekta: Magdalena Kawka
Projekt okładki: Adelina Sandecka
Ilustracja na okładce: Agnieszka Sozańska
Copyright © 2024 by Carole Martinez
Copyright © 2025 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Bożena Sęk, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie I
Białystok 2025
ISBN 978-83-8417-428-9
Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d'aide à la publication de l'Institut français.
Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w ramach programów wsparcia wydawniczego.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Dla Philippe’a Auclaire’a, Caroline Bottaro,
Jeana-Marie Laclavetine’a, Renauda Martineza
i Florence Huige, którzy mnie nieśli.
Dla Laurenta Amiota, bez którego być może
w ogóle bym nie pisała.
Dla mojego ojca, dla mojej matki, dla Esther Lehoczky
i dla Michela Bourseliera, którzy odfrunęli
z dzikimi gęsiami.
Pragnienie nicości
Duchu mdły, ongiś dzielny, któryś w boju słynął,
Gdy Nadzieja ostrogą budziła zapały —
Dziś dosiąść ciebie nie chce! Spocząć by się zdało,
Jak chabecie, co pada, bo się głaz nawinął.
Dosyć już, serce moje! Śpij snem otępiałym.
Duchu, poniosłeś klęskę! Cóż ci pozostało?
Zew miłości, zew walki w dali się rozpłynął;
Żegnaj, werblu wojenny, westchnienie wiolinu!
Radość nie skusi serca, które skamieniało.
Wiosno, wiosno czarowna, powab twój przeminął!
I czas mnie wchłania z wolna, dni za dniami płyną
Niczym śnieg, co wciąż sypie na bezwładne ciało;
Dziś wzrokiem obejmuję z góry ziemię całą
I nie szukam już na niej schronienia przed zimą.
Porwij mnie, weź mnie z sobą, zniwecz mnie, lawino!
Charles Baudelaire, przeł. Marianna Zajączkowska-Abrahamowicz
**
Z początku nie pamiętałam o swoim stanie.
Był jak wojna na drugim końcu świata i ja w niej jako terytorium okupowane. Ale od kilku miesięcy istota we mnie się porusza, zniekształca mi figurę, obraca się w tę i we w tę, robi garby pod skórą napiętą do granic możliwości, stała się zbyt obecna, żebym zdołała ją usunąć z myśli. To stworzenie mnie dręczy i zmusza do czuwania. Niedługo mój brzuch się opróżni, a wtedy znowu będę spała.
Nie potrafię jednak wyobrazić sobie ciągu dalszego, jak gdyby miało go w ogóle nie być.
Nie mogę już znieść swoich niespokojnych nóg i dłużących się nocy. Bezsenność była u mnie pierwszym objawem. Od dziewięciu miesięcy prawie nie sypiam, a są przecież kobiety, które przez całą ciążę bez problemu zapadają w sen. Wiem o tym, badam je, badam ich sen — ich, swój, sen tysięcy innych, analizuję sen ludzi, obserwuję ich, gdy zasypiają, śnią, kiedy się budzą… Wybrałam zawód neurologa, żeby się pogrążać w ludzkim śnie.
To, co się porusza w moim brzuchu, również śni. Dzięki obrazowaniu w czasie rzeczywistym i rejestrowaniu tętna śledziłam rozwój płodu i ustaliłam, że od dwudziestego ósmego tygodnia występuje u niego faza snu paradoksalnego, w której pojawiają się marzenia senne — faza, która nie przynosi odpoczynku i jest marnotrawstwem energii niezbędnym jednak dla każdego.
Istota, która mnie okupuje, śpi dużo więcej niż ja, śpi prawie bez przerwy. Czy to możliwe, że okrada mnie z mojego snu? Że śpi i śni zamiast mnie? O czym może śnić istota, która jeszcze niczego nie przeżyła?
Najpierw chłodno ją obserwowałam podczas długich sesji obrazowania ultrasonografem trójwymiarowym, później przedmiot badań mnie wchłonął. Pewnego ranka zapadłam w sen i od tamtej pory regularnie wnikam do swojego brzucha, unoszę się w płynnym świecie, wyobrażam sobie uderzenia swojego serca, hałas trzewi, napełnianie i opróżnianie płuc, smakuję dźwięki świata zewnętrznego dochodzące przez warstwę tkanek, wibracje miasta zderzające się z moją napiętą skórą, głosy słyszane jak przez drzwi, połykam płyn owodniowy, dzielę wszystkie odczucia z intruzem zamkniętym w worku ze skóry — z mojej skóry…
W moim ciele bije serce innej osoby, której płeć znam — będzie to dziewczynka — czuję, kiedy jej się odbija, kiedy kopie nogą, szturcha łokciem. Goszczę w swoim łonie byt milczący i niewidoczny, który karmi się mną, okrada mnie, niszczy, goszczę nieznajomą, którą powinnam kochać, zanim jeszcze wydam ją na świat.
Spłodzenie dziecka było pomysłem Pierre’a, ja tego nigdy nie chciałam, zawsze uważałam, że ciąża będzie dla mnie straszna, że będę się czuła uciemiężona, opanowana przez coś niewidzialnego, co będzie we mnie rosło, zawsze wiedziałam, że nie potrafię być matką. A i czasy jakoś do tego nie zachęcają. Nawet w ciąży nadal oceniam młodych rodziców, którzy są tak nieświadomi i beztroscy!
Mniej czasu, niż sądziłam, zajęło mi pogodzenie się z taką okupacją. W okolicach piątego miesiąca kilka kropli krwi w majtkach wystarczyło, by intruz przemienił się w potencjalne dziecko, a myśl, że nie donoszę ciąży, nagle sprawiła, że zaborca stał się niemal upragniony.
Niedługo rozerwę się w połowie. To całkowicie naturalne i nie ma czym się przejmować. Czy noszenie nowego życia przybliża mnie do śmierci?
Wiem, że ledwie jestem w stanie zająć się sobą, a tu urodzę dziecko i już nigdy się nie wyplączę z więzi, które teraz się splatają. Jestem w pułapce. Nie mogę się wycofać, już na to za późno, trzeba będzie cierpieć. Jak mogłam dopuścić, żeby się znaleźć w tak absurdalnym położeniu? Wydam dziecko na świat!
Próbuję się uspokoić, mówiąc sobie, że nie przeżyję drugiego porodu: to będzie jedyne dziecko, nie zamierzamy z Pierre’em powtarzać tego doświadczenia.
Dla niego to wszystko z pewnością jest wielką abstrakcją. Oczywiście żyjemy razem, dzielimy jedno łóżko, widział, jak moje ciało nabrzmiewało — moje biedne wzdęte sponiewierane ciało, którego już nie pożąda i które napawa go nawet niejakim obrzydzeniem — ale jest czwarta nad ranem, a on chrapie. Nienawidzę go za to, że śpi, podczas gdy ja czuwam. Nienawidzę go za to, że tak łatwo potrafi się wyłączyć… wejść w sen otępiały!
Łydki nagle mi twardnieją w skurczu. Przywykłam do tego, od miesięcy co noc mi dokuczają, co noc, a czasem je prowokuję, żeby ustąpiło nieprzyjemne uczucie niespokojnych nóg. Napinam wtedy mięśnie, dopóki nie nastąpi skurcz. Wolę, kiedy ból przychodzi od razu, nie lubię zbyt długo na niego czekać.
Zaczynam się przesuwać, by oprzeć się plecami o wezgłowie łóżka, rozciągam łydki, odwodząc czubki palców jak najdalej od piszczeli, i nagle mój brzuch zaczyna trzeszczeć, słyszę to trzeszczenie, pękła we mnie jakaś błona, ale o dziwo, ból czuję tylko w łydkach.
Nieruchomieję przerażona tym bardzo szczególnym doznaniem i czekam zesztywniała pośród chrapania Pierre’a. Ledwie oddychając, by niczego nie pogorszyć, podciągam tiszert, żeby obmacać swoje ciało. Brzuch nie pękł, jest gładki i twardy pod palcami.
A przecież usłyszałam trzask, a przynajmniej go poczułam, sama już nie wiem. Uspokajam się trochę i udaje mi się podnieść wyżej. Między udami spływa mi letnia ciecz.
Krew? Czy zalewam się krwią, podczas gdy Pierre nadal chrapie? Czy zawartość wycieka ze mnie jak z dziurawego garnka?
Wsuwam dłoń pod pośladki, sięgam do krocza. Trzeba by włączyć lampkę nocną, by zobaczyć, czy to naprawdę krew, ale drugą ręką nie mogę znaleźć przełącznika. Ponieważ nie jestem w stanie ani krzyknąć, ani w ogóle wymówić słowa, lekko szturcham tylko łokciem Pierre’a, który coś mamrocze, odwracając się do ściany. Podnoszę więc wilgotne palce do ust, żeby sprawdzić smak tego, co ze mnie wypływa. Nic nie czuję, ciecz nie jest żelazista jak krew. Uspokaja mnie to na tyle, że dalej przesuwam ręką po stoliku nocnym. Wyczuwam wreszcie przewód i po nim docieram do przełącznika. Światło.
Dłoń nie jest splamiona, to ciecz bezbarwna, ale przecież się nie posikałam, nie, to coś innego. Siadam na brzegu łóżka i wtedy wypływa ze mnie strumień, i to nie moczu. Wody płodowe!
Ależ jestem głupia, że spanikowałam z tak błahego powodu! I pomyśleć, że jestem lekarzem! Pękły błony płodowe, to wszystko. Trzeba jechać do szpitala. Pierre! Pierre! Nadal nie reaguje, dlatego postanawiam wziąć prysznic, zanim obudzę go na dobre.
Kiedy stoję pod strumieniem letniej wody, brzuch z pękniętymi błonami wydaje mi się równie wielki jak poprzedniego dnia. W miarę jak się powiększał, zasłaniał mi najpierw wzgórek łonowy, potem także stopy, skonfiskował kawałek mnie. Czy kiedyś jeszcze zobaczę dolną część swojego ciała?
Tak, już niedługo. Dziecko urodzi się w terminie, a ja się uspokoję, uwolnię, znów będę drobna jak wróbelek, odzyskam krocze i stopy, wszystko to, co ciąża mi skonfiskowała, odnajdę się na powrót i będę mogła spać. Kiedy tylko wypchnę z siebie tę istotę, wystarczy, że wcisnę do uszu stopery, aby o niej zapomnieć i wreszcie przesypiać noce.
W samochodzie Pierre nie jest wystarczająco dobudzony, żeby mieć dobry humor. Panikuje, ale nie przyznaje się do tego, do takich rzeczy nigdy się nie przyznaje, denerwuje się, nie wie, jak dojechać na porodówkę, błądzi po Paryżu, w którym wkrótce nastanie dzień. Usiłuję go pokierować, lecz każe mi się zamknąć, zająć się brzuchem, przestać się mądrzyć na każdy temat.
Nic nie szkodzi, wcale mi się nie spieszy i kocham go mimo wszystko. Milknę, zostawiając go sam na sam ze wściekłością.
Nie wiem, jak dalej się to potoczy, bo mimo że koleżanki mi opowiadały, mimo że studiowałam medycynę i zaliczyłam szkołę rodzenia, niczego się nie nauczyłam, niczego nie zapamiętałam, niczego nie zrozumiałam. Wcale się nie spieszę do tego, by zostać matką. A co o tym myśli Pierre? Pierre, który nie potrafi nas wyprowadzić z labiryntu i przyspiesza na pustych ulicach, nie wiedząc, dokąd jedzie.
Nagle mój brzuch, jakby ściśnięty w niewidzialnym imadle, kurczy się tak mocno, że tracę oddech. Tym razem boli, i to dużo mocniej niż skurcze łydek. Zwijam się z bólu na przednim fotelu pasażera, modląc się, żeby Pierre przestał wreszcie kręcić się w kółko, żeby znalazł drogę, żeby dziecko znalazło drogę, żebyśmy się wyrwali z tego labiryntu. Bóle nawracają, a Pierre tymczasem wciąż błądzi, klnąc, na czym świat stoi, krążąc po uśpionym mieście. Zgubił się, ze złości chce mu się płakać. Niebawem wstanie dzień.
Kiedy docieramy na porodówkę, zajmuje się mną pielęgniarka, która zmęczonym głosem schyłku nocy każe mi się rozebrać, mam zostać tylko w tiszercie i w maseczce chirurgicznej. Potem kładę się na łóżku porodowym, a ona otacza mi brzuch podwójną opaską zapinaną na rzepy i podłączoną do urządzenia, które monitoruje moje skurcze i akcję serca dziecka.
W białym świetle lamp leżę z rozłożonymi nogami opartymi na strzemionach. Do pomieszczenia wchodzi położna, wita się ze mną, chłodno przedstawia i zadaje mi kilka pytań, dłonią w rękawiczce badając moją pochwę, by zmierzyć rozwarcie i elastyczność szyjki macicy.
W czasie studiów nie odbyłam stażu na porodówce, wyznaję jej, że w ogóle na tym się nie znam, że zawsze jakoś mnie od tego lekko odrzucało. W moich oczach poród ma w sobie coś obrzydliwego i strasznego. Położna ledwie na mnie zerka, ściągając rękawiczki — czy w ogóle słyszała, co powiedziałam? — i oznajmia, że akcja jest mocno zaawansowana. Pierre pyta, czy to długo potrwa, czy musi tu czekać, czy też może wrócić do domu, żeby wziąć prysznic, a potem zająć się pracą. Ma przygotować ważny wykład, a zapomniał zabrać komputer. Położna odpowiada, że przebieg jest bardzo różny i zależy od kobiety. Wody odeszły, rozwarcie już na siedem centymetrów, skurcze silne, akcja porodowa co prawda może się zatrzymać, ale jej zdaniem nie powinno to trwać długo, chociaż jestem pierwiastką. Lepiej więc, żeby się nie oddalał, jeśli nie chce przegapić narodzin swojego dziecka. Wychodzi z sali, mówiąc, że zaraz wróci z anestezjologiem.
Zostajemy więc sami. Pierre nie może ustać w miejscu, zrywa maseczkę, którą każą nam tu nosić, chodzi w tę i we w tę, krąży dookoła mojego ciała, orbituje wokół pękatego brzucha niczym wokół gwiazdy. „Nie powinno trwać długo” — to nic nie znaczy! Wszystko go denerwuje. Krytykuje nieruchawość personelu, wygłasza słowa bez znaczenia, wyrzuca mi, że myślami jestem gdzie indziej i nie słucham go.
Ma słuszność, oderwałam się od rzeczywistości, wpatruję się w błękitny sufit.
Pierre, mój biedny ukochany, gada i gada, by wyrzucić z siebie bezsilność, ale faktycznie mam to w nosie. Korzystam z chwili wytchnienia między skurczami i nagle ogarnia mnie wielki spokój. Mimo gniewu Pierre’a, mimo tupotu jego kroków, mimo zbliżającej się awantury i rozpadającego się świata wreszcie zasypiam.
Napływa kolejna fala, budzi mnie, wstrząsa mną, podnosi mnie z łóżka. Ogromna niewidzialna ręka zgniata mi brzuch, ściska go jak cytrynę, wygina mnie w łuk ku błękitnemu sufitowi. Wpadam w panikę, to zbyt męczące, nie wytrzymam, nie chcę dłużej tu być, pragnę wyjść. Bez tchu mówię, że rezygnuję, za bardzo boli, istna tortura. Wraca pielęgniarka. Pierre domaga się znieczulenia zewnątrzoponowego, a siostra korzysta z chwili spokoju i wkłuwa mi wenflon w rękę. Ledwie podłączyła kroplówkę, nadchodzi kolejny skurcz, jeszcze gwałtowniejszy od poprzedniego. Krzyczę! Mój wzrok pada na znieruchomiałego Pierre’a, nagle takiego malutkiego w kącie sali.
Coś zeszło w dół mojego ciała, intruzka się przesuwa oswobodzona, mocno napiera na krocze, które mnie pali, pewnie próbuje przepchnąć głowę, nie ośmielam się sprawdzić, dotykając swojej płonącej intymności, wydaje mi się tak oddalona, na drugim końcu ciała, ukryta za wydętym brzuchem, niedostępna. Mała już tam jest, wiem na pewno, czuję. Mówię:
— Wychodzi.
Pielęgniarka ze sceptyczną miną zerka między moje nogi, po czym wybiega na korytarz, wołając położną. Jak z kapelusza wyłoniły się podpórki pod nogi, a także metalowe boczne poręcze. Kiedy zespół krząta się wokół mnie, Pierre, wciąż nieruchomy w kącie, z uporem maniaka coraz groźniejszym tonem domaga się znieczulenia zewnątrzoponowego.
Proszę pana, za późno, niech pan się uspokoi! Teraz trzeba działać. Przeć! Dziecko jest tuż-tuż!
Nie potrafię sobie przypomnieć, czego się uczyłam w szkole rodzenia, nigdy nie przeżyłam tak gwałtownych doznań. Opróżniam się ze wszystkiego przy obcych kobietach, czuję, że odlatuję, tracę kontrolę, nad niczym już nie panuję, pogrążam się w tym, co jest równie naturalne jak śmierć. Czuć smród odchodów i krwi! Wiedziałam, że to nie dla mnie! Macierzyństwo nie jest dla mnie! Nie powinnam była się zgodzić, ale zawsze ustępuję Pierre’owi i coraz łatwiej mi to przychodzi.
Dysząc pod maseczką, której nie pozwolono mi zdjąć, uczepiam się jasnych ścian sali, błękitnego sufitu, słów położnych i pielęgniarki, metalowych drążków łóżka porodowego, dłoni męża, zimnej i sztywnej ze strachu, uczepiam się, czego tylko mogę, obrazów pojawiających mi się w głowie, ilustracji z Olbrzyma samoluba i z Cudownej podróży, z książek, za którymi przepadałam w dzieciństwie i które wczoraj wyjęłam dla tej istoty torującej sobie drogę na nasz świat.
Czy rodząc się, śni? Czy cierpi? Tak, przypuszczam, że dla niej to także bolesne — jak przepychanie głowy przez ucho igielne. W półświadomości prę jak przy wypróżnianiu, wpatrzona w błękit sufitu, między kolejnymi skurczami słyszę, jak położna dodaje mi otuchy, słyszę, jak każe mi nie przeć, odczekać chwilkę, żeby nie doszło do pęknięcia, próbuję oddychać w błękicie, nie mogę jednak posłuchać głosu, nie przeć, za bardzo boli, intymność mam naprężoną, prę z całych sił, żeby wyrzucić to z siebie, ze wzrokiem zagubionym w suficie, w błękicie nieba, które się rozrywa stracone…
I wypycham z siebie… szum skrzydeł. Czuję, jak pióra pieszczą mi krocze, dziesiątki białych skrzydeł uderzają o moje rozchylone uda, widzę dzikie gęsi wyłaniające się z mojego ciała, cały klucz dzikich gęsi, które trzepocząc skrzydłami, odlatują wraz z moim bólem i wzbijają się w błękitne niebo wczesnego majowego poranka.
**
Daleko na przodzie moja córka przemykała między trzcinami, jej postać niknęła pochłonięta przez gęstwę roślinności, połyskiwała tylko jej blond czuprynka, kiedy silniejszy podmuch wiatru mocniej pochylał trzciny i w zasłonie z liści otwierał przerwy.
Nie stracić jej z widoku!
W nieregularnych odstępach czasu na mokradłach pojawiał się ostry złoty błysk. Ścigałam swoje dziecko — błędny ognik, który byle co mogłoby zgasić…
Tylko nie stracić jej z widoku!
Nie odrywałam oczu od córki, była moim horyzontem.
Dogonić ją!
Nagle znieruchomiała z rączką wyciągniętą do nieba, zawołała mnie.
Na chwilkę oderwałam wzrok od jej drobnego ciałka, by spojrzeć na to, co wskazywała palcem nad mokradłami.
Dzikie gęsi.
Palec mojego dziecka rozchylał przede mną chmury.
Dogoniłam ją i przykucnęłam, żeby być na jej wysokości.
Wielkie ptaki wydały z siebie serię nosowych krzyków, które mała naśladowała. W jej oczach, twarzy, ciele skupiało się światło i energia, kiedy stawała na palcach, cała się wyprężała, wyciągała, dotykała nieba.
Słuchaj!
Przywarła chłodnym policzkiem do mojego i w jej tchnieniu wyraźniej usłyszałam ptaki. Zastygłam tak na chwilę, wchłaniając biały oddech mojego dziecka, dzieląc jego spojrzenie. Córka wciągała mnie w swoją kontemplację, ofiarowywała mi swoje odczucia i obydwie wzbiłyśmy się razem ku tym gęsiom, które przelatywały nad naszymi głowami.
Za pośrednictwem oczu córki odkrywałam na nowo pewne elementy życia. Świat widziany z wysokości dziecka był o wiele rozleglejszy. Najmniejszy owad stawał się ogromny i nawet kamyki, jeśli obserwowało się je wystarczająco długo, wyszeptywały poetycką ścieżkę, ścieżkę Tomcia Palucha, którą szłyśmy razem, nie zastanawiając się, dokąd prowadzi ani ile czasu trwa wędrówka. Syciłam się tymi chwilami, które ofiarowywała mi córka; wibrowałam dwa razy mocniej, zmultiplikowałam się, odkąd ona się urodziła.
Ten śpiew świata, odczucia, piękno… wszystko to nie miałoby żadnej wartości, również krzywizna trzciny chylącej się na wietrze ze swoimi braćmi ani drżenie powierzchni jeziora różowego od flamingów i soli, nie, nic z tego nie byłoby grosza warte bez delikatnego jasnego meszku na policzkach mojego dziecka. Dawno straciłam zdolność do poddawania się urokowi chwili, zachwytu, przeobrażania się w dziką gęś, mrówkę albo trzcinę, a ono otwierało przede mną na nowo zapomnianą drogę, przejście, które uważałam za zamknięte na zawsze.
Opuszczając mój brzuch, Lucie ulokowała się we mnie. Powstał między nami związek — odtąd jedyny, który w moim mniemaniu ma wartość — i dzięki tej wyjątkowej więzi zostałam wpleciona w tkankę świata. Ja, która nie chciałam dziecka, byłam zafascynowana tą dziewczynką, byłam w niej zakochana, a nawet więcej. I odtąd nic już nie miało znaczenia, nic z tego, co do tej pory mnie trzymało i zmuszało do uczestnictwa w życiu: praca badawcza, szpital, małżeństwo, ledwie dysząca ludzkość… Liczyła się tylko cudowna żywotność Lucie.
Leżąc obok siebie na wilgotnej ziemi, wpatrywałyśmy się w niebo. Przemakały nam pośladki, plecy i tył głowy. Ale co tam! Opuściłyśmy swoje ciała, tak jak na plaży zrzuca się ubranie przed wejściem do wody, i przemienione w gęsi na niebie upajałyśmy się mistralem. Razem poddawałyśmy się prądom, współodczuwałyśmy przyjemność latania, pióra stawiały opór powietrzu, materii, która okazywała się znacznie gęstsza, niż sądziłam wcześniej, zanim zaczęłam ją rozcinać ruchami skrzydeł. Unosiłyśmy się nad terenem poprzecinanym jeziorami, gęś przewodniczka wskazywała nam drogę. Żadna z nas nie była pojedynczym ptakiem, byłyśmy wielkim V wyrysowanym na niebieskim tle, dziką społecznością, oddechem…
Wystrzał nami wstrząsnął, oderwał nas od nieba. Pierś mi się rozpadła. Huk rozkołysał krajobraz.
Dwie gęsi spadły.
Pierwsza runęła jak głaz, druga jeszcze się ruszała, spadając.
Natychmiast wyrwałam się z kontemplacji i wróciłam do swojego ciała wyciągniętego wśród solirodów, podczas gdy dziesiątki flamingów z krzykiem uciekały z mokradeł. Córka jednak nadal leżała obok mnie z nieruchomym wzrokiem niczym uwięziona w gęsi, która ją niosła, i schwytana w sieć marzeń przeżywała jej śmierć do samego końca.
Skądś wybiegł pies, dopłynął do martwego ptaka, złapał go u nasady skrzydła i przyholował do brzegu. Złożył gęś u stóp swojego pana, który wyłonił się zza zasłony trzcin.
Myśliwy pozdrowił nas z daleka, poklepując spaniela po boku.
— Widziałyście? — zapytał ostrym krzykliwym głosem. — Jednym nabojem ubiłem dwie! Piękny strzał! Jakem Prezydent George, najpiękniejszy w mojej karierze!
Mała wreszcie usiadła z pustym wzrokiem, kiedy myśliwy puszczał psa za drugim ptakiem.
— Przelecą tędy jeszcze raz, bo będą szukały tych dwóch, i wtedy ustrzelę jeszcze parę. Wystarczy poczekać. Gęsi są głupie.
Za jego plecami spomiędzy roślinności wyłonił się drugi facet, brodaty olbrzym, który również miał strzelbę i od którego aż biła niema wściekłość. Wycelował do nas, w wielkich dłoniach tego człowieka strzelba wydawała się malutka jak dziecięca zabawka.
Czy teraz ja spadnę z nieba jak gęś? Zasłoniłam sobą córkę — chociaż jeden strzał wystarczył, by zabić dwa ptaki — lecz olbrzym zwrócił się tylko do myśliwego.
— Przywołaj psa, niech zostawi ptaka w spokoju!
— Och, Serge! Sezon dopiero co się skończył — odpowiedział myśliwy z uśmiechem. — O jeden dzień nie będziesz kruszył kopii! Zwłaszcza że w tym roku mieliśmy tysiące gęsi. Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie je zagazowywać jak w Holandii, żeby chronić uprawy.
— Zjeżdżaj! — wymamrotał olbrzym.
Myśliwy nagle zmienił ton.
— Za kogo ty się masz? Mało ci, że w okolicy nikt za tobą nie przepada? To syf, wszystko nasiąknięte wodą, a ty myślisz, że sam będziesz tu stanowił prawo, pyskując i grożąc bronią?
Zastanawiałam się, czy ruda broda wielkoluda nie osłania jakiegoś grymasu, który mógłby przypominać uśmiech, miny, która nie pominęłaby warg, podczas gdy nieodgadnione były jego jasne oczy skupione na celowniku strzelby.
Wszyscy wzdrygnęliśmy się jednakowo, kiedy strzelił w kierunku psa, który tropił drugą gęś.
— Zwariowałeś? Nie waż się strzelać do Odette! No dobra, idziemy! — krzyknął myśliwy, po czym przywołał spanielkę i klnąc, odszedł z martwą gęsią dyndającą w ręce i z Odette depczącą mu po piętach.
Olbrzym przewiesił sobie broń przez ramię i powoli się odwrócił — nawet nie kiwnął do nas głową, o nic nie spytał, jakby nas nie widział. Przez tę jego obojętność odniosłam wrażenie, że jestem niewidzialna, że stanowię co najwyżej cień w świecie wielkoluda. Spokojnym krokiem ruszył brzegiem jeziora za swoim kremowym labradorem, który w końcu wywęszył ptaka w trzcinach. Mężczyzna w wysokich siedmiomilowych gumiakach wszedł do wody, by zabrać unoszącą się na niej nieruchomą gęś. Podniósł ją delikatnie, ułożył sobie na ręce i stojąc w wodzie po uda, pogładził ją, coś przy tym szeptał, potem widziałyśmy, jak trzy razy dmuchnął w dziób ptaka. Trzy razy. I gęś ocknęła się w objęciach olbrzyma, po czym zaczęła się wyrywać.
Pomyślałam, że to żaden cud i że nie należy się poddawać urokowi tej dziwnej chwili.
Co wyrwało Lucie z letargu: dmuchanie olbrzyma czy szamotanie się ptaka? Na widok ruszającej się gęsi, żywej, mała od razu odzyskała werwę i pobiegła ku temu dziwnemu człowiekowi w woderach. Musiałam krzyknąć, by nie weszła za nim do jeziora. Zatrzymana moim wołaniem, zaskoczona znieruchomiała w czerwonym płaszczyku, nie odrywając wzroku od olbrzyma. Zagadnęła go w końcu swoim niskim chrapliwym głosem, kiedy położył ptaka na brzegu i przykucnął obok, by zbadać, jak ciężko jest zraniony.
— Wyleczysz ją czy zjesz?
— Przy moim psie trudno powiedzieć — odparł, zdejmując starą brązową kanadyjkę, żeby nakryć nią głowę ptaka i ochronić się w ten sposób przed uderzeniami dzioba.
Lucie podeszła, była taka malutka przy zwalistym barczystym mężczyźnie w niebieskim swetrze z grubej wełny.
— Ożywiłeś ją — wyszeptała.
Nie patrząc na dziecko, olbrzym z westchnieniem wzruszył ramionami okrytymi niebieskim swetrem.
— Ma złamane skrzydło. Nie wiadomo, czy jeszcze będzie latać — wymamrotał.
Gęsi zawróciły, wysoko na niebie nawoływały te, które zniknęły.
— Rodzina jej szuka.
— Tak, w ten sposób się przyzywają.
Małą zdawała się przyciągać magnetyczna siła mężczyzny, a ja pozostawałam na skraju tej sceny, nie byłam w stanie ani się w nią włączyć, ani całkowicie odseparować.
— Tamte ptaki ją zostawiają. Odlatują — zauważyła Lucie ze smutkiem.
— Ona w tym roku nie da rady polecieć ze swoimi na północ — odpowiedział spokojnie mężczyzna. — Przy odrobinie szczęścia dołączy do nich, kiedy będą tędy przelatywały w przyszłym roku. W domu jest gąsior, który potrzebuje towarzystwa. Jeśli to samica, może przypadną sobie do gustu.
— Gąsior? I będą mieli kurczątka? — wykrzyknęła moja córka, podnosząc z ziemi patyk.
— Gąsiątka. Tak. To możliwe. Chociaż na ogół gęsi mają tego samego partnera przez całe życie.
— Może właśnie jej partner umarł. Ten myśliwy nie był miły.
Olbrzym znowu poruszył niebem szerokich ramion.
— Polowanie nie jest gorsze od reszty. Miły, niemiły… Kto to wie? Ale tego gościa nie lubię. Mówi za dużo i za głośno.
— Potrafisz ją wyleczyć?
— Nie jest pierwszym zranionym ptakiem, którego ratujemy. Z nimi rozumiemy się lepiej niż z ludźmi, prawda, piesku?
— Wyglądasz jak olbrzym!
— To przez zupy.
— Och! Musisz jeść co innego…
— Za późno. Co się stało, to się nie odstanie.
— Tak, prawda, nie odstanie się. A my mieszkamy tam, w domku pasterza.
— Same?
— Aha.
Owijając gęś w kanadyjkę, aby się nie szamotała, mężczyzna zerknął na mnie. Przez jego jasne oczy pod ciężkimi powiekami coś przemknęło, jakiś niepokój, który mnie speszył. Olbrzym zaraz jednak odwrócił oczy w rudej oprawie jak przyłapany na gorącym uczynku. Nie zawsze daje się ukryć ogień lub mrok, który w sobie nosimy, bywa, że ktoś nawet niechcący przechwyci błysk myśli. Zerknięcie olbrzyma utwierdziło mnie w przekonaniu, że temu człowiekowi coś się roi w głowie i że powinnam zachować wobec niego dystans. Nie miałam ochoty, żeby mała opowiadała mu więcej, żeby za bardzo zbliżyła się do faceta, którego dziwny wzrok nie świadczył o niczym dobrym.
— Chodź, Lucie. Idziemy.
— Nie! Chcę zostać z nim — upierała się Lucie, stukając w ziemię patykiem. — Jak się nazywasz?
Nalegałam, nie mogłyśmy dłużej zostać, musiałyśmy wracać.
— Ale czemu? Tutaj możemy robić, co chcemy, nikt na nas nie czeka. Możemy iść z tym panem i patrzyć, jak się zajmuje naszym ptakiem. Jak się nazywasz?
— Lucie, nie! Idziemy.
— Na imię mam Serge.
— Ja jestem Lucie, a mama to Eva.
— Jesteśmy sąsiadami, Lucie. Możesz odwiedzić gęś, kiedy zechcesz, mieszkamy po drugiej stronie jeziora. Widzisz te trzy drzewa tam? Niedługo będzie na nich mnóstwo różowych kwiatków. Zaraz za nimi jest duży budynek z kamienia. To nasz dom.
Lucie rzuciła patyk i podbiegła do mężczyzny. Objęła go i ściskała, jakby uratował jej życie. Zaskoczony tym wybuchem uczuć olbrzym nie śmiał drgnąć. Z gęsią przytuloną do piersi i z nogami uwięzionymi w sieci ramion mojej córki wyraźnie nie wiedział, co zrobić z taką wdzięcznością ani jak się z niej wyplątać. Uwolniłam go, rozplatając chude rączki córki. Wbrew sobie byłam tak blisko tego człowieka, że w białych piórach gęsi zobaczyłam jego piękne dłonie z krótko obciętymi paznokciami. Palce miał poplamione farbą. Ciemnoniebieską, ale intensywną, jakby je zamoczył w niebie tuż przed tym, zanim pociemniało. Jego spokojny oddech owionął mi kark, wyczułam ciepło emanujące z jego ciała, a także zapach, zapach dymu palonego drewna, tytoniu, ziemi po deszczu, zapach nieśmiertelników. Poruszyła mnie ta fizyczna bliskość i zdziwiłam się, że tak pachnie. Moja matka, również ruda, powtarzała mi do znudzenia, że rudzielcy śmierdzą, wyjaśniała również, że mimo częstych zabiegów higienicznych jej piegowata skóra wydziela pot o cierpkiej ostrej woni, woni drapieżnika, która z wiekiem osłabła, nigdy jednak nie zdołałam jej zapomnieć. Ale ten olbrzym jakby przeszedł zapachem dzikiego miejsca, w którym żył. Na tych słonych mokradłach jego skóra nasiąkła solą.
Lucie niechętnie pożegnała się z Serge’em. Po kilku krokach zażądała patyka, który wcześniej wyrzuciła, i zawróciła po niego. Patyk zniknął, za to w miejscu, gdzie wcześniej leżał, wił się długi zaskroniec.
— Jest niegroźny, nie bójcie się — uspokoił nas olbrzym głosem o stanowczo zbyt łagodnym brzmieniu. — W tej okolicy nie ma żmij. Nie ma żadnych prawdziwych zagrożeń. Z wyjątkiem mokradeł, komarów i mnie.
W drodze powrotnej przeszło mi przez myśl, że być może nie spotkałyśmy człowieka, tylko jakąś emanację mokradeł delty. Lucie opłakiwała śmierć pierwszego ptaka, którego nikt nie ożywi.
*
Noc z 1 na 2 lutego
W nocy niebo łagodnie płakało.
Deszcz padał na jezioro, na dach pokryty trzciną, na szyby.
W oknach nie było okiennic. Kiedyś były, ale ktoś je zdjął, może aby je pomalować albo naprawić. Domek został pozbawiony powiek, które by zasłaniały mieszkańców. Spał z otwartymi oczami. Hodowcy bydła, którzy wynajęli nam tę położoną na uboczu pasterską „chatę”, nie powiedzieli mi o tym przez telefon, a ja brak okiennic zauważyłam, dopiero gdy pierwszego wieczoru kładłam Lucie spać.
Przez całe dzieciństwo mieszkałam na trzecim piętrze kamienicy od podwórza, bez okiennic, mieliśmy tylko zewnętrzną roletę w kolorze pomarańczowym, którą można było opuścić, ale wtedy bałam się nie tego, co się znajdowało za oknami, tylko tego, co szło długim korytarzem ciągnącym się aż do mojego pokoju.
Pierwszego wieczoru czułam niepokój, że jestem sama z córką na bezludziu, w domku bez okiennic i zasłon. Na zewnątrz świat się kończył. Po mokradłach hulał mistral, wył na dzikich terenach płaskich jak stół — już widziałam siebie, jak płynę łódką, taką łupinką, której burza nie zdołałaby oszczędzić, nawet gdyby chciała.
Pośród podmokłych terenów delty Rodanu poczułam się nagle tak odsłonięta, że nie zmrużyłam oka, przerażona pustką wokół, gotowa rzucić wszystko i wrócić do Paryża. Dlaczego wyjechałam? W sumie te łyse okolice nie były idealną kryjówką. Wątpiłam nawet, czy potrafię żyć sama, bez Pierre’a, i z dala od miejskiej wrzawy. Ale Lucie natychmiast się odnalazła w tym domku na końcu świata, lubiła cieniutką warstewkę soli, którą woda głębinowa pozostawiała na naszej skórze po prysznicu, a skoro w nocy nie bała się szarpania drzwiami przez północny wiatr ani odległego szumu fal, skoro jej nie przeszkadzało, że dom nie ma powiek, nie widziałam powodu, by znowu przenosić ją gdzie indziej. Musiałam przyznać się przed sobą, że w pokoju Lucie od jej urodzenia z uporem zostawiam włączoną lampkę, by odpędzić własne strachy, a nie córki. Nie starałam się chronić swojego dziecka, wesołej, upojonej przestrzenią ośmiolatki, tylko dziecko, którym byłam ja, dziewczynkę, wyczekiwującą chórów rozbrzmiewających o świcie, ćwierkania wróbli, przenikliwych treli naruszających ciszę nocy. Musiałam stawiać czoło swoim strachom i uspokajać dziecko, które wciąż we mnie drżało mimo upływu tylu lat.
Wzięłam się w garść i zostałyśmy.
Była to nasza czwarta noc na mokradłach i mimo śmierci gęsi i spotkania z olbrzymem po raz pierwszy udało mi się zasnąć, nie nasłuchując dźwięków z zewnątrz. Ale w wyciu wiatru i bębnieniu deszczu wyczuwałam coś innego: w ciemnościach nocy coś cichutko zawodziło.
Każda z nas miała osobny pokój, lecz ścianka między nimi była tak cienka, że słyszało się każde westchnienie. Wieczorami więc w naszym domu na mokradłach docierał do mnie oddech córki. To mnie uspokajało.
Na początku jej życia wpadałam w przerażenie na myśl, że o niej zapomnę. Po wyjściu z porodówki z niemowlęciem na rękach powtarzałam sobie w kółko, żeby to sobie utrwalić: „Jestem matką tego dziecka, matką tego dziecka, matką”… W gruncie rzeczy było już za późno — matką byłam na zawsze.
Czy to moja córka tak płakała cichutko pośród nocy?
Wstałam i z latarką w ręce, nie zapalając górnego światła, przeszłam do jadalni, gdzie popchnęłam uchylone drzwi pokoju małej…
*
Chodzisz nocą, na chodzeniu spędzasz noce, lubisz to.
W nocy na mokradłach dźwięki są inne, pejzaż jest inny, rozmiary wszystkiego zmieniają się wieczorem. Przemierzanie nocy to jak przejście na drugi brzeg, stąpanie po dzikich terenach, gdzie krążą szalone odległe sny ludzi i spokojniejsze zwierząt. Lubisz dyskretne szelesty nocnych stworzeń. Żabie chóry, przenikliwe dźwięki puszczyków, świergot ptaków. Noc tętni życiem. Zwierzęta są wszędzie, choć niewidzialne, załamują ciemności, ich śpiewy się mieszają. Cykanie, skrzeczenie, chlupot wody. Nawet wiatr ma swoje miejsce w nocnym balu. Noc staje się pudłem rezonansowym, noc potęguje wszystko, nawet dźwięk twoich kroków, noc wzmaga pożądanie. Śmierć także krąży. Ofiary i drapieżniki zastygają na moment, potem następuje skok. Chciałbyś się zagubić, nie być już człowiekiem, pozwalasz się wchłonąć. Noc cię pieści, otula. Dobrze się czujesz w jej brzuchu. I bezmyślnie, ponieważ nie myślisz, tylko idziesz naprzód, gdzie oczy poniosą, docierasz do chaty pasterza, w której zamieszkała ta kobieta z córką.
Dom wtapia się w ciemność mokradeł i mimo ścian pobielonych wapnem ledwie go widać.
Stoisz tam w deszczu, kilka metrów od śpiącej kobiety, która spojrzała na ciebie, jak nikt nie spojrzał od lat. I od jej wzroku zapłonął w tobie ogień, który uważałeś za wygaszony na zawsze. Kobiety już od dawna cię nie interesują, nauczyłeś się obchodzić bez nich, przeżywać rozkosz bez nich, niczego nie oczekiwać, nauczyłeś się zaspokajać własne marzenia, pieścić swoje ciało w samotności. Niegdyś zwabiałeś je jednym spojrzeniem, ale zapomniałeś swoją przeszłość i nie masz przyszłości, niczego nie planujesz. Wystarcza ci chwila bieżąca, ona cię zadowala, ty się zadowalasz.
Niemniej stoisz oto w ciemnościach przed pasterską chatą i bezgłośnie czekasz, choć nie wiesz, na co, nie wiesz, co zrobisz ani co mógłbyś zrobić. Myśli ci wróciły, obrazy wróciły. Obrazy dawnych rozkoszy. Nie widać światła, matka i dziecko śpią, wydaje im się, że są same na świecie.
A ty, taki silny, jesteś tu i patrzysz na uśpiony dom, patrzysz sam w nocy i na wietrze.
Nagle w środku zapala się światło, jego źródło się porusza i oślepia cię jasny snop z latarki, i widzisz, że kobieta wstaje, żywa; jesteś za szybą, a ona o tym nie wie, nie powinieneś na nią patrzyć, obserwować jej w ten sposób, nie powinieneś oglądać jej kształtów, piersi pod białą bawełną, gołych nóg, skóry, twoja dłoń muska okno, kiedy kobieta przechodzi tak blisko ciebie, idąc przez pokój; zmieniasz miejsce, żeby wodzić za nią wzrokiem w salonie. Niesamowicie jest być tak blisko drugiej osoby, która o tym nie wie, niesamowicie jest być jakby w świecie równoległym. Popycha drzwi i znika ci z pola widzenia, bez wątpienia weszła do pokoju małej. Okrążasz dom biegiem, żeby tam na nią patrzyć, a kiedy stajesz przed oknem dziecka, wzdrygasz się i zaraz zastygasz przyłapany na gorącym uczynku. Lucie stoi przed tobą po drugiej stronie szyby, wpatruje się w ciebie szeroko otwartymi oczami, pisząc coś palcem na zaparowanej szybie. Tkwisz bez ruchu, na pewno cię zobaczyła, chociaż niebo jest zachmurzone, a ciemności gęste.
Matka oświetla ją latarką, podchodzi, bierze dziecko na ręce i zanosi do łóżka.
Nie uczyniłeś ani jednego gestu, nie istniejesz. Patrzysz, ale nie istniejesz. Jaka słodka jest ta kobieta pochylona nad dzieckiem. Dzieło sztuki.
*
Lucie stała przed oknem z palcem przyłożonym do szyby. Zawołałam ją, ale nie zareagowała — spała. Moja córka jest lunatyczką! Podeszłam do niej, jej szeroko otwarte oczy błyszczały w ciemności i poruszały się pod powiekami jak w fazie snu paradoksalnego. U somnambulików gałki oczne nigdy się nie poruszają. Ona zdawała się śnić z otwartymi oczami. Mechanizm, który paraliżuje nas podczas snu paradoksalnego, tylko w wyjątkowych wypadkach rozregulowuje się w dzieciństwie.
Wzięłam ją na ręce i delikatnie położyłam na łóżku.
Nie widząc nic oprócz swego snu, jęczała. Przysunęłam ucho do jej ust. Czułam się taka bliska koszmaru córki, taka bliska, nie mogłam go jednak z nią dzielić.
Nagle mała się napięła i krzyknęła.
Jej krzyk rozerwał mi bębenki i noc. Wyszedł nie tylko z gardła — wytrysnął z całego jej naraz zesztywniałego ciała. Siedząc napięta, z rozbieganymi otwartymi oczami, Lucie wrzeszczała ile sił w płucach, a wraz z nią wrzeszczał dom bez powiek.
Wołałam, że jestem przy niej, ściskając ją w ramionach, ale nie zdołałam jej obudzić i krzyk trwał, jakby z jej snu coś chciało się wydostać, jakby ten krzyk wwiercał się w noc, dopóki nie przebije granicznej ściany oddzielającej światy, hermetycznej błony, która otacza rzeczywistość. Nikt nie jest w stanie tak wrzeszczeć tyle czasu i nie umrzeć z wyczerpania.
*
Przeraźliwy krzyk przenika noc.
To ta mała!
Kobieta obejmuje dziewczynkę i krzyk trwa, dręczy cię.
Za szybą.
Za szybą, której nie spróbujesz rozbić. Stoisz tam z kamieniem w ręce. Nie! Zapomnij! Wypuść kamień z ręki!
Nagle zostajesz sprowadzony do tego, czym jesteś — istotą bez przeszłości, bez przyszłości, bez miłości, wyzutą z człowieczeństwa, pełnym sprzeczności pustelnikiem, który dusi w sobie przemoc, od lat pęta cierpienie — i oddalasz się stamtąd.
Biegniesz, uciekasz, nie masz czego szukać tam, pomiędzy ludźmi, nie ma wśród nich dla ciebie miejsca.
Niczego nie szukaj, niczego sobie nie wyobrażaj!
Nie, żadnych wyobrażeń, żadnych wspomnień, żadnych pragnień, uciekaj!
*
Krzyk ustał, nagle ucichł.
— Mamo… miałam sen — wyszeptała Lucie cała zlana potem.
Zapytałam, czy chce mi go opowiedzieć jak w czasach, kiedy była mała.
— Nie!
Nie nalegałam, położyłam blond główkę na poduszce, nakryłam czerwoną kołdrą koszulę nocną, otuliłam córkę, potem zaczęłam nucić, głaszcząc ją po policzku. Czułam, jak powoli się rozluźnia, mięknie, a oddech staje się coraz głębszy.
Siedziałam nadal na jej łóżku. Ten krzyk mnie zmroził. Położyłam latarkę na szafce nocnej obok lampki i w jej białym świetle na szorstką ścianę padał mój cień, mój dwuwymiarowy sobowtór, wielka chuda postać załamana u zbiegu muru z sufitem, przypominająca patyczaka pochylonego nad Lucie. Gdyby cień nie był mój, bałabym się, że pożre mi dziecko. Ale mój cień był posłuszny, przesunęłam go nieco, żeby stał się łagodniejszy, żeby stworzył osłonę dla śpiącej małej.
Jaką trzeba mieć w sobie ufność, żeby tak się oddać nocy i zaakceptować utratę świadomości! W tym czasie, gdy pozostawiamy bezbronne ciało przycumowane i odpływamy, wszystko może się zdarzyć.
Kiedy patrzyłam na swoje dziecko, zarazem tak bliskie i tak odległe, wspomniałam siebie jako dziewczynkę cierpiącą na bezsenność, chudą i z podkrążonymi oczami, wyizolowaną w końcu korytarza, w labiryncie mojej świadomości.
Jak wiele różniło te dwie dziewczynki! Lucie lubiła wsuwać się pod kołdrę i kłaść policzek na poduszce, oddawała się nocy uszczęśliwiona. Śniły jej się ogrody, do których zapraszała mnie po przebudzeniu. W czasach, gdy jeszcze chętnie mi opowiadała swoje sny, spacerowałam po tych ogrodach wzruszona pięknem innych światów, w których moje dziecko spędzało niemal połowę życia. Lucie była wielką marzycielką, tak jak inni są wspaniałymi muzykami. Bardzo wcześnie potrafiła opisywać najdrobniejsze szczegóły swoich nocnych wypraw, a ja zachęcałam ją do tego. Jedni ludzie są bardziej utalentowani w śnieniu, inni mniej. Niektórzy moi pacjenci nic nie pamiętali albo nie potrafili opowiedzieć, co im się śniło, innym okrutnie brakowało wyobraźni onirycznej. Nawet przebudzeni w trakcie snu paradoksalnego nie zawsze byli w stanie cokolwiek powiedzieć. Wystarczył sam wysiłek, aby przypomnieć sobie, co śnili, a sen już się rozmywał, rozpraszał bezpowrotnie. Moja córka natomiast równie intensywnie smakowała świat snów, jak rzeczywistość, i niczego nie zapominała.
Kiedy była niemowlęciem, stale nachylałam się nad łóżeczkiem, by sprawdzić, czy oddycha. Pierre’a bardzo szybko zaczęło denerwować, że tyle uwagi poświęcam Lucie. A przecież to on jej chciał. Kto by jednak pomyślał, że niemowlę tak bardzo zaabsorbuje kobietę, która nigdy nie marzyła o macierzyństwie?
Po cichutku wstałam z łóżka i pozbierałam z podłogi ubrania córki. Jej kapcie w gwiazdki, porzucone w kącie, znowu zaprowadziły mnie na koniec mieszkania moich rodziców, do łóżka dziewczynki, którą niegdyś byłam i która co wieczór ustawiała kapcie we właściwym miejscu w próżnej nadziei, że będzie mogła uciec.
Położyłam się obok Lucie w jej łóżku, przytuliłam się do niej i także zasnęłam w domu bez powiek wzniesionym na dzikim terenie omiatanym przez wiatr, zasnęłam na końcu długiej drogi pełnej wykrotów, daleko, bardzo daleko od wszystkich, a zwłaszcza od Pierre’a. Zasnęłam w pasterskiej chacie bez telewizji, bez zasięgu, bez zasłon.
Zasnęłam pozostawiona nocy, w której byłam tylko ja i Lucie.
*
Noc z 1 na 2 lutego, Paryż
Krąży po zrujnowanym mieszkaniu, krąży w środku nocy. Nie potrafi się wyrwać z pętli, nie potrafi przestać chodzić, od pięciu dni bez przerwy roztrząsa to samo, depcząc po gruzowisku ich życia. Okruchy! Talerze, kubki, popielniczki, butelki… Wywalał wszystko z szafek, potłuczone szkło trzeszczy mu pod butami. Plastik, kryształ, porcelana. Okruchy! Pił wódkę z musztardówek, które ocalały, potem rzucał nimi w ściany. Było to niesamowicie teatralne, podobał mu się hałas słoiczków rozbijających się o ściany. Podłogę pokrywają odłamki szkła i wszystkie te zdjęcia, jej, ich razem, rodziny, leżą porozrzucane, ich pocałunki przedarte, wakacje potargane, podróż poślubna pocięta, Lucie w dniu przyjścia na świat, Lucie w gołych rękach matki, pierwsze kroki Lucie, jej całusy, spojrzenia, śmiechy — wszystko poszarpane na kawałki! Papierowe fragmenty twarzy rozsiane na parkiecie ich mieszkania. Wszystkie te chwile, które z nabożeństwem uwieczniał, oprawiał w ramki, wieszał na ścianie, by wszem wobec pokazywać konformistyczną codzienną szczęśliwość jego rodziny, wszystkie te wspomnienia najchętniej usunąłby z umysłu. Ale podarcie papieru fotograficznego nie wystarczy, aby je wymazać. Ma je pod nogami, bez końca układają się na nowo. Skrawek obrazu i w głowie znowu pojawia się cała twarz Evy. Jej czarne oczy, regularny profil, włosy od zawsze przycinane na półmęsko.
Drzwi są pęknięte, zniszczył je waleniem pięścią i kopniakami. Dłonie go bolą, lecz nie na tyle, aby zapomniał. Ból nie jest dość silny, żeby go otumanić, przegnać gniew.
Ta kretynka zwiała z dzieciakiem i odtąd nic nie jest takie, jakie powinno być. Brutalnie potraktował przedmioty, wszystkie te rzeczy bez znaczenia, które wybierali razem, w mieszkaniu panuje chaos, jemu głowa pęka, teraz, gdy już nie ma nic do rozbijania, pozostało mu krążenie w kółko po ruinach ich wspólnego życia. Dochodzi północ, a on wie, że tak jak w poprzednie noce nie zdoła zasnąć, ostatnio nie może spać. Odkrywa, że bez niej nie potrafi spać. Gdybyż mógł uciec, na kilka chwil uciec od swoich myśli, zdrzemnąć się. Krąży jednak w kółko.
Pierwszego dnia, kiedy o szóstej po południu Lucie nie wyszła ze szkoły, gdy zirytowany czekał przed budynkiem, aż smarkula raczy się wreszcie zjawić, a dyrektorka mu powiedziała, że w południe jego żona odebrała córkę, uprzedzając, że mała przez kilka dni nie przyjdzie na lekcje — wtedy, pierwszego dnia, jeszcze niczego nie zrozumiał. Dyrektorka, patrząc na niego uważnie, uściśliła, że Eva tłumaczyła nieobecność problemami rodzinnymi, dużymi problemami. Najpierw go tym ogłuszyła, potem się zdziwiła, że nic nie wie, przyjął cios bez mrugnięcia i o nic nie dopytywał. Odszedł bez słowa, biegiem wrócił do domu, sądząc, że coś musiało się stać, tylko co? Sprawdził, czy Eva nie zostawiła mu wiadomości w poczcie głosowej, ale nie, nie pofatygowała się go uprzedzić.
Wynika z tego, że nie uważał wystarczająco! Czegoś takiego — porzucenia — w żadnym razie się nie spodziewał. Od lat w związku z nią wyobrażał sobie różne rzeczy, często ją widywał, gdy dyskutowała z mężczyznami, nienawidził takiej zażyłości, jeśli ją wyczuł: jeden uśmiech, porozumiewawcze spojrzenie czasem wystarczyły, żeby wpadł w szał. Z łatwością sobie wyobrażał, jak Eva się pieprzy z którymś z nich, zgadywał, że kiedyś może go opuścić, ale nie w taki sposób.
Po powrocie do domu nie zauważył liściku na łóżku. Wszystko jednak było jasne. Evy i Lucie nie było. W mieszkaniu panowała cisza. Tego wieczoru przygotował kolację, wyjął nawet butelkę chablis, obiecując sobie, że jeśli Eva wróci, teraz zaraz albo nawet późno w nocy, nie urządzi jej sceny, nie powie nic, a jeśli już, to niewiele. Ostatecznie znalazł liścik: „Wyjeżdżam z Lucie, odchodzę. Nie szukaj mnie”. Jakby dostał obuchem w głowę. Dwa zdania na kartce w kratkę, z pewnością wyrwanej z zeszytu Lucie.
Dopiero wtedy zapłonął gniewem, który dotąd powstrzymywał, zalała go fala wściekłości, wyładował się na przedmiotach, ścianach, na sobie. W nocy nie spał, a z samego rana pognał samochodem do szpitala. Na oddziale żony nie zdołał pohamować złości i te dupki wezwały ochronę.
Już sam nie wie, co jeszcze rozbić, żeby usunąć to, co go pali od środka, żeby pozbyć się furii, która zmusza go do ryku, całkiem ochrypł, jego palce są pokrwawione, ściany też. Sąsiedzi się wystraszyli, myśleli, że zabił obydwie, żonę i córkę, i nasłali na niego gliny. Przesłuchali go, grozili aresztem, rozpłakał się wtedy jak porzucony smarkacz, pokazał im liścik, wyznał, że żona od niego odeszła, woleli więc zostawić go na pastwę smutku, wyglądał na spokojnego i nie zgadzał się, by odwieziono go do szpitala.
Wyglądał na spokojnego, ale wcale nie był spokojny.
Jego gniew ma smak krwi. Kołacze mu w głowie, że poświęcił im życie, swoje najpiękniejsze lata. Ma świadomość, że posługuje się banałami, i to tylko wzmaga jego gniew. Ona niczego nie szanuje, niszczy wszystko, co było między nimi, skoro wybrała tak tandetne zakończenie ich historii. List pożegnalny od siedmiu boleści. Ba, nawet nie list, tylko jedna linijka napisana w pośpiechu.
Zwiała z ordynatorem swojego oddziału, to pewne jak w banku!
Po południu próbował pogadać z gościem, ale nie dał rady się pohamować i w trzy minuty wylądował na parkingu. Na pewno rozkwasił nos temu pretensjonalnemu fircykowi. Ma to gdzieś, mogą go wsadzić do więzienia, może go uspokoi parę dni w pierdlu, w przemocy pierdla. Chętnie by rozwalił cały świat, gdyby tylko mógł, zrobiłby to z rozkoszą, z Paryża zostałyby popioły i zgliszcza. To miasto, pełne jej obecności, drwi z niego, już nie może go znieść. Evą przesiąkła tu każda dzielnica, da się ją wyczuć o każdej porze dnia, a najgorsze, że on nigdy niczego nie zapomina, pamięta najdrobniejsze szczegóły z ich pierwszego spotkania. Jej tenisówki i niebieską sukienkę, w której była tamtego dnia, jej krok, pamięta plastikowe worki, którymi była obwieszona, jej uśmiech, gdy zaczepiła go na tamtym tarasie, by wyciągnąć od niego fajkę, ochrypły głos, jakim mówiła tamtego dnia. Pamięta smak wina, które pili razem naprzeciwko stacji metra Boucicaut, białego schłodzonego chablis. Już wtedy nosiła króciutko ostrzyżone włosy, wyglądała jak nastolatek. Taka drobna i o tak głośnym śmiechu. Powiedziała mu, że przygotowuje się do egzaminów na koniec pierwszego roku medycyny, nie ma czasu na zakochiwanie się ani na szukanie pracy, ale chętnie by spędziła z nim noc, tylko że — dodała — nie może go zaprosić do siebie, bo nie ma już domu i właściwie nie wie, gdzie będzie spała. Nie zadawał pytań, tylko zabrał ją do swojego gniazdka na poddaszu. Dwie służbówki przebudowane na kawalerkę, której użyczyła mu ciotka. Spodobało mu się jej olewanie wszystkiego, zwłaszcza sentymentów, i to, że ofiarowuje mu jedną noc swojego życia dla przyjemności, noc bez jutra. Ale rano popatrzył na jej plastikowe torby pełne podręczników, na jej zgrabne ciało, takie drobne, zbyt delikatne, by to wszystko dźwigać, i poczuł, że wzbiera w nim potrzeba jakiegoś jutra, obudził się wcześniej niż ona z obsesyjną myślą w głowie: zatrzymać ją przy sobie. Z mieszkaniem na poddaszu był dla niej szansą! Dała się przekonać — już on potrafi przekonywać — i rozpakowała torby na tydzień. Po czym powoli ją oswajał, gdy całymi dniami przesiadywała z nosem w książkach, robiąc notatki. On robił mniej więcej to samo, lecz zajmowało mu to dużo mniej czasu. Oddał jej nawet biurko, a sam ulokował się na kanapie, z której godzinami patrzył na nią, starając się zrozumieć, kim jest ta kobieta i co powinien zrobić, żeby nigdy nie odeszła.
Bez problemu dostał się do prestiżowej École Normale Supérieure, a ona zaliczyła letnią sesję. Dla obojga studia oznaczały awans społeczny. On udzielał korepetycji, żeby zaopatrzyć lodówkę. Jemu nic nie sprawiało trudu. Nie patrzyła na niego jak na cudaka, podziwiała jednak jego inteligencję i razem dotarli do końca studiów — dzięki kawalerce użyczonej przez jego ciotkę i wspólnej energii. Wspierał ją, nosił, kochał… A później się zmieniła, oboje się zmienili — powodem była Lucie.
Dusi go szloch, dobrze by było go zwymiotować, opada na kolana z głową w klozecie, próbując wyrzygać serce, lecz zwraca samą żółć. Z goryczą w ustach wymawia jej imię, Eva, przykłada twarz do porcelany, czuje biały chłód na ustach, na policzku, czole, potem brutalnie wali głową o muszlę. Czerwień. Znowu krwawi, ale ma to gdzieś, ból dobrze mu robi. Eva. Chciałby znowu wrzeszczeć, stracił jednak głos, może tu zdechnąć, ona też może zdechnąć, jest mu to obojętne, zwala się na posadzkę i zasypia, brudząc ją krwią.
Ze snu wyrywa go dziecięcy przeraźliwy krzyk.
Dochodzi z odpływu w wannie, rezonuje w rurach, wnika mu do czaszki. Przemyka mu przez myśl, że Lucie nie potrafi uszanować jego zmęczenia, że wkurza go w środku nocy. Wstaje, żeby ją uciszyć, i przechodząc przez salon, kaleczy sobie stopy odłamkami szkła.
I nagle sobie przypomina: odeszły!
To nie jest krzyk Lucie.
Boli go głowa, spuchnięte dłonie pewnie mają połamane kości, stopy są nafaszerowane kawałkami szkła. Jego życie się zawaliło, ale nie on wrzeszczy, on stracił głos. Słucha.
Dzieci, tak, zamiast niego dzieci wydzierają się między tymi murami, pod podłogą, za oknami! Mówi sobie, że jeszcze śpi, że nie osiągnął normalnego stanu czuwania, ale czuje, że jest przebudzony, zastanawia się, co się dzieje ze wszystkimi dziećmi w bloku, ich krzyk nie cichnie, przenika jego odrętwienie. Wydaje mu się, że szyby wibrują i światło mruga. Wychodzi więc z mieszkania, by sprawdzić, czy to szaleństwo nie jest przypadkiem rodzajem halucynacji słuchowych, czy nie uszkodził sobie czegoś w głowie, gdy walił nią o toaletę, pragnąc ukoić cierpienie.
Jednak nie, krzyk jest jak najbardziej rzeczywisty. Na jego piętrze już dwoje drzwi się otwarło, sąsiedzi w piżamie czy kalesonach stoją przed nimi lekko oszołomieni. Nikt nie zwraca uwagi na jego zakrwawione ręce i twarz. Spanikowana sąsiadka trzyma niemowlę na rękach. Dziecko ma oczy szeroko otwarte, oczy jakby ślepe, które poruszają się niepokojąco, i krzyczy, tak samo jak jego starszy brat, którego widać z klatki schodowej, stoi na końcu korytarza z rękami opuszczonymi po bokach, prosty jak wykrzyknik, tak samo jak bliźnięta, których rodzice parę dni temu nasłali na niego gliniarzy, a teraz także wyszli, żeby zrozumieć, co z tymi dziećmi się dzieje i dlaczego ich głosy łączą się w jeden krzyk zdający się trwać bez końca. Sąsiad po prawej również otwiera drzwi, z czego korzystają jego dwie suczki, aby się wymknąć z domu. Ma cztery córki, wszystkie śpią z otwartymi oczami, wszystkie krzyczą, żona akurat wyjechała, a on się dziwi, że nie może ich obudzić.
Z zewnątrz także dochodzą krzyki, we wszystkich oknach zapaliły się światła, cała ulica krzyczy. Pierre z tego wszystkiego zapomina o swojej wściekłości, zamierza wezwać straż pożarną, on ma wolne ręce, nie musi tulić żadnego dziecka.
Wrzask dobiega zewsząd. Nie przypuszczał, że tyle dzieci mieszka w bloku, przy tej ulicy, w dzielnicy, w Paryżu.
Naraz chóralny wrzask cichnie tak samo gwałtownie, jak wybuchł, wszystkie dzieci w mieście milkną jednocześnie, jakby kierował nimi niewidzialny dyrygent. Zapada cisza.
Dalsza część w wersji pełnej
OKŁADKA
KARTA TYTUŁOWA
KARTA REDAKCYJNA
SPIS TREŚCI
PRAGNIENIE NICOŚCI
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
Dedykacja
Meritum publikacji