Spartakus. Rebelia - Kane Ben - ebook

Spartakus. Rebelia ebook

Kane Ben

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Druga część wciągającej powieści o losach Spartakusa – przywódcy najbardziej spektakularnego powstania niewolników w starożytnym Rzymie.

Spartakus dokonał rzeczy niemożliwych: uciekł z niewoli i, dowodząc potężną armią niewolników, pokonał siły Gajusza Kasjusza Longinusa. Wydaje się, że nic nie stoi już na przeszkodzie, by udał się do rodzinnej Tracji.

Tymczasem dezerteruje jeden z generałów armii Spartakusa wraz ze swoimi ludźmi, a Marek Licyniusz Krassus gromadzi w Rzymie potężne siły przeciwko byłemu gladiatorowi. Senat daje Krassusowi wolną rękę – ma zrobić wszystko, by rozgromić wojsko Spartakusa i położyć kres niewolniczej rebelii. Rozpoczyna się prawdziwa walka na śmierć i życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 743

Data ważności licencji: 7/17/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Colma i Shane, moich przyjaciół o najdłuższym stażu, dwóch najzacniejszych produktów „de town, hey!”

Prolog

Góra Garganus, wschodnie wybrzeże Italii,

wiosna 72 r. p.n.e.

Pulsowanie krwi w skroniach zagłuszyło kakofonię odgłosów bitwy: jęki lżej rannych i rzężenie straszliwie okaleczonych, okrzyki bojowe najodważniejszych z jego ludzi i pojękiwania tych najbardziej przerażonych. Dyszał z nienawiści do wrogów, a w tym tumulcie nie słyszał nawet własnych myśli. Skupił wzrok na odległych o kilkaset kroków rzymskich liniach. Każda najmniejsza część jego jestestwa krzyczała, żeby jeszcze raz popędzić pod górę i unicestwić tylu legionistów, ilu tylko zdoła.

Uspokój się. Jeśli mamy mieć jakąś szansę, ludzie muszą odsapnąć. Odzyskać siły. Trzeba ich zebrać i natchnąć do działania.

Ostry, wyzywający dźwięk bucinae przeciął powietrze niczym nożem.

Skrzywił się. Ten sygnał oznaczał, że legiony konsula Gelliusa otrzymały właśnie rozkaz przegrupowania. Oddychał głęboko, koncentrując się na metalicznych uderzeniach mieczy o tarcze. Żołnierze wroga drwili z jego ludzi, próbując sprowokować ich do kolejnego daremnego szturmu pod górę. Żałosna reakcja kilku wojowników, którzy mieli jeszcze dość sił, aby wykrzykiwać jakieś obelgi, przelała czarę goryczy.

Nic dziwnego, że ochrypli. On sam czuł, że w gardle zaschło mu z pragnienia. Bitwa zaczęła się dwie godziny po świcie, a on odpoczywał chwilę tylko po każdym z trzech odpartych przez Rzymian ataków. Nie było czasu na odszukanie bukłaku z wodą, pozostawionego gdzieś za plecami, na pozycji, którą zajmowały oddziały przed bitwą. Pewnie ktoś zresztą i tak już go opróżnił. Nie żałował. Cierpiał takie same katusze, jak większość jego ludzi. Szybki rzut oka na położenie słońca na błękitnym niebie wystarczył, aby zorientować się, że jest już prawie południe.

Trzy godziny walki bez wody. O tyle dobrze, że to nie lato, bo połowa armii już by chwiała się na nogach. Ludzie są wycieńczeni i spragnieni. Rysy jego szerokiej twarzy zmienił kolejny gorzki grymas. Duża część tej armii była już martwa, a na czerwonej od krwi ziemi leżało wielu żołnierzy z ranami, które czyniły ich niezdolnymi do walki. Na co im teraz woda?

Ziemia niczyja między dwiema armiami – nagi stok niepokryty tak jak na szczycie dębami, drzewami terpentynowymi i krzewami rokitnika – był wręcz zarzucony stosami zabitych. Tysiące okaleczonych nie do poznania zwłok będą przez tydzień obrabiane kawałek po kawałeczku przez bystrookie sępy, które już wisiały wysoko nad ich głowami. Większość poległych leżała w pobliżu rzymskich linii. W niektórych miejscach utworzyły się takie hałdy, że podczas ponawianych ataków jego ludzie musieli wdrapywać się po ciałach, stając się łatwymi celami dla rzymskich oszczepów. Ci, którzy nie zostali powaleni przez fale zasnuwających niebo pila, ginęli od ciosów gladii legionistów. Śmiertelnie niebezpieczne miecze błyskające w lukach niemożliwej do pokonania ściany tarcz rozcinały ludzkie wątpia na wstążki, mogły przebić mięśnie nogi czy ramienia na wylot, czasami pozbawiając nieszczęśnika całej kończyny, zagłębiały się w niechronione partie tułowia. Widział też, że paru jego ludzi straciło głowy. Dosłownie.

Mimo że ponieśli przerażająco wielkie straty, podczas pierwszego szaleńczego ataku w kilku miejscach udało im się przedrzeć przez pierwszą linię nieprzyjaciół. Na wspomnienie tego niewielkiego sukcesu od razu poczuł gorycz w ustach. Wszystkie poza jednym z takich wyłomów – dokonanym przez niego samego – zostały szybko zatkane. Spora część wojowników nie miała ani zbroi, ani tarcz, co czyniło ich łatwym celem dla zdyscyplinowanych legionistów. Widząc, że jego ludzie są masakrowani niczym owce w rzeźni, kazał im się wycofać. Zrezygnował z poszerzania wyłomu wywalczonego z ogromnym trudem i wielkim kosztem. A byli tak blisko!

Co by nie mówić, jeden wyłom w szeregach wroga to jeszcze nie wygrana bitwa. Trzeba utrzymać pozycję. Dyscyplinę. To była dla niego trudna lekcja. Mimo że urodził się niewolnikiem, dorastał, słuchając opowieści o wspaniałych dokonaniach jego przodków. Wiktoriach ludzi, którzy wielokrotnie pokonywali rzymskie legiony, których męstwo i waleczność pozwalały wcześniej odnosić triumfy w starciach z wieloma wrogami. Dzisiaj te zalety nie wystarczyły.

W pewnej chwili dostrzegł jeźdźca w wypolerowanym na błysk hełmie i szkarłatnym płaszczu, przemieszczającym się tam i z powrotem wzdłuż linii rzymskich legionistów w centrum formacji. Zaklął szpetnie.

Gellius może i ma już swoje lata, to znaczy całkiem sporo jak na konsula, ale świetnie wybrał miejsce starcia. Głupio, że pozwoliliśmy mu się wyprzedzić i zająć wzgórze. Głupio było liczyć tylko na ponad dwukrotną przewagę liczebną.

Powoli ogarniała go czarna rozpacz, ale udało mu się jakoś na chwilę odepchnąć od siebie niepokojące myśli. Gdyby zebrał najlepszych ludzi, może udałoby im się przebić. Jeśli zabiją konsula, Rzymianie z pewnością rzucą się do ucieczki. Jeszcze można odmienić losy tej bitwy.

– Dalej, chłopcy. Żywo! Ciągle jest nas więcej! Ostatni wysiłek! Uderzmy jeszcze raz. Jeśli usieczemy tego łajdaka, Gelliusa, przechylimy szalę zwycięstwa na naszą stronę. Kto jest ze mną?

Odpowiedziało mu może ze dwudziestu wojowników.

Zerwał z głowy wykonany z brązu hełm i rzucił nim wściekle o ziemię.

– Rzymskie ścierwa!

Zrobił może ze trzydzieści kroków, oddalając się od zdezorganizowanej masy oddziałów niewolników, wciąż liczących jakieś dziesięć do dwunastu tysięcy. Odwrócił się do nich, aby wszyscy mogli zobaczyć jego twarz. Znajdował się teraz w zasięgu celnego rzutu oszczepem. Jego kolczuga może go ochroni, nawet jeśli ktoś trafi, ale w tym momencie gotów był ponieść ryzyko. Ból powita z radością, bo pomoże mu wykorzystać wściekłość, przemieniając ją w energię.

– HEJ! Mówię do was!

Czuł na sobie wzrok setek zdesperowanych byłych niewolników o twarzach spryskanych krwią. W tych spojrzeniach widział strach przed porażką. On jakoś nie dopuszczał do siebie myśli, że mogliby przegrać to starcie. Nie bał się. Nawet gdyby zawiedli, Rzymianie nie odbiorą mu jednego: on sam zdecyduje, jak ma umrzeć.

Śmierć w bitwie. Tylko tego chciał. Lepiej umrzeć ze świadomością, że jego ludzie pokonali Gelliusa. Był wolnym człowiekiem. Umrze tak, jak chce, zabierając ze sobą do Hadesu wielu Rzymian.

Cak, cak, cak.

Uderzył kilka razy mieczem o okutą metalem krawędź scutum. Ludzie, którzy stali na tyle daleko, że nie byliby go w stanie usłyszeć, przysunęli się teraz trochę bliżej.

– Posłuchajcie! Trzy razy ruszaliśmy do ataku i trzy razy zostaliśmy odparci. Tysiące naszych towarzyszy padło bez ducha lub czeka już tylko na śmierć. Ich odwaga, ich krew i życie wymagają zemsty. ZEMSTY! – Cak, cak, cak! – CHCĘ ZEMSTY!

Intuicyjnie wyczuł ruch powietrza za plecami. Włosy stanęły mu dęba, na skórze pojawiła się gęsia skórka, chociaż przecież wcale się nie bał.

Ktoś rzucił pilum. Nie mógł się ruszyć. Nie powinienem nawet drgnąć, żeby ktoś nie pomyślał, że się boję.

– ZEMSTA!

Sssszzzt!

Spojrzał w prawo. Z ulgą odprowadził wzrokiem oszczep, który miał go trafić w plecy. Wbił się w ziemię niewiele dalej niż pięć kroków od jego stopy. Odrzucił głowę do tyłu i zawył jak wilk.

– Tylko na tyle was stać? Te cuchnące rzymskie bękarty nie trafiłyby nawet snopka w szopie na zboże!

Jego ludzie – przynajmniej ci znajdujący się najbliżej – unieśli wreszcie głowy, nieco podbudowani na duchu.

Dobrze. To jeszcze nie koniec.

– Idę tam. I zamierzam poszatkować te kanalie na kawałeczki. Strącę makówkę Gelliusa z tej jego chudej szyi. A potem będę się śmiał, patrząc, jak jego armia ucieka. – Niezbyt apetycznie wyglądające blizny na nosie i rzymska krew, którą był spryskany od stóp do głów, sprawiły, że przypominał szczerzącego się potwora. Nikt nie miał jednak wątpliwości, że w jego głosie pobrzmiewa szczery zapał. – Kto jest ze mną? Kto pójdzie z Criksusem?

– Ja! – zawołał jakiś nieznany mu z imienia Gal z długimi warkoczami.

– I ja! – ryknął mężczyzna o byczym karku i w podartej tunice.

Do chóru głosów dołączały kolejne:

– CRI-KSUS! CRI-KSUS!

Ludzie wołali jego imię. A on, uśmiechając się, znów zaczął uderzać długim mieczem o krawędź tarczy. Zniknęły strach i niepewność, które widział w oczach byłych niewolników jeszcze przed kilkoma chwilami.

Jednak ich nowo odkryte pokłady męstwa nie starczą na długo. Criksus czuł to szóstym zmysłem. Tak podpowiadała mu intuicja. Jeśli mają odnieść sukces, muszą ruszyć natychmiast. Odwrócił się w stronę solidnego muru tarcz Rzymian i krzyknął:

– No to chodźcie, chłopcy! Pokażmy tym bękartom, co znaczy odwaga!

Nie oglądając się za siebie, ruszył pod górę, wyjąc jak opętany.

Setki jego ludzi popędziły za nim. Przed siebie, w zaślepieniu i ferworze walki, jak oszalałe byki.

Duża część Galów jednak nie wzięła udziału w tym ataku. Stali bez ruchu, obserwując w milczeniu towarzyszy szarżujących na rzymskie linie. Myślami byli już raczej w gęstwinie krzaków i drzew na zboczach poniżej.

Criksus czuł obecność swoich ludzi za plecami. Wiedział, że nie wszyscy dali się porwać tej jego improwizowanej przemowie. Ale mimo to czuł rozlewające się w jego ciele ciepło satysfakcji.

Przynajmniej umrzemy jak mężczyźni. Znajdzie się dla nas wszystkich miejsce w raju wojowników. Zanim szał bojowy przejął kontrolę nad ciałem, w jego głowie pojawiła się jeszcze jedna myśl.

Chyba jednak Spartakus miał rację. Może trzeba było z nim zostać.

Rozdział I

Miesiąc później…

Apeniny, na północny wschód od Pizy

Spartakus wodził wzrokiem po równinie, na której ustawiły się legiony Gelliusa, a potem przeniósł spojrzenie na kohorty swojej armii. Mimo że znajdował się jakieś sto kroków od centrum formacji, czuł bijącą od swoich ludzi pewność siebie. Wystarczyło spojrzeć na to, jak stoją, jak szeregi kołyszą się w przód i w tył. Uderzali mieczami, włóczniami, oszczepami, czym się dało, o metalowe okucia tarcz, rzucając Rzymianom wyzwanie. Byli gotowi, jakby nie mogli się doczekać chwili, gdy skoczą wrogom do gardeł.

Zaszła w nich niezwykła zmiana. Jeszcze do niedawna ci, którzy zdecydowali się do niego dołączyć – w zdecydowanej większości byli niewolnicy – nigdy nie brali udziału w walnej bitwie. Owszem, w ciągu ostatnich kilku miesięcy pokonali po kolei trzech pretorów, ale te starcia zostały wygrane głównie dzięki podstępom. Nigdy nie mieli okazji zmierzyć się z dużą armią rzymską na otwartym terenie, nie mówiąc już o składającej się z dwóch legionów armii konsularnej z oddziałami o pełnej liczebności. Punktem zwrotnym okazała się bitwa, którą stoczyli zaledwie dwa miesiące temu, gdy zasadzili się na korpus konsula Lentulusa w pewnym wąwozie na południe od ich obecnej pozycji.

Dzięki kolejnym zwycięstwom ponad połowa jego ludzi była teraz świetnie wyposażona i uzbrojona nie gorzej niż legioniści. Gdy teraz na nich patrzył, pęczniał z dumy. Jak daleko zaszliśmy! Przywołał wspomnienia z tamtego dnia półtora roku temu, gdy został zdradzony w rodzinnej wiosce w Tracji, a następnie sprzedany w niewolę. Miał walczyć – i oddać życie – na arenie walk gladiatorów. Jakże daleko zaszedłem i ja… Tracki wojownik, którym dawniej Rzym się wysługiwał. A teraz prowadzę armię wyzwolonych niewolników przeciwko tym, którzy ich zniewolili. Dostrzegał też pewną ironię tej sytuacji.

Gdy zbliżał się do swoich żołnierzy, zwrócił uwagę na zwalistego mężczyznę, którego otwartą, miłą twarz szpeciła fioletowa blizna ciągnąca się przez cały lewy policzek. Był to jeden z pierwszych zbiegłych niewolników, którzy dołączyli do niego zaraz po tym, jak uciekli z ludus.

– Witaj, Aventianusie! Jak myślisz, jakie szanse mają dziś Rzymianie?

Zagadnięty uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Mniejsze niż śnieżynka w Hadesie, panie!

– Właśnie to chciałem usłyszeć.

Spartakus już dawno przestał napominać ludzi, żeby nie zwracali się do niego per „panie”. Niczego nie wskórał. Przyglądał się uważnie twarzom najbliższych żołnierzy.

– Czy Aventianus ma rację, towarzysze? A może Gellius pogoni nas do domów jak psy z podkulonymi ogonami?

– My nie mamy domów! – ryknął Pulcher, główny zbrojmistrz armii i jeden ze starszych stopniem oficerów w armii Spartakusa. Jego trafne spostrzeżenie zostało skwitowane burzą śmiechu. Spartakus odczekał chwilę, aż tumult ucichnie.

– Ale mamy coś znacznie lepszego niż dach nad głową. Coś, czego nikt nam już nie odbierze. Wolność!

– Wolność! Wolność! Wolność! – Mężczyźni zaczęli skandować, tupiąc przy tym nogami i znów uderzając bronią o tarcze. Wrzawa rosła i rosła, aż wreszcie przybrała formę ogłuszającego, poruszającego zgiełku, w którym nie dało się rozpoznać poszczególnych uderzeń. Wszyscy przykładali się do potęgowania tego hałasu jak szeregi armii długie i szerokie. Większość żołnierzy znajdowała się za daleko, aby usłyszeć wymianę zdań, która wywołała tę wrzawę, ale to im w ogóle nie przeszkadzało. Szybko zrobiło się tak głośno, że nie dało się usłyszeć nawet kompana obok.

– Wolność! Wolność! Wolność!

Spartakus rozkoszował się siłą swojej armii, która liczyła teraz prawie pięćdziesiąt tysięcy ludzi. I był dumny, że może nimi dowodzić. Zachęcał ich do jeszcze większego wysiłku, machając ramionami. Ten tumult jeszcze bardziej poprawi ich morale i zasieje ziarno niepokoju w sercach Rzymian. Nie wątpił, że wywoła ciarki na plecach u starego, pomarszczonego Gelliusa. Konsul przeżył już sześćdziesiąt dwie wiosny i podobno mimo swoich lat miał niewielkie doświadczenie bitewne.

– Rozbijemy tych drani w drobny mak – zawołał Pulcher, gdy wrzawa zaczynała słabnąć. – Tak samo, jak rozgromiliśmy Lentulusa i jego panienki!

W tym samym momencie ludzie, którzy dźwigali zdobyte na wrogu srebrne orły legionów, unieśli wysoko drzewce. To wywołało kolejne wiwaty.

Spartakus wzniósł ręce. Ludzie powoli się uspokajali.

– Tam są jeszcze dwa takie znaki! – Wyciągnął swoją sicę, zakrzywiony, śmiertelnie groźny w starciu na krótkim dystansie tracki miecz, wskazując ostrzem chorążych stojących za liniami rzymskich oddziałów. Promienie słoneczne lśniły na metalowych okuciach znaków. – Kto chce mi pomóc? Kto pragnie chlubić się tym, że zdobył w bitwie rzymskiego orła i tym czynem zhańbił legion wroga?

– Ja! – zawołał Aventianus, a kolejne głosy zlały się w jeden wielki ryk.

– Naprawdę tego chcecie?

– TAAAK! – Ludzie wokół krzyczeli ile sił w płucach.

– Lepiej, żebyście byli pewni. Spójrzcie na nich. – Spartakus zatoczył mieczem szeroki łuk od lewej do prawej. Na skrzydłach ustawił oddziały jeźdźców, dosiadających długowłosych, na wpół dzikich, górskich koni. – Jeśli się spóźnicie, nasza jazda dobierze się do nich pierwsza. – Spartakus przez krótką chwilę poczuł, że chciałby być właśnie wśród nich. Już w wieku lat szesnastu świetnie sobie radził na końskim grzbiecie i najczęściej walczył konno. Pomagał także szkolić jeźdźców armii niewolniczej. Wiedział jednak, jak ważna jest jego obecność tu, w centrum formacji. Jeśli piechota się złamie, poniosą klęskę. Chociaż jeźdźcy mieli do wykonania ważne zadanie, dysponowali co najmniej czterokrotną przewagą liczebną. Nawet jeśli w wyniku jakiegoś naprawdę niefortunnego zbiegu okoliczności nie unicestwią jazdy wroga, bitwę będzie można wygrać dzięki sile piechoty. – Czy pozwolicie im na to?

– Nigdy! – ryknął Pulcher. Żyły na jego szyi nabrzmiały.

– Nie, póki mam coś do powiedzenia! – krzyknął Aventianus, raz za razem unosząc pilum w powietrze.

– Ja też nie! – zawołał Carbo.

Ten młody chłopak był Rzymianinem. Spartakus ciągle z zaskoczeniem przyjmował ekscytację, z którą reagował na przemówienia Traka. Mniej więcej rok temu pojawił się w szkole gladiatorów w Kapui, łudząc się, że za zarobione tam pieniądze będzie mógł spłacić ogromne długi rodziny. Zdesperowany najpierw próbował wstąpić do armii, ale nie został przyjęty ze względu na wiek. Spartakus z nieskrywanym zdziwieniem przyjął to, że lanista pozwolił Carbo walczyć jako auctoratus, czyli wolny obywatel z kontraktem. Z drugiej strony młodzieniec musiał się wykazać i przejść test, którym było sprawdzenie jego umiejętności podczas starcia na drewniane miecze właśnie ze Spartakusem.

Carbo nie spodziewał się, że w ludus będzie miał takie ciężkie życie. I to nie z powodu wyczerpującego treningu. Jeden człowiek, zwłaszcza taki żółtodziób jak on, w pojedynkę miał niewielkie szanse przetrwania. Gdyby Spartakus nie wziął go pod swoje skrzydła, nie zagrzałby długo miejsca w szkole gladiatorów. Gdy wkrótce potem Spartakus zaczął zastanawiać się nad ucieczką, Carbo po prostu podążył za swoim obrońcą.

A później, postawiony przed trudnym wyborem opuszczenia go albo podjęcia walki z krajanami, stojąc ramię w ramię z niewolnikami i gladiatorami, wybrał tę drugą możliwość. Nie przyszedł mu do głowy żaden lepszy pomysł.

Kolejne decyzje i działania Spartakusa sprawiły, że w ciągu następnych miesięcy zapracował na lojalność Carbo. A może nawet na miłość. Spartakus traktował go jak towarzysza. Troszczył się o niego. To było więcej, niż zrobił dla niego jakikolwiek Rzymianin. Ta gorzka świadomość ułatwiła Carbo decyzję, choć w głębi duszy wciąż cierpiał i walczył z poczuciem winy. Teraz przyglądał się formacji armii Gelliusa, zaciskając zęby. Przekonywał sam siebie, że to po prostu kolejni wrogowie, którzy zastąpili im drogę. Trzeba ich pokonać, żeby ruszyć dalej. Legioniści mają za plecami Alpy. Spartakus chciał przeprowadzić ich przez góry, na ziemie nieznajdujące się pod kontrolą republiki. A ci, z którymi przyjdzie im walczyć po przekroczeniu granicy, będą zupełnie obcy. I musiał przyznać, że łatwiej mu będzie ich zabijać.

Na razie jednak muszą wyrąbać sobie drogę przez szeregi Gelliusa. Przysłał go tu Krassus, człowiek, który zrujnował rodzinę Carbo i zniszczył mu życie. Młodzieniec płonął z nienawiści do niego, a przy tym z niechęcią musiał zaakceptować to, że nigdy nie będzie miał okazji zemścić się na najbogatszym nobilu w Rzymie. Próbował wyobrażać sobie, że wszyscy żołnierze w szeregach legionistów są w jakiś sposób spokrewnieni z tym podstępnym politykiem. Trochę pomogło.

Przyglądał się niewielkiemu wzrostem, ale świetnie umięśnionemu Trakowi, który miał dziś na sobie wyczyszczoną na błysk kolczugę, bogato zdobiony pas piersiowy i wspaniały hełm frygijski.

Spartakus wychwycił jego spojrzenie z tłumu. Trak przyglądał mu się uważnie swoimi szarymi oczami. Skinął mu głową, jakby chciał powiedzieć: „Cieszę się, że tu jesteś”. Carbo wyprężył się. Jego cała postawa mówiła: Nie zawiodę cię dziś i spełnię swój obowiązek.

Tymczasem Spartakus oceniał morale armii. To, co widział, można było uznać za dobry prognostyk. Jego ludzie, podzieleni na centurie i kohorty, zostali uzbrojeni jak Rzymianie i nauczeni walczyć w formacjach tak, jak legioniści. Byli gotowi. On też nie mógł się już doczekać tej chwili. Dziś znów będzie mógł przelać rzymską krew. Uczcić Marona, brata, który poległ w jednej z bitew z legionami. Będę walczyć z tymi samymi Rzymianami, którzy spustoszyli jego rodzinną krainę, Trację. Może jeszcze będzie mi dane cieszyć oczy jej widokiem. Teraz już tylko Gellius i jego żołnierze stoją mi na drodze. Uśmiechnął się do swoich myśli. Gdy pojawi się w rodzinnej wiosce, Kotys, ten szubrawiec niegodny korony plemienia Maedi i sprawca jego zniewolenia, chyba dostanie apopleksji. Nie mogę się doczekać. Spartakus włożył do ust ustnik brązowego gwizdka, który wisiał na rzemieniu na jego szyi. Gdy da sygnał, trębacze przekażą jego rozkaz do rozpoczęcia ataku całej armii.

Tym razem plan bitwy był prosty. Ustawił żołnierzy w dwóch głębokich liniach oddalonych od siebie o jakieś trzydzieści kroków. Castus, gladiator wywodzący się z plemienia galijskiego, który pomagał Spartakusowi w ucieczce, dowodził lewym skrzydłem. Gannicus, inny Gal z tego samego ludus, z którym Spartakus dogadywał się nieco lepiej, odpowiadał za prawą flankę. Na jego sygnał wszyscy ruszą naprzód ławą i po obrzuceniu nieprzyjaciół oszczepami zwiążą front formacji rzymskiej. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, dzięki przewadze liczebnej i wyższemu morale szybko wyjdą na skrzydła legionów Gelliusa. W międzyczasie ich jazda zmiecie konnicę wroga, a następnie zaatakuje legionistów od tyłu. Ta bitwa skończy się całkowitą klęską Rzymian. Stracą więcej ludzi niż w poprzednich starciach.

Nim zajdzie słońce, Rzym otrzyma kolejną lekcję. Wielki Jeźdźcu, spraw, żeby tak się stało. Czuwaj nad nami w nadchodzących godzinach. Dionizosie, użycz nam siły twoich menad. Podczas gdy trackiego herosa i boga w jednej postaci zawsze do tej pory uważał za przewodnika życiowego, niezwykle cenił sobie pomoc boga wina i upojenia oraz religijnej ekstazy zwanej mania. Kapłanką Dionizosa była jego kobieta, Ariadna. Niezwykły sen, w którym jadowity wąż owinął się wokół jego szyi, odczytała jako dowód, że został wybrańcem tego boga. Niech jego łaska zawsze będzie ze mną.

Nabrał powietrza w płuca i przygotował się do dania sygnału.

Tan-tara-tara-taraaaa. Zagrały rzymskie bucinae.

Spartakus wstrzymał oddech, spodziewając się wyprzedzającego uderzenia legionów.

Trąby wroga zabrzmiały ponownie, ale nic się nie działo.

Co do diaska? W co gra Gellius?

Ku swojemu zaskoczeniu w luce pośrodku rzymskiej formacji dostrzegł samotnego jeźdźca. Żaden legionista nawet się nie poruszył, gdy mężczyzna pogalopował prosto ku Spartakusowi.

Większość powstańców nawet tego nie zauważyła, tak bardzo była zajęta sobą, zapewne myśląc tylko o zbliżającej się walce.

– Niech już się wreszcie zacznie! – krzyknął Pulcher, a jego słowa przyjęte zostały rykiem aprobaty.

– Ani kroku! – zawołał Spartakus. – Gellius ma nam coś do powiedzenia. Wysłał posłańca.

– A co nas to obchodzi? – usłyszał jakiś głos z szeregów. – To czas zabijania!

– Nie przegapicie okazji. Ale ja chcę usłyszeć, co ma nam do przekazania ten człowiek. – Spartakus rzucił swoim ludziom twarde spojrzenie. – Pierwszy głupiec, który chwyci za miecz albo rzuci oszczepem, poniesie srogą karę. Czy to jasne?

– Tak – ludzie odpowiadali powściągliwym tonem.

– Nie słyszę was!

– TAAAK!

Spartakus śledził wzrokiem zbliżającego się jeźdźca. Nie podoba mi się to. Na szczęście nie miał zbyt wiele czasu na rozmyślania. Armie dzielił dystans nie większy niż ćwierć mili. Gdy Rzymianin dosiadający pięknego kasztanka zbliżył się na odległość głosu, zwolnił do stępa. Wyglądał na nieuzbrojonego. Spartakus zwrócił uwagę na jego wypolerowany spiżowy kirys, szkarłatny czubaty hełm i wyprostowane plecy, świadczące o dużej pewności siebie. Miał przed sobą starszego stopniem oficera, prawdopodobnie trybuna, jednego z sześciu, którzy pomagali konsulowi w dowodzeniu każdym legionem.

– Wystarczy. Dalej ani kroku – zawołał, gdy Rzymianin znajdował się w odległości około dwudziestu kroków.

Jeździec uniósł prawą rękę w geście mającym świadczyć o tym, że przybywa w pokoju, ale nie robiąc sobie nic z ostrzeżenia, zbliżył się jeszcze na kilka kroków.

– Nie ufaj temu draniowi! – krzyknął Aventianus.

Rzymianin się uśmiechnął.

Spartakus uniósł ostrzegawczo tracki miecz.

– Podejdź bliżej, a wyślę cię do Hadesu.

Posłaniec nie odpowiedział, ale w końcu zdecydowanie pociągnął za wodze, wstrzymując konia.

– Jestem Sekstus Baculus, trybun Trzeciego Legionu. A ty? Kim jesteś? – zapytał tonem, który chyba nie mógł być bardziej protekcjonalny.

– Dobrze wiesz, kim jestem. A jeśli nie wiesz, toś większy dureń, niż wyglądasz.

Ludzie Spartakusa zawyli z radości.

Baculus poczerwieniał na twarzy ze złości.

– Przybywam z polecenia Lucjusza Gelliusa, konsula Rzymu – odpowiedział gniewnie. – A…

– A tak! Kilka tygodni temu poznaliśmy jego kamrata na urzędzie, Lentulusa – Spartakus wszedł mu w słowo. – Słyszałeś może o tym spotkaniu?

Ci z powstańców, którzy znajdowali się na tyle blisko, aby nie umknęło im żadne słowo z tej wymiany zdań, bawili się przednio. Krzyczeli i gwizdali. Koń Baculusa, nieco zdeprymowany, zastrzygł uszami, położył je po sobie i zaczął drobić nogami. Trybun przywołał go do porządku, klnąc pod nosem.

– Ty i ten twój motłoch drogo za to zapłacicie – warknął.

– Naprawdę?

– Nie jestem tu po to, żeby przerzucać się inwektywami z niewolnikami.

– Niewolnicy? – Spartakus powiódł z uśmiechem wzrokiem po liniach swoich żołnierzy. – Nie widzę tu żadnych niewolników. Patrzę na samych wolnych ludzi.

Ryk, który wzniósł się w powietrze tym razem, był trzy razy głośniejszy niż chwilę wcześniej.

– Posłuchaj mnie, ty tracki dzikusie – zasyczał Baculus przez zaciśnięte zęby. Uniósł lewą rękę, którą do tej pory trzymał przy boku. Odprowadził ją do tyłu, a potem rzucił Spartakusowi skórzany worek. – Przekazuję ci prezent od Lucjusza Gelliusa i Kwintusa Arriusa, jego propretora – zawołał, gdy zawiniątko leciało już w powietrzu.

Spartakusowi nie spodobał się głuchy odgłos, jaki worek wydał po upadku na ziemię pod jego stopami, ani wydzielany, ledwo wyczuwalny smród zgnilizny. Nie wykonał jednak żadnego ruchu, żeby podnieść tobołek. Właściwie to przeczuwał, co w nim znajdzie. W ciągu ostatnich tygodni wielu jego zwiadowców nie wróciło do obozu. Zakładał, że zostali złapani przez Rzymian. Który to może być? Biedak. Pewnie nie dana my była szybka śmierć.

– No dalej, nie jesteś ciekaw? – Baculus prychnął. – Specjalnie dla ciebie trzymaliśmy to w soli.

To nie będzie żaden zwiadowca. Już się chyba domyślam, o kogo może chodzić.

– Masz coś jeszcze do powiedzenia?

– To może poczekać.

– Arogancki fiut z ciebie.

Worek nie był zawiązany, więc Spartakus po prostu chwycił go i uniósł tak, żeby jego zawartość wypadła na ziemię. Nie zdziwił się na widok odciętej głowy, ale nie spodziewał się, że zaraz po niej z worka wyleci ludzka ręka. Przyjrzał się zakrwawionej blond czuprynie, walcząc z mdłościami. Obrócił głowę tak, żeby zobaczyć twarz mężczyzny. Nosiła ślady licznych ciosów. Kryształki soli przykleiły się do gałek ocznych, rozlazłych, szarych warg i pokrytego skrzeplinami kikuta szyi. Twarz tego niegdyś całkiem atrakcyjnego mężczyzny była teraz mocno zniekształcona, ale to z całą pewnością był Criksus. Nie mogło być wątpliwości. Charakterystyczna blizna na nosie mężczyzny była wystarczającym dowodem. Spartakus zadał tę ranę Galowi podczas walki o wpływy, do której doszło jeszcze w ludus. Ich konfrontacja od początku była nieunikniona. Nie polubił wielkiego Gala. Z wzajemnością. A jednak żałował, że Criksus nie żyje.

Po tym, jak Spartakus wyzwał go na pojedynek i zwyciężył, dumny i uparty Gal obiecał mu pomoc podczas ucieczki. Odegrał w jego planie ważną rolę i to między innymi dzięki niemu udało im się wyrwać ze szkoły gladiatorów. Był groźnym i nieugiętym wojownikiem, ale też cierniem w boku Spartakusa, gdyż na każdym kroku kwestionował jego kompetencje i nieustannie starał się przeciągnąć na swoją stronę Castusa i Gannicusa. W końcu postanowił odłączyć się od głównych sił po bitwie pod murami Thurii, gdy pokonali pretora Publiusza Variniusa. Razem z nim odeszło jakieś dwadzieścia, trzydzieści tysięcy ludzi. Do Spartakusa od czasu do czasu dochodziły wieści o tym, że plądrują środkową Italię, ale nie miał już żadnego kontaktu z Galem. Aż do teraz nie wiedział, co się z nimi dzieje. To makabryczne trofeum nie wróżyło dobrze ludziom, którzy zawierzyli Criksusowi, ale Spartakus zachował kamienną twarz.

– Nie zasługiwał na takie potraktowanie.

– Nie? Criksus! – Baculus uśmiechnął się, widząc, że ludzie Spartakusa zaczęli szemrać między sobą – Właśnie tak, to jego głowę wam przyniosłem! Criksus był tylko niewolnikiem. Zwykłym tłumokiem z sadystycznymi skłonnościami, który dla zabawy okaleczał dzielnych rzymskich żołnierzy. Zasłużył na wszystko, co go spotkało. Albo i na więcej.

Spartakus przypomniał sobie, jak po bitwie pod Thurii Criksus kazał obciąć ręce ponad dwudziestu legionistom. Nie zaskoczyło go to, choć z niezadowoleniem przyjął zachowanie Gala. Rzymianie nie wybaczają i nie zapominają takich czynów.

– A wy okaleczyliście zwłoki! Criksus nigdy by nie dał się złapać żywcem!

Spartakus zastanawiał się, czy nie zabić Baculusa na miejscu i w ten sposób uniemożliwić mu przekazanie przesłania. Tylko że przecież Rzymianin był parlamentariuszem. No i nie sposób mu było odmówić odwagi. Musiał mieć jaja ze stali, żeby przybyć tu w pojedynkę i bez broni.

– Criksus udał się do Hadesu, wiedząc, że ponad dwie trzecie szumowin, które podążały za nim, zginęło tego samego dnia – oznajmił Baculus. Podniósł głos. – Słyszycie mnie, miernoty? Criksus nie żyje! NIE ŻYJE! Nie żyje także ponad piętnaście tysięcy głupców, których prowadził! Co dziesiąty z jeńców, których wzięliśmy, stracił prawą dłoń. Bądźcie pewni, że podobny los, śmierć lub kalectwo, czeka dziś każdego z was!

Gdy tylko Carbo usłyszał imię Criksusa, nie słuchał już gróźb Baculusa. Jego świat nagle skurczył się do okręgu o średnicy kilku kroków. Criksus nie żyje? Niech Jowiszowi będą dzięki. Dionizosie, dziękuję! Modlił się o to gorąco od dawna, ale nie sądził, że kiedykolwiek zostanie wysłuchany. Kilka miesięcy wcześniej, podczas plądrowania Forum Annii, Criksus i para jego oprychów zgwałcili Chloris, ukochaną Carbo. Spartakus pomógł ją uratować, ale kilka godzin później Chloris i tak wyzionęła ducha z powodu odniesionych obrażeń. Rozpalony do białości z gniewu Carbo gotów był wówczas rzucić się na Criksusa i natychmiast pomścić Chloris, ale Spartakus poprosił go, aby tego nie czynił, gdyż wówczas Gal był ważnym przywódcą części armii niewolników. Carbo zgodził się niechętnie.

Jednak gdy po bitwie pod Thurii Criksus oznajmił, że odchodzi, Carbo tym samym został zwolniony z obietnicy. A mimo to nie zdecydował się wtedy rzucić wyzwania Galowi. Dobrze wiedział, że nie miałby z nim żadnych szans. Do tej pory tłumaczył sobie, że Chloris nie chciałaby, żeby stanął do walki bez większych szans na zwycięstwo, ale patrząc na gnijącą głowę Criksusa, zrozumiał, że po prostu bał się śmierci. Wielka satysfakcja, którą teraz odczuwał, przyćmiła wszelkie obawy, jakie miał w związku ze zbliżającą się bitwą. Ta kreatura w chwili śmierci wiedziała, że zawiodła na całej linii. To wszystko, co się teraz liczy.

Spartakus nie musiał patrzeć na swoich ludzi, żeby wiedzieć, że głowa Criksusa i wieści, które przyniósł Baculus, wywołały skrajne emocje. Podniósł sicę i zbliżył się do trybuna.

– Wynoś się! Powiedz Gelliusowi, że przyjdę po niego! Ty też zapłacisz mi za swoje słowa.

– Będziemy gotowi. Tak samo jak nasze legiony – odparł pewnym głosem Baculus. Przyłożył dłoń do ust, żeby jego słowa dotarły jak najdalej. – Moi ludzie są spragnieni bitwy! Zarżną tysiące z was, niewolnicy!

Spartakus doskoczył do niego w mgnieniu oka. Spłazował zad jego rumaka. Koń zareagował tak gwałtownie, że mało brakowało, a trybun spadłby na ziemię. Baculus ściągnął wodze, przeklinając, dzięki czemu zdołał jakoś uspokoić zdenerwowane zwierzę. Spartakus wyciągnął miecz w jego stronę. Baculus rzucił mu gniewne spojrzenie, ale zawrócił wierzchowca i ruszył ku rzymskim liniom.

– Możesz uważać się za szczęśliwca, że uszanowałem twój wyjątkowy status posłańca! – krzyknął za nim Spartakus.

Baculus siedział sztywno na koniu i oddalał się w milczeniu. Ani razu nie obejrzał się za siebie.

Spartakus splunął. Mam nadzieję, że nie wszyscy Rzymianie są tak odważni, jak ten tu. Od razu wyrzucił myśl o Baculusie ze swojej głowy, żeby zebrać myśli i przemówić do ludzi. Tym razem na wielu twarzach dojrzał zwątpienie i strach. Większość wyglądała na mniej pewnych siebie niż jeszcze chwilę wcześniej. W szeregach zapanowała pełna niepokoju cisza, która zastąpiła hałaśliwe okrzyki i metaliczne trzaski broni. Przez upadek morale można przegrać bitwę. Spartakus dobrze wiedział, że to możliwe. Muszę działać szybko. Schylił się, podniósł głowę Criksusa za włosy i potrząsnął nią.

– Wszyscy wiecie, że niespecjalnie lubiliśmy się z Criksusem.

– To chyba delikatnie powiedziane! – wykrzyknął Pulcher. Jego komentarz wywołał śmiechy.

Dobrze.

– Chociaż nie byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, szanowałem Criksusa za jego siłę i zdolności przywódcze. Darzyłem szacunkiem ludzi, którzy zdecydowali się odejść razem z nim. Gdy widzę to… – uniósł głowę Criksusa jeszcze wyżej – …i gdy wiem, co stało się z naszymi towarzyszami, ogarnia mnie złość. Wściekłość! – Ponad szeregami poniósł się głuchy grzmot, nieartykułowany ryk. – Czy wy też jesteście wściekli?

– TAK!

– Czy chcecie pomścić Criksusa? Wziąć odwet za śmierć naszych braci?

– TAAAK!

– ZEMSTA! – Spartakus wskazał ostrzem miecza legiony. – ZEM-STA! ZEM-STA!

Pozwolił ludziom przez dwadzieścia uderzeń serca wykrzyczeć swoją furię. Zadowolony z tego, czego udało mu się dokonać, dmuchnął z całej siły w gwizdek. Piskliwy dźwięk nie niósł się daleko, ale dobrze wyszkoleni trębacze nie mogli go przegapić. Odpowiedzieli serią sygnałów, które od razu uciszyły rozwrzeszczanych powstańców.

Wtedy schował głowę i dłoń Criksusa z powrotem do worka. Gdyby zostawił je tam, gdzie leżały, nigdy by ich już nie znalazł. Criksus – a przynajmniej te części jego ciała – zasługiwał na przyzwoity pochówek. Przywiązał ciężki worek do paska i poprosił Wielkiego Jeźdźca, aby sprawił, żeby ten bagaż nie zawadzał mu w walce. Potem zajął swoje miejsce w pierwszym szeregu. Aventianus z ponurym grymasem wręczył mu tarczę i pilum. Carbo i Navio, weteran wojny domowej, którego Carbo przekonał do dołączenia do powstańców, skinęli głowami, potwierdzając swoją gotowość. Taksacis, jeden z dwóch Scytów, który bez pytania został członkiem jego dwuosobowej straży przybocznej, odsłonił zęby w wilczym grymasie.

– Naprzód! – krzyknął Spartakus. – Trzymać linię. Stała odległość między oddziałami.

Ruszyli w tym samym momencie, jak idealnie zsynchronizowany mechanizm. Tysiące stóp deptało krótką, słabą jeszcze, wiosenną trawę. Na skrzydłach rozległy się zawołania i cmoknięcia kawalerzystów, którzy spinali konie, zachęcając je do kłusa.

– Konni Gelliusa posikają się ze strachu na widok naszych chłopców – krzyknął Spartakus.

Kilka krótkich wiwatów zagłuszyły rzymskie bucinae.

Legioniści również ruszyli, szybko skracając dystans.

– Zachowajcie spokój. Przygotować oszczepy. Rzucamy z trzydziestu kroków, nie wcześniej.

Spartakus poczuł tak dobrze znany ciężar w trzewiach, mdlącą niepewność pojawiającą się przed każdą bitwą. Myszkujące po jego ciele palce strachu. Lęk. Niepewność. Ekscytujący dreszcz braterstwa broni, gdy staje do walki u boku towarzyszy. Dumę, że wspierają go ludzie, którzy gotowi są za niego umrzeć. Przeświadczenie, że i on gotów jest zginąć dla nich. Wdychał jakże znajomy zapach potu, naoliwionej skóry, wsłuchiwał się w szeptane modlitwy i prośby do bogów, trzask drzewców oszczepów uderzających o krawędzie tarcz. Znów podziękował Wielkiemu Jeźdźcowi za to, że dał mu kolejną okazję, aby zadać jeszcze jeden cios armii Rzymu, która wielokrotnie pustoszyła Trację, zdziesiątkowała większość lokalnych plemion i zrównywała z ziemią niezliczone wioski, zabijając tysiące jego krajanów.

Spartakus, zanim został zdradzony i sprzedany w niewolę, planował zjednoczenie podzielonych Traków i wyrzucenie legionów z ich rodzinnej ziemi. Na zawsze. W ludus takie marzenia były zwykłą mrzonką. I tylko mrzonką. Sytuacja zmieniła się jednak diametralnie, gdy wraz z siedemdziesięcioma dwoma wojownikami wywalczył sobie wolność. Czuł, że jego serce przyspiesza. Niecierpliwił się. Udowodnił, że nie ma rzeczy niemożliwych. Gdy pokonają Gelliusa, droga ku Alpom stanie przed nimi otworem.

Zmrużył oczy, oceniając odległość od niespiesznie zbliżających się legionistów. Teraz widział już więcej szczegółów na twarzach żołnierzy.

– Pięćdziesiąt kroków! Nie rzucać! Czekać na rozkaz.

Od strony rzymskich szeregów nadleciało kilka pierwszych oszczepów. Za nimi nastąpiła rzadka seria nieskoordynowanych rzutów. Od razu odezwali się rozwścieczeni centurionowie, łajając swoich ludzi i klnąc, na czym świat stoi. Pila wbijały się nieszkodliwie w ziemię między dwiema armiami. Spartakus wybuchnął śmiechem. Jedynie garstka jego ludzi zareagowała instynktownie wyrzuceniem swoich pocisków.

– Widzicie to? Te kundle drżą ze strachu!

Podniesieni na duchu ludzie zareagowali radosnymi okrzykami.

Tramp, tramp, tramp.

Strużka potu popłynęła po czole Carbo, dostając się do oka. Zamrugał, próbując skupić wzrok na legioniście znajdującym się teraz dokładnie naprzeciwko niego. Żołnierz był młody, właściwie w jego wieku. Grymas na jego twarzy o gładkiej skórze, bez zarostu, odczytał jako wyraz nieokiełznanego strachu. Powtórzył sobie, że nie ma teraz miejsca na miłosierdzie. On wybrał stronę, a ja wybrałem swoją. Bogowie zdecydują, który z nas przeżyje. Odwiódł prawą rękę, przygotowując się do rzutu. Sprawdził, czy oszczep jest dobrze wyważony. Wybrał cel.

– Czterdzieści kroków – zawołał Spartakus. – Czekać!

Sam Spartakus też wybrał swój cel: najbliższego centuriona w pierwszej linii Rzymian. Jeśli dzięki interwencji Fortuny uda mu się wyeliminować oficera, opór w tej części muru tarcz będzie mniejszy. A może nawet mur się rozpadnie. Zmarszczył brwi. Dlaczego legioniści jeszcze nie posłali w ich kierunku swoich oszczepów? Gellius musiał kazać swoim ludziom czekać aż do ostatniej chwili. Ryzykowna taktyka.

Trzydzieści pięć kroków. Spartakus z rosnącym zdenerwowaniem odliczał ostatnie pięć kroków, a potem ryknął z całych sił:

– Trzy pierwsze szeregi! RZUUUĆ!

Odprowadził prawą rękę i z całych sił wyrzucił oszczep w niebo. Dołączyły do niego setki, a potem tysiące innych, tworząc gęstą, szybko przemieszczającą się chmurę, przez którą teren oddzielający obie armie na krótko znalazł się w półcieniu. A potem opadła w dół śmiertelnym deszczem ostrego metalu. Rzymscy oficerowie wydali rozkazy uniesienia tarcz.

Kąciki ust Spartakusa mimowolnie uniosły się na ten widok. Wolno. Zareagowali zbyt wolno. Oszczepy rebeliantów już zmierzały ku ziemi, wbijając się w tarcze, czyniąc je nienadającymi się do użytku, ale też przeszywając ciała zbyt późno osłaniających się legionistów. Rzadko zdarzało się, żeby fala oszczepów przynosiła tak dobre efekty. Musimy to wykorzystać!

– Druga seria. Rzuuuć! – Gdy tylko w stronę wroga pomknęły kolejne pociski, Spartakus wydał inny rozkaz: – Trzy pierwsze szeregi! Na kolana. – Rozejrzał się na boki i z satysfakcją stwierdził, że znajdujący się najbliżej niego oficerowie wydają takie same polecenia. Sygnaliści szybko przekazali rozkazy wzdłuż linii. – Szeregi cztery, pięć i sześć! Gotuj oszczepy. Na mój rozkaz! RZUUUĆ!

Trzecia fala pila wzbiła się w niebo po łuku. Z obu skrzydeł frunęły kolejne pociski. Spartakus nie doczekał się żadnej skoordynowanej odpowiedzi. W rzymskiej formacji kotłowało się, jakby ktoś oblał żołnierzy wrzątkiem. Przy odrobinie szczęścia jazda już sieje chaos na flankach. Płomień nadziei na zwycięstwo zapłonął silniej w jego sercu. Od razu rozkazał ludziom pozbyć się reszty oszczepów.

– Na nogi! Dobyć mieczy. Zwarty szyk!

Jego ludzie płynnie wykonywali wszystkie rozkazy. Utworzyli równe szeregi, ramię przy ramieniu, tarcza przy tarczy. Jednocześnie kolejne szeregi podeszły bliżej, używając swoich scuta, aby uszczelnić i wzmocnić mur tarcz.

Gdy tylko byli gotowi, Spartakus ryknął:

– NAPRZÓD!

Powstańcy popędzili w stronę Rzymian, wyjąc wniebogłosy. Od czasu do czasu nad ich głowami śmignął jakiś zabłąkany oszczep, ale Rzymian nie było już stać na zsynchronizowaną odpowiedź. Spartakus widział, jak jego pilum trafia centuriona w klatkę piersiową, odrzucając go na tarczę żołnierza znajdującego się za nim. Nie miał pojęcia, kogo trafił drugi oszczep, ale to nie miało żadnego znaczenia. Teraz liczyło się tylko to, aby uderzyć na Rzymian z największym impetem, jak to tylko możliwe. Ostatnie kilka kroków pokonał w okamgnieniu. Czas jakby przestał mieć znaczenie. Odniósł wrażenie, że znajduje się w jakiejś próżni poza czasem, myśląc tylko o towarzyszach po obu stronach i o tym, aby nie stracić równowagi. Ciął, zabijał i ranił przeciwników, czyniąc ich niezdolnymi do walki w najszybszy możliwy sposób. Chwilami przeszkadzał mu przyczepiony do pasa worek z głową i dłonią Criksusa. Obawiał się, że może wytrącić go z rytmu, ale po pewnym czasie jakimś sposobem nauczył się przewidywać jego ruchy. Ten ciężar – to brzemię – podsycało jego gniew, nienawiść do Rzymu. Criksus i jego ludzie muszą zostać pomszczeni.

Walczył bez wytchnienia. Uderzenie umbem tarczy, wyczucie chwili, gdy przeciwnik odruchowo unosi głowę, cofając się. Dźgnięcie w gardło. Uniesienie tarczy, aby osłonić się przed strumieniem gorącej krwi po wycofaniu sztychu. Rzut oka w lewo i w prawo, żeby upewnić się, że nikt nie zagraża towarzyszom po bokach. Wybór nowego przeciwnika. Pchnięcie w brzuch. Obraz wroga składającego się wpół z okrzykiem bólu. Osłona scutum. Cofnięcie ramienia. Krok ponad ciałem zwiniętym w pozycji płodu. Okrzyk bojowy. Sparowanie szaleńczego uderzenia tarczy legionisty. Uniesienie ręki i cios ponad górną krawędzią tarczy, prosto w usta przeciwnika. Głuchy odgłos dławienia się. Opór na kościach karku. Światło w oczach żołnierza gaśnie niczym zdmuchnięty płomień lampy oliwnej. Śmierć. Krok do przodu. Zabicie kolejnego żołnierza. Unicestwienie następnego. Śmierć. Krok przez trupa. Kto następny?

Serie wyuczonych ruchów powtarzane do znudzenia.

I nagle, zupełnie niespodziewanie okazało się, że nie ma już kolejnego przeciwnika.

Skrzywił się. Jeszcze nie zaspokoił żądzy krwi. W tym samym momencie uświadomił sobie, że ktoś krzyczy mu coś prosto do ucha. Zirytowany odwrócił głowę i po złamanym nosie rozpoznał Taksacisa.

– Co?

– Rzymianie. Biegną.

Czerwona mgła szału bojowego zaczęła się rozpraszać.

– Uciekają?

– Tak! Patrzeć! – Taksacis śmiał się jak szalony.

Tym razem obraz przed oczami Spartakusa wyostrzył się. Powoli obejmował wzrokiem szeroką perspektywę. Całe centrum formacji Gelliusa rozsypało się w bezładzie. Ludzie uchodzili z pola bitwy. Wszędzie leżały setki dogorywających legionistów. Martwych, umierających, krzyczących z bólu. Wszędzie walały się porzucone tarcze i broń. Konsul zniknął. Gdzieniegdzie walczyły jeszcze jakieś małe, odseparowane grupy. Często byli to legioniści broniący swojego znaku jednostki. Niemniej ich bohaterstwo zdało się na nic, bo otaczały ich zewsząd wrzeszczące hordy Spartakusa. I wycinały wszystkich w pień. Na obu flankach legioniści trzymali się dzielnie. Już niedługo. Spartakus dostrzegł charakterystyczne sylwetki koni swojej jazdy na tyłach rzymskiej formacji, co oznaczało, że udało im się rozbić kawalerię wroga. Skrzydła armii Gelliusa nie wytrzymają uderzenia od tyłu. Żadna armia na świecie nie wytrzymałaby takiej szarży.

– Wygraliśmy – powiedział powoli, jakby nie dowierzając własnym oczom. – Jeszcze raz.

– Dzięki tobie! – Taksacis uderzył go mocno w plecy. Spartakus widział w jego oczach podziw. – Ty nie tylko dobry wódz. Dobry wojownik. Też. Rzymianie myśleli, że mają przed sobą demona. – Śmiejąc się dziko, zacisnął pięść i uniósł ją w górę, po czym zawył i zakrzyknął jego imię: – SPAR-TA-KUS!

Ludzie wokół nich znów podchwycili okrzyk.

– SPAR-TA-KUS! SPAR-TA-KUS! SPAR-TA-KUS!

Chwilowa euforia rozwiała się jak mgła o poranku, gdy przypomniał sobie, ilu ludzi zginęło, aby mogli znaleźć się w tym miejscu. Seuthes i Getas, jego traccy bracia broni. Oenomaus, charyzmatyczny Germanin, który jako pierwszy udzielił mu poparcia, gdy wprowadził go w szczegóły swojego planu ucieczki z ludus. Setki bezimiennych zbiegłych niewolników, ludzi, którzy mu uwierzyli, a których imion nawet nie znał. Zawsze będę o was pamiętać. Spojrzał na worek zawieszony na pasie. Nawet o tobie.

– Nie możemy zapomnieć o Criksusie i wszystkich jego stronnikach, którzy oddali życie, walcząc z Rzymianami.

– Criksus był… kawał drania – Taksacis zazgrzytał zębami – ale to… dzielny drań.

– Masz rację – zgodził się Spartakus. Spojrzał na najbliższą grupę legionistów, którzy rzucili broń i próbowali się poddać. Niewielu się to udawało. Normalnie nie troszczyłby się losem pokonanych wrogów, ale właśnie wpadł mu do głowy szalony pomysł. – Nie zabijajcie ich! Zbierzcie wszystkich, którzy chcą się poddać i zaprowadźcie ich do obozu.

Taksacis rzucił mu zdezorientowane spojrzenie.

– Później zrozumiesz…

Spartakus na razie nie zamierzał niczego wyjaśniać. Zastanawiał się jeszcze nad kilkoma szczegółami planu, który kiełkował w jego głowie.

Gdy tego ranka Spartakus wyprowadził armię z rozległego obozu, Ariadna rzuciła się w wir zajęć. Najpierw złożyła Dionizosowi ofiarę z koguta, obiecując bogu dorodnego byka, jeśli sprawi, że jej mąż wyjdzie z tej bitwy bez szwanku. I jeśli zwycięży. Dziś nie próbowała wprowadzić się w trans, który czasami pozwalał jej komunikować się z Dionizosem. Lata doświadczeń nauczyły ją, aby nigdy nie spodziewać się wizji czy przepowiedni w chwili, gdy to się naprawdę liczyło. Bóg, któremu służyła, był jeszcze bardziej niestały i kapryśny niż jego bracia. Przekonała się już, że w takiej sytuacji, po złożeniu darów i modlitwie, najlepiej zająć się swoimi sprawami.

Nie mogła też udać się na pole bitwy, żeby śledzić jej przebieg. Nie zdziwiła się, gdy usłyszała, że Spartakus jej tego zabronił. A Atheas, drugi ze Scytów, którzy towarzyszyli im w ludus, zadbałby już o to, żeby nie mogła opuścić obozu. Nie potrafiła siedzieć z założonymi rękoma, zamartwiając się lub lamentując jak inne kobiety. Może i jestem w ciąży, ale to nie znaczy, że mam nic nie robić. Praca pozwalała jej lepiej radzić sobie z niepokojem, jaki wywoływały słabe odgłosy trąb, które czasami docierały do obozu.

Była w czwartym miesiącu. Jak do tej pory udawało się jej ukrywać zaokrąglający się brzuch i rosnące piersi dzięki luźnym sukniom i dlatego, że kąpała się w odosobnionych miejscach, z dala od ciekawskich oczu. Jednak ostatnimi czasy te spojrzenia stawały się coraz bardziej znaczące. Wiedziała, że niedługo wszyscy dowiedzą się, że spodziewa się dziecka Spartakusa – tak jakby jej lśniące czarne włosy i blask kremowej skóry nie mówiły jasno i dobitnie, że jest brzemienna. Inne znaki również trudno byłoby przegapić. W polerowanym na błysk lustrze z brązu widziała wyraźnie, że jej twarz w kształcie serca stała się bardziej miękka i jakby bardziej pociągająca.

Ciesz się, póki możesz – myślała, uśmiechając się do swojego odbicia.

Gdy wyobraziła sobie, że trzyma w ramionach silnego chłopca, a jej mąż uśmiecha się do niej czule, poczuła przepełniającą ją radość. Zaraz po niej jednak pojawił się znajomy dreszcz strachu. Co, jeśli jej interpretacja snu Spartakusa jest błędna? A co, jeśli tak naprawdę ma zginąć w bitwie z Rzymianami? Dzisiaj? Przestań! Zwycięży. Przejdziemy Alpy, póki jeszcze trwa lato. Wydostaniemy się razem poza granice Italii. Ta myśl była pocieszająca. Niewiele plemion odważyłoby się przeszkodzić takiej armii w drodze do Tracji. Nawet gdyby została osłabiona. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę minę Kotysa. Zapłaci za to, co nam zrobił. Tak samo jak Polles, zadufany gwardzista króla.

– Dość tych rozmyślań na jawie – powiedziała do siebie. – Nie kuś losu.

Atheas, zajęty układaniem stosu bandaży, podniósł wzrok.

– Co?

– Nic takiego. – Jeśli bogowie pozwolą, moje marzenia się spełnią. Ariadna bezgłośnie liczyła rolki zwiniętych pasków materiału. Posłużą do opatrzenia strasznych ran, którymi wkrótce trzeba będzie się zająć. – Pięćset. Ciągle za mało. – Spojrzała na kobiety, które darły prześcieradła, tuniki i suknie. Na szczęście wciąż jeszcze u ich stóp walało się sporo ubrań. – Szybciej. Będziemy potrzebować naprawdę dużych ilości bandaży.

Nie zaskoczyła jej reakcja kobiet, które pochyliły głowy i od tej chwili pozwalały sobie tylko na ściszone szepty. Jako żona Spartakusa cieszyła się powszechną estymą, ale to, że była również kapłanką Dionizosa, sprawiało, że jej status był niemal równy jego. Bóg uniesienia miał najwięcej wyznawców właśnie wśród niewolników. Po części to dzięki mnie Spartakus może liczyć na takie poparcie – pomyślała z dumą. – I niech nic się w tej kwestii nie zmienia.

Uznała, że najwyższy czas skupić się tylko i wyłącznie na przygotowaniach do przyjęcia rannych. Poszła rozejrzeć się po szpitalu polowym, który urządzili na skraju obozu, od strony pola bitwy. Sprawdziła, czy lekarze i noszowi są gotowi, czy mają dość wina dla rannych. Nakazała przygotowanie kolejnych pięćdziesięciu prowizorycznych łóżek. Cały ten obchód nie trwał nawet w połowie tak długo, jak by sobie tego życzyła. Gdy skończyła, znów opadły ją czarne myśli. Spojrzała na słońce w zenicie.

– To już cztery godziny.

– Wcale niedługo – oświadczył Atheas. Chciał ją uspokoić, ale to mu się zupełnie nie udało.

Ariadna jęknęła.

– Mam wrażenie, że minęły już całe eony.

– Bitwa może trwać. Cały dzień.

Zastanawiała się, czym jeszcze mogłaby się zająć, żeby nie myśleć o najgorszych możliwych scenariuszach.

Tan-tara-tara-taraaa! Ariadna drgnęła zaskoczona. Dźwięk trąby dochodził z bliska. Z miejsca oddalonego nie więcej niż ćwierć mili od obozu. Zmroziło ją.

– Czy to…

– Rzymianie? – Atheas dokończył jej pytanie.

– Tak.

– Nie wiem. – Atheas przechylił głowę i nasłuchiwał.

Tan-tara-tara. Tan-tara-tara-taraaa! Wydawało im się, że dźwięk się przybliżał, gdyż Ariadna mogła już rozróżnić poszczególne tony i nuty.

– Rzymscy sygnaliści… grają lepiej.

Jej serce chyba zrobiło fikołka z radości, gdy tylko dotarł do niej prawdziwy sens uwagi Atheasa.

Zwyciężyli?! Dionizosie! Spraw, żeby wrócił do mnie cały i zdrowy. Błagam!

Tym razem Ariadna nie zamierzała biec na spotkanie powracających do obozu żołnierzy, jak uczyniła to po bitwie z Lentulusem. Tym razem nie potrafiła się do tego zmusić. Szła powoli, jak najwolniej. Kroczyła dystyngowanie ku bramie, przez którą Spartakus i jego ludzie wymaszerowali rano z obozu. Atheas nie odstępował jej na krok, był niczym cień. Za nimi zebrali się chyba wszyscy, którzy zostali w obozie. Tłum składał się niemal wyłącznie z kobiet, które modliły się teraz głośno o szczęśliwy powrót bliskich.

Jedynym znakiem świadczącym o natłoku sprzecznych myśli w głowie Ariadny były zaciśnięte pięści. Zwiesiła luźno ręce wzdłuż boków i skryła dłonie w fałdach sukni, dlatego nikt nie mógł się zorientować, że cierpi z udręki. Z wytatuowanej twarzy Atheasa jak zwykle nie dało się niczego wyczytać.

Gdy wesoły tłum powstańców wychynął zza zakrętu i gdy ujrzała wśród nich Spartakusa, poczuła, że się chwieje. Z ulgą wsparła się na ramieniu Atheasa, który chwycił ją pewnie i podtrzymywał, dopóki nie odzyskała równowagi.

– Znowu się udało.

– On jest… wielki wódz.

Ariadna czekała, pozwalając, aby tłum kobiet przepływał obok niej. Chciała zaczekać, aż Spartakus znajdzie się bliżej. Towarzyszący mu Taksacis zawołał coś radośnie do Atheasa w znanym tylko Scytom gardłowym języku. Carbo skinął poważnie głową Ariadnie, która z trudem rejestrowała to, co się wokół nich działo. Odpowiedziała intuicyjnie, uśmiechając się do Carbo.

Ludzie Spartakusa zachowywali pełen szacunku dystans, dając im iluzję prywatności. Przez cały czas wykrzykiwali imię jej męża. Ariadna widziała, że patrzą na niego z miłością. Zasłużył na to uwielbienie – pomyślała z dumą.

Spartakus nie wyglądał na rannego. Hełm trzymał pod pachą i – tak jak jego ludzie – od stóp do głów spryskany był krwią, która sprawiała, że wydawał się…

Niezwyciężony. Jakimś sposobem, mimo szaleństwa tego festiwalu śmierci, nie tylko pokonał wszystkich przeciwników, ale poprowadził ludzi do zwycięstwa. I przeżył. Na pokrytej zaschniętą maską krwi twarzy błyszczały tak dobrze znane szare oczy. Widziała w nich jeszcze ślady hipnotycznego blasku bojowej furii, żądzy krwi, która sprawiała, że powstrzymała się przed rzuceniem mu się w ramiona, chociaż bardzo tego chciała.

– Zwycięstwo!

– Tak! Chwalmy Jeźdźca! Nasze oszczepy spadły na nich, gdy byli zupełnie nieprzygotowani. Po tym ciosie już nie potrafili się podnieść. Ich centrum się załamało. Jazda rozgoniła rzymską konnicę, a potem uderzyła z boków i od tyłu. Wiali, aż się kurzyło.

– To wspaniałe wieści. Ale nie wyglądasz na całkiem zadowolonego. Gellius umknął?

– Oczywiście. Zbiegł z pola bitwy jak szczur opuszczający tonący statek. To mnie jakoś nie smuci. – Spartakus położył ostrożnie rękę na tobołku zwisającym u jego pasa. – Chodzi o to, co jest w środku…

Ariadna wyczuła mdlącą woń rozkładającego się ciała. Żołądek podszedł jej do gardła.

– Co tam jest?

– To, co zostało z Criksusa – wyjaśnił chrapliwym głosem Spartakus. – Jego głowa i prawa ręka.

– Jak… – Ariadna zadrżała.

– Przed bitwą pojawił się jeden taki pyszałkowaty trybun. Rzucił mi to pod nogi. Gellius liczył, że podkopie pewność siebie naszych ludzi. I właściwie mu się to udało. Przemówiłem. Wykorzystałem ich gniew. Zaproponowałem zemszczenie się za wszystkich tych, którzy polegli.

– Ilu zginęło z Criksusem?

– Najwyraźniej ponad połowa jego grupy. – Spartakus spoglądał przed siebie niewidzącymi oczami. – Tyle ludzi poległo zupełnie niepotrzebnie.

Ariadna wolała skupić się na myśli o tym, że jej ukochany żyje.

– Odeszli z własnej woli.

Spartakus jakby jej nie usłyszał.

– Zamierzam dziś godnie ich pożegnać. Rozpalimy wielkie ogniska i zorganizujemy nasz własny munus. – Ciągnął dalej w reakcji na jej pytające spojrzenie. – Tylko że w tych igrzyskach nie wezmą udziału ani niewolnicy, ani gladiatorzy. Zmusimy do walki wolnych ludzi. Rzymskich obywateli. Myślę, że Criksus z chęcią by obejrzał takie zawody. Moi żołnierze na pewno się ucieszą. Taka ofiara bez wątpienia zadowoli też Wielkiego Jeźdźca i Dionizosa. Dzięki temu droga na północ stanie otworem.

– Będą walczyć na śmierć i życie?

– Jak najbardziej! – Zaśmiał się chrapliwie. – Myślę, że wystarczy czterystu. Będą walczyć ze sobą w parach. Dwustu żołnierzy, którzy zwyciężą w pierwszych walkach, zmierzy się ponownie. Potem stu i tak dalej, aż zostanie tylko jeden. On może zanieść wieści o tej klęsce do Rzymu.

Ariadna nie kryła zaskoczenia. Była wręcz wstrząśnięta. Nigdy nie widziała, aby Spartakus postępował aż tak bezwzględnie.

– Jesteś przekonany, że to dobry pomysł?

– Nigdy nie byłem niczego bardziej pewien. Pokażemy dzięki temu tym śmierdzielom w Rzymie, że my, niewolnicy, możemy robić, co chcemy. Że jesteśmy pod każdym względem im równi.

– Oni potraktują to inaczej. Pomyślą raczej, że dopuściłeś się barbarzyństwa.

– Niech sobie myślą, co chcą – odparł wojowniczo.

Bitewny szał, który napędzał go jeszcze chwilę temu, ustąpił teraz miejsca zimnemu, bezlitosnemu zacietrzewieniu. Rzadko mu się to zdarzało. Czuł się tak, gdy jego brat, Maron, umierał w boleściach od trucizny, która dostała się do rany brzucha. Gdy Getas, jeden z jego przyjaciół z dzieciństwa, zasłonił go swoim ciałem. A ostatnio tuż przed bitwą z konsulem Lentulusem. Odetchnął głęboko, delektując się przenikającym go do szpiku kości gniewem. W tym momencie Spartakus gotów był unicestwić wszystkich Rzymian. To jedyny sposób, żeby zmusić ich do okazania nam szacunku. Sprawienia, że będą się mnie bać. Munus stanie się dobrym początkiem.

– Takie upokorzenie podziała na nich jak płachta na byka. Sformują kolejne legiony i podejmą pościg.

– A nas już tu nie będzie.

Nie po raz pierwszy Spartakus zadawał sobie pytanie: „Czy ludzie za mną pójdą?”. Nie powiedział jednak głośno, co go trapi. Wolał odsunąć te myśli od siebie jak najdalej, ponieważ pod maską niepewności czaiła się świadomość, że nie chce być generałem bez armii.

Niech dzięki będą bogom. Ariadna martwiła się, że kolejne zwycięstwo sprawi, iż Spartakus zmieni zdanie i nie będzie już chciał opuścić Italii. Przy odrobinie szczęścia mój syn urodzi się w Galii, a może nawet już w Ilirii. Trzymała się tej myśli z niesłabnącą nadzieją.

Rozdział II

Rozkazy Spartakusa zostały wykonane, zanim zapadły ciemności. Zaraz za wałem rzymskiego obozu rozpalono wielkie ognisko, wrzucając do niego ścięte drzewa, potrzaskane elementy wozów i wszelkie inne niepotrzebne wyposażenie. Płomienie pięły się wysoko w nocne niebo, a bijący od ogniska wielki żar sprawiał, że nikt nie czuł chłodnych powiewów górskiego powietrza. Zarżnięto setki owiec i rogacizny przyprowadzonej z tymczasowych zagród w opuszczonym przez Rzymian obozie Gelliusa. Oszczepy pełniły rolę prowizorycznych rożnów do pieczenia ociekającego świeżą krwią mięsiwa. Amforom z winem poucinano szyjki, żeby ułatwić dostęp do trunku. Ludzie pili, śmiali się rozochoceni i przypijali do siebie nawzajem. Niektórzy podrygiwali w pijackich pląsach do rytmu bębnów, fletów i lir. Dźwięki różnych instrumentów zbijały się w osobliwy jazgot, ale nikt się jakoś nie krzywił. To był czas świętowania. Przeżyli kolejną bitwę i pokonali drugiego rzymskiego konsula, zmuszając jego armię do ucieczki. Ludzie Spartakusa czuli się prawdziwymi herosami z legend i uważali swojego wodza za największego żyjącego bohatera. Co chwila kolejne grupy zaczynały spontaniczne skandowanie: „SPAR-TA-KUS!”. Gdziekolwiek się pojawiał, ludzie proponowali mu wino, poklepywali go po plecach i przysięgali dozgonną wierność.

Carbo słyszał pogłoski o zbliżającym się makabrycznym spektaklu. Nie wierzył, że to się naprawdę stanie. Walcząc z niepokojem, stał teraz obok Navio, atletycznie zbudowanego towarzysza, wyróżniającego się wysokimi kośćmi policzkowymi i dwoma różnokolorowymi oczami. Dziwne uczucie – myślał Carbo, obserwując tysiące powstańców, jakby nie było jeszcze niedawnych niewolników. – To moi towarzysze. A stoję wśród nich u boku innego Rzymianina. Armia Spartakusa składała się z byłych niewolników, ściągniętych do Italii ze wszystkich chyba krain pod słońcem. Twardych gladiatorów, żylastych pasterzy i spalonych słońcem owczarzy, długowłosych Galów, wielkich Germanów i Traków o wytatuowanych ciałach. Ludzie ci nie wyczyścili jeszcze broni, mieczy pokrytych zakrzepłą krwią zabitych wrogów z armii Gelliusa. Duża część nosiła zdobyczne rzymskie kolczugi i napierśniki, choć wielu tylko proste tuniki lub nawet paradowało z gołymi torsami. Niemniej wszyscy razem tworzyli groźną, przerażająco skuteczną i niebezpieczną machinę do zabijania. Armię Spartakusa.

– Czy on naprawdę zamierza to zrobić?

– Możesz być pewien, że tak.

– Ale to barbarzyństwo!

– Czekający nas spektakl może i będzie brutalny – Navio rzucił mu przenikliwe spojrzenie – ale dla Spartakusa i jego ludzi to tylko akt sprawiedliwości.

– Musi poświęcić tak wielu jeńców?

– Często się zdarza, że dla uczczenia zmarłego podczas pogrzebu walczy ze sobą kilku czy kilkunastu gladiatorów. Dobrze wiesz. Dzisiaj Spartakus chce oddać hołd tysiącom swoich towarzyszy. Nic dziwnego, że upiera się, że w munus powinno uczestniczyć tylu legionistów.

– I ty się w ogóle tym nie przejmujesz? – Carbo wskazał głową grupę czterystu legionistów spętanych sznurami. Z trzech stron otaczali ich uzbrojeni ludzie Spartakusa. Więcej miejsca było tylko od strony ogniska, gdzie rzucono na wielki stos mnóstwo gladii. – To są nasi… ludzie.

– A z kim dzisiaj walczyłeś? Kogo zabijałeś?

– To zupełnie inna sprawa. To była bitwa, a to…

– Nienawidzę wszystkiego, co ma związek z republiką, pamiętasz? – Przerwał mu Navio. – Mój ojciec i młodszy brat polegli w walce z legionistami takimi jak ci tutaj. Jeśli o mnie chodzi, wszyscy mogą iść do Hadesu.

Carbo zamilkł, porażony intensywnością gniewu Navio. Jego towarzysz i cała jego rodzina związali swoje losy z Kwintusem Sertoriuszem, zaufanym wodzem Mariusza, jednej z głównych postaci stronnictwa popularów. Po śmierci Mariusza senat skazał Sertoriusza na banicję. Zdradzony Navio przez kilka lat walczył w Iberii z ekspedycjami wysyłanymi do zachodnich prowincji przez republikę, ale ostatecznie i ten konflikt dobiegł końca. Carbo jednak nie miał wątpliwości, że czym innym jest uczciwa walka w czasie bitwy, nawet z Rzymianami, gdy chodzi o to, aby zabijać, aby nie dać się zabić, a czymś zupełnie innym zmuszanie jeńców wojennych do wyrzynania się nawzajem. Ten pomysł budził w nim bunt. Uznał, że powinien porozmawiać o tym ze Spartakusem.

Nie musiał długo czekać na pojawienie się dowódcy armii. Spartakusowi towarzyszyli Castus i Gannicus oraz Ariadna. Za nimi podążali żołnierze dźwigający cztery srebrne orły i mnóstwo poślednich znaków kohort i centurii. Wśród zdobytych proporców znalazło się nawet kilka fasci, symboli władzy noszonych przez liktorów ochraniających wyższych urzędników rzymskich.

Gdy Trak stanął przed stosem mieczy, ludzie znów zaczęli wznosić gromkie okrzyki. Chociaż Carbo gotował się z gniewu, na widok tych trofeów czuł wielki szacunek.

Nic dziwnego, że wystraszeni jeńcy również skupili uwagę na Spartakusie. Wiedzieli, kim jest, nawet jeśli nigdy wcześniej go nie widzieli. Przywódca buntu niewolników od dawna przedstawiany był w Rzymie jako potwór. Człowiek bez honoru i skrupułów, odrzucający wszelkie normy społeczne. Teraz mogli mu się dobrze przyjrzeć. Spartakus miał krótko przycięte włosy. Założył rzymską kolczugę okrywającą jego umięśnione ramiona. Stał posępny i groźny, z mieczem w dłoni, wciąż jeszcze pokrytym skrzeplinami krwi Rzymian. Nie wyróżniał się jakimś wielkim wzrostem czy charakterystycznymi rysami twarzy, a jednak cała jego postać, począwszy od maski niewzruszoności na twarzy po zaciśnięte pięści, budziła strach i niosła obietnicę śmierci.

– SPAR-TA-KUS! SPAR-TA-KUS! SPAR-TA-KUS!

Spartakus uniósł ręce, pokazując, że przyjmuje z zadowoleniem te wyrazy uznania. Castus i Gannicus popatrzyli na siebie wymownie. Nikt chyba nie zwracał teraz uwagi na ich kwaśne miny.

Carbo podbiegł truchtem do Spartakusa, ignorując Navio, który wołał za nim, żeby się zatrzymał.

– Mogę zamienić z tobą słowo?

– Teraz? – Spartakus zapytał ostro, wpatrując się w niego zimnym wzrokiem.

– Tak.

– Byle szybko.

– Czy to prawda, że ci ludzie mają walczyć ze sobą na śmierć dopóty, dopóki nie zostanie tylko jeden z nich?

Spartakus świdrował go wzrokiem.

– Tak.

– Właśnie tak! – wtrącił się Gannicus.

– Masz z tym jakiś problem? – pytał Castus, groźnie marszcząc brwi. Gal opuścił dłoń na rękojeść miecza.

Carbo nawet nie drgnął.

– Nie zasługują na taki los.

– Czyżby? Dlaczego? – Spartakus zbliżył się do Carbo tak, żeby spojrzeć mu głęboko w oczy, ograniczając jego perspektywę. – Przecież właśnie tak codziennie giną gladiatorzy wzdłuż i wszerz w całej Italii. Dla rozrywki civis. Wielu, może nawet większość z nich, nie dopuściło się żadnego przestępstwa. – Spartakus przeczekał gromkie okrzyki pełne aprobaty obu Galów. – To, czego będziesz za chwilę świadkiem, jest tylko odwróceniem ról.

Trudno było odmówić temu wywodowi logiki, ale Carbo nadal nie był przekonany:

– Ale…

– Dosyć.

Spartakus jednym słowem uciął dalszą dyskusję. Carbo pochylił głowę. Każde kolejne słowo oznaczałoby wystawienie jego przyjaźni z Trakiem na wielką próbę, nie mówiąc już o tym, że ryzykował otwarty konflikt z Galami. W związku z tym Carbo patrzył tylko z nieszczęśliwą miną, jak Spartakus unosi ręce, uciszając tłum.

– Nie wezwałem was tutaj po to, aby pogratulować bitności i odwagi podczas starcia z Gelliusem. Wszyscy dobrze wiecie, jak bardzo podziwiam wasze męstwo oraz lojalność. – Spartakus pozwolił ludziom się wykrzyczeć, zanim znów się odezwał: – Jesteśmy tutaj z innego powodu. Zasmucającego. Otrzymaliśmy wieści o śmierci Criksusa i dwóch trzecich z tych, którzy z nim odeszli. Zginęli jakiś miesiąc temu, walcząc do upadłego z oddziałami Gelliusa na górze Garganus.

Tłum zafalował, a w powietrze wzbiło się wspólne, połączone westchnienie z tysięcy gardeł.

Wybrali swój los. Poszli z tym sukinsynem Criksusem. – Carbo nie potrafił żałować wielkiego Gala, przez którego stało się tyle złego.

– Powinniśmy uczcić nie tylko naszych towarzyszy, którzy zginęli podczas dzisiejszej bitwy, ale i Criksusa oraz jego ludzi. Prośmy bogów, aby o nich nie zapomnieli i pozwolili każdemu z zabitych odnaleźć spokój w Elizjum. Czy jest jakiś lepszy sposób złożenia im hołdu niż poprzez munus? – Gdy nad tłumem uniósł się niemal zwierzęcy skowyt, Spartakus wskazał hałdę gladii. – Niech każdy Rzymianin wybierze miecz. Będziecie walczyć wokół ogniska do upadłego z kolejnymi przeciwnikami tak długo, aż pozwolimy wam przestać. Zmagania zaczniecie na mój rozkaz. Ci, którzy przeżyją, staną potem do walki między sobą i tak dalej. Aż w końcu zostanie tylko jeden z was.

Ogłuszający wrzask niewolników reagujących entuzjastycznie na słowa Spartakusa sprawił, że ginęły w nim pełne sprzeciwu krzyki Rzymian. Grupa mężczyzn weszła między rzędy jeńców, rozcinając sznury. Żaden z więźniów nie zrobił choćby kroku w stronę stosu mieczy. Spartakus szarpnął głową, a wtedy strażnicy zaczęli dźgać legionistów swoją bronią. Z kilku ran popłynęła krew. Na jej widok niewolnicy zaczęli drwić z jeńców i pohukiwać. Całe to przedstawienie zapowiadało się według dawnych niewolników intrygująco.

Jednak żaden Rzymianin nie ruszył się, aby chwycić za gladius.

Carbo czuł jakąś osobliwą dumę na widok niezłomności jeńców. Nie stracili całkiem odwagi.

– Macie się uzbroić! – krzyknął Spartakus. – Policzę do trzech.

Jakiś starszy oficer w hełmie z poprzecznym grzebieniem centuriona wyszedł przed szereg jeńców. Jego srebrne włosy, pokryta bruzdami i bliznami twarz oraz liczne odznaczenia przypięte do pasa na klatce piersiowej świadczyły o tym, że ma za sobą długą służbę wojskową. I wiele mówiły o jego odwadze.

– A jeśli odmówimy?

– Zostaniecie ukrzyżowani. Jeden po drugim. – Spartakus podniósł głos, aby wszyscy mogli go usłyszeć. – Tutaj, na miejscu, przy wszystkich.

– Obywatele nie mogą… – Centurion poczerwieniał na twarzy. Zawiódł go głos, gdy uświadomił sobie, że Spartakus dobrze wiedział, co robi, grożąc im ukrzyżowaniem. Oto legionistom dano bowiem wybór między nieprzynoszącą chwały bratobójczą walką, równoznaczną przynajmniej ze śmiercią z mieczem w dłoni, a najbardziej poniżającym losem, jaki mógł czekać wolnego Rzymianina. Centurion zastanawiał się tylko przez chwilę, po czym zrobił kilka kroków do przodu i chwycił pierwszy lepszy gladius. Prostując się, łypnął groźnie na Spartakusa. Dzieliło ich może dziesięć kroków i pół tuzina zbrojnych mężczyzn.

Trak uśmiechnął się pod nosem i zacisnął dłoń na rękojeści sica tak, że aż zbielały mu kostki.

– Możesz jeszcze wybrać trzecie rozwiązanie. Chociaż ja postarałbym się zadać ci szybką śmierć, nie mogę zagwarantować, że tak samo zachowają się moi ludzie.

– Daj tylko znak, a oderżnę mu jaja i wsadzę mu je do gęby – warknął Castus. – A to będzie tylko początek…

Ludzie zaczęli wykrzykiwać różne propozycje kaźni dla centuriona i wszystkich jego towarzyszy. Carbo starał się nie myśleć o wizjach śmierci zadawanej na wiele sposobów, ale nie potrafił. Ci żołnierze byli jego wrogami, ale mimo to nie zasłużyli, żeby ktoś zmuszał ich do zabijania się nawzajem, nie mówiąc już o poddawaniu torturom. Nie mógł jednak zdradzić się ani słowem. Spartakus nie słynął z cierpliwości. Próbował przecież odwieść go od tego pomysłu i wiele zaryzykował.

Spartakus nie spuszczał wzroku z centuriona.

– To jak będzie? – Oficer spuścił głowę i usunął się na bok. – Następny! – zawołał Spartakus.

Na widok pogodzonego z losem centuriona kolejni otępiali legioniści podchodzili do stosu, łapiąc za broń.

Spartakus zmówił modlitwę do Dionizosa i Wielkiego Jeźdźcy: Niech krew tych Rzymian będzie odpowiednią ofiarą dla was obu, o Wielcy. Niech będzie darem, dzięki któremu Criksus i jego ludzie przejdą przez bramę raju wojowników. Gal zasłużył przynajmniej na to. Pomimo swoich wad Criksus był wielkim wojownikiem.

Ariadna nie potrafiła cieszyć się myślą o tym, co miało się stać, ale uznała, że ofiara złożona przez Spartakusa spodoba się bogom. Niewiele bóstw potrafiłoby zbagatelizować tak wielki dar. A jeśli dzięki niemu wszyscy łatwiej opuszczą Italię, mogła z tym żyć.

Wkrótce czterystu legionistów stanęło w parach wokół ogniska. Niektórzy z nich, wśród nich centurion, stali dumnie wyprostowani, ale większość potrafiła tylko modlić się błagalnie. Niektórzy płakali.

Żołnierze Spartakusa zamilkli, jakby zaskoczeni tym nieoczekiwanym odwróceniem ról.