Spartakus. Gladiator - Kane Ben - ebook

Spartakus. Gladiator ebook

Kane Ben

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza część dwutomowej powieści opisującej losy jednego z najbardziej charyzmatycznych bohaterów historycznych – Spartakusa, zbiegłego gladiatora, który niemal rzucił wielki Rzym na kolana.

W znakomitej powieści Bena Kane’a poznajemy Spartakusa w drodze do rodzinnej Tracji. Chce osiąść w wiosce, w której dorastał, ustatkować się po dziesięciu latach służby jako najemnik w rzymskiej armii. Zostaje pojmany i sprzedany handlarzowi niewolników, który szuka odpowiednich kandydatów do walki na arenach gladiatorów.

Tak zaczyna się odyseja, która uczyniła ze Spartakusa legendę. Ta historia była wielokrotnie ekranizowana, zapewniając mu nieśmiertelność, a teraz wielki wódz zostaje jeszcze raz wskrzeszony w nowym bestsellerze Bena Kane’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 795

Data ważności licencji: 7/19/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mojemu bratu Stephenowi

Rozdział I

Południowo-zachodnia Tracja, jesień 74 r. p.n.e.

Gdy oczom wędrowca wreszcie ukazała się wioska na szczycie odległego wzgórza, poczuł, że jego serce skacze z radości. Pokonał długą drogę z Bitynii. Jego stopy pokryły się pęcherzami, bolały go mięśnie nóg, a kolczuga ciążyła, wywołując ból pleców. Zimne podmuchy wiatru smagały czerwone od chłodu uszy. Żałował, że w osadzie, którą mijał przed dwoma dniami, nie kupił futrzanej czapy. Zawsze do tej pory wystarczała mu filcowa materia służąca za nakrycie głowy. A gdy musiał, zakładał hełm z brązu. Wolał go od tak powszechnej na tych ziemiach trackiej czapki z lisiego futerka zwanej alopekis.

Jednak w tych trudnych warunkach ciepłe odzienie może należałoby uznać za ważniejsze niż broń i elementy zbroi, które mam na sobie? Bogowie! Nie mogę się doczekać chwili, gdy odpocznę pod dachem, zasnę w miejscu suchym, ciepłym i bezpiecznym, gdzie nie będzie mi padało na głowę! Dotarcie aż tutaj z ufortyfikowanego obozu, gdzie pożegnał się ze służbą w legionach, zajęło mu ponad sześć tygodni. W powietrzu wyraźnie czuć było zbliżającą się wielkimi krokami zimę. Pewnie nie zmitrężyłby tyle czasu, gdyby jego koń nie okulał zaledwie dwa dni po opuszczeniu fortu. Od tamtej pory nie mógł go już dosiadać, nie ryzykując pogorszenia jego stanu. Wierny ogier zmienił się w zwierzę juczne, niosąc jego tarczę i resztę ekwipunku.

– Każdego innego konia od razu ofiarowałbym bogom – odezwał się z czułością wędrowiec, ciągnąc delikatnie za lejce białego wierzchowca, stąpającego ostrożnie za jego plecami. – Ale ty dobrze służyłeś mi przez ostatnie lata, co? – Uśmiechnął się, gdy ogier zarżał cicho, jakby rozumiał, co do niego mówi. – Nie, nie mam już jabłek. No, nie zasępiaj się tak… Niedługo dostaniesz cały worek paszy. Jesteśmy już prawie w domu. Niech dzięki będą Jeźdźcy.

Dom. Wspomnienie tego miejsca zatarło się w jego pamięci. Co po tylu latach oznaczało dla niego słowo „dom”? Najjaśniejszym obrazem w tej wizji była twarz ojca. Pewnie posunął się w latach. Czy go pozna? Nie było go całą dekadę. Walczył dla chwały Rzymu. Znienawidzonej przez wszystkich Traków potęgi, której jednak służyło tak wielu jego pobratymców. Tylko że on miał swoje powody, aby zaciągnąć się do rzymskiej armii. Musiałem to zrobić, aby poznać strategię i taktykę rzymskich armii. I któregoś dnia pokonać legiony. Ojciec miał dobry pomysł. Tylko bogowie wiedzieli, ile kosztowało go wykonywanie rozkazów tych samych żołnierzy, z którymi niegdyś krzyżował miecze. Ludzi, którzy – co bardzo prawdopodobne – zabili jego brata i zniewolili jego lud oraz zagarnęli ziemię. Było warto. Wiele nauczył się od tych sukinsynów: jak bezlitośnie traktować żołnierzy, którym trzeba wpoić automatyzm na polu walki i wyszkolić tak, aby stali się trybikami śmiertelnie niebezpiecznej maszyny do zabijania. Jak ważne jest to, aby bez zwłoki wykonywali rozkazy nawet w ferworze bitwy. Świetnie przygotowani żołnierze potrafili poradzić sobie w najbardziej ekstremalnych sytuacjach. Dyscyplina! Dyscyplina i organizacja – to klucz do zwycięstwa.

Tylko że do opuszczenia rodzinnej wioski przekonała cię nie tylko myśl o tym, aby jak najlepiej poznać wroga – odezwał się w nim wojownik. W starciu z legionami twoje plemię poniosło ogromne straty i zostało ujarzmione. Nikt już nie myślał, aby z kimkolwiek walczyć, a już na pewno nie z Rzymem. A ty jesteś wojownikiem, który podąża drogą Jeźdźca. Kochasz wojnę. Rozlew krwi. Zabijanie. Dzięki dołączeniu do Rzymian mogłeś brać udział w niekończących się kampaniach. Bez względu na to, co oni uczynili twoim ludziom, nadal czerpałeś przyjemność z walki ramię w ramię z towarzyszami z legionów.

Ale teraz mam tego dość! Czas, aby gdzieś osiąść na dłużej. Znaleźć kobietę. Założyć rodzinę. Uśmiechnął się. Dawniej gardził takimi sprawami. Teraz wydawały mu się intrygujące. W czasie służby w legionach widział rzeczy, które sprawiają, że mężczyźni siwieją w jedną noc. Przyzwyczaił się do tego. Niesiony szałem bojowym sam często zachowywał się tak, jak znienawidzeni legioniści. Jednak plądrowanie obozów i wyrzynanie bezbronnych wiosek, widok gwałconych kobiet i zabijanych dzieci… Trudno było mu to akceptować.

– Na razie będzie mi musiało wystarczyć planowanie przyszłego starcia z Rzymem. Z czasem okazja sama się nadarzy, aby wprowadzić plany w życie. – Wędrowiec kontynuował swój monolog, jakby koń mógł mu odpowiedzieć. – Tymczasem znajdę dobrą tracką kobietę, która urodzi mi gromadkę dzieci.

Koń musnął jego łokieć, najwyraźniej ciągle licząc na jakiś smakołyk.

– Jeśli chcesz dostać trochę jęczmienia, lepiej się pośpiesz – zamruczał wędrowiec, poklepując zwierzę pocieszająco. – Nie będę się zatrzymywał tak blisko wioski, żeby założyć ci worek na obrok.

Z wysoka po lewej stronie dobiegł jakiś podejrzany dźwięk. Jakby coś zaskrobało o skałę. Zaklął pod nosem, niezadowolony, że pozwolił sobie na chwilę nieuwagi. Chociaż na szlaku nie było żywej duszy, nie oznaczało to, że jest bezpieczny. Na szczęście bogowie uśmiechali się do niego przez całą drogę z Bitynii. Pogoda nie zachęcała do wyściubiania nosa z chaty i większość Traków pewnie zajęta była czyszczeniem i oliwieniem broni w ramach przygotowań do następnego sezonu kampanii. To był najlepszy czas dla samotnego wędrowca.

Jak dotąd udawało mi się unikać bandytów czyhających na szlakach. Ci tutaj zasadzili się bardzo blisko mojej wioski. Mam nadzieję, że to nie jakaś większa grupa. Udał, że się przeciąga i rozluźnia mięśnie karku, dzięki czemu mógł pozwolić sobie na szybkie spojrzenia na boki. Trzech, może czterech… Obserwowali go z kryjówek na skalistych zboczach tuż nad kamienistą ścieżką. Wyglądało na to – co nie było dla niego zaskoczeniem, w końcu znajdowali się w Tracji – że byli uzbrojeni w oszczepy. Zerknął na obły hełm z brązu, przytroczony do innych pakunków na grzbiecie ogiera. Zdecydował, że nie będzie go zakładał. Niewielu peltastów potrafiło trafić oszczepem z takiego dystansu w głowę nieprzyjaciela. Jeśli zaś chodzi o tarczę… Zdąży po nią sięgnąć, zanim poślą w jego kierunku pierwsze oszczepy. Nawet jeśli któryś trafi, jego kolczuga powinna go ochronić. Zmarnowałby za dużo czasu, próbując wydostać włócznię. Stanie do walki z sica w ręce, zakrzywionym, krótkim trackim mieczem, który wisiał na jego bogato zdobionym pasie. Uznał, że ma szansę w tym starciu, przynajmniej jeśli przeciwnicy nie okażą się ekspertami w walce na dystans. Wielki Jeźdźcu, stań przy mym boku z uniesionym mieczem.

– Wiem, że tam jesteście! Możecie się już pokazać.

Ktoś wybuchnął nieprzyjemnym rechotem. Jeden z ukrywających się oprychów wychylił się zza krzaka zaledwie trzydzieści kroków od niego. Wyprostował się. Bezlitosne oczy na pokrytej bliznami wąskiej twarzy wpatrywały się w wędrowca. Gdy wstał, wyszywany wełniany płaszcz odsłonił wytartą, długą tunikę, sięgającą mu do ud. Na głowie nosił brudną czapkę z lisiego futerka. Miał chude, kościste nogi, a wysokie buty z cielęcej skóry pamiętały lepsze dni. W lewej ręce dzierżył typową dla wojowników z tych terenów półksiężycową tarczę, zwaną pelte, oraz zapasowy oszczep. W prawej – kolejny lekki oszczep.

Nie ma pancerza, a poza oszczepem tylko sztylet za pasem – wędrowiec analizował w myślach swoje szanse. Dobrze. Jego przyjaciele nie będą lepiej uzbrojeni.

– Masz pięknego ogiera – odezwał się drab. – Szkoda, że okulał.

– Racja. Gdyby był zdrów, wy, wszawe kundle, udusilibyście się w chmurze kurzu, jaką bym za sobą zostawił.

– Ale tak się nie stanie. Wędrujesz pieszo. I jesteś sam – usłyszał inny, drwiący głos.

Wędrowiec powiódł wzrokiem nieco wyżej. Ten, który właśnie przemówił, był starszy od pierwszego mężczyzny. Dostrzegł wyraźne zmarszczki i nie uszły jego uwadze siwiejące włosy. Jutowa odzież, którą miał na sobie, wyglądała dość nędznie, ale w jego oczach dojrzał upodobanie do przemocy. Mimo że upływające lata odcisnęły na twarzy starszego mężczyzny swoje piętno, jego okrągła, dobrze wykonana tarcza pewnie przetrwała wiele potyczek. Niewątpliwie potrafił zrobić dobry użytek z oszczepu trzymanego w prawej ręce. Ten jest bardziej niebezpieczny. Musi być ich przywódcą.

– Widzę, że spodobał się wam mój koń?

– Ha! – W polu widzenia pojawił się trzeci członek szajki. Zdecydowanie odróżniał się od dwóch pozostałych atletyczną sylwetką. Na rękach i nogach wyraźnie rysowały się węzły mięśni, a zamiast oszczepów miał robiącą duże wrażenie okutą pałkę i dużą tracką tarczę. – Chcemy odebrać ci wszystko. Konia, ekwipunek i broń. I twoje pieniądze, jeśli jakieś masz…

– Weźmiemy nawet żarcie! – Czwarty mężczyzna okazał się chudzielcem z zapadniętymi policzkami i ziemistą, niezdrową cerą. Nie miał tarczy, ale ściskał w rękach trzy lekkie włócznie nadające się do rzucania.

– A pozwolicie mi odejść, jeśli po dobroci oddam wam, co mam?

Każdy oddech wędrowca sprawiał, że w zimnym powietrzu tworzyły się kłęby pary.

– Oczywiście… – odezwał się ten, który pokazał się jako pierwszy. Jego pozbawione emocji spojrzenie i martwe oczy, a także chichot towarzyszy kazały mocno wątpić w te zapewnienia.

Wędrowiec nie skomentował ich nawet słowem. Odwrócił się i zamruczał uspokajająco do konia:

– Stój spokojnie… – Gdy wsunął dłoń pod dużą okrągłą tarczę i odcinał przytrzymujący ją sznur, próbował zlekceważyć świst oszczepu, który właśnie przeleciał nad jego głową. Drugi pocisk, wyrzucony w powietrze po płaskim łuku, wylądował pod końskimi kopytami. Ogier zaczął przebierać nerwowo nogami. – Spokojnie… Znasz to. Byliśmy już nieraz w podobnej sytuacji.

Wierzchowiec uspokoił się, reagując na kojący ton głosu swojego pana.

– Oeagrusie! Przestań, durniu! – rozdarł się prowodyr bandy. – Jeśli zranisz konia, własnoręcznie wypruję ci flaki.

Świetnie. Nie będzie więcej oszczepów. Ogier jest dla nich zbyt cenny. Ustawił się tyłem do konia i uniósł tarczę. Miał chudzielca za plecami, ale wiedział, że w tej sytuacji nie będzie ryzykował rzutu. Inni też nie. Wyciągnął sica z pochwy i uśmiechnął się ponuro.

– Jeśli chcecie moich rzeczy, będziecie musieli tu przyjść i je sobie wziąć.

– W porządku… – prychnął pierwszy oprych. Używając pięt jak hamulców, zsunął się szybko w dół stoku. Za nim pospieszyło jego dwóch kamratów. Z odgłosów dochodzących do niego zza pleców wywnioskował, że chudzielec też był już bliżej ścieżki. Ogier zarżał gniewnie i pokazał zęby, przyjmując wyzwanie. Niech tylko się zbliży.

Gdy cała trójka znalazła się na szlaku, mężczyźni wymienili szeptem jakieś uwagi, najwyraźniej się naradzając.

– Pogadaliście już sobie? Gotowi do walki? – zapytał wędrowiec, szydząc.

– Ty suczy synu… – zagotował się lider. – Zobaczymy, czy będziesz tak samo arogancki, gdy obetnę ci jaja i wepchnę do gardła!

– Moje przynajmniej łatwo znaleźć. Wątpię, czy któryś z was, mikrusy, ma tam coś większego od orzeszków.

Na twarzy wielkoluda pojawił się grymas wściekłości. Pierwszy rzucił się na wędrowca, wyjąc ile sił w płucach, z tarczą w pogotowiu i uniesioną pałką.

Wędrowiec zrobił szybko kilka kroków do przodu. Zablokował lewą nogę tuż za tarczą i zebrał się w sobie. Zacisnął palce na rękojeści miecza. Muszę się z nim rozprawić szybko, bo pozostali pewnie nie będą długo czekać z atakiem.

Na szczęście okazało się, że drągal był równie pewny siebie, jak niewprawiony w walce.

Wykorzystał swój ciężar, aby uderzyć z impetem w tarczę przeciwnika, wyprowadzając jednocześnie kąśliwy cios w głowę. Wędrowiec zachwiał się jednak tylko nieznacznie, po czym szybko szarpnął głową w bok. Potem błyskawicznie przeciął ścięgno podkolanowe w lewej nodze przeciwnika. Drab zawył rozdzierająco i zwalił się bezwładnie na ziemię. Miał dość oleju w głowie, aby unieść jeszcze pelta, ale wędrowiec wytrącił mu ją z rąk zamaszystym ruchem swojej tarczy i natychmiast wyprowadził drugi, przeszywający cios, ostro ku dołowi. Sztych miecza przeszedł gładko przez szyję leżącego na ziemi przeciwnika. Zbir zaczął dławić się własną krwią.

Wędrowiec pociągnął miecz ku górze i kopnął umierającego mężczyznę, a ten przewalił się na plecy.

– Kto następny?

Lider bandy wysyczał jakieś polecenie do chudego opryszka, który skradał się za plecami wędrowca, po czym mężczyźni rozdzielili się, otaczając swoją ofiarę z trzech stron. Poruszali się ostrożnie i powoli jak morskie kraby.

W pewnej chwili ogier zarżał ostrzegawczo. Wędrowiec wyczuł raczej, niż zobaczył, że jego koń staje na tylnych nogach. Szybko przesunął się do przodu, aby zejść mu z drogi. Chwilę później usłyszał głuchy łoskot, a następnie odgłos ciała padającego na ziemię.

– Mój koń może i jest kulawy, ale ma niezły temperament – powiedział niemal łagodnie. – Mózg waszego koleżki pewnie rozprysnął się teraz na kamieniach. Mam rację?

Dwaj ostatni przeciwnicy spojrzeli po sobie zszokowani.

– Nawet nie myśl o ucieczce! – odezwał się starszy prowodyr. – Oeagrus był moim siostrzeńcem. Muszę go pomścić.

Wędrowiec obniżył trochę tarczę, odsłaniając szyję, jakby zachęcając napastników do ataku. Niech któryś się skusi…

Mężczyzna w czapce z lisiego futra zacisnął zęby.

– Mam gdzieś, czy trafię konia – powiedział, zanim rzucił swój oszczep.

Wędrowiec nie ruszył się z miejsca. Po prostu uniósł tarczę, pozwalając, aby oszczep utknął w warstwie drewna i skóry. Ostry grot wbił się głęboko, wychodząc na dwa palce po wewnętrznej stronie tarczy. Na szczęście go nie zranił. Wędrowiec odwiódł rękę do tyłu i zamachnął się, licząc, że powali zbira bezużyteczną już tarczą. Ten zrobił unik, żeby nie zostać trafionym ostrą krawędzią. Nie spodziewał się jednak, że wędrowiec popędzi na niego zaraz za wirującą tarczą. Gdy próbował pchnąć go drugim oszczepem, żeleźce zostało łatwo odbite na bok.

Wędrowiec zdzielił mocno przeciwnika pięścią w twarz. Głowa mężczyzny odskoczyła do tyłu. Nie zdążył nawet zobaczyć błysku ostrza sica, gdy miecz zagłębił się w jego karku, tam, gdzie kończy się szyja, a zaczyna tułów. Krew tryskająca z rany zrosiła wszystko wokół nich, a mężczyzna zwalił się bokiem na drogę z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia. Krew formowała już małą, szkarłatną kałużę u stóp wędrowca, powiększającą się zgodnie z pulsującym rytmem coraz słabiej bijącego serca. Trzech gryzie piach, ale ostatni jest najgroźniejszy.

Wędrowiec zawirował w błyskawicznym piruecie, spodziewając się, że lider bandy będzie chciał dźgnąć go w plecy. Ten ruch uratował go przed poważnymi obrażeniami. Grot włóczni ześlizgnął się po pierścieniach kolczugi. Napastnik jednak stracił równowagę po takim wydłużonym ciosie. Potężne uderzenie na odlew w twarz posłało go do tyłu. Opadł na pośladki, gubiąc broń.

Siedział teraz na ziemi i spoglądał bezradnie na wędrowca.

– Mam żoo–o–onę. Rodzinę do wykarmie–e–enia – wyjąkał, łypiąc na niego przerażony.

– Trzeba było pomyśleć o tym, zanim mnie zaatakowaliście.

Oprych wrzasnął, gdy sica rozorała mu skórę na brzuchu, rozrywając wnętrzności. Szlochając z bólu, czekał na cios łaski. Nie doczekał się. Leżał bezradny, powoli tracąc przytomność.

Po kilku uderzeniach serca otworzył oczy. Jego niedoszła ofiara patrzyła na niego beznamiętnie.

– Nie zostawiaj mnie tak. Nie chcę umierać w boleściach – błagał. – Nawet Kotys by tego nie uczynił.

– Kotys? – Wędrowiec nie doczekał się odpowiedzi, więc wymierzył prowodyrowi kopniaka. – Zamierzałeś obciąć mi jaja i wpakować do ust, pamiętasz?

Umierający mężczyzna przełknął ciężko.

– Pro… proszę.

– Dobrze. – Uniósł sica wysoko w powietrze.

– Zanim mnie zabijesz, powiedz, kim jesteś – zdołał jeszcze wyszeptać.

– Po prostu zmęczonym wędrowcem z okulałym koniem.

Ostrze opadło. Oczy mężczyzny po raz ostatni zrobiły się wielkie jak czarki. Spoglądał już chyba na drugi brzeg Styksu.

Ariadna zebrała włosy do tyłu i ostrożnie upięła swoje długie, czarne pukle za pomocą kilku kościanych wsuwek. Siedząc na trójnożnym stołku przy niskim drewnianym stole, pochyliła stojące na nim lustro z brązu w taki sposób, aby złapać słabe światło wpadające do chaty przez otwarte drzwi. Ten wyprofilowany kawałek czerwonozłotego metalu był jej jedynym zbytkiem i korzystanie z niego – chociaż nie robiła tego często – przypominało jej o tym, kim jest. Większość ludzi w osadzie nie widziało w niej kobiety, krewnej czy przyjaciółki. Była kapłanką Dionizosa i za to ją szanowano. Ariadna na ogół była zadowolona z estymy, jaką ją darzono. Nie miała łatwego dzieciństwa, a mimo to osiągnęła wysoką pozycję społeczną, o której wcześniej, wydawałoby się, nie powinna nawet marzyć. Nie znaczyło to jednak, że nie miała potrzeb czy pragnień. Czy jest coś złego w tym, że pragnę mężczyzny? Męża? Zacisnęła usta. W tej chwili jedynym zainteresowanym nią mężczyzną był Kotys, król plemienia Maedi, i jak można się było spodziewać, jego awanse skutecznie odstraszały innych potencjalnych zalotników. Krążyły plotki, że ci, co stawali na drodze Kotysa, kończyli marnie. Nie, żeby byli jacyś przed nim – pomyślała gorzko. Mężczyźni, którzy mieli dość odwagi, by smalić cholewki do kapłanki, byli jednak okazami niezwykle rzadkimi.

Ariadna nie cieszyła się na umizgi Kotysa ani ich nie pragnęła. A król bywał w swoich zalotach wręcz obrzydliwy. Czuła się jednak niezdolna do tego, aby je powstrzymywać. Jeszcze nie ośmielił się jej tknąć, ale była przekonana, że to tylko z powodu jej pozycji społecznej oraz jadowitego węża, którego trzymała w koszu przy posłaniu. To, że nie mogła opuścić wioski, komplikowało trochę jej życie. Została tu wysłana przez arcykapłanów z Kabyle, jedynego miasta Tracji, położonego daleko na północnym wschodzie. Pomijając nadzwyczajne okoliczności posłannictwa, wyprawiono ją tu, aby w tym właśnie miejscu spędziła całe życie. Gdyby wróciła do Kabyle, musiałaby się liczyć z tym, że do końca swoich dni wykonywałaby czarną robotę, czyli świadczyłaby służebne, mało istotne usługi w głównej świątyni.

Nie mogło być też mowy o powrocie do rodziny. Wprawdzie kochała matkę i modliła się za nią codziennie, do ojca jednak żywiła tylko niegodne kapłanki uczucia – nienawiść i odrazę. Jej emocje miały swoje źródło w trudnym dzieciństwie, gdy ojciec bił ją i poniżał przy każdej nadarzającej się okazji. Albo gorzej… Ten dumny wojownik plemienia Odrysów gardził nią, ponieważ – choć była jego jedynym dzieckiem – nie urodziła się jako chłopiec. Podczas długich lat niedoli znajdowała ukojenie tylko w modłach do Dionizosa, boga uniesienia i rytualnej ekstazy. Jedynie podczas obcowania z nim odczuwała namiastkę wewnętrznego spokoju, co przez długie lata stało się dla niej sposobem ucieczki od rzeczywistości. Ariadna do dziś wierzyła, że Dionizos pomógł jej przetrwać niekończące się katusze.

Wcześniej nigdy nie sądziła, że może uciec od ojca, gdyż jedynym wyjściem z jej trudnej sytuacji było poślubienie jakiegoś mężczyzny. Po prostu nie wiedziałaby, co ze sobą zrobić. Gdzie miałaby pójść? Wszystko zmieniło się w jej trzynaste urodziny. Wiecznie poniewierana matka zdecydowała się na niezwykły krok, przekonując ojca, by ten pozwolił córce udać się do świątyni Dionizosa w Kabyle i spróbować swoich sił jako akolitka, kandydatka na kapłankę. A gdy Ariadna znalazła się za murami tego przybytku, jej zapał i oddanie zaimponowały kapłanom tak bardzo, że pozwolili jej zostać. Minęło ponad dziesięć lat, a ona ciągle nie miała ochoty wracać do domu. Bo i po co? Chyba tylko po to, żeby zabić ojca. Zdawała sobie jednak sprawę, że byłby to czyn zupełnie bezsensowny. Wprawdzie status kapłanki sprawiał, że wolno jej było więcej niż zwykłej kobiecie, jednak gdyby dopuściła się ojcobójstwa, poniosłaby straszną karę.

Nie. Najlepiej będzie, jeśli przetrzyma zaloty Kotysa – Dionizosie! Spraw, aby jakaś sarniooka piękność wkrótce przyciągnęła jego uwagę – i ugruntuje swoją pozycję w wiosce. Minęło zaledwie sześć miesięcy od jej przybycia do tej największej osady plemienia Maedi. Niewiele wody upłynęło od tamtego czasu. Ariadna uniosła podbródek. Było też inne wyjście. Gdyby Kotys został zdetronizowany, jego miejsce mógłby zająć ktoś lepszy. Spędziła w wiosce wystarczająco dużo czasu, aby wyczuć narastające niezadowolenie z rządów podstępnego i okrutnego króla. Wprawdzie nikt specjalnie nie tęsknił za poprzednim władcą, Rhesusem, ani jego synem Andriscusem. Powszechnie lubiany był natomiast szlachetnie urodzony Sitalkes, który miał największe szanse, aby zastąpić Kotysa. Wielu wojowników z sentymentem wspominało Sitalkesa i jego dwóch synów, uważając przy tym, by nie robić tego przy członkach gwardii Kotysa. Jeden z nich zginął w bitwie z Rzymianami, a drugi wyruszył, by służyć zdobywcom jako najemnik. I od tamtej pory go nie widziano.

Gdyby tylko ktoś miał dość odwagi, by zmierzyć się z Kotysem i wykorzystać tę kumulującą się od dłuższego czasu niechęć – pomyślała Ariadna. Krótka, gwałtowna walka i drań zniknąłby na zawsze. Nie po raz pierwszy żałowała, że urodziła się kobietą. Za mną nikt by nie poszedł. Wpatrywała się w swoje odbicie w stojącym przed nią lustrze. Patrzyła na tak dobrze znaną jej twarz w kształcie serca, okoloną długimi, czarnymi pasmami włosów, na prosty nos i wysokie kości policzkowe. Na podbródek nadający jej twarzy zdecydowany wygląd. Kremowobiała cera sprawiała jej tyle kłopotów z powodu wręcz parzących promieni słońca, zalewających Trację każdego lata. Na wirujący wzór z plamek wytatuowanych na obu przedramionach. Szczupłe, lecz silne ramiona. Małe piersi. Co Kotys we mnie widzi? Nie jestem żadną pięknością. Zwracam na siebie uwagę – to na pewno, ale nie można mnie nazwać ładną. A jej odpowiedź brzmiała zawsze tak samo: Pożąda mojego nieokiełznanego ducha i, jako że jest zachłanny, chciałby go posiąść i zniewolić. Dobrze wiedziała, że jej zapalczywość często wpędzała ją w kłopoty podczas okresu przygotowawczego w świątyni, ale z drugiej strony pomogła jej zostać kapłanką szybciej niż w przypadku innych kandydatek. Ariadna bardzo ceniła sobie swój ognisty temperament. To dzięki niemu z łatwością wprowadzała się w trans menad i osiągała taki poziom uniesienia, w którym mogła obcować z Dionizosem i poznawać jego wolę. Mój duch nie należy do żadnego człowieka! – pomyślała wściekle Ariadna. Jestem narzędziem boga.

Wstała i podeszła do prostego legowiska, koca przykrywającego grubą warstwę słomy w rogu chaty. Z podobnego posłania korzystali wszyscy mieszkańcy tej osady, a ona nie chciała się wyróżniać. Trakowie byli znani z surowego, niemal ascetycznego trybu życia. Ariadna nie była inna. Włożyła ciemnoczerwony wełniany płaszcz, który w ciągu dnia stanowił symbol jej pozycji społecznej, a w nocy sprawdzał się również jako ciepłe okrycie. Podniosła wiklinowy kosz stojący przy posłaniu. Przyłożyła do niego ucho. Żadnego odgłosu. Nie była zaskoczona. Wąż nie lubił chłodnej, jesiennej pogody i tylko sporadycznie udawało się jej wyrwać go z odrętwienia, żeby opleść wokół szyi przed obrzędem w świątyni. Na szczęście ta prosta sztuczka wystarczała, aby wywołać zachwyt wieśniaków. Jednak dla Ariadny gad nie był jedynie dodatkiem, elementem służącym podtrzymywaniu aury tajemniczości. Szanowała tę istotę. Nawet trochę się jej bała. Ale w Kabyle została świetnie przeszkolona w radzeniu sobie ze wszystkimi jadowitymi wężami.

Chwyciła kosz pod pachę i wyszła. Jak większość podobnych budowli w tej osadzie, jej jednoizbową, prostokątną chatkę zbudowano z krat z gałęzi, które pokryto grubą warstwą błota. Siodełkowy dach wykonano z mieszaniny słomy i mułu, zostawiając w nim otwór, przez który mógł wydostawać się dym z ogniska. Jedna ze ścian przylegała do palisady otaczającej dwór Kotysa. Ostrokół miał być symbolem pozycji króla i uniemożliwiać zdradziecki atak wrogów, gdyby ci dostali się niepostrzeżenie do osady. Po obu stronach ciągnęła się linia mizernych chatynek z płotkami, za którymi trzymano zwierzęta. Ludzie starali się zagospodarować każdą wolną przestrzeń wzdłuż krętych ścieżek, które rozchodziły się w różne strony przez całą wioskę, zajmującą dość spory obszar. Budowle te powstawały i ewoluowały przez wieki osadnictwa. O długiej historii wioski mogły też świadczyć rozmieszczone w regularnych odstępach wielkie doły na odchody oraz wysypiska śmieci. Ariadna dziękowała bogom, że jej dom znajdował się w rozsądnej odległości od któregokolwiek z tych niezbędnych, acz straszliwie cuchnących miejsc.

Zmierzała w kierunku centralnego placu wioski, reagując na pełne szacunku pozdrowienia mieszkańców łagodnym uśmiechem lub skinieniem głowy. Po drodze o błogosławieństwo i radę prosiły ją kobiety z niemowlętami przy piersiach i ludzie starsi. Jednak tylko najodważniejsi wojownicy nie unikali jej wzroku. Dzieci, jak zwykle, albo zerkały na nią z niepewnością lub wręcz przerażeniem, albo pytały, czy mogą zobaczyć węża. Znacznie więcej było tych pierwszych. Cóż, nie miała zbyt wielu okazji, aby osłodzić sobie samotność. Odegnała melancholijne myśli. Bóg da jej mężczyznę, gdy uzna to za właściwe. A jeśli tego nie zrobi, nadal będzie służyła mu wiernie, jak obiecywała solennie podczas uroczystości inicjacyjnej, zanim weszła na ścieżkę kapłaństwa.

W pewnej chwili tłum przed nią rozstąpił się, ukazując grupę bogato ubranych wojowników. Zamarła. Wystarczył rzut oka na zadzierających nosa mężczyzn, aby zorientować się, z kim ma się do czynienia. Czerwone tuniki z długimi rękawami i pionowymi białymi paskami, zdobione hełmy z brązu oraz inkrustowane srebrem nagolenniki świadczyły o tym, że należą do gwardii króla. Wskazywała na to zresztą też ich broń: porządnie wykonane oszczepy, kopisy i długie, zakrzywione sztylety. Ariadna zaklęła pod nosem. Jeśli są tu ludzie Kotysa, on sam nie może być daleko. Zerkając w lewo, przywitała starszą kobietę, której męża niedawno wyleczyła. Jej uszy natychmiast wypełnił potok pochwał i podziękowań dla Dionizosa. Rozpromieniła się, jednocześnie zeszła trochę z widoku, przesuwając się w stronę chaty staruszki, i odwróciła się plecami do drogi i placu. Przy odrobinie szczęścia wojownicy jej nie zauważą. Może wcale mnie nie szukają?

– Kapłanko!

Ariadna gotowa była kląć w żywy kamień, robiła to jednak bezgłośnie, wypominając sobie własną nieuwagę. Udawała, że słucha staruszki, ale wezwanie, które usłyszała po raz drugi, wyszło z ust kogoś, kto znajdował się tuż za nią.

– Kapłanko?

Wędrowiec nie zamierzał niepotrzebnie marnować czasu w miejscu, gdzie zorganizowano na niego zasadzkę. Bandyci oczywiście nie mieli przy sobie nic wartościowego. Wystarczyło tylko zetrzeć krew z głowni miecza i usunąć oszczep, który przebił tarczę, a potem przymocować ją ponownie do pakunków na końskim grzbiecie. Ruszył w kierunku wsi, zostawiając ciała tam, gdzie upadły. Musiał się spieszyć, aby dotrzeć na miejsce przed zmrokiem. Nie wyobrażał sobie innej ewentualności. Na niebie kłębiły się jasnożółte chmury, które o tej porze roku zwiastowały silne opady śniegu. Okazało się jednak, że szczęście go nie opuszcza. Nie wiedział, czy to dzięki adrenalinie płynącej w żyłach wierzchowca po ostatniej walce, czy interwencji Wielkiego Jeźdźcy, ale wydawało się, że ogier zaczął poruszać się jakoś sprawniej. Udało im się szybko pokonać spory dystans, a gdy z nieba zaczęły spadać pierwsze płatki śniegu, wędrowiec dostrzegał już dachy chat wioski.

Od jakiegoś czasu do jego uszu dochodziło głośne beczenie. Szybko poznał źródło tych dźwięków. Uniósł głowę. Mały chłopiec pędził stado owiec i kilka kóz ze stoku prosto na szlak prowadzący do wioski. Pomagały mu w tym zadaniu dwa psy.

– Nie tylko my szukamy schronienia – odezwał się wędrowiec do wierzchowca. Zatrzymali się, żeby nie blokować młodemu pasterzowi kamienistej ścieżki.

– Niedługo zrobi się nieciekawie. Lepiej schować się przed kiepską pogodą w ciepłej izbie – odezwał się przyjaźnie do chłopca.

Ten jednak trzymał się z daleka, nie schodząc na ścieżkę.

– Kim jesteś? – zapytał podejrzliwie.

– Zwą mnie Peiris – skłamał. Nawet tak blisko domu wolał nie ujawniać swojej prawdziwej tożsamości.

– Nigdy nie słyszałem o kimś, kto się tak nazywa – usłyszał lekceważącą odpowiedź.

– Kiedy opuszczałem wioskę, byłeś jeszcze pewnie oseskiem, raczkującym po skórze niedźwiedzia u stóp matki.

– Możliwe… – Chłopak trochę się rozluźnił i nie patrzył już na niego z taką nieufnością. Zajął się zaganianiem ostatnich owiec i kóz na drogę, pokrzykując głośno i machając rękami. Psy biegały tam i z powrotem, obszczekując maruderów. Wędrowiec obserwował te działania przez jakiś czas, a gdy cała trzoda znalazła się na ścieżce, zbliżył się do małego pasterza. Przez jakiś czas szli ramię w ramię. Ciekawe, czego się od niego dowiem…

– Jak się miewa Rhesus?

– Rhesus? Ten stary król?

– Tak.

– Umarł. Będzie ze cztery wiosny nazad. Zaraza go zabrała.

– To jego syn Andriscus zasiada teraz na tronie?

– Naprawdę musiało cię tu długo nie być. – Chłopiec rzucił mu pogardliwe spojrzenie. – Andriscus też nie żyje. – Rozejrzał się czujnie wokół, zanim dokończył szeptem. – Zakatrupiony. Jak Sitalkes. – Zauważywszy błysk w oczach wędrowca, który wziął za przerażenie, dodał:. – No wiem. Straszna sprawa. Ojciec gadają, że Wielki Jeździec ukarze Kotysa, ale na razie musimy z tym żyć.

– To Kotys zabił Sitalkesa?

– Ano, nie inaczej… – odpowiedział chłopiec, po czym splunął.

– I teraz on jest królem? – Chłopak kiwnął głową. – Rozumiem…

Zapadła cisza, której młokos nie ośmielił się przerwać. Nie chciał się do tego przyznać, ale ponury podróżnik go onieśmielał. Chwilę później mężczyzna się zatrzymał.

– Idź dalej sam. – Wskazał ogiera. – Nie mogę go nadwyrężać, bo nie jest całkiem sprawny. Do zobaczenia w wiosce.

Chłopak skinął głową, westchnął jakby z ulgą, koncentrując się na stadzie. Wędrowiec odczekał, aż mały pasterz oddali się od niego, a potem zamknął oczy. Budziło się w nim poczucie winy. Gdybym tu był, przy ojcu, w wiosce… wszystko potoczyłoby się inaczej!

Nie pozwolił sobie jednak na długie rozpaczanie. A może i nie. Może też już bym nie żył. Decyzja ojca o wysłaniu mnie w wielki świat była właściwa. Podejrzewał, że Sitalkes również nie zachowałby się inaczej, gdyby wiedział, co się stanie. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że świadomość, iż jego ojciec został zamordowany, niosła wielki smutek. Przywołał z pamięci obraz Sitalkesa, takiego, jakim go ostatnio widział: silnego, dumnie wyprostowanego, zdrowego. Spoczywaj w pokoju, ojcze. Chciał wrócić do domu, jako że jego służba dla znienawidzonych wrogów dobiegła końca. Wieści z rodzinnej wioski wytrąciły go jednak z równowagi, bo jeśli Sitalkesa podstępnie zgładzono, to znaczy, że i on nie zostanie powitany zbyt ciepło. Nie będzie mu dane odpocząć. Nie mógł jednak teraz tak po prostu odwrócić się i odejść. Będzie musiał ukarać zabójcę. Tego wymagał jego honor. A poza tym… co miałby ze sobą zrobić? Wrócić do legionów? Nie ma mowy. Nadszedł czas, aby wypełnić zadanie, bez względu na to, jakie czeka go przyjęcie. Nie kwestionuję twojej woli, Wielki Jeźdźcu. Proszę cię jednak, abyś mnie chronił, tak jak czyniłeś dotąd. I pomóż mi zemścić się na zabójcy ojca. Myśl, że zapewne oznacza to wystąpienie przeciwko królowi, nie osłabiała jego determinacji.

– Ruszamy… – zwrócił się do ogiera. – Znajdźmy ci jakąś suchą stajnię i trochę obroku.

Ariadna odwracała się niespiesznie.

– Polles! Co za niespodzianka. – Nie próbowała ukrywać chłodu w głosie. Polles może sobie być ulubieńcem Kotysa, ale był również aroganckim osiłkiem, który nadużywał swojej pozycji i władzy.

– Król życzy sobie zamienić z tobą słowo – wycedził Polles.

Mimo że wojownik starał się udawać kurtuazję, nie mogło być wątpliwości, że przekazuje rozkaz. Jak on śmie? Ariadna zmusiła się, aby zachować kamienną twarz.

– Ależ rozmawiałam z nim nie dalej jak wczoraj.

Wąskie wargi Pollesa skrzywiły się, układając w grymas, który miał pewnie w jego wyobrażeniu przypominać uprzejmy uśmiech. Ten mężczyzna – cały, jak go bogowie stworzyli, ze swoją niecodzienną urodą, czarnymi długimi włosami i pokrytymi oliwą wielkimi mięśniami – mógłby być personifikacją zarozumialstwa.

– Niemniej pragnie… przyjemności twojego towarzystwa jeszcze raz.

Uwadze Ariadny nie uszło krótkie, acz zapewne celowe zawahanie w tej wypowiedzi, które miało podkreślić jej dwuznaczność. Sądząc po tłumionych rechotach wojowników za plecami posłańca, oni też dobrze zrozumieli podtekst. Lubieżna łajza z brudnymi myślami. Tak samo jak jego pan.

– Kiedy? – zapytała, udając zaskoczenie.

– Dlaczego nie teraz?

– Gdzie jest król?

Polles zamachnął się leniwie, wskazując za siebie.

– Na placu zgromadzeń.

Gdzie wszyscy mogą go zobaczyć.

– Zaraz się tam udam.

– Kotys wysłał nas, abyśmy ci towarzyszyli. Zapewne oczekuje, że przybędziesz bez zbędnej zwłoki. – Polles zmarszczył brwi.

– Możliwe, ale w tej chwili jestem zajęta. – Ariadna wskazała gestem pochyloną staruszkę. – Nie widzisz?

– Ja… – Na twarzy wojownika pojawiło się poirytowanie.

– Czy życzenia króla są ważniejsze niż wola Dionizosa? – spytała Ariadna, unosząc lekko pokrywę kosza.

– Nie, oczywiście, że nie – odpowiedział Polles, wycofując się.

– Tak lepiej… – Ariadna odwróciła się do niego plecami.

Słyszała pełne złości komentarze towarzyszy Pollesa i jego samego: „Nie wiem, jak chcesz wyjaśnić to królowi. Powiedz mu, że jej nie znaleźliśmy. Albo że jest w transie. Wymyśl coś!”.

Po chwili rozległo się za jej plecami zniecierpliwione szuranie stóp. Pozwoliła sobie na subtelny uśmiech. Kobiecina, która wcześniej paplała jak najęta, nagle zamilkła. Nie było w tym nic dziwnego. Mało kto wykazywałby się erudycją, gdyby kilka kroków od niego stał jeden z członków straży przybocznej króla i wbijał szpile z kwaśną miną. W końcu Ariadna wymruczała krótką modlitwę, błogosławiąc staruszkę, a potem zerknęła na Pollesa.

– Jestem gotowa.

Mężczyzna niezgrabnie wskazał jej miejsce w szyku wojowników, którzy szybko utworzyli wokół niej kordon. Polles poprowadził kolumnę, wrzeszcząc na każdego, kto był na tyle głupi, aby wejść im w drogę. Dotarcie do głównego placu w centrum wioski nie zajęło im zbyt wiele czasu. Plac miał kształt nierównego koła, a jego krawędź wyznaczały dziesiątki chat. Grupy plotkujących kobiet wracały tędy znad rzeki z praniem. Gromady ubranych w łachmany dzieciaków bawiły się albo biły, w kurzu i błocie, podczas gdy chude kundle skakały podekscytowane wokół nich, wypełniając powietrze przenikliwym ujadaniem. Z komina nieodległej kuźni sączył się dym, a ze środka dobiegały dźwięki uderzeń młota o kowadło. Na zewnątrz czekała grupka mężczyzn z uszkodzoną bronią w dłoniach. Obok ustawiono kilka kramów ze sprzętami rzemieślników, wytworami garbarzy i podstawowymi produktami spożywczymi, takimi jak zboża i sól, ale również z ceramiką. Poza kuźnią przy placu znalazło się miejsce na nędzną karczmę oraz trzy świątynie – dla Dionizosa, Jeźdźca i Matki. I to by było na tyle.

Plemię Maedi, podobnie jak wszyscy Trakowie, nie należało do ludów predestynowanych do życia z kupiectwa. Na tym terytorium nie było dużych zasobów naturalnych. Z roli można było uzyskać podstawowe produkty, wystarczające, by przeżyć, dlatego większość mężczyzn z plemienia naturalnie wybrała drogę wojowników, dla których jedynym celem istnienia stawała się walka zarówno z plemionami sąsiednimi, jak i wrogami znajdującymi się daleko za granicami. Nic dziwnego, że Ariadna na placu widziała w większości potężnie zbudowanych mężczyzn, przeważnie szatynów i rudowłosych o ciemnej cerze, ale w bardzo różnym wieku, od młodych wyrostków, którym ledwo sypał się wąs, po białobrodych mężczyzn w dojrzałym wieku, równie pewnych siebie, jak ci pierwsi. Wojownicy ci byli odziani w plisowane tuniki z krótkimi rękawami w różnych kolorach, od czerwonego, poprzez zielony, kończąc na brązowym i kremowym. Byli w sandałach lub butach ze skórzaną cholewką i uniesioną końcówką. Wielu nosiło na głowach wszechobecne spiczaste czapki alopekis z lisiego futra, które miały długie klapy zakrywające uszy. Bogatszych stać było na naszyjniki wykonane z brązu lub nawet złote. Miecz czy sztylet – a często oba – obijały się o uda lub zwisały na pasie piersiowym. Ludzie stali w grupach, chwaląc się zapewne swoimi wyczynami lub umawiając się na polowania.

Gdy kolumna gwardzistów pojawiła się na placu, od razu przyciągnęła wzrok wszystkich zgromadzonych. Ariadna czuła na sobie ciężar ich spojrzeń. Podążali ku świątyni Dionizosa. Był to budynek nieco większy niż pozostałe, wyróżniający się kwadratowymi kamiennymi kolumnami po obu stronach wejścia. Słyszała, że wojownicy szepczą między sobą. To naprawdę ją denerwowało. Byli na tyle odważni, aby nie lękać się wrogów w polu, a jednocześnie nie potrafili sprzeciwić się królowi, którego tak źle oceniali. Ta myśl sprawiła, że nagle poczuła się bardzo samotna.

Kotys czekał przy drzwiach świątyni z członkami straży przybocznej po bokach i grupą gwardzistów przed sobą. Roztaczał wokół aurę wielkości. Choć miał już prawie pięćdziesiąt lat, wyglądał na dziesięć lat młodszego. Wśród ciemnych, pofalowanych włosów na próżno było szukać siwej smugi, a nieliczne zmarszczki sprawiały, że miał twarz przebiegłego lisa. Na purpurową, długą do kolan tunikę założył żelazny kirys z napierśnikiem zdobionym złotem i dwoma identycznymi pektorałami z tego samego metalu szlachetnego. Watowane pteryges chroniły jego pachwiny, a nogi – inkrustowane srebrem nagolenniki. U zdobionego złotem pasa, w nabijanej bursztynem pochwie wisiała machaira z rękojeścią z kości słoniowej. Ozdobny hełm attycki stanowił uzupełnienie tego pełnego przepychu wizerunku. Nie mogło być wątpliwości, że miało się przed sobą króla.

Gdy Polles przebijał się przez tłum wojowników, Kotys obserwował Ariadnę, najwyraźniej rozkoszując się jej widokiem.

– Kapłanko! Wreszcie zaszczycasz nas swoją obecnością! – zawołał.

– Przybyłam tak szybko, jak mogłam, Wasza Wysokość. – Nie próbowała się tłumaczyć.

– Wspaniale. – Kotys skinął lekceważąco dłonią. Jej eskorta zrobiła w tył zwrot. Ariadna niechętnie postąpiła krok do przodu, a potem jeszcze kilka. Czuła, że Polles gapi się na jej plecy z obleśnym uśmieszkiem. Odwróciła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Jej zachowanie nie uszło uwadze Kotysa, który jeszcze raz machnął ręką, jakby się odganiał od muchy. Po tym geście jego ulubieniec wycofał się jakieś dwadzieścia kroków w stronę kuźni.

– Musisz wybaczyć Pollesowi brak manier. Nie radzi sobie za dobrze, gdy wysyłam go z takimi delikatnymi zadaniami.

Po co było go w ogóle posyłać?

– Rozumiem… – odrzekła cicho, starając się stłumić gniew.

– Dobrze. – Jedno słowo miało wystarczyć, jako że dotarli właśnie do granicy uprzejmości Kotysa. – Łatwo uda nam się zapewne poczynić bardziej odpowiednie ustalenia – dokończył szorstko.

– Czego miałyby one dotyczyć? – Zdziwiona Ariadna uniosła brwi.

– Chciałbym, żebyś któregoś wieczoru zjadła ze mną wieczerzę w pałacu. Nie będziemy wtedy potrzebowali Pollesa ani eskorty.

– Obawiam się, że to nie będzie możliwe – odparła lodowatym głosem.

– Zapominasz, kim jestem? – zapytał Kotys, krzywiąc się przy tym brzydko.

– Oczywiście, że nie, Wasza Wysokość. – Ariadna spuściła oczy, udając skromność. – Jednak wieczorami przychodzą najlepsze wizje. To w tym czasie najłatwiej nawiązać kontakt z bogiem – skłamała.

– Któryś wieczór można chyba sobie podarować… – warknął.

– Nie, panie. Wizje przychodzą sporadycznie. Nic dziwnego, wszak Dionizos wybiera własne drogi, często okryte mgłą tajemnicy.

Przytaknął z zadumą.

– Jeździec czyni podobnie.

– Oczywiście. Nieregularne wizje i kręte drogi wybierane przez niego sprawiają, że muszę być zawsze gotowa, by odebrać wiadomość. Spędzenie wieczoru poza świątynią… jest wykluczone. Teraz, jeśli mi wybaczysz, panie, muszę się pomodlić. – Mimo że serce waliło jej jak oszalałe, Ariadna skłoniła się nisko i posłała Kotysowi pełen błogości uśmiech. Spróbowała go wyminąć.

Podskoczyła z zaskoczenia, gdy nagle chwycił ją mocno za ramię. Upuściła kosz, ale jego wieko, niestety, trzymało się mocno.

– To boli!

– Myślisz, że to jest ból? – Kotys roześmiał się chrapliwie, a po chwili przysunął się blisko i spojrzał jej głęboko w oczy. – Musisz coś zrozumieć, suko. Bawiąc się tak ze mną, sporo ryzykujesz. Nie będę tego tolerował wiecznie. Pamiętaj, że też jestem kapłanem. Trafisz do mojej łożnicy tak czy inaczej. I to całkiem szybko. – Niespodziewanie rozluźnił chwyt. Ariadna, blada jak płótno, zachwiała się i zrobiła kilka niepewnych kroków.

Ileż by dała za grom z jasnego nieba, który by go poraził! Oczywiście nic takiego się nie stało. Mogła być kapłanką Dionizosa, ale Kotys również służył bogom. W takiej sytuacji Ariadna była bezsilna. Kabyle z wpływową radą arcykapłanów było daleko. Nie, żeby liczyła, że starsi kapłani gotowi byliby interweniować. Jako władca ludu Maedi i kapłan Jeźdźcy Kotys miał dużą swobodę. Zmusiła się do sztywnego ukłonu. Usta Kotysa drgnęły, układając się w pogardliwy uśmieszek.

– Jeszcze wrócimy do tej rozmowy – powiedział chrapliwie. – Niedługo.

Nie mogąc opanować drżenia rąk, Ariadna zaniosła kosz pod drzwi świątyni. Uniosła ciężką belkę, otwierając bramę i wpuszczając do środka promienie słoneczne, które rozświetliły mrok wnętrza. Gdy Kotys wreszcie oddalił się na bezpieczną odległość, mogła wypuścić powietrze. Czuła, że ma miękkie kolana, dlatego usiadła na jednej z ławek, które ustawiono pod ścianami. Zamknęła oczy i wciągnęła haust powietrza. Policzyła bicia serca. Przy czwartym zaczęła stopniowo wypuszczać powietrze. Dionizosie, pomóż mi, proszę – błagała. Proszę! Nie przerywała ćwiczeń ze spowalnianiem oddechu i w końcu poczuła, że się uspokaja. Rozluźniła napięte mięśnie ramion. Lęk nie chciał jednak opuścić jej ciała, zbierając się teraz w brzuchu. Trzeba będzie czegoś więcej niż modlitwa, aby ukarać Kotysa za jego zachłanność. Teraz czuła się jednak zupełnie bezradna.

Dyskretny kaszel przywołał ją do rzeczywistości.

Odwróciła głowę. Postać stojąca w drzwiach była niewyraźna, bo okalały ją jasne promienie słoneczne, rozmazując obraz. Nie wiedziała, na kogo patrzy. Od razu poczuła strach, który powrócił w towarzystwie ostrych igiełek paniki. Chwilę trwało, zanim uspokoiła skołatane nerwy. To nie był Kotys ani Polles, którzy nie zachowaliby się tak subtelnie.

– Kto tu?

– Nazywam się Berisades – usłyszała głos pełen szacunku. – Jestem kupcem.

Ariadna zebrała się w sobie, odzyskując kontrolę nad swoim ciałem.

– Podejdź, proszę – rzekła i sama ruszyła w stronę gościa. Berisades okazał się niskim mężczyzną w jesieni życia. Miał schludnie przystrzyżoną brodę i głęboko osadzone, inteligentne oczy.

– Przybyłeś tu prosto z drogi – powiedziała, spoglądając na zieloną tunikę i luźne spodnie pokryte pyłem.

– Idę od wschodu. To była długa podróż, ale udało mi się dotrzeć aż tu bez wielkich strat w dobytku. Dlatego uznałem, że powinienem od razu podziękować Dionizosowi. – Berisades poklepał dłonią mieszek wiszący na pasie. Zawartość sakiewki zabrzęczała.

Ariadna poprowadziła kupca do kamiennego ołtarza. Na znajdującym się za nim cokole stał sporej wielkości malowany posąg Dionizosa. Brodaty bóg w jednej dłoni trzymał winorośl, a w drugiej kielich. Pod jego stopami artysta wyrzeźbił fale, które symbolizowały władzę nad wodą. Przy jednym ramieniu znajdowała się figurka byka z twarzą mężczyzny, a przy drugim grupa tańczących satyrów. Pod stopami boga leżały bukiety zwiędłych kwiatów i miniaturowe gliniane naczynia z winem, a także małe posążki, wykonywane na jego podobieństwo. Promienie słońca migotały na nasyconych złotą barwą kawałkach bursztynu i połyskującego szkła. Wśród darów bywalców świątyni znajdowały się między innymi długie, zakrzywione jak zęby muszle okładniczek, charakterystyczne muszle małż z żebrowaniem, a także, wielce cenione, rzadkie muszle zwane porcelankami tygrysimi.

Berisades ukląkł i umieścił woreczek między innymi darami wiernych.

Ariadna wycofała się dyskretnie, pozwalając mu skupić się na modlitwie. W jej wyobraźni pojawił się obraz lubieżnie uśmiechniętego Kotysa. Ponownie opadły ją niewesołe myśli. Nie przychodził jej do głowy żaden sposób uwolnienia się od napastliwego władcy. Powoli ogarniała ją rozpacz. W nadziei, że pomoże jej medytacja, zamknęła oczy i starała się wejść w trans, który tak często pozwalał jej poznać oczekiwania i pragnienia Dionizosa. Na nic! Wciąż wracała myślami do obrazu Kotysa, który bierze ją siłą.

– Jak cię zwą, pani? – Głos Berisadesa dochodził z bliska. Przerwał potok jej niewesołych myśli.

– Ariadna.

– Nie było cię tutaj, gdy ostatnio odwiedzałem tę wioskę.

– Nie. Przybyłam do świątyni sześć księżyców temu.

Pokiwał głową.

– Pamiętam, że stary kapłan nie czuł się za dobrze. Ty jesteś młoda i zdrowa. Nie wątpię, że zostaniesz tu przez wiele lat, aby radować oczy każdego wdzięcznego podróżnika, który zechce odwiedzić świątynię i oddać cześć bogu.

– Jesteś bardzo miły – odrzekła półgłosem Ariadna, chociaż w środku ciągle czuła ogarniający ją mrok lęku. Gdybyś tylko znał prawdę.

– Przy okazji… Wkrótce możesz spodziewać się kolejnego gościa.

– Tak? – Ariadna słuchała kupca jednym uchem, w myślach bowiem znów powróciła do Kotysa.

– Wczoraj spotkałem na szlaku wojownika, który wracał do domu. Przybylibyśmy razem, ale jego koń okulał. Wygląda na to, że spędził wiele lat w rzymskich jednostkach pomocniczych. Mówił, że zamierza podziękować bogom plemienia za bezpieczny powrót. Spokojny człowiek, ale wyrażał się z wielką swadą i pewnością siebie.

– Naprawdę? – Ariadna reagowała automatycznie. Nie za bardzo interesował ją powrót kolejnego tubylcy, który służył Rzymowi jako najemnik.

Berisades zauważył, że kapłanka błądzi myślami gdzieś daleko.

– Dziękuję, pani – mruknął, wycofując się.

Ariadna obdarzyła go na odchodnym promiennym uśmiechem. Mimo że jej dusza krzyczała.

Gdy wspinali się po ostrym stoku do otoczonej palisadą osady, zalały go fale obrazów z przeszłości. Gorące letnie dni i kąpiele z chłopakami w rzece o bystrym nurcie, która przepływała w pobliżu wioski. Pilnowanie dobrze zbudowanych koni, które służyły jako wierzchowce bojowe bogatszym wojownikom. W wieku młodzieńczym polowania na jelenie, niedźwiedzie i wilki wśród szczytów, które górowały nad osadą. Pierwsza krew, którą przelał jako wojownik, zabijając swojego pierwszego przeciwnika, gdy miał szesnaście lat. Modły na klęczkach w świętym gaju na szczycie pobliskiej góry, gdy prosił Jeźdźca o opiekę i podpowiedzi. Godziny, gdy przeklinał bogów, że pozwolili odejść jego matce w połogu po urodzeniu dziewczynki, maleńkiej siostry, która pożyła jeszcze tylko niecały miesiąc. Dzień, gdy dowiedział się, że Rzymianie najechali Trację. Wymarsz przeciwko legionom wraz z ojcem, bratem Maronem i innymi mężczyznami z plemienia. Ich pierwsze wspaniałe zwycięstwo, a potem gorzkie klęski. Śmierć Marona w męczarniach po tym, jak tydzień wcześniej jakiś Rzymianin wraził mu w brzuch gladius. Kolejne próby unieruchomienia rzymskiej machiny wojennej. Zasadzki w górach. Nocne bitwy. Zatruwanie rzek. Sojusze z innymi plemionami, które nie udały się z powodu zdrady lub chciwości jednostek albo przez jedno i drugie.

– My, Trakowie, nigdy się nie zmienimy, co? – zapytał ogiera. – I nikogo nie obchodzi, co jest najlepsze dla Tracji. Bierzemy się za łby ze wszystkimi, nawet tłukąc się między sobą. Zwłaszcza między sobą. Zjednoczyć się, aby walczyć ze wspólnym wrogiem, takim jak Rzym? Nie ma mowy! – Zaśmiał się krótko i ponuro. Pierwsza część zadania, jakie zlecił mu ojciec – służba w rzymskich legionach – została wykonana. Potem miał zjednoczyć plemiona Tracji. Łudził się, że zanim przyjdzie mu rozpocząć realizację drugiej części planu, będzie mógł przez jakiś czas prowadzić względnie normalne życie. Teraz musiał o tym zapomnieć. Niebo nad jego głową znów przykryły ciemne chmury z krwawą poświatą. Nie próbował walczyć z adrenaliną, którą pompowało do krwi jego serce. Przywitał tak dobrze znany mu stan z zadowoleniem. Kotys zabił ojca. Parszywy pies. Musi umrzeć. I to szybko.

Koń przywykł już zarówno do tych monologów, jak i długich okresów milczenia i zadumy. Szedł spokojnie za swoim panem, a jego pewne kroki odbijały się echem kopyt od skał.

Przy wielkiej bramie w murze palisady stało dwóch wartowników uzbrojonych w tarcze i oszczepy. Gdy się zbliżył, zmrużyli oczy i spoglądali na przybysza niepewnie, wymieniając półgłosem jakieś uwagi. Niewielu ludzi przybywało do osady o tak późnej porze, nieliczni podróżowali w tak złą pogodę. Jeszcze mniejsza grupa mogła pochwalić się posiadaniem kolczugi lub hełmu. Chociaż koń przybysza trochę kulał, wyglądał na rasowego ogiera. Co więcej, miał białe umaszczenie. Wierzchowiec godny króla.

– Stać!

Zatrzymał się w miejscu, unosząc lewą rękę w geście oznaczającym, że przychodzi w pokoju. Pozwólcie mi przejść przez bramę, nie zadając zbyt wielu pytań.

– Paskudna pogoda – zaczął łagodnie. – Gdy tylko oddam cześć Jeźdźcy, spędzę ten wieczór przy ogniu z pucharem wina w dłoni.

– Znasz nasz język? – Starszy strażnik nie krył zdziwienia.

– Oczywiście. – Zaśmiał się wędrowiec. – Jestem Maedi. Jak wy.

– Czyżby? Twoja morda nie wygląda mi znajomo – prychnął drugi wartownik.

– Ja też cię nie znam… – dodał nieco bardziej przyjaznym tonem jego towarzysz.

– Możecie mnie nie znać, ale urodziłem się i wychowałem w tej wiosce. – Wędrowiec skrzywił się, widząc, że zerkają na niego niepewnie. – Czy po niemal dziesięciu latach poza domem to wszystko, na co mogę tu liczyć? – Miał już przedstawić się pod zmyślonym imieniem Peiros, ale pierwszy strażnik go uprzedził.

– Kim jesteś? – Przyglądał mu się badawczo. Jego uwadze nie mogły ujść plamy krwi na tunice wędrowca. A potem znów spojrzał uważnie na jego twarz. – Poczekaj… Ja cię jednak poznaję! Spartakus?

Szlag by to!

– We własnej osobie… – odparł krótko, opuszczając rękę na rękojeść miecza.

Na twarzy starszego mężczyzny od razu pojawił się ciepły uśmiech pełen niedowierzania.

– Na wszystkich bogów! Dlaczego nie powiedziałeś od razu? Jestem Lycurgus. Walczyłem u boku Sitalkesa. – Rzucił ostrzegawcze spojrzenie na drugiego strażnika.

– Pamiętam cię – odezwał się Spartakus, witając go przyjaznym skinieniem. Na drugiego wartownika spojrzał mniej serdecznie. Ten zamarł i spuścił głowę jakby bardziej zainteresowany ukształtowaniem powierzchni pod nogami.

– Wiele się zmieniło, od kiedy opuściłeś wioskę – zaczął Lycurgus, poważniejąc. – Twój ojciec…

– Wiem – przerwał ostro Spartakus. – Nie żyje.

– No tak.

– Jak słyszałem, zginął w podejrzanych okolicznościach. – Nie mógł się powstrzymać.

– Żaden z nas nie miał z tym nic wspólnego. – Lycurgus spojrzał na swego towarzysza. – Powinieneś raczej zamienić słówko z Pollesem.

– Kim jest ten Polles?

– Aroganckim suczym synem. I dowódcą straży przybocznej króla. – Niechęć w głosie Lycurgusa była aż nadto wyczuwalna.

– A co z Getasem, Seuthesem i Medokosem? Żyją jeszcze? – zapytał jakby od niechcenia.

– O tak! Wypadli z łask, ale nie zadzierają nosa i Kotys zostawił ich w spokoju. – Uświadomiwszy sobie, że ta rozmowa zmierza w niebezpiecznym kierunku, Lycurgus oblizał wargi i zaczął niepewnie. – Czy ty…

– Jestem zmęczony. – Spartakus udawał, że nie usłyszał. – Od tygodni w drodze. Chcę tylko wypełnić brzuch ciepłą strawą i wychylić czarę wina ze starymi druhami. Król może poczekać do jutra. – Nie musi wiedzieć wcześniej, że wróciłem. A gdy się dowie, jeśli bogowie pozwolą, będzie już za późno. A teraz, gdy ci dwaj wiedzą, kim jestem, muszę działać szybko. Getas i inni mi pomogą. – Chyba nie proszę o zbyt wiele?

– Ja–a–asne, że nie – wyjąkał Lycurgus. Spojrzał znacząco na swojego towarzysza.

– Nie puścimy pary z ust.

– Nikomu ani słowa… – Spartakus chciał mieć pewność. Wyczuwając zawoalowaną groźbę w głosie wędrowca, strażnicy pokiwali skwapliwie głowami. – I niech tak zostanie. – Zasłonił fałdą peleryny usta i dolną część twarzy. Wyminął ich bez słowa.

– Ty durniu! – wysyczał Lycurgus, gdy wędrowiec zniknął im z oczu. – Spartakus jest jednym z największych wojowników tego plemienia! Ciesz się, że był w dobrym humorze. Mówię ci, że wolisz go nie wkurzać.

– Co on planuje?

– Nie wiem – uciął Lycurgus. – I nie chcę wiedzieć. Jeśli ktoś spyta, nie rozpoznaliśmy go. Jasne?

Rozdział II

Samopoczucie Ariadny pogarszało się z każdą chwilą. Dobrze znany rytuał palenia kadzideł i medytacji przyniósł jej jedynie mgliste, rwane wizje, składające się z fragmentarycznych, przygnębiających obrazów. W większości z nich widziała Kotysa. Nagiego w swoim łożu. W innych pojawiał się również Polles, co przyprawiało Ariadnę o mdłości. Co bardziej frapujące z tych wizji – a jednocześnie bardziej złowieszcze – przedstawiały ją samą podczas walki, gdy próbowała się bronić przed królem z wyciągniętym w jego kierunku nożem lub grożąc mu użyciem jadowitego węża. Tylko co mi da zabicie króla? Musiałabym uciec z osady, bo inaczej wpadłabym w łapy jego gwardzistów. I gdzie pójdę? Do Kabyle? Nie przychodziło jej do głowy żadne inne miejsce, ale pomysł powrotu do siedziby arcykapłanów od razu odrzuciła. Nie wezmą pod swoją opiekę królobójczyni. Znalazła się w pułapce. Samotna. Opuszczona.

Pogrążona w pełnych beznadziei rozmyślaniach zamknęła świątynię i ruszyła do chaty. Niebo pociemniało. Zasnuwające je ciężkie chmury groziły obfitymi opadami śniegu, dlatego spieszyła się, chcąc jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym, ciepłym domu, zanim na dobre się rozpada. W osadzie mogła się czuć względnie bezpieczna, co nie znaczyło, że Kotys nie mógłby polecić swoim pomagierom, by zaczaili się na nią w jakiejś ciemnej alejce. Spiesząc do domu, Ariadna kątem oka dostrzegła mężczyznę wchodzącego przez główną bramę. Nigdy wcześniej go nie widziała, ale jego powolne, pewne siebie ruchy przyciągały uwagę. Przybysz był średniego wzrostu, miał krótkie, brązowe włosy i nosił kolczugę oraz czerwone spodnie, opinające ciasno jego muskularne uda. Na pasie typowym dla rzymskiego legionisty wisiała tracka sica i sztylet w pochewce. Brązowy hełm trzymany w dłoni wyróżniał się wygiętym ku przodowi grzebieniem, a kuśtykający za wędrowcem biały koń wyglądał na ogiera rasy hodowanej w Tracji.

Mężczyzna krzyknął coś niskim głosem do grupy wojowników stojących w pobliżu bramy. Ariadna rozpoznała trzech z nich: Getasa, Seuthesa i Medokosa. Getas, usłyszawszy głos nieznajomego, z wahaniem łypnął w jego stronę i zmarszczył brwi. Po chwili jednak wszyscy trzej ruszyli w kierunku przybysza, najwyraźniej ciesząc się ze spotkania.

To musi być ów żołnierz, którego spotkał Berisades. Pewnie ktoś lubiany, skoro jego towarzysze go nie zapomnieli. Ariadna nie przystanęła, aby obserwować dalsze poczynania mężczyzn. Uznała, że bezpieczne dotarcie do domu jest ważniejsze niż śledzenie nieznajomego. Być może Dionizos odwiedzi ją tej nocy. Ześle jakąś wizję. Da nadzieję. Ta myśl sprawiła, że zrobiło się jej cieplej na sercu. Chwilę później usłyszała jednak dochodzący z zaułka charakterystyczny rechot. Od razu go rozpoznała. Zareagowała intuicyjnie. Szybko skręciła w odchodzącą w bok uliczkę, licząc, że dzięki temu uniknie spotkania. Wystawiwszy głowę zza węgła, zobaczyła sylwetki co najmniej trzech mężczyzn. Znajdowali się niedaleko, stali zgarbieni. O ich niecnych zamiarach świadczyły obnażone miecze w dłoniach.

Nagle poczuła się bardzo zmęczona. Przylgnęła plecami do zimnej ściany chałupy i osunęła się w dół. Kotys nie zasypiał gruszek w popiele. Wysłał ludzi, żeby ją zaciągnęli do niego siłą. Niech będzie przeklęty! Jeśli spróbuje się przemknąć i dotrze do domu inną drogą, tak naprawdę tylko opóźni to, co nieuniknione. Z całą mocą wróciło wrażenie bezsilności, którą czuła, gdy jej ojciec zmuszał ją do uległości, zaspokajając swoje chore chucie. Ten strach umościł się w jej brzuchu, jak gdyby nigdy jej nie opuszczał. Poczuła kwaśny smak w ustach. W chwilach takich jak ta gotowa była sama siebie za to nienawidzić.

Zamarła niezdecydowana. Zdawało się, że na całą wieczność, chociaż tak naprawdę wahała się zaledwie kilka uderzeń serca. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Ruszyła niepewnie z powrotem na główny plac wioski. I właśnie wtedy dostrzegła drugą grupę wojowników zmierzającą w jej kierunku od strony świątyni. Spuściła głowę w pożałowania godnej próbie, aby nie rzucać się w oczy, i znów zmieniła kierunek marszu. Pozostała jej jedna możliwość. Ruszyła ku głównej bramie. Nieważne, że zrobiło się straszliwie zimno, sypał śnieg, a za palisadą wioski czyhały różne niebezpieczeństwa. Musiała uciec od Kotysa i nic poza tą myślą w tej chwili się dla niej nie liczyło.

– Kapłanko! – usłyszała głos dobiegający zza pleców.

Załkała i przyspieszyła kroku. Myślała tylko o tym, aby jak najszybciej dotrzeć do bramy. Strażnicy nie zdążą jej powstrzymać, a śnieżna kurzawa skryje ją tak dobrze, jakby zniknęła w podziemnym świecie. To, co robiła, było szaleństwem, ale w stanie, w jakim się znalazła, nic jej już nie obchodziło. Śmierć z wyziębienia będzie lepsza niż ponowne przeżycie tego, co musiała znosić jako dziecko. Spojrzała przez ramię i z satysfakcją zorientowała się, że wojownicy są za daleko, aby uniemożliwić jej ucieczkę. Przynajmniej nikt nie odbierze jej tego małego zwycięstwa.

Zaabsorbowana obserwacją pogoni Ariadna nie zorientowała się, że nagle, jak spod ziemi, wyrósł przed nią jakiś człowiek. Wpadła na niego z impetem, odbiła się i tylko silne męskie ramię uchroniło ją przed upadkiem na plecy. Podniosła wzrok i ujrzała parę szarych oczu, w których migotały ogniki rozbawienia. To był ten sam mężczyzna, który przybył niedawno do wioski, prowadząc kulejącego konia. Zamrugała. Z tak bliska wydał się jej nawet dość przystojny.

– Przepraszam. Zwykle nie zdarza mi się zwalać z nóg atrakcyjnych kobiet.

– Nn–nie… To moja wina – zająknęła się.

Mężczyzna zauważył tatuaże i czerwony płaszcz, które jednoznacznie mówiły, z kim ma do czynienia, dlatego natychmiast puścił rękę Ariadny i odsunął się z szacunkiem.

– Proszę o wybaczenie, kapłanko. Nie chciałem okazać braku respektu. Skąd ten pośpiech?

– Ja… – Ariadna obejrzała się. Wojownicy znajdowali się niecałe dwadzieścia kroków od niej. – Muszę uciekać. Opuścić wioskę.

– W taką pogodę? – mężczyzna zapytał zaniepokojony. – To pewna śmierć. A jeśli nie umrzesz z wychłodzenia, dopadną cię wilki.

– Może stać się i tak – mruknęła Ariadna – ale nie zamierzam tu zostać. – Próbowała go wyminąć.

Wędrowiec wyciągnął rękę, zatrzymując ją w pół kroku.

– Co takiego uczyniłaś? – Wskazał ruchem głowy zbliżającą się grupę wojowników.

– Co zrobiłam? Nic! – Roześmiała się gorzko i chciała na tym poprzestać, ale mężczyzna nie opuścił umięśnionego ramienia. Nie miała dość sił ani chęci, aby się z nim siłować.

– Coś mi mówi, że ci tam nie chcą rozmawiać o pogodzie. Co to za ludzie?

– Gwardziści Kotysa – odparła głosem wypranym z emocji.

– Kotysa? – Nie myślałem o tym kutasie przez całe lata, a teraz nagle jego imię słyszę co chwila z ust wszystkich, których spotykam.

– Króla.

Nieznajomy skrzywił usta w grymasie pogardy.

– Króla, mówisz… Dobrze się domyślam, że mu podpadłaś?

– Czy można uznać, że mu się naraziłam, bo nie chcę z nim zlegnąć? – prychnęła. – Jeśli tak, to zgoda, jestem winna. A teraz pozwól mi przejść.

Nieznajomy opuścił ramię.

– A zatem oni chcą cię zabrać do Kotysa. Tobie się to nie podoba. Mam rację, kapłanko?

– Prędzej umrę, niż dam się tknąć temu draniowi. – Ariadna spojrzała prosto w oczy nieznajomemu. Zaskoczyło ją to, co w nich zobaczyła. Dostrzegła tam nie tylko gniew, ale i podziw. I błysk nienawiści, chociaż ta wrogość raczej nie była skierowana przeciwko niej.

– Zostań tu. – Nieznajomy puścił powróz przymocowany do kantara i zrobił dwa kroki do przodu, odgradzając ją od napastników.

– Co czynisz? – zdołała wyjąkać.

– Ludzie mogą się tak zachowywać w czasie wojny, ale nie wtedy, gdy panuje pokój, i nie w mojej rodzinnej wiosce – stwierdził cierpko. – A miałem nadzieję, że zostawiłem to wszystko za sobą. – Myślałem, że mogę spokojnie wrócić do domu. Nie spodziewałem się, że odkryję, iż ojciec został zamordowany przez człowieka, którego kiedyś nazywał swoim przyjacielem.

Ariadna znieruchomiała, mierząc tylko wzrokiem zbliżających się wojowników. Czterej dobrze uzbrojeni mężczyźni mieli na twarzach wymalowane grymasy zacietrzewienia. Epatowali pewnością siebie.

– Witaj! – zawołał pierwszy z nich. – Jesteśmy wdzięczni za zatrzymanie tej kobiety.

– Nie zatrzymałem jej – odparł szorstko nieznajomy. – Wpadła na mnie, a ja uchroniłem ją przed upadkiem.

– Nieważne, jak tego dokonałeś. – Uniesione w półuśmiechu wargi gwardzisty odsłoniły rząd nadpsutych zębów. – Uciekłaby, gdyby nie ty. Jesteśmy wdzięczni. A teraz odstąp.

– Dlaczego? Co zrobiła?

– Nie twój parszywy interes – warknął wojownik.

– To kapłanka. Z pewnością nie jakiś pierwszy lepszy przestępca. Na pewno nie jest kimś, kogo można zmusić do czegoś siłą, chyba że chce się rozzłościć bogów. Zgodzicie się ze mną? – Nieznajomy mówił niskim głosem, który niósł groźbę przemocy.

Wojownik zamrugał zaskoczony.

– Słuchaj, przyjacielu… My tylko wykonujemy rozkazy. Król życzy sobie ją zobaczyć. Więc wyświadcz nam przysługę i się odpieprz, co?

Wędrowiec spojrzał na Ariadnę i zapytał.

– Czy chcesz, pani, iść z tymi tu ludźmi?

– Nie musisz tego robić – szepnęła, nie dowierzając własnym oczom i uszom.

– Tak czy nie? – zapytał, jakby zupełnie jej nie słyszał. Ariadna przeniosła wzrok na czwórkę gwardzistów i zadrżała. – No więc?

– Nie! – Od razu ogarnęło ją przygniatające poczucie winy. Coś w niej krzyczało: Dlaczego go w to wciągasz?

Mężczyzna wzruszył niefrasobliwie ramionami.

– Słyszeliście. Nigdzie z wami nie pójdzie.

– Jak cię zwą, głupcze? – Mężczyzna, który wyglądał na lidera grupy, prychnął z pogardą. Uniósł włócznię. – Lubię wiedzieć, kogo zabijam.

Wędrowiec puścił jego pytanie mimo uszu. Dobył miecza i skierował sztych ku twarzy wojownika.

– Gotowy na śmierć? Bo to ciebie śmierć za chwilę przygarnie. – Nawet w słabym świetle zmierzchu dało się zauważyć, że wojownik pobladł. Szukał wzrokiem wsparcia w oczach swoich kompanów, ale oni również nie wyglądali na specjalnie szczęśliwych. – To jak będzie? Załatwimy to szybko? – Nieznajomy zrobił krok w stronę wojowników.

Ariadna nie wierzyła własnym oczom. Pewność siebie gwardzistów ulotniła się. Ich pełne pychy twarze skurczyły się w grymasie, jakby były pęcherzami przekłutymi nożem.

– Nic do ciebie nie mamy – wymamrotał jeden z gwardzistów.

– I ja nie chciałem wam wchodzić w drogę. Jednakowoż nie zamierzam stać i patrzeć, jak bez powodu krzywdzicie kapłankę – cedził zimnym głosem, ciągle zbliżając się do wojowników. – Od kiedy pamiętam, ludzi służących bogom darzyliśmy wielką czcią. Nie ścigamy ich po wiosce niczym zbiegłych niewolników.

Pierwszy z wojowników ustawił włócznię do pionu. Zrobił krok wstecz. Jego towarzysze również się cofnęli.

– To jeszcze nie koniec…

– Byłbym rozczarowany, gdyby tak było.

Wędrowiec śledził wzrokiem sylwetki rozpływające się w śnieżnej kurzawie.

– Co żeś ty uczynił? Podpisałeś na siebie wyrok śmierci – stwierdziła chłodno Ariadna, ignorując zdumienie, jakie ją ogarnęło, gdy wojownicy Kotysa się wycofali.

– Wystarczyłoby zwykłe podziękowanie – odezwał się łagodnym głosem jej wybawca.

– Nie chcę mieć na sumieniu kolejnej śmierci! – wykrzyknęła, czując, jak krew napływa jej do policzków.

– To moje życie. Ja o nim decyduję, nie ty – odpowiedział chrapliwym tonem. – Jakim bym był mężczyzną, gdybym pozwolił paru zbirom skrzywdzić kapłankę? – Tak czy owak, to było nierozważne. Niech dzięki będą Jeźdźcowi, że żaden z nich mnie nie rozpoznał.

– Mądrym – rzuciła.

– A to ci dopiero temperament! Jak widzę, nie chcesz mojej pomocy, więc nie zamierzam się napraszać. Brama jest jeszcze otwarta. – Chwycił za powróz i cmoknął na konia. – Idziemy. Znajdziemy ci jakąś stajnię, trochę obroku. A może i jakieś lepsze towarzystwo.

– Poczekaj! – Ariadna znienawidziła się za ukłucie strachu, które pojawiło się na myśl o tym, że znów zostanie sama. Jej wybawca uniósł brew, co sprawiło, że wydał się jej nagle bardziej atrakcyjny. – To było szlachetne z twojej strony. Dziękuję.

– Nie ma za co. Czy to wszystko, co miałaś do powiedzenia?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, zrobił ruch, jakby chciał ruszyć w swoją stronę.

– Wiesz, że ludzie króla tak tego nie zostawią. Robią tu, co tylko im się żywnie podoba.

– Już się o tym przekonałem. Najpierw będą musieli mnie znaleźć. Ta osada jest na tyle duża, że jeden człowiek może się skutecznie ukryć. – Kiwnął głową na pożegnanie.

– Poczekaj jeszcze chwilę – poprosiła Ariadna. Mimo wszystko przerażała ją perspektywa nocnej ucieczki po bezdrożach. Tak samo jak czekanie na wojowników Kotysa w pustej chacie.

– Zamierzałem, zanim nie postanowiłaś, że będziesz nieuprzejma.

– Przepraszam… – odpowiedziała półgłosem. – Po prostu nie chcę, żeby stała ci się krzywda.

– Twoja troskliwość jest ujmująca – skomentował łagodniejszym tonem – ale pozwól, że to ja będę się martwił takimi głupstwami.

– W porządku. – Ariadna czuła się zakłopotana, ale chwilę wcześniej zdecydowała, że zaproponuje mu gościnę i nie zamierzała się już wycofać. – Chodźmy do mnie. Mam małą szopę, w której mógłbyś umieścić swojego konia.

– Czy to daleko? – Wskazał ręką ogiera. – Jak zapewne się zorientowałaś, koń mi okulał. Jak dotąd świetnie sobie radził, ale jest u kresu sił.

– Nie więcej niż kilkaset kroków. Ruszajmy.

Ariadna poszła przodem, czując, że serce wali jej w piersi. Zrobiło się niemal zupełnie ciemno, uliczki opustoszały. Od czasu do czasu pojawił się jakiś wychudzony pies, który omijał ich szerokim łukiem. Zauważyła, że mężczyzna zerka na każdy podejrzany cień, ale odetchnęła z ulgą, gdy w końcu trochę się rozluźnił.

Nie zauważyła żadnych postaci czających się przed wejściem do jej chaty. Polles i jego ludzie musieli dalej czatować na nią w połowie drogi albo, co bardziej prawdopodobne, wrócili razem z resztą gwardzistów do pałacu króla. Napełniwszy wiadro wodą z pobliskiej studni, zostawiła nieznajomego w niewielkiej szopie przylegającej do domu, żeby mógł zająć się koniem. Sama czym prędzej schowała się w środku.

Gdy zapalała lampę oliwną, spostrzegła, że trzęsą się jej ręce. Próbowała zebrać się w sobie. Usiadła na trójnożnym stołku i zaczęła analizować sytuację, w jakiej się znalazła. Czy coś się zmieniło na korzyść? Tak naprawdę właśnie wymieniła jedne niebezpieczeństwa na inne. Może i jej wybawca potrafił sprawić, że jego przeciwnikom zadrżały kolana, ale nie może walczyć ze wszystkimi ludźmi Kotysa i liczyć na zwycięstwo.

Pomimo tych pesymistycznych myśli Ariadna nie mogła zaprzeczyć, że w jej sercu błysnęło niewielkie światełko nadziei. Nie musiał wcale interweniować. Większość ludzi o zdrowych zmysłach odwróciłaby głowę, schodząc z drogi ludziom króla. Tymczasem on zaryzykował własnym życiem i ją ocalił. To dziwne, ale Ariadna naprawdę czuła, że to, co się właśnie wydarzyło, daje jej podstawy do optymizmu. Musiał wiedzieć, że ma małe szanse w walce z przeważającym liczebnie oddziałem, a mimo to zachował spokój, a nawet wydawał się zupełnie niezrażony perspektywą nieuchronnej przegranej. To oznaczało, że musi mieć plan.

Uśmiechnęła się, kiedy nieznajomy wszedł do chaty, zamykając za sobą drzwi na zasuwę.

– Koń nakarmiony i napojony?

– Owszem, tak – odpowiedział najwyraźniej zadowolony z warunków w szopie.

– Bardzo się o niego troszczysz.

– To prawda. Służy mi… albo raczej pomagamy sobie już przez ponad pięć lat nieustannych walk.

– To faktycznie szmat czasu z mieczem w dłoni…

– Tak. I właśnie dlatego wróciłem do domu. Chcę odwiesić miecz na kołek i chwilę odpocząć od wojny. Tymczasem wygląda na to, że za szybko nie będę mógł liczyć na spokój. – Jego usta wykrzywiły się w grymasie niechęci. – Szczerze mówiąc, wcale nie jestem zaskoczony. Jeździec często mi to robi. Ale on wie najlepiej.