37,99 zł
Dwóch dawnych przyjaciół w przeciwnych obozach. Kobieta złapana w pułapkę, której przyjdzie wybierać między lojalnością i miłością. Ścieżki ich losów zejdą się jeszcze raz podczas jednego z najkrwawszych konfliktów, jakie zna historia.
Kto przetrwa?
213 r. p.n.e. Syrakuzy
Miasto smagane promieniami bezlitosnego słońca przygotowuje się do wojny.
Pod murami stoi już wielka rzymska armia. Jednak potężne fortyfikacje Syrakuz i niesamowite machiny zaprojektowane przez Archimedesa sprawiają, że oblężenie będzie długie i niełatwe.
Kwintus, uczestnik większości zakończonych gorzkimi klęskami walnych bitew z Kartaginą, gotów jest oddać życie dla chwały republiki. Tyle że niebezpieczeństwo grozi mu nie tylko ze strony wroga i jego dawnego przyjaciela, Hanno. Nie może czuć się bezpieczny nawet wśród swoich towarzyszy broni.
Hannibal wysłał Hanno do Syrakuz z misją wsparcia swoim doświadczeniem włodarzy miasta w walce z Rzymem. Mimo że pała nienawiścią do Rzymian i ślubował nieustępliwą walkę aż do śmierci, jego misja stanie pod znakiem zapytania, gdy odkryje, że
w sprzymierzonym z Kartaginą mieście znajduje się siostra Kwintusa, Aurelia, która trafiła do niewoli syrakuzan.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 717
Data ważności licencji: 7/19/2027
Dla Camilli i Euana – towarzyszy z Northumberland w tamtych trudnych czasach. Minęło ponad dziesięć lat i wciąż jesteśmy przyjaciółmi. Nie trzeba innych argumentów, aby uzasadnić moje podziękowania
Apulia, południowa Italia, lato 261 r. p.n.e.
Po oszałamiającym zwycięstwie i unicestwieniu ponad osiemdziesięciu tysięcy Rzymian Hannibal pozwolił swoim żołnierzom odpoczywać przez noc, dzień i kolejną noc.
Hanno przyglądał się twarzom zgromadzonych przed namiotem wodza oficerów i dowódców oddziałów licznych plemion, które wspierały Hannibala. Wcale nie wyglądają na wypoczętych.
Zebrało się tu około pięćdziesięciu mężczyzn, w dużej części Kartagińczyków i Numidyjczyków, ale również Iberów oraz Galów. Wprawdzie obmyli twarze i założyli czyste tuniki, trochę pospali, ale i tak wyglądali na… rozbitych. Przeraźliwie zmęczonych. Wręcz wyczerpanych.
Hanno, szczupły, młody żołnierz, wyróżniający się burzą czarnych włosów, nie czuł się wcale lepiej niż jego towarzysze. Nic dziwnego. Bitwa na polach pod Kannami trwała cały dzień. Toczyli ją w morderczym upale, smagani palącymi promieniami letniego słońca. Nawet gdy szala zwycięstwa zdecydowanie przechyliła się na korzyść Hannibala, walki nie dobiegły końca. Legioniści zostali otoczeni, ale się nie poddawali. Bezlitosna rzeź okrążonych oddziałów skończyła się dopiero po zapadnięciu zmroku. Konie jazdy pokryte były skrzepami zaschłej krwi od podbrzuszy po kopyta, a żołnierze kartagińscy nie poznawali już czerwonych od stóp do głów towarzyszy. Zniknęły krzaki, które były tu jeszcze rankiem. Teraz aż po horyzont ciągnęły się szkarłatne pola krwi.
Ci, którzy przeżyli bitwę, zapłacili za zwycięstwo wysoką cenę. Koszty tego starcia nie sprowadzały się jedynie do strat w ludziach. Chociaż na polach znajdujących się nie dalej niż dwadzieścia stadia od obozu Kartagińczyków gniło teraz pięćdziesiąt tysięcy Rzymian, poległo również osiem tysięcy ludzi Hannibala. Tego dnia padł również ojciec Hanno, Malchus. Hanno starał się odsuwać od siebie czarne myśli i nie rozpaczać. Większość z tych, którzy zgromadzili się przed namiotem wodza, również straciła kogoś z najbliższych członków rodziny. A jeśli nie, to na pewno bliskiego przyjaciela czy towarzysza. Ale było warto. Chyba jeszcze nigdy Rzym nie otrzymał tak ciężkiego ciosu. Stała armia republiki została zredukowana o ponad dwie trzecie. Zginął nie tylko jeden z konsulów, ale i setki patrycjuszy z możnych rzymskich rodów. Okropne wieści już z pewnością przekazywano sobie z ust do ust w całej republice. Musiały wywołać wstrząs i niedowierzanie wśród mieszkańców miast i wsi w całej Italii. Wbrew wszelkim przeciwnościom Hannibal pobił największą armię, jaką kiedykolwiek zebrała republika. Pewnie wszyscy zastanawiali się, jakie będą jego kolejne decyzje.
Ponieważ wódz rozkazał im stawić się w tym miejscu, na otwartej przestrzeni przed jego namiotem, to samo pytanie nurtowało wszystkich zgromadzonych.
Hanno uchwycił spojrzenie Bostara, swojego starszego brata.
– Domyślasz się, co ma nam do powiedzenia? – zapytał szeptem.
– Mogę tylko zgadywać, tak samo jak ty.
– Miejmy nadzieję, że wyda rozkazy marszu na Rzym – wtrącił się Sapho, najstarszy z braci. – Marzę o tym, aby spalić to miasto do cna.
Chociaż Hanno rzadko zgadzał się z Sapho, tym razem pragnął tego samego. Gdyby armia, która właśnie rozbiła legiony, pojawiła się u bram Rzymu, republika nie miałaby innego wyjścia, jak tylko się poddać. Tylko czy jego ocena jest słuszna?
– Przede wszystkim musimy przenieść obóz dalej od pola bitwy – powiedział Sapho, marszcząc z niesmakiem nos. – Mam dość tego smrodu.
Hanno się skrzywił. Znów musiał zgodzić się z bratem. Letnie upały sprawią, że z każdym dniem wszechobecny zapach gnijącego mięsa stanie się po prostu nie do zniesienia. Bostar zareagował jednak tylko pełnym pogardy prychnięciem.
– Hannibal ma ważniejsze sprawy na głowie niż myślenie o twoim wrażliwym nosie!
– Żartowałem. Łapiesz? Żart. Takie coś, czego nie rozumiesz… – żachnął się Sapho.
Hanno spojrzał na obu wilkiem.
– Dość tego! – Wtedy kątem oka zauważył, że ubrani na czarno scutarii, straż przyboczna generała, wyprostowali się jak struny, stając na baczność. – Przybył Hannibal. – Rzucił szybko.
Poły wejścia do namiotu uniosły się i stanął w nim Hannibal skąpany w promieniach porannego słońca. Zmęczeni oficerowie powitali go radosnymi okrzykami. Hanno wiwatował zapamiętale, nie chcąc być gorszy niż jego bracia. Oto człowiek, za którym warto pójść choćby i do Hadesu. Człowiek, który poprowadził armię tysiące stadia z Iberii, przez Galię, do Italii, aby upokorzyć Rzym na jego ziemi.
Hannibal pojawił się w pełnym rynsztunku, jakby sposobił się do bitwy. Na purpurową tunikę nałożył wypolerowany na błysk brązowy kirys. Pteryges z lnianego płótna chroniły jego pachwiny i ramiona, a na głowę założył prosty grecki hełm. Prawy oczodół zakrywał pasek fioletowej tkaniny. Nie miał ze sobą oczywiście żadnej tarczy, ale na pasie piersiowym wisiała zwykła falcata. Na szerokiej, pokrytej zarostem twarzy Hannibala widać było ślady zmęczenia, jednak wódz spoglądał na swoich oficerów z nieskrywaną dumą. Drugie oko, nieosłonięte przepaską, błyszczało z podekscytowania. Hannibal stanął przed nimi pewnie na szeroko rozstawionych nogach. Uniósł ramiona.
Od razu zapadła cisza.
– Czy już przyzwyczailiście się do tej myśli? – spytał Hannibal.
– Jakiej, panie? – pierwszy odezwał się Sapho, uśmiechając się przy tym szelmowsko.
Wokół rozległy się radosne śmiechy. Hannibal też się rozpromienił i skinął głową.
– Coś mi mówi, że dobrze wiesz, o co chodzi, synu Malchusa.
– Dopiero to do nas dociera, panie.
Oficerowie zaszemrali, spoglądając po sobie z zadowoleniem. Przed bitwą nikt nie wątpił w taktyczne umiejętności Hannibala, ale jego geniusz militarny sprawiał, że teraz traktowali wodza z jeszcze większym szacunkiem, widząc w nim uosobienie boga wojny. Pięćdziesiąt tysięcy podległych im żołnierzy stanęło do walki z dwukrotnie większą liczbą legionistów, a bitwa zakończyła się nawet nie zwycięstwem, ale druzgocącą klęską republiki.
– Za każdym razem, gdy zapominam o odniesionym zwycięstwie, panie – dodał Sapho – smród z pola bitwy przypomina mi, ilu wrogów zabiliśmy.
Ta uwaga została przywitana kolejnym wybuchem śmiechu.
– Nie bójcie się, wkrótce wyruszamy – powiedział Hannibal. Zamilkł, czekając, aż oficerowie spoważnieją.
– Dokąd, panie? Czy na Pole Marsowe pod murami Rzymu? – krzyknął Hanno. Z zadowoleniem zorientował się, że wielu oficerów pokiwało aprobująco głowami. Jednym z nich był Maharbal, dowódca kawalerii Hannibala.
– Wiem, że właśnie tego chciałaby większość z was. Ale mam inny plan. Od Rzymu dzieli nas prawie dwa i pół tysiąca stadia. Ludzie są wyczerpani. Zapasy ziarna mogą nie wystarczyć na drogę, nie mówiąc już o tym, że gdy znajdziemy się u wrót stolicy republiki, nie zostanie już nic. Mury Rzymu są wysokie, a my nie mamy machin oblężniczych. A kiedy już znajdziemy się pod murami, z pustymi brzuchami, ruszą na nas kolejne legiony. Zanim się zbliżą, będziemy musieli się wycofać lub utkniemy między młotem a kowadłem, między wypoczętymi siłami a garnizonem miasta.
Słowa Hannibala spadały na nich jak deszcz ciężkich, ołowianych pocisków procarzy. Entuzjazm Hanno słabł z każdą chwilą, redukowany pewnością siebie generała. Te same pełne niedowierzania wątpliwości pojawiły się na wielu twarzach wokół niego, przebijały z wypowiadanych szeptem opinii.
– Być może wcale do tego nie dojdzie, wodzu – Maharbal ośmielił się zwerbalizować wątpliwości dowódców. Jego słowa przywitała pełna zaskoczenia cisza. – Trzy razy pokonaliśmy Rzymian – ciągnął Maharbal. – Pobiliśmy ich nad Trebią, nad Jeziorem Trazymeńskim i teraz tutaj, pod Kannami. Musieli już stracić sto tysięcy ludzi. Tylko bogowie wiedzą, ilu patrycjuszy i senatorów poległo, ale należy zakładać, że republika poniosła niepowetowane straty. Możemy swobodnie plądrować te ziemie, palić i grabić. Jeśli ruszymy na Rzym, wkrótce wyjdą z propozycją pokoju. Jestem pewien!
– Cholerna racja! – zawołał Sapho.
Oficerowie zaszemrali, głośno wyrażając swoje poparcie.
Słowa Maharbala mogły budzić nadzieję, ale Hanno dobrze pamiętał, jak zachowywał się jego przyjaciel, Kwintus, gdy mierzył się z trzema uzbrojonymi wagantami. Młody Rzymianin miał podówczas zaledwie szesnaście lat, a zdecydował się stanąć do walki w pojedynkę. Uznał wtedy, że ma do czynienia z jednym z najbardziej upartych i najbardziej odważnych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkał. A potem przekonał się, że te cechy były typowe dla wszystkich Rzymian. Podczas bitwy dwa dni temu wielu legionistów walczyło do końca, nawet gdy stało się jasne, że losy starcia były przesądzone.
Hannibal zastanawiał się nad odpowiedzią. Jego palec błądził przez jakiś czas po ustach.
– Jesteście tak pewni swojego osądu – stwierdził w końcu, przyglądając się uważnie najpierw Maharbalowi, a potem Sapho.
– Tak, panie. Bo kto po poniesieniu dwa dni wcześniej tak ogromnych strat potrafi kontynuować walkę? Nikt! – przekonywał Sapho.
– Ma rację!
– Tak jest! – wołali oficerowie.
Jeśli Kwintus żyje, podda się dopiero, gdy padnie bez tchu – pomyślał ponuro Hanno. Wolałby śmierć niż hańbę kapitulacji.
Hannibal zatrzymał spojrzenie na Sapho, przewiercając go wzrokiem.
– Maharbal aż za dobrze wie, jak przebiegała pierwsza wojna z Rzymem. A ty?
– Oczywiście znam losy tamtej kampanii, panie. Wyrosłem na opowieściach mojego ojca.
– Czyli wiesz, jak zachowali się Rzymianie, gdy zniszczyliśmy flotę republiki, a ich skarbiec świecił pustkami?
Sapho poczerwieniał lekko na policzkach, przywołując z pamięci wykłady ojca.
– Tak, wodzu.
Hanno również dobrze pamiętał przestrogi Malchusa.
– Każdy zwykły lud po tak wielkich klęskach uznałby się za pokonanego. Tymczasem rzymscy patrycjusze sprzedawali własne nieruchomości, żeby zebrać pieniądze na budowę nowych statków. Wojna trwała, bo te uparte dranie nie przyznawali się do tego, że zostali pokonani. I wszyscy wiemy, jak skończyła się ta wojna.
Wokół rozległy się gniewne pomruki. Ktoś wspomniał o reparacjach i straconych terytoriach.
– Rzym jednak nigdy nie doznał takich klęsk jak ostatnio – upierał się Sapho.
– To prawda – przyznał Hannibal. – I dlatego mam nadzieję, że zgodzą się na zawarcie pokoju. Mając to na uwadze, Carthalo – wskazał jednego ze swoich wyższych stopniem oficerów kawalerii – jutro wyrusza z misją do Rzymu, aby przekazać nasze warunki senatowi.
– Jakie warunki, panie? – zapytał Hanno. To może się udać.
– Rzym uzna potęgę Kartaginy, oddając nam należną cześć. Zwróci Sycylię, Sardynię i Korsykę, a także zaakceptuje naszą dominację w zachodniej części basenu Morza Śródziemnego. Jeśli republika nie zaakceptuje tych warunków, to, niech bogowie będą moimi świadkami, czeka ich festiwal śmierci i zniszczenia, przy którym ta bitwa będzie wyglądała jak potyczka. Tymczasem ludy, które nie otrzymały prawa do rzymskiego obywatelstwa, a zwrócą się do nas z prośbą o protekcję, zostaną oszczędzone.
Maharbal potrząsnął głową nieprzekonany, chociaż wielu oficerów wymieniło spojrzenia pełne akceptacji.
– Te żądania wydają się dość rozsądne – odezwał się Bostar. – Tylko czy Rzym również uzna je za uzasadnione? – Od pewnego czasu Kartagińczycy uwalniali schwytanych Italików, którzy nie posiadali rzymskiego obywatelstwa, ale Hanno nie zastanawiał się dotąd nad tym, co przyświecało takiemu zachowaniu. – Chodzi ci, panie, o to, aby republika upadła?
– Tak. Samnici, Oskowie czy Brucjowie zostali zdominowani przez Rzym całkiem niedawno i od tego czasu znajdują się pod wpływem republiki. Niech sami zdecydują, czy chcą odzyskać niepodległość. Sprzymierzeni z Kartaginą będą mogli swobodnie decydować o własnej przyszłości. Niewielu z was o tym wie, ale od jakiegoś czasu przyjmuję wysłanników od przywódców miast, takich jak Kapua, z którymi rozmawiam o osłabieniu więzi łączących ich z Rzymem.
Te słowa zostały dobrze przyjęte przez większość oficerów.
Sapho jednak wyglądał na rozczarowanego, chociaż Hanno nie zwrócił na to uwagi. Od zawsze marzył o pokonaniu Rzymu, ale miał jeszcze jeden powód, aby pragnąć zakończenia wojny. Siostra Kwintusa, Aurelia, zajmowała ważne miejsce w jego sercu. Jeśli wojna dobiegnie końca, będzie mógł ją odnaleźć. Poczuł ogarniający go płomień nadziei. Modlił się, aby Rzym uznał się za pokonanego. Niech nastanie pokój.
– Czy nie byłoby lepiej, panie, podjąć bardziej agresywne działania? Może ruszę na Rzym z naszą jazdą? – zapytał Maharbal, po którym było widać, że zapalił się do tej myśli. – Te kundle zorientują się, że dobraliśmy im się do gardeł, kiedy będzie już za późno. Mogę dostarczyć twoje przesłanie, wzmacniając przekaz siłą tysięcy jeźdźców. Ty, panie, z resztą armii możecie przybyć później. Jeśli Rzymianie nie zgodzą się na warunki, twoje pojawienie się zmusi ich do przemyślenia odpowiedzi.
– Podoba mi się ten pomysł, panie – poparł Maharbala Sapho. – Powinniśmy pomaszerować na Rzym.
– Powinniśmy? – Hannibal przez chwilę przyglądał się wnikliwie Sapho. Jego zaciśnięte usta tworzyły teraz wąską kreskę. Sapho przez jakiś czas wytrzymywał to spojrzenie, ale po chwili spuścił wzrok. Hannibal odwrócił jednak głowę, przenosząc spojrzenie na Maharbala. – Zdecydowałem już. Carthalo i jego towarzysze zaniosą moje słowa do Rzymu. Żołnierze potrzebują odpoczynku. To samo tyczy się twoich jeźdźców. Nie mogę o tym zapomnieć.
– Zaprawdę bogowie nie są skorzy, aby obdarzać wszystkimi talentami jednego człowieka – odezwał się ponurym głosem Maharbal, przyjmując kasandryczny ton. – Hannibalu, doskonale wiesz, jak sięgać po zwycięstwo na polach bitew, ale nie potrafisz ich wykorzystać.
Dwa i pół roku później
Apulia, druga połowa zimy
Poranek przywitał ich rześkim powietrzem. Lekka, przynosząca wytchnienie chłodna bryza wiała od wschodu, znad morza oddalonego o jakieś sto stadia. Najgorsze dni zimy były już za nimi, za co Hanno dziękował bogom. Temperatury ostatnich kilku miesięcy nie przysporzyły im większych kłopotów, ale on wciąż marzył o cieple typowym dla Kartaginy, jego domu. Chętnie powita ciepłe promienie słońca na twarzy i pierwsze oznaki budzącej się do życia przyrody.
Muttumbaal kręcił się między Libijczykami. Jak zwykle. Jeśli jego zastępca akurat nie spał, spędzał czas z włócznikami. Falanga była dla niego wszystkim. Ponieważ nie miał ani żony, ani rodziny, którą mógłby się opiekować, każdą wolną chwilę poświęcał oddziałowi. Nikt nigdy nie mówił o nim, używając pełnej formy przydługiego imienia, może z wyjątkiem matki – pomyślał Hanno, uśmiechając się pod nosem. Światu jego ponury zastępca znany był po prostu jako Mutt. Jego towarzysz był cholernie dobrym oficerem. Co więcej, krył go w razie potrzeby, a ponadto kilka razy uratował mu życie.
Mutt zajmował się właśnie musztrowaniem włóczników na otwartym terenie za linią namiotów obozu. Hanno był zdania, że tego typu rutynowe zajęcia są odrobinę komiczne. Przecież dowodził oddziałem elitarnych żołnierzy, prawdziwych wiarusów, weteranów wielu kampanii Hannibala, ludźmi, którzy znali swoje rzemiosło jak mało kto. Ci żołnierze wyruszyli z Kartaginy i przeszli cały szlak bojowy armii wodza: przez Iberię i Galię, przez Alpy aż do Italii. Walczyli – i zwyciężali – w tak wielkiej liczbie starć toczonych przez wojsko Hannibala, że mało kto mógłby zliczyć. To jednak nie stanowiło dla Mutta wystarczającego powodu, aby zrezygnować z regularnej musztry i marszu na wytrzymałość. W rozmowach z Hanno, który podważał sensowność tych ćwiczeń, Mutt wielokrotnie powtarzał: „Pozwolimy im zbyt długo siedzieć na tyłku, a zaczną rdzewieć”. Po jakimś czasie Hanno musiał przyznać, że rozumowanie Mutta było ze wszech miar rozsądne, biorąc pod uwagę to, że od czasu bitwy pod Kannami nie stracili ani jednego żołnierza. Chociaż z drugiej strony nie mieli zbyt wielu okazji do walki. Od czasu do czasu zdarzało im się otrzymać rozkazy przygotowania się do bitwy, ale większość czasu spędzali w obozie. Owszem, kilka razy nawet opuszczali obóz i ruszali forsownym marszem w kierunku wrogich sił, aby obronić sprzymierzone z Kartaginą miasto lub zagrodzić drogę mniejszym jednostkom rzymskiej armii, jednak ich reputacja sprawiała, że w takiej sytuacji legioniści zwykle wycofywali się bez walki. Duże połacie południowej Italii znalazły się obecnie pod kartagińską kontrolą, co oznaczało, że do walk dochodziło z rzadka. Nie oznaczało to jednak, że wojna została wygrana, co wszystkich frustrowało. Gdzieżby tam! – pomyślał z goryczą Hanno. Wielu sojuszników Rzymu dochowywało przysięgi wierności, nawet gdy ich sąsiedzi opowiadali się po stronie Kartaginy.
Włodarze Kapui postanowili zmienić front i sprzymierzyli się z Hannibalem, ale pobliskie italskie miasta trwały przy Rzymie. Hanno przywołał z pamięci obraz siostry Kwintusa, Aurelii, taki, jaki pozostał w jego głowie, gdy widział ją po raz ostatni w wiejskiej rezydencji pod Kapuą. Serce mu się ścisnęło z żalu. Od tego czasu upłynęło wiele wody w Tybrze. I prawdopodobnie już nigdy nie będzie mu dane jej zobaczyć. Przełknął ciężko, odsuwając od siebie te przykre myśli. Pewnie i tak już o nim zapomniała.
Z niesionego przez wiatr obłoku kurzu nagle wyłonił się jeździec, który kierował się prosto do obozu. Na ten widok Hanno zmarszczył brwi.
– Kto tym razem będzie nas błagał o pomoc? – rzucił w przestrzeń, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Usłyszał go Mutt, który od razu podszedł bliżej.
– Zapraszają nas do tańca, który już dobrze znamy, panie. „Armia rzymska stoi u naszych bram. Potrzebujemy pomocy. Przybywajcie jak najszybciej!”
Hanno roześmiał się w głos, a potem powiedział kilka słów, których nie ośmieliłby się wypowiedzieć w obecności zwykłych żołnierzy:
– Czasami wydaje mi się, że Kanny to dla nich za mało. Gdyby tylko ich nowe legiony znów stanęły nam na drodze, skopalibyśmy ich tyłki jeszcze raz.
Mutt charknął i splunął.
– Byłbym zaskoczony, gdyby okazali się tacy głupi, panie.
Mutt ma rację – pomyślał chmurnie Hanno. Od czasu Kann ich wrogowie sformowali i wyszkolili co najmniej dziesięć nowych legionów, które podzielono po dwa, tworząc kilka armii konsularnych, działających na całym półwyspie. Te korpusy były wystarczająco silne, aby trzeba się było z nimi liczyć, a przy tym bardzo mobilne. Rzymianie koncentrowali się na wyrównywaniu rachunków z miastami i sojusznikami, którzy opuścili republikę.
– Daliśmy im nie lada nauczkę pod Kannami, panie.
– Jednak Rzymianie to podstępne kundle. – Hanno wiedział aż za dobrze, że stosowana przez republikę strategia sprawdza się całkiem nieźle. Gdy próbowali wciągnąć legiony w zasadzkę lub wydać im walną bitwę, Rzymianie unikali starcia lub wycofywali się w góry, gdzie Hannibal nie mógł wykorzystać największego atutu armii kartagińskiej, czyli numidyjskiej kawalerii. Nie po raz pierwszy Hanno przywoływał z pamięci słowa Maharbala, który ostrzegał Hannibala zaraz po bitwie pod Kannami przed zwlekaniem z marszem na Rzym. Czy ich generał popełnił błąd? Kimże jestem, żeby to oceniać? Nie rozmawiał o tym z nikim, może poza Muttem i Bostarem. Roztrząsanie tej decyzji nie tylko wydawało się działaniem o charakterze kontestacyjnym, ale ważniejsze było to, że nikt tak naprawdę nie znał odpowiedzi. Nie dało się przewidzieć, jakie mogłyby być konsekwencje innej strategii. W końcu Hanno uznał, że obsesyjne analizowanie przeszłości nie zda się na nic. Lepiej skoncentrować się na teraźniejszości. – Nasza sytuacja naprawdę nie wygląda źle. Hannibal pozostaje niepokonany. Po ostatniej wielkiej bitwie nie zdarzyło się nic, co kazałoby sądzić, że jest inaczej.
– Przepraszam, panie, ale… – Mutt najwyraźniej zauważył jakieś zachowanie żołnierzy, które go zaniepokoiło, bo ruszył żwawym krokiem w kierunku jednego z oddziałów, z daleka wykrzykując rozkazy.
Hanno już go nie słuchał. Wrócił do swoich rozważań.
Sytuacja w Iberii uległa pogorszeniu. Po kilku przegranych bitwach niektóre tamtejsze plemiona zmieniły strony i zdecydowały się poprzeć Rzym. Na szczęście kampania na Sycylii przybrała bardziej obiecujący obrót. Tam Kartagina zyskała nowych, potężnych sojuszników. Jakiś czas temu Hannibal wysłał na wyspę Hipokratesa i Epicydesa dwóch młodzieńców wywodzących się z syrakuzańskich możnych rodów. Wcześniej walczyli pod jego rozkazami na półwyspie, a teraz mieli wybadać sytuację i wywoływać niepokoje na Sycylii. Niedawno udało im się przejąć kontrolę nad świetnie ufortyfikowanymi Syrakuzami. Zmiana sytuacji geopolitycznej w tym regionie związana z utratą przez Rzym wartościowego sojusznika, który przez pięćdziesiąt ostatnich lat wiernie stał u boku republiki, sprawiała, że pojawiła się możliwość otrzymania pomocy wojskowej z samej Kartaginy. Hanno modlił się, aby armia wystawiona przez Syrakuzy, wsparta przez kartagińskie oddziały najemników, wystarczyła do zdobycia kontroli nad całą wyspą. Dzięki temu Hannibal mógłby otrzymać posiłki, które naprawdę przydadzą im się w Italii.
Wojna rzuca nas z jednego zakątka Italii do drugiego – pomyślał Hanno. Jego prawa dłoń powędrowała na szyję, palce wsunęły się pod materiał, którym osłaniał bliznę. Dorobił się jej w lochu w Victumulae, tysiące stadia na północ stąd. Pera, rzymski oficer, który wykorzystał podczas tortur rozpalony do czerwoności pręt, był prawdziwym sadystą. Bez wątpienia ten szczur ściekowy zginął podczas szturmu na miasto, ale Hanno żałował, że osobiście nie wysłał Rzymianina do Hadesu. Z pomocą przyszedł mu wtedy Bomilcar. Uratował go. Młody Kartagińczyk został później przydzielony do innej libijskiej falangi. Przeżył bitwę nad Jeziorem Trazymeńskim i jatkę pod Kannami, a także wszystkie późniejsze pomniejsze starcia i potyczki. Hanno poczuł ukłucie poczucia winy, że nie postarał się, by lepiej zadbać o dobre relacje z Bomilcarem. Odszukam go dziś wieczorem w obozie – zdecydował. Wezmę ze sobą dzban zacnego wina.
Dołączył do Mutta. Kilka następnych godzin spędzili, pocąc się i pokrzykując na żołnierzy, z którymi ćwiczyli kilka bardziej skomplikowanych manewrów. Jeszcze przed zakończeniem musztry Hanno zapomniał o Aurelii i odegnał od siebie niepokój związany z przebiegiem kampanii.
– Mutt, chodź ze mną dziś wieczorem – zwrócił się do zastępcy, gdy prowadzili żołnierzy z powrotem do obozu.
– Dokąd, panie? – Mimo upływającego czasu i tych wszystkich przejść, które ich zbliżyły, Mutt wciąż nie dawał się przekonać do tego, aby nie zawracać sobie głowy konwenansami. Jego zastępca upierał się, że powinni zachować dystans: „Ludzie muszą wiedzieć, że istnieje różnica między tobą a mną, panie, tak jak między mną a nimi”. Był przy tym uparty jak osioł, więc Hanno i tym razem nie skomentował jego oficjalnego tonu.
– Chcę znaleźć Bomilcara. – Gdy zorientował się, że Mutt nie kojarzy imienia, dodał: – Chłopaka, który wyciągnął mnie z celi w Victumulae. Nie widziałem go od miesięcy. Chciałbym osuszyć z nim jakąś amforę wina. Byłbym wdzięczny, gdybyś poszedł ze mną. On też pewnie by się ucieszył…
– Tak, panie, to brzmi… – Mutt przerwał, gdy musieli wyminąć grupkę Numidyjczyków, jak zawsze odzianych tylko w tuniki bez rękawów. – Brzmi nieźle – dokończył.
– Świetnie. – Hanno poklepał go po ramieniu. Cieszył się już na myśl o wspólnym spędzeniu wieczoru. Rzadko udawało mu się przekonać Mutta, aby się z nim napił, ale gdy już się udało… Działo się. Oj działo! Jakoś wcale się nie przejmuję, że jutro pewnie będą pękać nam głowy. Na razie w okolicy panuje spokój. Żaden ze starszych stopniem oficerów nie spojrzy na nich krzywo, jeśli przez następny dzień będą leczyli kaca.
W tym momencie zauważył Sapho, który – jak mu się zdawało – wyszedł im specjalnie naprzeciw. Na jego widok skrzywił się z niechęcią, instynktownie wyczuwając nadciągające kłopoty. Może i przełożeni nie zwrócą uwagi, ale jego najstarszy brat, oficer równy mu stopniem, niewątpliwie rzuci kilka pełnych dezaprobaty uwag. Jeszcze w czasach dzieciństwa Sapho lubił zachowywać się tak, jakby był strażnikiem moralności Hanno.
– Ani słowa o dzisiejszym wieczorze – syknął do Mutta.
– Będę milczał jak grób, panie. – Mutt dobrze wiedział o napiętych stosunkach między rodzeństwem.
– Ho! Bracie! – zawołał Sapho. – Dobrze cię widzieć.
– I wzajemnie.
Uśmiech, na jaki zdobył się Hanno, wcale nie był jakoś specjalnie udawany. Ostatnio właściwie ich relacje układały się poprawnie. Hanno drażniło jednak to, że nie potrafił przewidzieć, na którego z braci się natknie: na złośliwego, bezwzględnego Sapho, który – prawdopodobnie, bo Hanno nie miał żadnego dowodu na poparcie swoich podejrzeń – gotów był pozwolić mu utonąć w błotnej mazi na pewnym bagnie w Etrurii – czy jowialnego, taktownego Sapho, przychodzącego do niego z winem i opowiadającego o planach Hannibala, tak jak to zrobił przed bitwą nad Jeziorem Trazymeńskim.
– Dajesz swoim ludziom nieźle do wiwatu? – Sapho dopasował krok do ich tempa marszu.
– Jak widzisz.
– Ja wysłałem swoich właśnie na sto stadia. Biegną prowadzeni przez zastępcę falangi.
– Zasłużyli sobie czymś na to? – zapytał zdziwiony Hanno. Słyszał za plecami pełne niezadowolenia pomruki swoich ludzi, którzy przysłuchiwali się ich rozmowie.
– Kałduny im urosły od siedzenia na tyłkach. Nic nie robią, tylko piją. Najwyższy czas, żeby popracować nad ich kondycją.
Jakiś demon musiał podkusić Hanno, bo szturchnął brata łokciem w bok, zerkając na jego brzuch, który nie był już tak płaski, jak dawniej.
– Czy nie powinieneś biegać z nimi? – zażartował. Usłyszał prychnięcie Mutta, który szybko zamaskował je kaszlem.
Sapho posłał mu podobnego kuksańca i odpowiedział lekko, choć nieco poirytowany:
– Jestem tak samo sprawny jak zawsze, ty bezczelny szczeniaku!
– Nie mam co do tego wątpliwości – odparł pojednawczo Hanno.
Lepiej było nic nie mówić na ten temat. Nie warto go denerwować. Po chwili odetchnął z ulgą, bo Sapho nie wrócił do drażliwego tematu.
Przez całą drogę do obozu gawędzili przyjemnie o tym i owym. Przeszli pod wielką bramą w wysokich ziemnych wałach. Ulżyło mu trochę, że Sapho najwyraźniej nie szukał go z jakiegoś konkretnego powodu. Zaczął się rozluźniać. Przez chwilę rozważał pomysł zaproszenia go na wieczorne pijaństwo, czym zaskoczył samego siebie. I wtedy zauważył Bostara, który przemierzał aleję obozową w towarzystwie kilku oficerów. Zamarł. Zawsze gdy spotykali się dwaj starsi bracia, pachniało kłótnią.
Ze zdziwieniem skonstatował, że gdy obie grupy się połączyły, dobry nastrój nie uległ zmianie. Bostar przedstawił swoich towarzyszy, dowódców falang. Hanno znał ich w większości z widzenia, ale Sapho witał ich jak dawno niewidzianych kamratów od hulanek i swawoli. Cała piątka przez jakiś czas rozmawiała o zwykłych sprawach: pogodzie, kondycji podległych im ludzi, kiepskich racjach żywnościowych, o tym, czy pojawiły się wiarygodne doniesienia na temat rzymskich oddziałów przebywających w pobliżu i gdzie uderzą wrogowie. Wszystko było w porządku, dopóki Sapho nie wspomniał, tak samo jak w rozmowie z Hanno, że musi popracować nad sprawnością swoich włóczników, bo ostatnio przesadzali z winem. Po tej uwadze Bostar wskazał brzuch Sapho i skomentował:
– Gdzieniegdzie dostrzegam i u ciebie nieco zbędnego sadełka, bracie. Albo moje oczy mnie okłamują.
– O czym ty mówisz? – Sapho wybuchnął gniewem, którego intensywność z każdą chwilą rosła. Rozprzestrzeniał się błyskawicznie jak ogień pochłaniający suchy las.
Bostar, który wciąż był szczupły niczym pies myśliwski, wzruszył tylko ramionami.
– Masz niewielką nadwagę. Przydałoby ci się trochę ćwiczeń.
Sapho zmrużył podejrzliwie oczy. Przeskakiwał wzrokiem od Bostara do Hanno i z powrotem.
– Plotkowaliście za moimi plecami, prawda? Śmialiście się ze mnie!
– Gdzieżby! – zaprotestował żywo Hanno. I to była prawda.
– W ogóle na ten temat nie rozmawialiśmy – potwierdził Bostar, pozwalając sobie na złośliwy uśmieszek. Hanno gotów był go za to przekląć. To nie był najlepszy czas, aby kpić z Sapho, nawet w tak nieistotnej sprawie. Dwaj oficerowie, których niezbyt dobrze znał, już spoglądali po sobie zażenowani. Z pewnością nie podobało im się to, co tu się działo.
Oczywiście Sapho interesował tylko wyraz twarzy Bostara, który zadziałał na niego jak płachta na byka.
– Skąd zatem ten uśmieszek?
– Nie poświęciliśmy tobie ani słowa, Sapho, przysięgam – przekonywał Hanno, zirytowany tym, jak szybko zmienił się nastrój w grupie.
– Naprawdę? – Z twarzy Sapho nie schodził wyraz podejrzliwości, ale zadał to pytanie już jakby uspokojony. Zaraz potem jednak spojrzał gniewnie na Bostara. – Po prostu musiałeś sobie pożartować w obecności przyjaciół, prawda?
– Bo ty zachowałbyś się inaczej, gdybym to ja przytył! – odparował Bostar.
– Pieprz się! – zawołał Sapho. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, zrobił dwa kroki do przodu i wyprowadził potężny cios w szczękę Bostara. Głowa jego brata odskoczyła do tyłu, a po chwili Bostar leżał już na łopatkach. Łup! Padł płasko na ziemię z głuchym grzmotem. Sapho od razu dopadł do niego, rozdzielając kopniaki i uderzając od góry podeszwami nabijanych gwoździami sandałów. – Zawsze wydaje ci się, że wiesz lepiej ode mnie! – krzyczał, a z jego ust pryskały drobinki śliny. – Powiem ci coś! Tylko ci się zdaje!
Hanno wcisnął się między Sapho a pojękującego po każdym ciosie Bostara.
– Zostaw go!
Sapho chyba go nie słyszał. Z niesamowitą siłą odepchnął Hanno. Ta chwila jednak wystarczyła, aby Bostar zdążył skoczyć na równe nogi. Rycząc ze złości, rzucił się na Sapho z szeroko rozłożonymi rękoma. Złapał go w pasie i powalił na ziemię. Przetaczali się teraz z boku na bok, wymieniając ciosy. Hanno patrzył na nich skonsternowany. Kątem oka widział, że towarzysze Bostara i Mutt zastygli, ewidentnie zdezorientowani. Zastanowił się przez moment. Trzeba to przerwać! Widok walczących oficerów wyjątkowo negatywnie działał na morale żołnierzy.
– Pomóż mi ich rozdzielić – poprosił Mutta. – Ty złapiesz Bostara, ja zajmę się Sapho.
Hanno ruszył w kierunku walczących i chwycił Sapho za rękę. Dzięki temu mógł odciągnąć go od brata. Po chwili udało mu się też złapać od spodu drugie ramię. Pociągnął ręce Sapho do góry i unieruchomił je na jego plecach. Sapho wił się, pluł i przeklinał, ale nie był w stanie się uwolnić. To nie powstrzymało go od wymierzenia jeszcze jednego kopniaka w Bostara, który leżał bezradnie przygnieciony przez Mutta. Bostar jęknął, gdy padł cios, a Sapho zarechotał.
– Jak ci się podoba, kanalio?
Hanno pociągnął Sapho kilka kroków do tyłu, a ten wydał z siebie okrzyk bólu.
– Bogowie, moje ramiona!
– Teraz będziesz już grzeczny. – Zaciskając uchwyt, Hanno pociągnął go jeszcze kilka kroków. Sapho zaczął coś mówić, ale Hanno miał już dość. Nie chciał go słuchać. – Zamknij jadaczkę! – Spojrzał ponad ramieniem Sapho. – Mutt?
– Tak, panie?
– Wszystko w porządku? Trzymasz Bostara?
– Tak.
– Dobrze. Ma obiecać, że nie rzuci się na Sapho. Wtedy możesz go uwolnić. Jeśli nie przysięgnie, przytrzymaj go. Hanno zbliżył usta do ucha Sapho. – To musi się skończyć. Słyszysz mnie?
– Weź… – Sapho chciał coś powiedzieć, ale z jego ust wydostał się tylko chrapliwy warkot.
– Nie, Sapho, nie zniosę tego dłużej! Jesteś dorosły. Jesteś oficerem, a nie dziesięcioletnim pędrakiem! – Sapho nie odpowiadał, więc Hanno wzmocnił uścisk, unosząc ramiona Sapho w górę i do tyłu. Sapho ponownie syknął z bólu. – Rozumiesz?
– Dobrze. Tak – odpowiedział opryskliwie.
– Bostar się zgodził! –usłyszał głos Mutta.
– No to go puść. – Hanno rozluźnił uchwyt, pozwalając również Sapho oddalić się od niego na kilka kroków. Potem stanął między braćmi, wciąż dysząc z wściekłości. Bostar patrzył na niego ze zdziwieniem, Sapho gromił go wzrokiem. Hanno był tak zły, że nie obchodziło go, co bracia myślą o jego zachowaniu. – Obaj przynosicie armii hańbę! Starsi oficerowie walczą ze sobą jak pierwsze lepsze pijaczyny w obecności prostych żołnierzy. Wstyd! Hannibal kazałby was za to oćwiczyć. Zresztą zastanawiam się, czy nie powinienem sam tego zrobić. – Zaskoczeni bracia aż otworzyli usta. Hanno jednak jeszcze nie skończył. – Ojca nie ma już wśród żywych, ale to nie znaczy, że nie patrzy na was z niesmakiem, zastanawiając się, co wyprawiają ostatni z żyjących członków naszego rodu. Powiedziałby wam pewnie, że powinniście walczyć z przeklętymi Rzymianami, a nie ze sobą. Mam rację? – Przeszywał ich wzrokiem, domagając się odpowiedzi.
– To prawda… – wymamrotał po chwili Bostar.
– Sapho?
– Tak. Sądzę, że tak.
– No to zacznij zachowywać się jak mężczyzna, a nie jak dziecko! – Sapho poczerwieniał ze wstydu, ale nie odpowiedział. – Chcę, żebyście złożyli przysięgę, że te wasze kłótnie więcej się nie powtórzą. Tu i teraz – nakazał Hanno.
Jego bracia nie wyglądali na zbyt szczęśliwych.
– A jeśli się nie zgodzę? – zapytał zaczepnie Sapho.
– Niech bogowie będą moimi świadkami, doniosę o wszystkim Hannibalowi – odparł Hanno przez zaciśnięte zęby.
Bostar westchnął.
– Ja przysięgnę.
– Mój młodszy brat naprawdę dorósł… – mruknął niepocieszony Sapho.
– Jak brzmi twoja odpowiedź?
– Przysięgnę – odparł łagodnie Sapho.
Gdy Hanno spojrzał w oczy Sapho, nie wiedział, czy może mu wierzyć. Już się jednak nie upierał. Opuścił rękę, odsuwając dłoń od rękojeści miecza, po której jeszcze przed chwilą błądziły jego palce.
– No to słucham słów przysięgi.
Bracia przysięgli na wszystkich kartagińskich bogów, że pogrzebią swój spór na zawsze. Gdy skończyli, spojrzeli na Hanno wyczekująco. Chcą wiedzieć, czy jestem usatysfakcjonowany – uświadomił sobie z zaskoczeniem, myśląc o tym, jak ogromna zmiana nastąpiła w ich relacjach. Kilka chwil wcześniej był dla nich małym bratem, najniżej w hierarchii rodzinnej. Teraz zachowywał się tak, jak zachowałby się ich ojciec, a oni to zaakceptowali.
– Świetnie. – Zerknął na Mutta. – Zmitrężyliśmy za dużo czasu. Przekaż rozkaz odtworzenia kolumny marszowej.
Mutt wykrzyczał głośno rozkaz. Sapho, Bostar i dwaj pozostali mężczyźni szybko zeszli z drogi. W tym momencie Hanno rozpierała duma. Cieszył się z tego, jak załatwił sprawę bijatyki. Czy dotrzymają słowa? Przekonamy się. Solenna przysięga powinna wystarczyć. Przynajmniej na jakiś czas. Zastanawiał się przez chwilę, czy Sapho będzie szukał zemsty za to upokorzenie. Jeśli tak, będę gotowy – zdecydował. Od dłuższego czasu przecież mam się na baczności.
– Naprzód marsz! – zawołał.
– Stać!
Hanno wydawało się przez chwilę, że głos wydający drugą komendę należał do któregoś z jego braci, dlatego w pierwszej chwili nie zareagował. Nie odwołał rozkazu, podobnie jak Mutt i pozostali podoficerowie.
– MÓWIĘ STAĆ!
Nagle zdał sobie sprawę, że wołał ktoś inny. Zatrzymał się w pół kroku.
Stojący w niewielkiej odległości od nich człowiek zrzucił kaptur płaszcza. Miał jedno oko i szeroką twarz pokrytą gęstą szczeciną.
Żołnierze, którzy od razu rozpoznali mężczyznę, osłupieli. Hanno jako pierwszy odzyskał rezon.
– Baczność! – krzyknął, wyprężając się jak struna. – W lewo patrz!
Jego ludzie zareagowali błyskawicznie. Bracia i ich towarzysze również szybko stanęli w postawie zasadniczej. Hannibal zbliżał się do nich powoli z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Hanno zadrżał ze zdenerwowania. Ich wódz zawsze lubił przechadzać się po obozie w przebraniu, aby zorientować się w nastrojach swoich ludzi. Wydawało się, że po bitwie pod Kannami ograniczył te wycieczki. Jak widać, nie na długo.
Teraz już wcale nie był taki pewien, że zachował się właściwie. Hannibal znany był z tego, że surowo karał za wszelkie łamanie dyscypliny. Bogowie, co on z nami zrobi?
Ani Bostar, ani Sapho nie potrafili wytrzymać spojrzenia Hannibala, który przemówił.
– Od dłuższego czasu zdawałem sobie sprawę z dzielących was animozji, ale nie miałem pojęcia, że jest aż tak źle.
– Panie, ja… – zaczął Sapho.
– Cisza! – Krzyk Hannibala był jak trzask bicza.
Sapho spuścił głowę.
– Sapho, nieco szalony, ale przebojowy. Bostar, mężny jak lew i bardziej odpowiedzialny. – Hannibal spojrzał na Hanno, który wił się pod jego wzrokiem. – I młode lwiątko. Ten, który zwykle postępował zgodnie z podszeptami serca. Ten, który najbardziej potrzebował twardej ręki i dyscypliny. A przynajmniej tak mi się do niedawna wydawało. – Hannibal robił po kilka kroków to w jedną, to w drugą stronę, pozwalając braciom pocić się z niepewności. – W normalnych warunkach pewnie nawet nie usłyszałbym o tym incydencie. Jednak tak się złożyło, że byłem jego świadkiem i wszystko widziałem na własne oczy.
Hanno ukradkiem zerknął na twarze braci. Nie tylko on wstrzymywał oddech.
– To zły znak, gdy dwóch moich najlepszych dowódców falang pierze się po mordach niczym para opojów pod burdelem. – Hanno wbił wzrok w ziemię, myśląc o tym, że będzie musiał zaakceptować każdą karę wymierzoną jego braciom. I jemu. Bo chyba jemu też się nie upiecze. – Wydaje mi się, że przysięga, którą wymusił na was Hanno, powinna wystarczyć, żebyście zachowywali się należycie. – Te słowa wszyscy przywitali z ulgą i odrobiną niedowierzania, chociaż żaden z braci nie odważył się odetchnąć. – Gdybyśmy nie znajdowali się w stanie wojny, zdegradowałbym was obu. I to byłaby naprawdę najmniej nieprzyjemna część kary za taki występek! – Hannibal wodził wzrokiem od Sapho do Bostara, którzy wyglądali na szczerze zawstydzonych. – Jednakże trwa kampania i na dodatek znajdujemy się na obcej ziemi. Tak dobrych jak wy oficerów nie da się łatwo zastąpić. – Uniósł rękę i pogroził im palcem. – Nie możemy jednak tak zostawić tej sprawy. Dlatego, pomimo złożonej przez was przysięgi, zamierzam was rozdzielić. Na długo. – Cała trójka wymieniła pełne troski spojrzenia, na co Hannibal roześmiał się głośno. I ten śmiech wcale nie był przyjemny. – Otrzymałem wieści, że mój brat Hasdrubal potrzebuje w Iberii doświadczonych oficerów. Chociaż brakuje mi ludzi, zamierzam mu pomoc. Bostarze, ty będziesz jednym z odesłanych do Iberii oficerów. Musisz udać się tam drogą morską, ponieważ podróż lądem trwałaby o wiele za długo. Czeka cię wiele niebezpieczeństw, ale pewnie dobrze o tym wiesz. Dwa z trzech ostatnich okrętów wysłanych do Iberii zostały zatopione lub przejęte przez Rzymian. Jeśli bogowie pozwolą, tobie uda się dotrzeć bezpiecznie do portu. W Iberii zrobisz, co w twojej mocy, aby pomóc Hasdrubalowi i pozostałym naszym dowódcom pokonać wroga.
– Dam z siebie wszystko, panie – obiecał z pełnym przekonaniem Bostar.
– Dobrze. – Hannibal przyszpilił teraz wzrokiem Sapho, który lekko się wzdrygnął. – Ciebie zatrzymam przy sobie. Nie myśl, że to oznacza, iż czeka cię łatwa służba. Na początek spodziewaj się, że przez najbliższe trzy miesiące ty i twoja falanga będziecie wysyłani na długie patrole.
– Dziękuję, panie – odparł spokojnie Sapho. – Wykonamy każdy rozkaz.
Dlaczego musiał odesłać akurat Bostara? – pomyślał z furią Hanno. Może już nigdy nie zobaczę ukochanego brata. Nie potrafił pogodzić się z tą myślą. Wtedy Hannibal zwrócił się do niego. To wystarczyło, żeby myśl o braciach natychmiast uleciała mu z głowy. Gdzie wyśle mnie?
– A co do ciebie, najmłodszy synu Malchusa… – zaczął Hannibal. Hanno skupił uwagę na pulsującej mocno tętnicy u podstawy gardła. Za chwilę dowiem się, jaka czeka mnie kara. Nie ma co do tego wątpliwości. – Twój ojciec zawsze był oddanym i lojalnym sługą Kartaginy. Jego śmierć również i dla mnie była wielkim ciosem. I wciąż jeszcze go opłakuję.
– Dziękuję, panie.
Cała trójka z szacunkiem pokiwała głowami na wspomnienie ofiary poniesionej przez ich ojca.
– Malchus byłby dziś z ciebie dumny. Ile masz lat?
– Dwadzieścia trzy, panie.
– Wciąż jeszcze jesteś młody. A mimo to masz na swoim koncie wspaniałe dokonania.
Hanno poruszył się niespokojnie, nieprzywykły do takich pochwał.
– Dziękuję, panie.
– Potrzebuję godnego zaufania oficera do niebezpiecznej misji. Myślałem, że wyślę kogoś innego, ale to, co właśnie zobaczyłem, sprawiło, że zmieniłem zdanie. Ty pojedziesz.
Serce Hanno zaczęło bić szybciej.
– Gdzie, panie?
– Na Sycylię – wyjawił Hannibal, zniżając głos niemal do szeptu.
– Na Sycylię? – Powtarzając słowa wodza, Hanno poczuł się jak głupiec. Spojrzał na Mutta z bolesnym ukłuciem w piersi. Jego zastępca i dowodzeni przez niego Libijczycy stali się mu bliscy niczym rodzina. Poza tym jaki miałby być z niego użytek bez żołnierzy? – Kto będzie dowodził jednostką podczas mojej nieobecności?
– Dlaczego pytasz? Obecny tu Mutt. Przecież to dla niego nie pierwszyzna. Prawda?
Hanno walczył z kiełkującą w jego głowie paniką. Czy generał wiedział o tym, że opuścił swój oddział bez pozwolenia? To było dawno, jeszcze przed bitwą pod Kannami, gdy udał się na poszukiwania Aurelii. Zerkał to na Hannibala, to na Mutta, który miał twarz niewinnego dziecka.
– Oficer, który dowodził wcześniej twoją falangą, zginął podczas przekraczania Alp. Mutt opiekował się ludźmi, zanim przydzieliłem cię do tego oddziału.
– Oczywiście, panie. – Jak mogłem zwątpić w Mutta? Hanno uśmiechnął się, jakby od początku rozumiał, o co chodziło Hannibalowi.
– Po służbie zamelduj się w moim namiocie.
– Tak jest, panie! – Dumny, ale nieco zasmucony Hanno zasalutował chwacko, jakby był na paradzie.
– Spocznij. – Hannibal machnął lekceważąco ręką. Narzucił kaptur i ruszył przed siebie. Nagle znów przypominał zwykłego żołnierza.
– No to wy obaj dostajecie specjalne rozkazy, podczas gdy ja muszę tkwić w Italii – odezwał się gorzko Sapho.
– Zostajesz u boku największego wodza, jakiego wydała Kartagina – odparł Hanno.
– Równie chwalebne jest towarzyszenie Hannibalowi – dodał pojednawczo Bostar, zaskakując braci. – Hannibal zna twoją wartość. Nieraz już to mówił.
– To prawda – zgodził się Sapho, chociaż w jego oczach znów zapłonął ogień zazdrości.
Sapho nie byłby zadowolony z żadnego rozwiązania – pomyślał Hanno. Z mieszaniną ulgi i smutku uświadomił sobie, że niedługo znajdzie się bardzo daleko od swojego najstarszego brata, ale i od Bostara, Mutta oraz jego ludzi. Istniało duże prawdopodobieństwo, że już nigdy się nie zobaczą.
– Musimy się spotkać, zanim się rozjedziemy. Uczcimy pamięć ojca. – Po krótkiej chwili dodał z zawadiackim uśmiechem: – I ululamy się do nieprzytomności.
Zmierzchało już, gdy Hanno przybył do namiotu Hannibala z głową pełną myśli o Sycylii. Odkąd Kartagina straciła tę wielką wyspę podczas pierwszej wojny z Rzymem, każdy Kartagińczyk marzył o jej odzyskaniu. W końcu większa jej część została skolonizowana przez Kartaginę prawie dwieście lat wcześniej.
Przed namiotem służbę pełniło pół tuzina scutarii. Hanno podał swoje imię i został wprowadzony do środka. Szedł za potężnie zbudowanym żołnierzem gwardii przybocznej generała.
Bogate wyposażenie wielkiego namiotu, który pełnił również funkcję namiotu dowodzenia, sprawiało, że Hanno poczuł się tak, jakby wchodził do domu jednego z zamożnych przyjaciół ojca w Kartaginie. Przestrzeń w środku dzieliły przegrody z tkanin. Na ziemi leżały dywany o gęstym włosiu. W większych pomieszczeniach brązowe kandelabry zwisały z prętów podtrzymujących dach. Wydzielone przestrzenie wyposażono w meble z twardego drewna – skrzynie, krzesła, a nawet kanapy – ciężkie i dobrej jakości.
Nie zatrzymali się w obszernym pomieszczeniu, w którym czasami odbywały się narady z innymi oficerami i otrzymywali rozkazy od Hannibala. Hanno poczuł sensacje w żołądku. Był prowadzony do prywatnych kwater generała, a to oznaczało, że powierzona mu misja musiała być naprawdę ważna.
Scutarius zatrzymał się przy ostatniej ściance, przed którą stał barczysty, wysoki żołnierz. Przez jego pół twarzy i nos ciągnęła się charakterystyczna długa blizna. Kolos gapił się bezceremonialnie na Hanno z wypisaną na twarzy podejrzliwością.
– Ma się widzieć z szefem. Hanno, dowódca falangi libijskiej – wyjaśnił pierwszy gwardzista.
Mężczyzna z blizną zasalutował przepisowo, jednak w jego geście nadal wyczuwało się ledwo skrywaną pogardę. Hanno po prostu wbił w niego uporczywe spojrzenie i nie zamierzał spuścić wzroku. Wszyscy oprócz ludzi z wewnętrznego kręgu wodza – na przykład oficerowie tacy jak Maharbal – byli podobnie traktowani przez gwardię przyboczną Hannibala. Mężczyzna z blizną spojrzał w głąb namiotu.
– Panie? – zwrócił się do kogoś za plecami.
– Tak? – Z pomieszczenia dobiegł znajomy głos.
– Przybył Hanno, dowódca falangi, panie.
– Wpuść go do środka.
– Proszę przodem… – Mężczyzna z blizną zaprosił Hanno gestem. Mogło się wydawać, że w jego głosie pojawiła się odrobina uprzejmości. Wielkim ramieniem odsunął zasłonę i machnął ręką. Pierwszy scutarius ruszył już z powrotem do wejścia.
Hanno wszedł do pomieszczenia, czując się nieco niepewnie, choć wcześniej ogolił się, umył włosy i założył najlepszą tunikę, więc musiał prezentować się dobrze. Hannibal siedział przy biurku, zwrócony plecami do wejścia. Odwrócił się i uśmiechnął.
– Chodź. Usiądź. – Wskazał ręką krzesło stojące po jednej stronie stołu.
– Dziękuję, panie.
Zdenerwowany Hanno zbliżył się do biurka. W oku Hannibala dostrzegł życzliwość.
– Powitać. Wina?
– Chętnie, panie.
– Sosianie, nalejesz nam?
Hanno z przyjemnością obserwował, jak Sosian – mężczyzna z blizną – zmienił się w sługę, wychodząc na chwilę ze swojej roli srogiego gwardzisty, najbliższego ochroniarza wodza. Gdy obaj mieli pełne kubki, Hannibal uniósł rękę do toastu.
– Za twojego ojca, Malchusa, jego mężne serce i lojalność niestrudzonego sługi Kartaginy.
Hanno przełknął gulę, która nieoczekiwanie zebrała się w jego gardle.
– Za mojego ojca.
Wypili. Hanno zmówił w myślach krótką modlitwę, prosząc bogów, aby zaopiekowali się obojgiem rodziców.
– Za zwycięstwo nad Rzymem!
– I za to chętnie wypiję, panie – powiedział z zapałem Hanno.
– Żeby nadeszło jak najszybciej.
Hanno spojrzał czujnie na twarz Hannibala, próbując odczytać z niej myśli wodza. Nie dostrzegł żadnych wskazówek, które okazałyby się przydatne. Nie odważył się zapytać, z czego wynika ten niecodzienny toast. Znów opróżnili kubki. Sosian od razu zbliżył się i napełnił je ponownie.
– Smakuje?
– Tak, panie. Pyszne.
– Pochodzi z małego gospodarstwa niedaleko Kannów, co samo w sobie jest dość znaczące. Zostało mi już niewiele. Trzymam je na specjalne okazje.
– Rozumiem, panie. – Hanno drgnął zdenerwowany.
Hannibal zaśmiał się cicho.
– Nie musisz się niczego obawiać. Nie ugryzę cię.
Hanno zdarzyło się już przekonać na własnej skórze, że Hannibal potrafił być bezwzględny. Tego wieczoru jednak chyba naprawdę nie miał powodów do niepokoju. Pokiwał głową.
– Rozumiem, panie.
– Powiedz mi, co wiesz o Sycylii.
– To niezwykle żyzna wyspa, panie. Mój ojciec mówił, że znajduje się na niej mnóstwo dużych gospodarstw rolnych i wiele bogatych miast.
– Mój opowiadał to samo. Nazywał Sycylię koszem z chlebem Italii. Co jeszcze?
– Wyspa ma strategiczne znaczenie, ponieważ leży w połowie drogi z Afryki do Italii. Gdyby udało nam się zdobyć nad nią kontrolę, kampania w Italii stałaby się nieporównywalnie łatwiejsza. Konwoje z żywnością mogłyby docierać do nas bezpośrednio z Kartaginy bez większych problemów. Nasza armia mogłaby wykorzystać zapasy zgromadzone na wyspie, co oznacza, że nie musielibyśmy się tak często przemieszczać i wznosić nowych obozów. Problem polega na tym, że obecnie większą część Sycylii kontroluje Rzym, a reszta należy do Syrakuz, miasta, które od wielu lat wiernie stoi przy republice. Władca Syrakuz sprzymierzył się z Rzymem przed pierwszą wojną. – W tym miejscu Hanno lekko się zawahał. Wiedział, że Hiero, tyran rządzący Syrakuzami od ponad pół wieku, zmarł niedługo po bitwie pod Kannami, ale nic nie wiedział o tym, co wydarzyło się później. – Podobno po śmierci Hiero u władzy krótko był jego wnuk. Ostatnio słyszałem, że miastem rządzą Hipokrates i Epicydes, którzy popierają Kartaginę. To wszystko, co jest mi wiadome na ten temat, panie.
– Nie dziwię się, że nie masz wiedzy o ostatnich wydarzeniach. Zaraz ci wszystko wyłuszczę. Wnuk Hiero, Hieronimus, gdy wstąpił na tron, był piętnastoletnim młodzieńcem. Pokładałem w nim wielkie nadzieje, ponieważ początkowo opowiadał się przeciwko Rzymowi. Wkrótce jednak stało się jasne, że był to człowiek nierozważny i popędliwy. Najpierw próbował rozmawiać ze mną, a po jakimś czasie zaczął komunikować się bezpośrednio z ludźmi ze stolicy Kartaginy. – Hannibal zmarszczył brwi. – Bezczelny szczeniak.
– Wydaje się jednak, panie, że szybko zareagowałeś. Pamiętam wyjazd na Sycylię Hipokratesa i Epicydesa. Czy to znaczy, że ich wysiłki w końcu przyniosły owoce?
– Owszem. Plotki, które słyszałeś, są prawdziwe. Choć na początku wyglądało na to, że niczego nie osiągną, a przez ponad rok więzy łączące Syrakuzy z Rzymem ciągle pozostawały silne, mimo że, jak mówiłem, Hieronimus dał nam do zrozumienia, iż zależy mu na zbliżeniu z Kartaginą. Nowa okazja do zmiany kursu politycznego Syrakuz pojawiła się kilka miesięcy temu, gdy Hieronimus został zamordowany na zlecenie frakcji niezadowolonych z jego rządów lokalnych arystokratów. Wkrótce potem ten sam los podzielił jego następca, wuj Hieronimusa, wraz z dużą częścią rodziny królewskiej. Ten rozlew krwi sprawił, że na tamtejszej scenie politycznej powstała pustka. Hipokrates i Epicydes ostro lobbowali, żeby zapewnić sobie dwa najważniejsze stanowiska we władzach miasta. Zajmujący je wcześniej ludzie zginęli, pozostawiając wakaty. Udało im się. Gdy się o tym dowiedziałem, miałem nadzieję, że przejmą kontrolę nad całym miastem. Niestety, wielu Syrakuzan uważa ich ciągle za ludzi z zewnątrz, przez co nie udało im się uzyskać wystarczającego poparcia. Zamiast tego skoncentrowali swoje wysiłki na opanowaniu miasteczka Leontini, leżącego około dwustu stadia na północ od Syrakuz. To nie było zbyt rozsądne posunięcie, ponieważ natychmiast zwrócili tym na siebie uwagę Marka Klaudiusza Marcellusa.
– To dowódca rzymskich sił na wyspie, panie?
– Tak. W ciągu kilku tygodni Hipokrates i Epicydes zostali wyparci ze swojego nowego lenna. Przyszło im przełknąć to gorzkie upokorzenie. A potem, podczas powrotu do Syrakuz, natknęli się na duży oddział Syrakuzan maszerujących na pomoc miastu. Wyglądało to naprawdę kiepsko. Tymczasem los spłatał im figla. To zabawne, jak czasami bez wyraźnego powodu okazuje się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – stwierdził Hannibal, uśmiechnąwszy się kpiąco. – Tak kapryśni czasami bogowie naprawdę potrafią być szczodrzy.
– Nie rozumiem, panie.
– Oddziałami idącymi na odsiecz miastu dowodzili kreteńscy łucznicy. Najemnicy, którzy jak się okazało, byli bardzo dobrze nastawieni do Hipokratesa i Epicydesa. Jednak nawet to nie wystarczyłoby do przejęcia kontroli nad wszystkimi siłami w Syrakuzach. Tak więc bracia uciekli się do podstępu, rozgłaszając, że Marcellus zmasakrował ludność Leontini. Nic takiego się nie wydarzyło, a jednak im uwierzono. Udało im się przekonać osiem tysięcy żołnierzy do wypowiedzenia posłuszeństwa syrakuzańskim oficerom i zaakceptowania nowego dowództwa. Z tą małą armią Hipokrates i Epicydes pomaszerowali na Syrakuzy. I znów wbrew wszelkim racjonalnym kalkulacjom udało im się przejąć władzę w mieście. – Hannibal uderzył kubkiem w stół. – Mamy to! Miasto o ogromnym znaczeniu dla Sycylii, a więc i całej wojny, znajduje się teraz w rękach dwóch ludzi, którzy zdecydowanie nie są przyjaciółmi Rzymu.
Hanno czuł rosnącą dezorientację.
– Nie rozumiem, jaka miałaby być moja rola, panie.
– Wybrałem cię, ponieważ jesteś wobec mnie absolutnie lojalny, oddany całym sercem i duszą.
Hanno pęczniał z dumy, słysząc tak nieoczekiwane słowa uznania.
– To prawda, panie – potwierdził przejęty.
– Cóż, nie mogę tego samego powiedzieć o Hipokratesie i Epicydesie. Walczyli po mojej stronie tylko w nadziei, że pewnego dnia pomogę im sięgnąć po władzę w Syrakuzach. Będą opowiadać się po stronie Kartaginy, dopóki im to będzie pasowało. Ale każdy z nich gotów jest poderżnąć mi gardło. I tobie też, gdyby tylko ktoś zaproponował im dobrą cenę.
Hanno nagle zrozumiał, do czego zmierzał Hannibal.
– Ale panie… Ja nie nadaję się na szpiega. Jestem prostym żołnierzem. Walczę. Muszą być inni ludzie, którzy lepiej nadają się do tej misji.
– Może tak, ale potrzebuję ich tu, na miejscu. I nie znaczy to również, że ty jesteś mi zbędny… – dodał uspokajająco. – Twój zastępca z powodzeniem poradzi sobie z dowodzeniem falangą. Jesteś doświadczonym oficerem, przyzwyczajonym do kierowania ludźmi i szybkiego podejmowania decyzji, gdy pojawia się taka konieczność. Hipokrates i Epicydes mają swoje talenty, ale żaden z nich nigdy nie był szczególnie dobrym wodzem. Świetnie się spisali i udało im się osiągnąć tak wiele, ale martwię się o przyszłość. Możesz im pomóc. Jesteś inteligentny. A nawet lepiej, umiesz działać stanowczo. Pokazałeś to dzisiaj.
– Dziękuję, panie. – Kolejne pochwały sprawiły, że policzki Hanno poczerwieniały z zażenowania, ale i dumy. – Rozumiem, że mam im doradzać w kwestiach wojskowych?
– Coś w tym stylu. Tak. – Hannibal zauważył jego niezdecydowanie. – Nie zlecę ci tej misji, jeśli się na nią nie zgodzisz. Proszę cię o to, bo myślę, że dobrze się spiszesz.
Błysk w oku Hannibala sprawiał, że Hanno, chcąc nie chcąc, zapalił się do pomysłu wodza.
Zapomniał o Bostarze i Sapho. Zapomniał o Mutcie i jego ludziach.
– Byłbym zaszczycony, gdybym mógł się do czegoś przydać, panie.
Hannibal kiwnął głową z zadowoleniem.
– Chcę, żebyś stał się moimi oczami i uszami w Syrakuzach. Będziesz informował mnie o wszystkim, co może okazać się przydatne. Oczekuję regularnych raportów. Hipokrates i Epicydes zostaną poinformowani, że masz pełnić funkcję oficera koordynującego, pośrednika między nimi i Kartaginą. Zdobądź ich zaufanie, jeśli tylko ci się uda. Pomożesz im w działaniach przeciwko Marcellusowi, wykorzystując swoje talenty dowódcze. Gdy z Kartaginy przybędą posiłki, a ma to nastąpić w ciągu dwunastu miesięcy, musisz postarać się o to, aby relacje między dowódcami armii były od samego początku możliwie najlepsze. Kiedy Rzymianie na Sycylii zostaną pobici – tu Hannibal uśmiechnął się drapieżnie – zadbasz o to, aby Hipokrates i Epicydes zaangażowali się również w Italii. Wtedy wszystkie siły kartagińskie na wyspie będą musiały zostać przetransportowane na kontynent, ale będę też chciał, aby tyrani Syrakuz udzielili nam wsparcia, dostarczając ludzi i zaopatrzenie. – Hannibal zamilkł i przyglądał się Hanno.
Serce waliło mu w piersi. Bogowie! To niezwykle ważne dla naszej sprawy. Będzie miało wpływ na wynik całej wojny. O wiele ważniejsze niż dowodzenie falangą.
– Zrobię, co w mojej mocy, panie. Albo wyzionę ducha, próbując.
– To rozumiem! – Hannibal poklepał go po ramieniu. – Miejmy nadzieję, że ci się uda i przeżyjesz, aby zobaczyć owoce swoich działań. – Hannibal zsunął ciężki pierścień z palca wskazującego prawej dłoni i wyciągnął rękę. – Dam ci oczywiście listy polecające, ale ten pierścień będzie dowodem, że jesteś moim specjalnym wysłannikiem.
Oniemiały z wrażenia Hanno przyjął złoty pierścień, zdobiony misternie rzeźbionym lwem, jednym z symboli chętnie używanych od lat przez rodzinę Barkasów. Nigdy nie będę mógł pokazać go Sapho.
– Ja… – zaczął niepewnie. – Dziękuję, panie.
– Niech bogowie będą przy tobie na Sycylii. O szczegółach misji porozmawiamy jeszcze później, przed twoim wyjazdem. – Po tych słowach Hannibal przeniósł wzrok na pergamin, który czytał, zanim wszedł Hanno.
To oznaczało, że spotkanie dobiegło końca. Hanno wstał, zacisnąwszy mocno w dłoni pierścień Barkasów.
– Dziękuję, panie.
Po wyjściu z namiotu wodza zamyślony, skupiony na pierścieniu, który wypalał mu dziurę w dłoni, nie patrzył pod nogi. Bęc! Trafił głową w coś twardego.
– Przepraszam. To moja wina. – Gdy tylko wypowiedział te słowa, z konsternacją i radością zorientował się, że wpadł na Bomilcara.
– Spośród tylu ludzi w obozie musiałeś tryknąć właśnie mnie!? – wykrzyknął uradowany Bomilcar, pocierając czoło. – Mimo wszystko miło cię widzieć, Hanno. Ileż to już czasu minęło od naszego ostatniego spotkania? Sześć miesięcy?
– Może nawet więcej – odparł Hanno z nieskrywanym żalem w głosie. Wiesz, co jest w tym wszystkim najzabawniejsze? Miałem zamiar cię dziś wieczorem odszukać.
– Wszyscy mogliby tak skłamać! – Bomilcar mrugnął porozumiewawczo, sugerując, że żartuje. – Czas pędzi nieubłaganie, co? Jak sobie radzisz?
Hanno opuścił zaciśniętą dłoń, w której trzymał pierścień.
– Dobrze. A ty?
– Też niczego sobie. Widziałeś się z wodzem? – Bomilcar wskazał głową w stronę namiotu Hannibala.
– Jak się domyśliłeś?
– Wyglądałeś tak samo jak wszyscy, którzy dostąpią zaszczytu prywatnej audiencji. Pogrążony w myślach – odparł rezolutnie Bomilcar.
– Wysyła mnie na Sycylię – zwierzył się Hanno.
Bomilcar uniósł lekko brwi.
– Patrzcie no… To oznacza awans. Nieźle ci się powodzi.
– Na to wygląda. – Hanno poczuł się trochę zawiedziony, że Bomilcar nie pytał o więcej szczegółów. – Też zostałeś wezwany?
Bomilcar skinął głową, a potem wyszeptał:
– Mam udać się do Rzymu.
Jak wszystko się zmienia. Do tej pory znaliśmy tylko pot i znój pola bitew. Teraz nadszedł czas szpiegowania i podstępów.
– Mam rozumieć, że w roli szpiega?
Bomilcar ponownie mrugnął porozumiewawczo.
– Mam jasną skórę. Dzięki temu, że tyle lat spędziłem w niewoli, mówię po łacinie jak rdzenny mieszkaniec Italii. Kto lepiej nadaje się do leży wilków? Krążyły plotki, że wróg próbuje zepchnąć nas na piętę, a może na sam czubek półwyspu. Hannibal chce, żebym wybadał, czy to prawda. – Bomilcar rzucił okiem na słońce. – Przepraszam, jestem spóźniony. Pogadamy przy kubku wina dziś wieczorem. Opowiem ci, jak przebiegło spotkanie, a ty podzielisz się ze mną szczegółami swojej misji.
– Nie mogę się już doczekać – powiedział Hanno z uśmiechem.
Zanim wraz z Muttem i Bomilcarem opróżnili zawartość dwóch małych amfor wina, księżyc pokonał już długą drogę po nocnym niebie. Hanno czuł ogarniające go zmęczenie. Było mu ciepło i przyjemnie, a krążący w żyłach alkohol sprawiał, że zmieniło się jego nastawienie do świata. Cóż, może nie do wszystkich jego mieszkańców. Na przykład nie w stosunku do Rzymian – uznał po głębszym zastanowieniu. Ale przecież nawet oni nie są wszyscy aż tak źli, jak niektórzy ich przedstawiają. Spędził ponad rok z Kwintusem, prawda? On i jego rodzice nie różnili się specjalnie od niego i jego rodziny. Żadne z nich potwory. Nie byli idealni, ale to przecież przyzwoici, pracowici ludzie. Niemożliwe też, żeby wyróżniali się aż tak pozytywnie na tle innych przedstawicieli rzymskiej społeczności. Nie – uznał Hanno – wielu Rzymian było w porządku. Pera, oficer, który torturował go w Victumulae, musiał być niechlubnym wyjątkiem. Reszta to… wrogowie i tyle. Cholernie uparci wrogowie.
– Dlaczego ci głupcy po prostu nie uznali się za pokonanych po bitwie pod Kannami? – mruczał pod nosem.
– Powinniśmy byli wtedy wkroczyć do Rzymu – powiedział Bomilcar. – Poddaliby się.
– Czyżby? – odezwał się Mutt, podkreślając swoją wypowiedź wymownym głośnym pierdnięciem. Odczekał, aż jego towarzysze przestaną rechotać, i dodał: – Nie zgadzam się. Uznają się za pokonanych dopiero wtedy, gdy republikę opuszczą wszyscy, każde sprzymierzone miasto, każdy sojusznik. Gdy zostaną sami, przyciśnięci plecami do ściany, poproszą o pokój.
– Aby tak się stało, musimy pokonać wroga zarówno na Półwyspie Iberyjskim, jak i na Sycylii – powiedział ponuro
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Tytuł oryginału
Hannibal. Clouds of War
Copyright © by Ben Kane, 2014
First published as Hannibal: Clouds of War by Preface Publishing, an imprint
of Cornerstone. Cornerstone is part of the Penguin Random House group of
companies.
Projekt okładki
Marcin Słociński
Ilustracja na okładce
Colin Thomas Photography Ltd
Opieka redakcyjna
Justyna Kukian
Monika Basiejko
Adiustacja
Bogusława Wójcikowska
Korekta
Grażyna Rompel
Irena Gubernat
Przygotowanie mapy
Piotr Poniedziałek
Copyright © for the translation by Społeczny Instytut Wydawniczy Znak Sp. z o.o., 2019
ISBN 978-83-240-5457-2
Znak Horyzont
www.znakhoryzont.pl
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
