Hannibal. Pola krwi - Kane Ben - ebook

Hannibal. Pola krwi ebook

Kane Ben

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Równina w pobliżu Kann zmieniła się w przesiąknięte krwią pola śmierci, arenę jednej z najkrwawszych bitew w historii wojen. Kto odniesie ostateczne zwycięstwo? Czy będzie to Hannibal, prowadzący doświadczone zastępy wojowników, weteranów licznych kampanii, czy wspaniałe rzymskie legiony.

Hannibal pragnie rzucić Rzym na kolana. Jednym z dowódców jego doborowych oddziałów jest młody oficer, Kartagińczyk o imieniu Hanno.

Tak jak jego wódz Hanno pała nienawiścią do Rzymu. Jeszcze nigdy w historii wieloletniego konfliktu Kartagina nie była tak blisko pokonania odwiecznego wroga.

Tymczasem rzymscy dowódcy mistrzowsko realizują strategię uników, obliczoną na wyczerpanie przeciwnika.

Czas uchylania się od walki dobiega jednak końca i wreszcie dwie ogromne armie gotowe są stanąć do rozstrzygającej bitwy w palących promieniach słońca na równinie pod Kannami – na polach krwi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 772

Data ważności licencji: 7/19/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Arthura, Carol, Joeya, Killiana i Toma – przyjaciół z czasu studiów weterynaryjnych pół życia temu, niezmiennie wspaniałych po dziś dzień

Rozdział I

Galia Przedalpejska, zima

Cała okolica, jak okiem sięgnąć, była płaska niczym stół, poprzecinana jedynie polami uprawnymi, które zaopatrywały w zboże mieszkańców pobliskiego miasta. Szron pokrywał ziemię, a jedynym barwnym elementem, na którym dłużej zatrzymywał się wzrok, były zielone plamy niewielkich pędów pszenicy wysokich na szerokość dłoni. Wszystko inne szczelnie przykryła srebrna warstwa zmrożonej wilgoci. Nisko wiszące chmury nie zapewniały żadnego kontrastu między ziemią a niebem, podobnie jak szare i onieśmielające mury Victumulae daleko na horyzoncie. Przy drodze prowadzącej ku bramie miasta znajdował się niepozorny zagajnik z rzadką roślinnością.

Wśród drzew skryła się wysoka postać, opatulona wełnianym płaszczem. Mężczyzna miał wąską twarz z wyraźnie zakrzywionym nosem. Najbardziej uderzające były jednak jego intensywnie zielone oczy. Spod filcowej czapki wymykały się czarne loki. Mężczyzna nieustannie przeczesywał wzrokiem okolicę, choć wydawało się, że wokół panował całkowity spokój. Nic nie zmieniło się od czasu, gdy wysłał zwiadowców na poszukiwanie pożywienia. Hanno nie spędził w tym zagajniku wiele czasu, a mimo to wydawało mu się, że traci czucie w stopach. Zaklął pod nosem. Mróz nie zelżeje. Nie wyglądało na to, aby śnieg miał się szybko roztopić. Pogoda nie zmieniała się od kilku dni. Tęsknił za domem. Jakże te ziemie różniły się od jego stron rodzinnych na północnym wybrzeżu Afryki. Minęły już niemal dwa lata, odkąd widział je po raz ostatni. A mimo to potrafił z łatwością przywołać z pamięci obrazy wykonanych z bloków piaskowca ogromnych murów Kartaginy, które malowano na biało, aby odbijały promienie słoneczne, a także wspaniałej agory oraz dwóch bliźniaczych portów miasta. Westchnął ciężko. Nawet zimą w stolicy Kartaginy było wyjątkowo ciepło. Tam słońce nie chowało się za chmurami przez większość dni, podczas gdy zimą tu, w Italii, jedynym znakiem świadczącym o tym, że nie zniknęło, zdawał się mdły, bladożółty dysk, ledwo przebijający się przez gęste kłęby zasnuwające całe niebo.

Piii–aj. Piiiii–aj!

Uniósł głowę, usłyszawszy charakterystyczny trel. Na tle szarobiałych splotów chmur ujrzał parę kawek ścigających w ciasnych skrętach głodnego, wściekłego myszołowa. Ten dobrze znany widok – gdy mniejsze ptaki nękają większego – wydał mu się pełną ironii metaforą sytuacji armii kartagińskiej w Italii. Tylko że my mamy znacznie trudniejsze zadanie – pomyślał ponuro. Jeśli Rzym ma pogodzić się z myślą o zwycięskiej Kartaginie, musi krwawić jak nigdy wcześniej. Dawniej Hanno miałby duże wątpliwości, czy coś takiego jest w ogóle możliwe. W ostatniej konfrontacji z Rzymem Kartagina poniosła bolesną klęskę po gorzkiej, wyczerpującej wojnie, toczonej pokolenie wcześniej. Tamten konflikt zasiał w sercach Kartagińczyków ziarno nienawiści do Rzymu. A jednak długo nic nie wskazywało na to, że dane im będzie się zemścić na znienawidzonym wrogu. Tymczasem w ostatnich miesiącach wszystko się zmieniło.

Jedynie szaleniec uwierzyłby, że wielka armia może pokonać drogą lądową setki mil z Iberii do Galii Przedalpejskiej, a następnie, w pierwszych dniach zimy, przekroczyć wysokie Alpy. A jednak ta sztuka udała się zastępom prowadzonym przez Hannibala Barkasa, owładniętego pragnieniem upokorzenia Rzymu. Wielki wódz, wzmocniony dzięki sojuszom z lokalnymi plemionami, rozbił wysłaną mu na spotkanie pierwszą armię rzymską. W efekcie cała północna Italia znalazła się na łasce Kartagińczyków. Tymczasem, wbrew wszelkim przeciwnościom losu, Hanno, który wcześniej trafił jako niewolnik do gospodarstwa w pobliżu Kapui, zdołał zrzucić kajdany i przyłączył się do armii Hannibala. Odnalazł swoich bliskich, ojca i braci, którzy przez długi czas uważali, że nie żyje.

Jeśli zdołałem odmienić swój los, to znaczy, że teraz wszystko jest możliwe.

Burczenie w brzuchu przypomniało mu, że ma do wykonania ważną misję: znaleźć zapasy pożywienia i zasięgnąć języka. Nie wysłano go tutaj po to, aby obserwował lokalną faunę czy zastanawiał się nad przyszłością. Libijscy włócznicy ukryci za jego plecami w zaroślach, które dawały lepsze schronienie, marzyli o ciepłym posiłku tak samo jak on. Hanno wybrał się na zwiad pod mury miasta nie bez powodu. Zmierzył wzrokiem całą błotnistą drogę, biegnącą w pobliżu jego kryjówki, a następnie znikającą w delikatnej młodej pszenicy, ale najwyraźniej prowadzącą prosto ku bramom miasta. Nigdzie żywego ducha. W małych kałużach pokrytych warstwą lodu wyraźnie widać było jednak świeże dziury, co świadczyło o tym, że ktoś musiał przejeżdżać tędy konno jeszcze tego ranka. Donieśli mu o tym zwiadowcy. Posłaniec z wiadomością? Było niemal pewne, że włodarze miasta Victumulae wiedzieli już o zbliżającej się kartagińskiej potędze.

Wyobrażając sobie, jaki efekt wywołała ta wieść, Hanno rozciągnął usta w uśmiechu.

Od czasu wielkiego zwycięstwa Hannibala nad Trebią na Rzymian padł blady strach. Gospodarstwa, sioła, a nawet mniejsze miasta były porzucane przez przerażonych obywateli, uciekających przed postępującą nawałą kartagińską i liczących na schronienie za grubymi murami w miejscowościach, które dysponowały własnymi stałymi garnizonami. Ta panika była Kartagińczykom na rękę. Żołnierze Hannibala słono zapłacili za przeprawę przez góry. Mimo wyczerpania musieli stoczyć walną bitwę z Rzymianami w sile dwóch armii konsularnych. Bardzo potrzebowali teraz odpoczynku i czasu na regenerację sił. Setki żołnierzy – nie tylko ci, którzy odnieśli rany – nie wytrzymało trudów i kaprysów pogody. Z całego stada słoni, liczącego ponad trzydzieści sztuk, zostało bodaj siedem zwierząt. Hannibal rozumiał niebezpieczeństwo i pozwolił swoim oddziałom na odpoczynek. Przerwano wszelkie działania wojenne, ograniczając aktywność armii do koniecznych obowiązków. Opuszczone gospodarstwa i farmy okazywały się w tej sytuacji dla nich darem niebios. Oddelegowane oddziały z wozami zaprzężonymi w muły odzierały je ze wszystkiego, co mogło zostać wykorzystane do wyżywienia armii.

Niemniej zapasy szybko się kurczyły. Wkrótce zabrakło nawet tego, co dostarczyli Kartagińczykom galijscy sojusznicy. Trzydzieści tysięcy żołnierzy potrzebowało codziennie ogromnej ilości zboża. I to właśnie z tego powodu przed tygodniem zmuszeni zostali do zwinięcia obozu. Armia ruszyła w kierunku Victumulae. Krążyły plotki, że zgromadzone w magazynach tego miasta zboże starczy im na wiele tygodni. Patrol Hanno był jednym z wielu wysłanych w celu rozpoznania sytuacji w okolicy. Wódz wydał im jasne rozkazy. Mieli wycofać się tylko wówczas, gdyby zaistniało duże prawdopodobieństwo, że wróg przygotował zasadzkę. W przeciwnym razie Hanno miał poczekać, aż pod mury miasta – zapewne za dzień lub dwa – nadciągną główne siły.

Z zadowoleniem stwierdził, że okolica wygląda na całkowicie opuszczoną. W czasie wykonywania zadania tylko raz starli się z wrogiem, wychodząc z potyczki zwycięsko. Jeśli nie liczyć nocy spędzonej w galijskiej wiosce, wśród przyjaźnie nastawionych tubylców, mogłoby się wydawać, że przemierzają tereny, na których nie mieszkają żadne ludzkie istoty. Jazda Hannibala, która zapuszczała się znacznie dalej niż jednostki piechoty, przynosiła bardziej interesujące wieści. Większość niedobitków z ostatniej bitwy schowała się za murami Piacenzy, miasta leżącego jakieś pięćdziesiąt mil na południowy wschód. Inni uszli daleko na południe, a część oddziałów armii konsularnych schroniła się w takich miejscach jak Victumulae. Hanno, świadomy nieuchronności upadku miasta, które nie mogło oprzeć się przeważającym siłom Hannibala, postanowił zaryzykować i zaczaił się niemal tuż pod samymi murami, o wiele dalej, niż docierały konne patrole. Chciał poznać liczbę obrońców, a może nawet uderzyć na jakiś patrol wroga. Dzięki temu mógłby odzyskać zaufanie generała.

Wrócił myślami do ostatnich wydarzeń. Gdy Hannibal zebrał ogromną armię i zdobył wreszcie Saguntum, dążąc do otwartego konfliktu z Rzymem, Hanno marzył tylko o tym, aby przyłączyć się do tej walki. Czy jest człowiek, w którego żyłach płynie kartagińska krew, a nie woda, i który nie chciałby zemścić się na Rzymianach za to, co republika uczyniła z dumnym ludem Kartaginy? Gdy Hanno udało się znaleźć ojca i braci, wszystko wydawało się iść po jego myśli. Hannibal obdarzył go ogromnym zaufaniem i wyróżnił, powierzając dowodzenie falangą. Wkrótce potem jednak sprawy zaczęły się komplikować. Jego serce przyspieszyło, gdy przypomniał sobie, jak zdawał relację z działań podczas zasadzki na rzymski patrol kilka dni przed bitwą nad Trebią. Wódz wściekł się nie na żarty. Naprawdę niewiele brakowało, a Hanno skończyłby na krzyżu. Podobnie zresztą jak jego bracia, Bostar i Sapho, którzy nie przekonali Hanno do zmiany decyzji. Tylko ślepiec nie dostrzegłby, że popadł w niełaskę u wodza.

Pozwolił odejść wolno dwóm rzymskim jeźdźcom: Kwintusowi, swojemu dawnemu przyjacielowi, oraz Fabrycjuszowi, ojcu Kwintusa. Może to było głupie z mojej strony – zastanawiał się Hanno. Gdybym kazał zabić wszystkich Rzymian, teraz moje życie byłoby znacznie prostsze. Później, próbując zmyć plamę na honorze, zgłaszał się na ochotnika do wszystkich niebezpiecznych misji. Jak dotąd nie udało mu się jednak zrehabilitować w oczach generała. Hannibal zdawał się jakby nie dostrzegać jego wysiłków. Hanno poruszył palcami w butach, chcąc przywrócić w stopach krążenie. Nieudana próba zirytowała go jeszcze bardziej niż wspomnienie zakończonych niepowodzeniem usiłowań odzyskania zaufania wodza. Sterczę tu jak kołek, ryzykując nie tylko odmrożeniami kończyn, ale i jaj, w nadziei wypełnienia zadania, które z góry skazane jest na porażkę. No bo jaka jest szansa, że poznam siłę garnizonu Victumulae, jeśli nie uda mi się złapać żadnych jeńcow? Musiałby się zdarzyć cud, aby jakiś niewielki oddział wroga dał się zaskoczyć. Ponieważ obrońcy miasta dobrze wiedzieli o zbliżającej się armii Hannibala, raczej nie wypuszczali się teraz za mury.

Hanno próbował walczyć z poczuciem frustrującego rozczarowania. Miał dobry powód, aby postąpić tak, jak postąpił. Kwintus był nie tylko synem Fabrycjusza, który kupił go jak przedmiot. Chłopak okazał się jego oddanym przyjacielem. W głębi serca czuł, że postąpiłby niewłaściwie, gdyby nie ruszył palcem w jego obronie. Choćby dlatego, że Kwintus dwa razy uratował mu życie. Dług to dług. Gdy nadchodzi czas spłaty, nie można się uchylać, niezależnie od ryzyka kary. Jakoś zniósł gniew Hannibala. A potem przetrwał bitwę, czyż nie? Już to mogło być dowodem, że postąpił słusznie. Że wypełnił wolę bogów. Później Hanno złożył hojne ofiary dziękczynne Tanit, Melkartowi, Baalowi Saphonowi i Baalowi Hammonowi, najważniejszym bóstwom kartagińskim, dziękując im za ochronę. Uniósł brodę. Niech dalej patrzą na mnie łaskawym okiem. Może wkrótce zdarzy się coś, co pozwoli zrealizować plan zdobycia informacji na temat siły wrogiego garnizonu.

Skoncentrował się na obserwacji otoczenia Victumulae. Wąskie strużki dymu wydostawały się z kominów na dachach nieodległych zabudowań. To był jak dotąd jedyny znak, że miasto nie zostało opuszczone. Fortyfikacje zrobiły na Hanno ogromne wrażenie. Za głębokim rowem opasającym miasto wznosił się gruby kamienny mur z wysokimi, bliźniaczymi wieżami. Nie wątpił, że na tym odcinku podejście osłaniają również katapulty. Nie miał żadnych szans, aby przedostać się do miasta z tej strony. Od wschodu Victumulae chroniło wijące się koryto Padu, któremu ten region zawdzięczał tak żyzne ziemie. Na zachodzie ciągnęły się pola uprawne. Hanno dostrzegł niewyraźny zarys sporej willi z budynkami gospodarczymi. Poczuł przypływ nadziei. Czy ktoś mógł tam zostać? Zawsze istniała jakaś szansa. Uparty właściciel ziemski mógł czuć się na tyle bezpiecznie tak blisko murów miejskich, że czekał z opuszczeniem domu do ostatniej chwili. Może schował już kosztowności, ale zdecydował, że zostanie tam dopóty, dopóki nie pojawi się nieprzyjaciel. Hanno podjął decyzję. Warto spróbować. Ruszą pod osłoną ciemności, a jeśli w willi nie zastaną nikogo, to może znajdą jakieś zapasy produktów spożywczych. Jeśli plan się nie powiedzie, przynajmniej będzie miał czyste sumienie, wiedząc, że spróbował wszystkiego.

Zawahał się. Wiedział, że istnieje ryzyko zdradzenia obecności jego oddziału. Gdyby obrońcy zdali sobie sprawę, że niepełna falanga nie ma wsparcia innych oddziałów armii kartagińskiej, mogliby ich zaatakować. To prawdopodobnie oznaczałoby śmierć i jego, i żołnierzy, którymi dowodził. To się nie zdarzy! Tylko czy znajdziemy w tym gospodarstwie coś, co nam się przyda? Człowieka, którego będzie można przesłuchać? Starał się odsunąć rozczarowanie, które brało się z braku inspiracji. Pojawią się inne okazje. Może dowiedzie swojej wartości w trakcie szturmu na miasto? A jeśli nie podczas najbliższej bitwy, to może w następnej? Udowodni Hannibalowi, że jest godzien jego zaufania.

Kolejne godziny przed zapadnięciem ciemności ciągnęły się w nieskończoność. Oczekiwanie z trudem znosili również włócznicy Hanno, których teraz w falandze było nie więcej niż dwustu. Od wielu dni marzli i narzekali na zmniejszone racje żywnościowe, ale do tej pory dowódca przynajmniej pozwalał im co noc rozpalać ogniska. Dzisiaj Hanno wydał inne rozkazy. Musiały wystarczyć koce narzucone na plecy. Rozgrzewali się, tupiąc nogami i przechadzając się między drzewami. Hanno zaryzykował, zakładając, że w gospodarstwie znajdą jakąś żywność, i pozwolił ludziom zjeść ostatnie zapasy. Potem spędził całe popołudnie na rozmowach z nimi, tak jak uczył go Malchus. Rzucał żartami, dzielił się swoim suszonym mięsem. Pamiętał, żeby zwracać się do poszczególnych żołnierzy po imieniu.

Niemal wszyscy włócznicy – w czerwonych tunikach i stożkowych hełmach z brązu, takich samych jak te, które widział niemal wszędzie w Kartaginie, gdy był dzieckiem – byli doświadczonymi weteranami wielu kampanii. Każdy z nich mógł być właściwie jego ojcem. Służyli Kartaginie dłużej, niż Hanno sięgał pamięcią. Towarzyszyli Hannibalowi w Iberii i przeszli z nim cały szlak bojowy przez Alpy aż po serce terytorium wroga, co okupione zostało utratą ponad połowy stanu jednostki. Zaledwie kilka tygodni wcześniej Hanno sądził, że rozkazywanie takim wiarusom przekracza jego możliwości. W Kartaginie przechodził podstawowe przygotowanie do szkolenia oficerskiego, ale nigdy dotąd nie dowodził oddziałem regularnej armii. Gdy Hannibal powierzył mu tych ludzi, musiał się jednak szybko wszystkiego nauczyć. Działo się to po niemal cudownym wydostaniu się z niewoli, a także po długiej podróży na północ Italii w towarzystwie Kwintusa. Dowodził Libijczykami podczas zasadzki nad Trebią, a później także w walnej bitwie. Czasami zdarzało się jeszcze, że niektórzy z nich rzucali mu pełne pogardy spojrzenia, gdy myśleli, że nie patrzy, ale najwyraźniej udało mu się zyskać akceptację, a może nawet respekt większej części włóczników. Podczas ostatniej potyczki z wrogiem dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności uratował życie Muttumbaalowi, swojemu zastępcy. Od tego czasu Mutt traktował go z dużym szacunkiem, co bez wątpienia pomogło Hanno w przekonaniu do siebie towarzyszy Libijczyka. Gdy niebo zaczęło szarzeć, przyszło mu do głowy, że to głównie dzięki temu narzekania włóczników nie przerodziły się jeszcze w otwarty bunt.

Zanim wydał rozkaz wymarszu, odczekał, aż zapadające ciemności sprawią, że jego dłoń stanie się tylko rozmazanym konturem. Większość mieszkańców tych ziem żyła w zgodzie z naturalnym cyklem natury: kładła się spać zaraz po zapadnięciu zmroku. Jeśli w gospodarstwie zostali jacyś ludzie, powinni już zbierać się do łóżek. Żołnierze przygotowywali się do opuszczenia schronienia wśród drzew, wydając pełne satysfakcji pomruki. Dźwigali i opuszczali swoje masywne okrągłe tarcze albo unosili włócznie, aby rozgrzać mięśnie, które zesztywniały z zimna. Wokół słychać było chrzęst kółek kolczug, które wielu włóczników zdobyło na pokonanych wrogach w bitwie nad Trebią. Śnieg i zamarznięte błoto skrzypiało pod ich sandałami. Tu i ówdzie rozlegał się cichy, stłumiony kaszel. Po serii rozkazów podoficerów żołnierze szybko uformowali kolumnę szeroką na dziesięciu mężczyzn i długą na dwudziestu. W powietrzu, gęstym od oddechów żołnierzy, czuło się rosnące napięcie. Hanno dostrzegał czerwone kropki poruszające się powoli wzdłuż murów obronnych. To z pewnością legioniści oddelegowani tej nocy do służby na posterunkach obserwacyjnych. Uśmiechnął się na ten widok. Rzymianie na murach nie mieli pojęcia, że ciemności skrywają jego oddział – ludzi, którzy ich obserwują. A płonące pochodnie stanowiły dla nich doskonały punkt orientacyjny podczas marszu w kierunku gospodarstwa.

– Gotowi? – zapytał szeptem swojego zastępcę.

– Gotowi. I nie możemy się doczekać, panie – odpowiedział Muttumbaal, drobny mężczyzna o wyrazie twarzy, który wydawał się zastygłym zmartwieniem. Skrócenie jego długiego, trudnego do wymówienia imienia do „Mutt” było nieuniknione.

– Ruszamy marszem. Zachować maksymalną ostrożność. Idziemy w ciszy. – Hanno odczekał, aż jego rozkazy zostaną przekazane dalej, a po chwili sam chwycił za tarczę i włócznię. Ruszyli w ciemność.

Znajdowali się mniej więcej w odległości trzystu kroków od murów miasta. W tych ciemnościach Hanno nie mógł być pewien, czy dobrze oszacował odległość. Wydał rozkaz, aby oddział się zatrzymał. Zerknął na mury i nastawił uszu. Byli jeszcze poza zasięgiem katapult, kryjąc się w mroku. Mało prawdopodobne, że ktoś zauważy ich obecność. Gdy usłyszał strzępki rozmów strażników, w miejsce nadziei pojawiła się pewność. Mimo to, gdy zbliżali się do zaciemnionej willi, czuł nerwowe napięcie w żołądku. Wzdrygnął się, usłyszawszy pohukiwanie sowy. Włosy stanęły mu dęba, ale natychmiast odsunął od siebie niepokój. Kartagińczycy nie uważali tego odgłosu za zły omen. W czasie pobytu w gospodarstwie Kwintusa poznał kilka rzymskich przesądów i wiedział, że Rzymianie mają inne zapatrywanie na kwestię dźwięków wydawanych przez sowy. Cokolwiek by mówić, cieszył się z tego, że jego ludzie nie znali rzymskich zabobonów.

Skradali się bezszelestnie. Ściany willi zamajaczyły w ciemnościach, mroczne i ciche niczym wielki grobowiec. Hanno znów poczuł lodowate palce strachu pełznące mu po krzyżu, ale nie zamierzał się zatrzymywać. Każdy cholerny dom w Italii o tej porze wygląda tak samo – przekonywał się w myślach. Nie zaszczekał żaden pies. Zapewne towarzyszyły mieszkańcom tego domostwa chroniącym się za murami. Jeśli tak – naigrywał się jakiś demon w jego głowie – to niczego się nie dowiesz, niczego nie znajdziesz. Byłbyś głupcem, gdybyś uwierzył, że uciekający Rzymianie zostawili tu coś do zjedzenia. Każdą, najmniejszą nawet rybkę ze spiżarni zabrali pewnie ze sobą do Victumulae.

Hanno zacisnął zęby, przypomniawszy sobie nieoczekiwanie pełne wyższości pogadanki, których nie szczędził mu jego najstarszy brat, Sapho. To, co robił, czyli działania zwiadowczo-rozpoznawcze, miało głęboki sens. Zresztą teraz nie mogli się już wycofać, bo za chwilę znajdą się już w zabudowaniach. Hanno uznał, że Mutt z większością ludzi powinien pozostać na zewnątrz i zabezpieczyć teren. Jeśli tylko usłyszą lub zauważą zbliżających się od strony miasta Rzymian, dadzą znać Hanno, ostrzegając go umówionym sygnałem, aby grupy poszukiwawcze zdążyły się wycofać. Postanowił, że cztery oddziały w sile dziesięciu ludzi przetrząsną willę. Jedna grupa, pod bezpośrednim dowództwem Hanno, wedrze się do domu, podczas gdy pozostałe, prowadzone przez doświadczonych włóczników, sprawdzą, czy w zabudowaniach gospodarczych nie ma produktów spożywczych.

Hanno zbliżył się do jednego z niewielkich okien willi wychodzących na południe, chcąc zobaczyć coś przez szczeliny w okiennicach. W środku panowała nieprzenikniona ciemność. Przyłożył więc ucho do drewnianych żaluzji. Nasłuchiwał przez dłuższy czas, ale niczego podejrzanego nie usłyszał. Uspokojony, rozkazał wybranym grupom, aby przystąpiły do wykonania swoich zadań.

– Uważaj na siebie, panie – szepnął Mutt na odchodnym.

– Będę ostrożny. Pamiętaj, że jeśli zauważysz ruch od strony miasta, masz się wycofać. Nie chcę tracić ludzi w bezsensownym starciu.

– A ty, panie?

– Będę tuż za tobą. – Hanno uśmiechnął się pewnie. – Ruszajcie na pozycje.

Mutt zasalutował i rozpłynął się w mrokach nocy. Hanno odczekał chwilę, aż falanga zniknie z pola widzenia, po czym poprowadził swoich ludzi. Trzy inne grupy trzymały się na razie blisko niego, przemieszczając się równolegle do jego oddziału. Ruszyli wzdłuż wschodniego muru willi, zatrzymując się za rogiem budynku, przy ścianie, w której musiała znajdować się furtka prowadząca na dziedziniec. Zanim wyszli na otwartą przestrzeń, Hanno rozejrzał się szybko wokół, jednak w panujących ciemnościach nie potrafił dostrzec zbyt wielu szczegółów poza zarysem ścieżek oraz wypielęgnowanych krzewów i drzew w ogrodzie. W niewielkiej odległości od willi, od strony miasta, dostrzegł dachy budynków gospodarczych, zapewne stajni, szop i dużej stodoły. Nie zauważył żadnych śladów życia. Trochę uspokojony zwrócił się do trzech włóczników dowodzących pozostałymi grupami:

– Przeszukajcie wszystkie budynki. Bierzcie tylko to, co nadaje się do zjedzenia. Bądźcie czujni. Jeśli napotkacie opór, wycofajcie się. Nie chcę żadnego chojrakowania w tych ciemnościach. Czy to jasne?

– Tak, panie – wyszeptali zgodnym chórem.

Hanno uznał, że nie powinien dłużej czekać. Wyczuwał za sobą obecność żołnierzy. Nagle rozległo się metaliczne szczęknięcie, gdy włócznia jednego z żołnierzy uderzyła w hełm tego, który znajdował się przed nim. Hanno rzucił przez ramię wściekłe spojrzenie, ale nie zatrzymał się, aby zrugać nieudacznika. Jeśli mają szczęście, ten niezbyt głośny dźwięk nie był wystarczający, aby obudzić kogoś, kto być może znajdował się w środku. Przyjrzał się ścianie, szukając głównego wejścia. Natknęli się na nie dwadzieścia kroków dalej – były to typowe ciężkie drewniane drzwi z metalowymi ćwiekami, wzmacniającymi konstrukcję zamkniętej niewielkiej bramy. Hanno przyłożył dłoń do drewna. Popchnął odrzwia. Nie przesunęły się nawet na palec, więc nacisnął mocniej. Wysiłki te nie przyniosły żadnych efektów. Serce zaczęło mu szybciej pompować krew. Czy ktoś jest w środku, czy brama została zamknięta od zewnątrz przez opuszczających willę mieszkańców?

Czuł na plecach spojrzenia swoich ludzi. Postanowił je zignorować, bo musiał zastanowić się, co dalej. Jeśli spróbuje sforsować drzwi siłą, obudzi tych, którzy mogą znajdować się w środku. Niemniej nie mógł tak po prostu się poddać. Odejść? Ma zrezygnować, nie wiedząc nawet, czy dom jest pusty? Odsunął się od drzwi i spojrzał w górę, oceniając wysokość dachu. Odłożył na bok tarczę i włócznię, po czym kiwnął głową na trzech najbliższych żołnierzy.

– Bogu, idziesz ze mną. – Gdy najniższy z żołnierzy podszedł do niego, Hanno zwrócił się do pozostałych. – A wy pomóżcie nam dostać się na górę.

Spojrzeli na niego niepewnie, nie rozumiejąc, co planuje.

– Razem z Bogu wejdziemy na dach, zejdziemy na dziedziniec i otworzymy bramę od środka

– Czy ja nie powinienem iść, panie? – spytał starszy z trójki żołnierzy. – Jeśli coś się stanie? Na wszelki wypadek.

Hanno nie zamierzał nawet się nad tym zastanawiać. Czuł już w żyłach krążącą adrenalinę.

– Nie. To zajmie nam tylko kilka chwil.

Włócznicy posłusznie zbliżyli się do swojego dowódcy i złączyli dłonie, aby ułatwić mu dostanie się na dach. Hanno umieścił stopę w zaimprowizowanym strzemieniu, a żołnierze wyprostowali, unosząc dowódcę. Hanno wyciągnął ręce, aby złapać równowagę, a potem zamachnął się wolną nogą. Szybko wciągnął się na dach. Dolna krawędź jego kirysu z brązu uderzyła z głuchym łoskotem o dachówki. Szlag! Zamarł w niewygodnej pozycji, na wpół klęcząc, na wpół stojąc. Przez kilka uderzeń serca absolutnie nic się nie działo. A potem usłyszał ruch na wewnętrznym dziedzińcu. Kaszel, odgłos wciągania powietrza, a potem mokre plaśnięcie, jakby człowiek na dziedzińcu splunął.

– Jebane koty. – Hanno usłyszał człowieka posługującego się łaciną. – Zawszone kręcą się ciągle po dachu…

Czekał. Czuł, jak rośnie mu tętno. Mężczyzna na dole cofnął się i teraz znajdował się dokładnie pod nim. Musi pilnować drzwi. A to prawdopodobnie oznacza, że właściciel znajduje się w domu. Co robić? Nie mógł się długo zastanawiać. Jeśli teraz zrezygnuje, będzie musiał pogodzić się z myślą, że miał w zasięgu ręki ludzi, którzy mogli wiedzieć coś, co przydałoby się Hannibalowi. Czym ryzykuję? Razem z Bogu poradzą sobie z łatwością ze starym niewolnikiem, zapewne bez kondycji. Ten głupiec pewnie i tak już zasnął.

Pochylił się i pokazał Bogu, żeby do niego dołączył.

Wysyczał tylko ostrzeżenie, że powinien uważać na swoją zbroję. Włócznik przysunął się do niego niemal w całkowitej ciszy.

– Słyszałem kogoś. Jest tuż pod nami – szepnął Hanno. – Pójdę pierwszy. Ty zejdziesz po mnie.

Uważając, żeby znów nie narobić hałasu krawędzią kirysu lub okuciem pochwy miecza, Hanno wspinał się coraz wyżej na zgiętych kolanach. Dotarł do szczytu dachu i spojrzał w dół. Wewnętrzny dziedziniec przypominał ten dobrze mu znany z domu Kwintusa. Wokół prostokątnego atrium z licznymi krzewami ozdobnymi i posążkami biegły wytyczone ścieżki. Centralne miejsce zajmowała fontanna – teraz jakby zastygła w ciszy – a resztę przestrzeni wypełniały drzewa owocowe i krótkie rzędy winorośli. Nie dostrzegł żadnego ruchu.

Rozluźnił się, przyjmując wygodniejszą pozycję. Zdał sobie sprawę, że aby zejść bezpiecznie, musi przedostać się na skraj dachu i usiąść. Wtedy metalowe elementy zbroi znów zetkną się z dachówkami, ostrzegając tego, kto znajduje się na dole. A zatem mógł zrobić tylko jedno. Wstać, rozpędzić się i zeskoczyć z dachu, wykorzystując zaskoczenie. Wyjaśnił Bogu, co zamierza, i nakazał mu zrobienie tego samego. Oceniał, że nie będzie skakał z wysoka. Mur po drugiej stronie musiał mieć taką samą wysokość. Wyląduje na pokrytej mozaiką ścieżce, przeturla się, potem błyskawicznie podniesie się, wyciągnie miecz i zabije strażnika pilnującego bramy, a później szybko wpuści resztę swoich ludzi.

Nie spodziewał się jednak, że zwali się prosto na plecy odźwiernego, który w tej samej chwili postanowił akurat wyjść do atrium.

Co więcej, liczył, że będzie miał do czynienia z jakimś strażnikiem z przypadku, a nie z weteranem legionów, triariusem w pełnej zbroi.

Zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak, gdy obaj uderzyli z impetem o ziemię. Niestety, po przeturlaniu się ostatecznie to Hanno znalazł się na dole. Jego hełm zamortyzował wprawdzie uderzenie o mozaikę, ale i tak przez jakiś czas był kompletnie zdezorientowany. Próbował czym prędzej się pozbierać, krzywiąc usta w grymasie bólu. Ciosy rozeźlonego legionisty wcale mu tego nie ułatwiały. Pięść Rzymianina wylądowała na podbródku, odrzucając w tył jego głowę. Uderzył hełmem w mozaikę tak, że zobaczył gwiazdy. Jakimś sposobem udało mu się jednak wydostać poza zasięg rąk wroga i stanąć na chwiejnych nogach. Triarius uczynił to samo. W migotliwym świetle rzucanym przez lampę we wnęce na ścianie obaj przyglądali się sobie oszołomieni i zdziwieni.

Co, na Baala Hammona, robi tu legionista? – zastanawiał się Hanno, walcząc z ogarniającą go paniką. Na pewno nie jest sam!

– Bogu! Bywaj!

– Bogowie! Jeden z ludzi Hannibala! – ryknął Rzymianin. – Alarm! Jesteśmy atakowani!

Hanno rzucił okiem na bramę. Jego serce zamarło. Drzwi nie były blokowane zwykłą zasuwą, ale miały również sporej wielkości zamek. Przeniósł wzrok na triariusa. Jego uwagę przyciągnął pozłacany pas z wiszącym przy nim pękiem kluczy. Zaklął pod nosem i od razu sięgnął po miecz. Jego jedyną szansą było uśmiercenie legionisty. Musiał uporać się z tym jak najszybciej, aby wpuścić do środka resztę ludzi.

Legionista nie zamierzał uciekać. Wołał swoich towarzyszy, wyciągnąwszy gladius.

– Brudny gugga!

To nie był pierwszy raz, gdy ktoś nazwał Hanno małym szczurem, ale ta obelga otworzyła jakąś nie do końca zabliźnioną ranę w jego sercu. Mógł odpowiedzieć na zniewagę tylko w jeden sposób. Rzucił się do ataku z wielką zawziętością, mierząc w brzuch przeciwnika. Roześmiał się, gdy triarius uskoczył na bok, niezdolny do zablokowania tego ciosu.

– Brudny? Sam cuchniesz bardziej niż locha.

Ciężkie kroki na dachu oznaczały, że Bogu pędzi już z pomocą. Włócznik miał tyle rozumu, że zeskoczył za plecami legionisty, który zaklął głośno, widząc, że znalazł się w potrzasku. Nie poradziłby sobie z dwoma nieprzyjaciółmi atakującymi z przodu i z tyłu. Nie rzucił się jednak do ucieczki, ale roztropnie wycofał ku łukowi sklepienia nad bramą, broniąc dostępu do drzwi.

Podniesione głosy i tłum wylewających się na dziedziniec legionistów mówiły Hanno, że naprawdę nie mają już czasu.

– Na niego Bogu!

Gdy Libijczyk zbliżył się do przeciwnika, Hanno zamarkował cios w lewą stopę legionisty. Rzymianin spróbował odskoczyć na bezpieczną odległość, dzięki czemu Hanno uderzył prawą ręką, miażdżąc głownią miecza chrząstkę w nosie przeciwnika, która pękła z głuchym trzaskiem. Mężczyzna krzyknął z bólu i cofnął się na chwiejnych nogach, ocierając krew ściekającą na brodę. Hanno ruszył za nim jak żmija polująca na mysz. Musiał działać szybko. Z całą siłą, na jaką go było stać, wraził ostrze miecza w jego szyję, tam, gdzie kończyła się kolczuga. Sztych wszedł głęboko. Ocierając się aż o kręgosłup, żelazo zagłębiło się prawie po jelec. Triarius wytrzeszczył oczy, otwierając szeroko usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak zamiast słów wypłynęła z nich tylko krwawa piana. Koniec nadszedł szybko.

Hanno westchnął z wysiłku i wyszarpnął ostrze z ciała przeciwnika. Musiał zamknąć oczy, aby osłonić je przed kroplami krwi, która wystrzeliła z rany niczym z fontanny. Ciało osunęło się bezwładnie na posadzkę atrium. Hanno pochylił się, szukając rozpaczliwie kluczy. Zerknął za plecy i natychmiast pożałował, że to uczynił. Przez atrium pędziło co najmniej kilkunastu triarii, którzy ubierali się w biegu.

– Zatrzymaj ich! – krzyknął do Bogu, a sam odwrócił się w stronę drzwi. Z drugiej strony bramy ktoś walił w nie pięściami.

– Panie?! Co się dzieje? Panie!

Hanno nie marnował ani chwili. Najpierw odciągnął zasuwę. Wybrał pierwszy klucz na chybił trafił i wsunął go do ogromnego zamka. Spróbował przekręcić w lewo. Zamek ani drgnął. Przekręcił w drugim kierunku. Nic się nie działo.

Gmerając szaleńczo przy kółku z kluczami, wybrał inny. Jakaś część jego umysłu rejestrowała odgłos sandałów stukających o płytki, gniewne okrzyki, gdy Rzymianie dostrzegli ciało kompana, a potem okrzyk bojowy Bogu i metaliczny szczęk broni dochodzący z tyłu z odległości nie większej niż pół tuzina kroków. Blisko. Za blisko. Tymczasem on mocował się z zamkiem, nie mogąc dopasować klucza. Z trudem powstrzymywał się od krzyku. Musiał się uspokoić, żeby wreszcie umieścić klucz w zamku. Ten jakby pasował lepiej niż poprzedni. Poczuł rodzącą się nadzieję. W lewo? Nic z tego. Niespeszony zaczął przekręcać go w prawo, gdy usłyszał zdławiony skowyt pełen bólu.

– Ranili mnie, panie… – jęknął Bogu za jego plecami.

Hanno popełnił fatalny błąd i odwrócił głowę, żeby zobaczyć, w jakim stanie jest jego towarzysz. Ujrzał dwóch triarii, którzy pędzili prosto na niego. Bogu zamachnął się jeszcze desperacko włócznią, celując w mężczyznę bez tarczy, ale w konsekwencji sam został bez osłony i kolejny atakujący uderzył go barkiem, odrzucając na ścianę. Hanno zrozumiał, że Rzymianie nie chcieli zabić włócznika, ale jak najszybciej dotrzeć do niego. Odwrócił się ku drzwiom o wiele za późno, napierając na klucz w mechanizmie zamka. Chwilę później otrzymał cios w tył głowy. Przed oczyma rozbłysły mu gwiazdy. Jego świat zawęził się do ciasnego tunelu bezpośrednio przed nim. Widział tylko swoją dłoń. Omdlała, ześlizgnęła się z klucza, którego nie przekręcił wystarczająco, aby zwolnić blokadę. Odgłosy wydawane przez jego żołnierzy za drzwiami zmieszały się z okrzykami triarii. Chciał wołać: „Idę!”, ale z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Siły go opuściły. Nie mógł nic poradzić na to, że ugięły się pod nim nogi.

Zapadł w ciemność.

Obudził się, kaszląc i wypluwając lodowatą wodę, bo ktoś wylał mu jej całe wiadro na głowę. Był skołowany. Walczył ze strachem i wściekłością. Leżał na plecach na zimnej kamiennej podłodze. Gdzie? Nie miał pojęcia. Próbował się podnieść, ale jego ręce i nogi go nie słuchały. Zamrugał, aby lepiej widzieć, próbując zignorować przeraźliwy ból głowy. Stali nad nim i uważnie mu się przyglądali dwaj mężczyźni – najwyraźniej triarii – wykrzywiając usta w szyderczych uśmiechach. Znajdowali się w jakimś niskim pomieszczeniu. Ogarnęła go panika i serce zaczęło szaleć w piersiach. Gdzie jestem, na bogów!?

– Przyjemnie ci się spało? – odezwał się legionista po jego lewej stronie, mężczyzna o rozbieganym wzroku, lekko zezujący.

– Już chyba dość, co kochanieńki? – dodał drugi, udając zatroskanie. – Najwyższy czas na małą pogawędkę.

Hanno zrozumiał, że czeka go wiele bólu. Nasłuchiwał odgłosów z otoczenia. Nie dochodziły do niego dźwięki świadczące o toczącej się w pobliżu walce. Podupadł na duchu. Ani śladu Mutta i jego ludzi. Czy w ogóle znajduje się jeszcze w rzymskiej willi?

Pierwszy legionista zaśmiał się złośliwie, jakby rozumiejąc, że jego więzień próbuje zorientować się w sytuacji.

– Nikt nie przyjdzie ci z pomocą. Jesteśmy bezpieczni za murami Victumulae.

Hanno jęknął. Spojrzał w lewo. Bogu leżał parę kroków dalej. Jego tunika na brzuchu była nasiąknięta krwią, wiele bólu musiała mu też sprawiać rana na łydce prawej nogi.

Zostaliśmy tylko ja i Bogu. Hanno zaklął siarczyście po kartagińsku.

To wywołało tylko kolejne uradowane parsknięcie.

– Pewnie zastanawiasz się, czemu twoi ludzie nie wyłamali drzwi?

Rzymianin trafił w sedno, ale Hanno starał się nie pokazać po sobie, że rozumie, co się do niego mówi. Nie mają przecież pojęcia, że znam łacinę.

– Zwiali, gdy tylko zaczęliśmy głośno krzyczeć – odezwał się drugi. – Nie mogliśmy uwierzyć we własne szczęście. Zapewne pomyśleli, że z miasta zaraz nadejdą posiłki. Durnie. – Hanno poczuł ogarniające go zmęczenie. Wykonywali moje rozkazy. Legionista uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Gdyby tylko wiedzieli, że jedynym efektem naszych krzyków będzie dźwięk trąbek garnizonu!

Hanno zrobiło się niedobrze na samą myśl o tym, co się stało. Zamknął oczy, ale kopnięcie w żebra sprawiło, że natychmiast je otworzył. Próbował przekręcić się tak, aby uniknąć kolejnego kopniaka, ale wtedy noga legionisty wylądowała na jego plecach. Zebrał się w sobie i napiął mięśnie, przygotowując się na następne ciosy.

– Dosyć! – Usłyszał gromki głos. – To ja zdecyduję, kiedy i jak ci dwaj nikczemnicy zostaną ukarani.

Legioniści zaszurali nogami, stając na baczność.

– Tak jest! Przepraszam, panie.

– Podnieście go.

Hanno poczuł dłonie pod pachami. Żołnierze postawili go do pionu. Omiótł wzrokiem pomieszczenie. Znajdowali się w kwadratowej izbie z kamiennymi ścianami bez okien. Trzy małe lampki oliwne dawały akurat tyle światła, aby można było dostrzec lśnienie wilgoci na murze i stół, na którym znajdowało się mnóstwo przerażających narzędzi z zadziorami i gładkimi ostrzami do zadawania tortur. Rozżarzony do czerwoności żarnik obiecywał więcej odmian bólu. Oficer, który właśnie pojawił się w pomieszczeniu, obserwował w milczeniu, jak żołnierze unoszą ramiona Hanno nad jego głowę, a potem rozprostowują na linie, którą przeciągnięto przez hak u sufitu. Gdy sznur naprężył się, a stawy w ramionach musiały utrzymać całe ciało, Hanno zrozumiał, co znaczy prawdziwy ból. Rozpaczliwie wyprostował palce stóp. Podłoga była tak blisko! Dotykał jej właściwie końcówkami sandałów, ale nie mógł wytrzymać w tej pozycji dłużej niż kilka chwil. Sapiąc z frustracji i cierpienia, podniósł wzrok na swojego oprawcę.

Ku wielkiemu zdumieniu rozpoznał krępego oficera o kwadratowej szczęce, gładko ogolonego, wyglądającego na jakieś trzydzieści pięć lat. To był ten sam człowiek, którego oszczędził podczas ostatniej potyczki z rzymskim patrolem mniej więcej tydzień wcześniej. Wróg, którego nie zabił, gdyż wybrał ocalenie życia swojego zastępcy. Powinienem był go przeszyć mieczem. Od razu dopadło go poczucie winy, bo wiedział, że wtedy zginąłby nie tylko ten oficer, ale i Mutt. A on i tak zostałby więźniem. Zmieniłby się tylko jego dręczyciel. Stwierdził, że mężczyzna go nie rozpoznał. Istniała mała szansa, że to wcześniejsze spotkanie może zadziałać na jego korzyść. Trzymał się jednak tej pokrzepiającej myśli niczym ostatniej deski ratunku.

Oficer posłał mu uśmiech pełen nieszczerego zrozumienia.

– Nieprzyjemnie, co? Ciesz się, że nie kazałem ci związać rąk za plecami. Wtedy po uniesieniu twoje ramiona natychmiast wyskoczyłyby ze stawów. – Oficer skrzywił się, gdy Hanno nie odpowiedział. – Nie rozumiesz ani słowa, prawda?

Hanno i tym razem się nie odezwał, próbując zachować pozory.

– Podwieście mi też tego drugiego szczura – rozkazał oficer.

Tłumiąc bezsilny gniew, Hanno patrzył, jak żołnierze bezceremonialnie poderwali jęczącego Bogu i unieśli na linach. Włócznik wyglądał, jakby na chwilę odzyskał pełną świadomość. Spojrzał na Hanno. Próbował się uśmiechnąć, ale wyszedł mu grymas.

– Wszystko będzie dobrze – szepnął do niego pocieszająco Hanno.

– Nie musisz mnie okłamywać, panie.

Następne zdanie zastygło Hanno w gardle. Na tunice Libijczyka pojawiły się świeże plamy krwi sączącej się z rany brzucha. Obaj nie wyjdą już z tej piwnicy. Bogu o tym wiedział. On też. Nie było sensu udawać.

– Niech bogowie obdarują nas łaską łatwego przejścia w zaświaty.

– Cisza! – zawołał oficer, strzelając palcami. – Znajdźcie mi tamtego niewolnika z Kartaginy, o którym wcześniej mówiliśmy.

– Tak jest, panie. – Zezowaty żołnierz ruszył ku drzwiom.

– Nie ma takiej potrzeby. Mówię po łacinie całkiem dobrze – odezwał się Hanno.

Oficer umiejętnie ukrył zaskoczenie.

– Skąd znasz mój język?

– W młodości miałem greckiego nauczyciela.

– Cywilizowany gugga, co? – Oficer uniósł brwi ze zdziwienia.

– Wielu z nas jest dobrze wykształconych – odparł Hanno bez emocji.

– Czy twój człowiek też mówi po łacinie?

– Bogu? Nie.

– To znaczy, że u was też istnieją różnice między klasami społecznymi – zastanawiał się na głos oficer, zerkając z pogardą na swoich żołnierzy. – Twoja łacina jest jednak tak dobra, że nie słychać w niej greckiego akcentu. Brzmi raczej tak, jakbyś wychował się w Kampanii.

Tym razem to Hanno musiał ukryć zaskoczenie. W sumie nie powinien się dziwić, bo długo szlifował swój język, rozmawiając z Kwintusem i Aurelią.

– Jakiś czas przebywałem w południowej Italii – przyznał.

Rzymianin zbliżył się do niego. Popchnął Hanno tak, że chłopak zachwiał się na czubkach palców. Cofnął się i – chcąc nie chcąc – stracił równowagę. Jęknął z bólu.

– Nie opowiadaj mi tu bajek!

Hanno desperacko pragnął zmniejszyć obciążenie stawów, więc znów wyciągnął palce. Ledwo udało mu się utrzymać pozycję i uniknąć najgorszego bólu.

– Ale to prawda. Wpadliśmy z przyjacielem na piratów, dryfując między Kartaginą i Sycylią. Sprzedano nas w niewolę. Mnie kupiła familia z Kampanii. Przez ponad rok mieszkałem w pobliżu Kapui.

– Jak nazywa się twój właściciel?

– Nie mam właściciela – odpowiedział Hanno dumnym głosem.

Uderzenie w splot słoneczny wypchnęło całe powietrze z jego płuc. Po chwili Hanno znów poczuł palący ból w stawach ramion, które z trudem unosiły jego ciało. Zbierało mu się na wymioty. W ustach pojawił się kwaśny smak soków żołądkowych.

Oficer odczekał chwilę, zanim zbliżył swoją twarz do czerwonej od bólu twarzy Hanno.

– Bardzo wątpię, czy twój pan dał ci manumissio, żebyś mógł spieprzyć i dołączyć do armii Hannibala. Jeśli tego nie zrobił, to znaczy, że nadal jesteś jego niewolnikiem. Rozumiesz?

– To, że wpadłem w łapy piratów, nie znaczy, że jestem niewolnikiem! – Wyrażanie sprzeciwu było daremne, ale Hanno czuł ogarniającą go wściekłość. – Jestem wolnym człowiekiem. Kartagińczykiem!

W nagrodę otrzymał kolejne potężne uderzenie. Zwymiotował tym, co jeszcze zostało w jego brzuchu. Żałował, że oficer stał wystarczająco daleko, aby odskoczyć ze stopami. Oprawca czekał cierpliwie, aż Hanno skończy, a potem schylił się do jego ucha i wyszeptał:

– Jeśli zostałeś sprzedany rzymskiemu obywatelowi, ciągle jesteś jego niewolnikiem, czy to ci się podoba, czy nie. Nie zamierzam na ten temat więcej dyskutować, a jeśli masz chociaż trochę oleju w głowie, też nie będziesz zaprzeczać. Jak nazywa się twój właściciel?

– Gajusz Fabrycjusz.

– Nigdy o nim nie słyszałem.

Hanno spodziewał się kolejnego ciosu, ale ten nie nastąpił.

– Jego żona nosi imię Atia. Mają dwoje dzieci, Kwintusa i Aurelię. Ich gospodarstwo znajduje się około pół dnia drogi od Kapui.

– Kontynuuj…

Opisał szczegóły swojego życia w domu Fabrycjusza, w tym jego relacje z Kwintusem i Aurelią, a także wizytę Kajusza Minucjusza Flakkusa, nobila z ważnego rzymskiego rodu. Nie wspomniał słowem o Agesandrosie, nadzorcy, który sprawił, że jego życie w gospodarstwie stało się piekłem. Nie zamierzał też mówić o poszukiwaniu Suniatona, swojego przyjaciela.

– W porządku. Wystarczy. Może i faktycznie byłeś niewolnikiem z Kapui – powiedział oficer, spoglądając na niego wzrokiem, w którym widać było wyrachowanie. – To znaczy, że uciekłeś, gdy dowiedziałeś się, że Hannibal wkroczył do Galii Przedalpejskiej?

Hanno nie chciał mówić, że musiał uciekać w nocy jak pies z podkulonym ogonem.

– Nie. Zostałem uwolniony przez Kwintusa, syna mojego właściciela. Pozwolił mi odejść.

– I myślisz, że ja w to uwierzę? – Na twarzy oficera pojawił się grymas podejrzliwości.

– Wszystko mi jedno. To prawda.

– Gdzie był jego ojciec, gdy to się stało? Matka?

– Fabrycjusz wyjechał. Służy w armii rzymskiej. Atia nie miała pojęcia, co zamierza Kwintus.

– Co za mała żmija. Nie chciałbym mieć takiego syna. – Oficer pokręcił głową. – Ale to jeszcze nie koniec. Ani tam, ani tutaj… Teraz chciałbym wiedzieć, dlaczego ty i twoi ludzie kręciliście się nocą wokół tej willi.

Nie ma znaczenia, czy on się dowie.

– Miałem nadzieję znaleźć kogoś, kto wie coś na temat liczby obrońców miasta.

– I udało ci się! Natknąłeś się na mnie! Tylko że ode mnie niczego się nie dowiesz. – Oficer zarechotał nieprzyjemnie.

Co za kutas…

– A zatem prowadzisz zwiad dla Hannibala? Mówią, że prowadzi armię na Victumulae. To prawda?

Hanno skinął głową

– Tak.

Nastąpiła chwila ciszy.

– Ilu wiedzie ludzi?

– Mniej więcej pięćdziesiąt tysięcy – skłamał gładko Hanno. Twarz oficera nabrała kolorów, a Hanno poczuł ogarniającą go mroczną radość. – Każdego dnia dołącza do niego coraz więcej Galów. – Gdy te słowa, skądinąd prawdziwe, wyszły z jego ust, Hanno zorientował się, że to było dla oficera za dużo. Cios, który otrzymał, był jak do tej pory najmocniejszy. Hanno poczuł tak intensywny ból, że przed oczami zrobiło mu się ciemno. Na jakiś czas stracił przytomność. Obudziło go poklepywanie po twarzy.

– Myślisz, że to ból? To nic w porównaniu z cierpieniem, które zamierzam ci sprawić. Kiedy moi ludzie skończą, zostanie z ciebie pusta skorupka.

Hanno podążył za wzrokiem oficera, który wpatrywał się w narzędzia tortur rozłożone na stole. Poczuł, jak w jego brzuchu kształtuje się paląca kula lęku. Ile zniesie, zanim zacznie błagać o litość? Zanim zacznie szczać pod siebie, nie wytrzymując bólu. Czy oficer zgodzi się szybko zakończyć męczarnie, gdy wspomni o tym, że darował mu życie? Ogarnął go wstyd. Miej trochę dumy! – zrugał się w myślach.

– Rzymska łajza… – zaskrzeczał Bogu, używając przy tym kiepskiej łaciny. – Poczekaj. Na ból… Poczujesz go. Armia Hannibala. Hannibal… jest lepszy niż którykolwiek z waszych wodzów.

Hanno rzucił Bogu ostrzegawcze spojrzenie, ale było już za późno.

– Rozgrzejcie mi jakieś żelazo! – rozkazał oficer. Podszedł bliżej i uderzył pięścią Libijczyka w sam środek krwawej plamy na brzuchu.

Włócznik ryknął z bólu, a oficer tylko się uśmiechnął.

– Zostaw go! Jest ranny! – krzyknął Hanno.

– To znaczy, że łatwiej zmuszę go do rozmowy. Kiedy umrze, przejdziemy do ciebie.

Hanno przez chwilę czuł ulgę, ale od razu pojawiło się dręczące poczucie winy, że Bogu ucierpi pierwszy. Może jednak tego właśnie chciał jego włócznik.

– Przyprowadźcie mi tego kartagińskiego śmierdziela! Muszę rozumieć, co mówi ten ranny skurwysyn, a nie mogę liczyć, że jego towarzysz przetłumaczy wszystko jak trzeba.

Zezowaty żołnierz od razu znalazł się za drzwiami.

Oficer stanął przy rozpalonym żarniku, potupując z niecierpliwością nogą. Wreszcie legionista trzymający żelazo oświadczył, że się odpowiednio rozgrzało. Oficer złapał za uchwyt przez grubą szmatę, a następnie zbliżył się do Bogu. Hanno poczuł dreszcze. Końcówka żarzyła się złowieszczym pomarańczowoczerwonym blaskiem. Próbował rozluźnić sznur na nadgarstkach, ale udało mu się tylko zedrzeć sobie skórę do krwi.

– To może powstrzymać krwawienie – cedził słowa oficer.

Oczy Bogu zrobiły się wielkie jak spodki, gdy patrzył, jak jego oprawca zbliża się do niego powoli, jakby od niechcenia. Hanno nie mógł nie podziwiać odwagi swojego włócznika, bo ten nie wydał z siebie żadnego odgłosu świadczącego o tym, że się boi.

Ssszszyyyy…

Oficer uśmiechał się, przekręcając żelazo w ranie brzucha włócznika. Z ust Bogu wyrwał się długi rozdzierający jęk.

– Nieludzki sukinsynu! – ryknął Hanno, zapominając o swoim bólu.

Oficer odwrócił się szybko i wyciągnął tlącą się ciągle końcówkę żelaza w kierunku twarzy Hanno. Ten cofał się na palcach aż pod ścianę. Szczerzący się Rzymianin zbliżył żelazo na odległość palca do prawego oka Kartagińczyka.

– Ty też chcesz?

Hanno nie potrafił wydusić słowa. Nadal był świadomy jęków Bogu, ale powstrzymanie się od odpowiedzi wymagało wielkiej siły. Czuł, że mięśnie nóg już protestują przeciwko temu wysiłkowi, czuł zbliżające się skurcze w palcach. Za kilka uderzeń serca gałka oczna nadzieje się na czerwony od żaru pręt. Wielki Baalu Saphonie, pomóż!

Drzwi otworzyły się i w progu pojawił się zezowaty żołnierz. Za nim do pomieszczenia wszedł mężczyzna o ciemnej karnacji, ubrany w prześwitującą tunikę. Na głowie miał czarne, drobne loczki i tak ciemną skórę, że nie mogło być wątpliwości, iż należy do ludu, z którego pochodziła większość żołnierzy armii Hannibala. Oficer odwrócił się do niego, opuszczając rozpalone żelazo.

– No, wreszcie! – Spojrzał na niewolnika krytycznie. – Mówisz po łacinie?

– Tak, panie. – Niewolnik zerknął na Hanno i Bogu. W jego brązowych oczach pojawił się płomyk emocji, który jednak, umiejętnie zamaskowany, natychmiast zgasł.

– Dobrze. Chcę, żebyś tłumaczył każde słowo tego tu śmiecia. – Wskazał Bogu prętem, po czym wymienił go na nowe narzędzie tortur, już rozgrzane w żarniku do czerwoności. – Ilu ludzi ma ze sobą Hannibal?

Niewolnik przetłumaczył jego pytanie.

Bogu wymamrotał coś niewyraźnie.

– Co powiedział?

– Mówi, że jest z nim więcej ludzi, niż może zgromadzić Rzym.

– Bogowie! Ten jest zbyt głupi, aby powiedzieć mi prawdę! – Oficer pochylił się i przyłożył rozpalone żelazo do płytkiej rany na lewym udzie włócznika. Powietrze znów wypełnił syk i swąd przypalanego ciała, a także kolejny ogłuszający ryk bólu. Bogu odsunął nogę, ale był zbyt słaby, aby uwolnić się od żelaza, które Rzymianin dociskał.

– Armia liczy pięćdziesiąt tysięcy! – wykrzyknął. Niewolnik bezzwłocznie przetłumaczył jego słowa na łacinę.

Oficer spojrzał na Hanno, który – gdyby tylko mógł – wzruszyłby ramionami.

– Mówiłem przecież… – Pomyślał, że Rzymianin złapał przynętę, ale jego spojrzenie powiedziało mu, że tak się nie stało.

Oficer podszedł do stołu z narzędziami i zaczął czegoś szukać. Krzyknął z radości, gdy uniósł żelazo do znakowania, którego końcówka uformowana była na kształt litery F. Pokazał go Hanno z triumfalnym uśmiechem na ustach.

– Widzisz to? F jak fugitivus. Nie przeżyjesz naszej małej sesji pytań i odpowiedzi, ale ten znak na czole sprawi, że przez ostatnie chwile swojego marnego żywota nie zapomnisz, kim naprawdę jesteś.

Hanno patrzył z przerażeniem, jak oficer wkłada żelazo do ognia. Widział kiedyś niewolnika naznaczonego w podobny sposób. Wspomnienie wypalonej litery na jego czole napełniło go odrazą. A teraz czekał go taki sam los. Zaczął kręcić nadgarstkami, aby uwolnić się z więzów, ale nie przyniosło to żadnego efektu, jeśli nie liczyć bólu w ramionach i przedramionach.

Oficer złapał za kolejne rozpalone żelazo i wrócił do Bogu.

– Kim są ci ludzie, panie? – zapytał nieoczekiwanie niewolnik.

Oficer zastanawiał się przez chwilę, czy powinien w ogóle zniżyć się do odpowiadania niewolnikowi.

– To żołnierze Hannibala. Złapaliśmy ich za murami.

– Hannibala? – powtórzył niewolnik, cedząc każdą głoskę.

– Zgadza się, niemoto! – Oficer uniósł rozpalone żelazo, aby pogrozić chłopakowi, który na wszelki wypadek odsunął się na bezpieczną odległość.

Założę się o wszystko, że po usłyszeniu tej wieści twoje serce śpiewa – pomyślał Hanno, patrząc na niewolnika. Tak samo jak moje. Niech bogowie jak najszybciej poprowadzą naszą armię pod bramy miasta. Niech ten potwór i jego pomagierzy umierają długo i w bólu. Hanno wiedział jednak, że jego bracia, ojciec i towarzysze pojawią się za późno, żeby uratować Bogu. Nie pomogą też jemu.

Nadszedł czas, aby przygotować się na śmierć. Najlepiej, jak potrafi.

Rozdział II

Pod murami Piacenzy

Kwintus z ojcem dotarli za bezpieczne mury Piacenzy z pierwszą falą zdemoralizowanych żołnierzy armii konsularnej. Wkrótce do miasta przybył także Semproniusz Longus. Konsul doprowadził tu dziesięć tysięcy legionistów, którzy wyszli cało z masakry nad Trebią. Później pojawił się również Publiusz Korneliusz Scypion, drugi konsul, który został ranny jeszcze podczas potyczki nad Ticinusem i przed walną bitwą zrzekł się dowodzenia na rzecz Longusa. Nastroje wśród żołnierzy wypełniających każdą wolną przestrzeń w przepełnionej Piacenzie nie były zbyt dobre. Zaledwie po dwóch dniach, ku wielkiej konsternacji legionistów, Longus kazał otworzyć bramy. Trzeba przyznać, że potrafił trzymać nerwy na wodzy. Nakazał prawie wszystkim żołnierzom opuścić schronienie za murami. Pod osobistym dowództwem Longusa połowa jego ludzi zajęła się wznoszeniem ufortyfikowanego obozu, podczas gdy druga pozostawała w gotowości bojowej, licząc się z tym, że Hannibal może zaatakować w każdej chwili. Ponieważ podczas ostatniej bitwy jazda rzymska została niemal doszczętnie rozbita, każdy jeździec był na wagę złota i Kwintus został natychmiast wysłany na patrol. Miał rozpoznać okolicę i informować o każdym kartagińskim podjeździe.

Pierwszy dzień był najgorszy. Z Fabrycjuszem i mniej więcej dwudziestoma kawalerzystami zebranymi z kilku jednostek przeprowadzili zwiad na głębokości około pięciu mil na zachód od Piacenzy, na terytorium, które teraz znajdowało się pod kontrolą armii wroga. Jako że w głowie Kwintusa wciąż wirowały obrazy krwawej łaźni, jaką Hannibal zgotował Rzymianom nad Trebią, z trudem powstrzymywał drżenie, a kilku jeźdźców wchodzących w skład patrolu ciągle rozglądało się wokół z nietęgimi minami. Tylko Fabrycjusz wydawał się niewzruszony. Był czujny, oszczędny w słowach, a przy tym tak pewny siebie, że wkrótce innym udzielił się jego spokój. Nie bez znaczenia było również to, że nie napotkali nieprzyjaciela. Wieści o doskonałym dowódcy jazdy rozchodziły się lotem błyskawicy i po kilku dniach wszyscy rzymscy jeźdźcy dobrowolnie oddali się pod jego komendę. A Fabrycjusz dowodził twardą ręką. Nalegał, aby patrole rozsyłano dwa razy dzienne. Jeśli żołnierze nie przeprowadzali akurat zwiadu, trzymał ich krótko, wysyłając na wielogodzinne ćwiczenia. Kwintus nie miał przy tym żadnych forów. Ojciec wręcz zmuszał go do większego wysiłku niż innych żołnierzy. Dodatkowe obowiązki stały się z czasem dla Kwintusa normą. Domyślał się, że surowe traktowanie wynika z tego, że ojcu nie podobało się uwolnienie Hanno i jego szaleńcza wyprawa na północ, aby dołączyć do armii konsularnej, więc tylko zaciskał zęby i, nie skarżąc się, robił to, co mu kazano. Tego ranka jednak Fabrycjusz został niespodziewanie wezwany na naradę z konsulami, co dla Kwintusa i jego towarzyszy oznaczało równie nieoczekiwany odpoczynek od codziennej rutyny. Mieli wprawdzie ruszyć na patrol, ale dopiero po południu. Kwintus chciał jak najlepiej wykorzystać każdą wolną od obowiązków chwilę.

Zdecydowali z Calatinuszem, przyjacielem, który jako jedyny spośród jego kilku towarzyszy przeżył bitwę nad Trebią, że udadzą się na wyprawę do miasta. Na miejscu jednak ich dobry nastrój szybko prysł. Może i większość żołnierzy wyprowadzono za mury, ale wąskie uliczki były ciągle zapchane. Tłoczyli się na nich mieszkańcy, oficerowie i prości żołnierze. Wszyscy, jak jeden mąż, wyglądali na załamanych, zagłodzonych, drażliwych i skłonnych do bitki. Nawoływania sklepikarzy brzmiały jakoś natarczywie i nieprzyjemnie, podobnie jak krzyki zaniedbanych dzieci. Kwintusowi wydawało się, że różnej maści żebraków i obdartusów nazbierało się w mieście dwa razy więcej niż wtedy, gdy po raz ostatni przebywał na tych uliczkach. Nawet skąpo ubrane ladacznice, które mizdrzyły się do nich z rozklekotanych schodów prowadzących do pokoi rozkoszy, żądały za swoje usługi stawek dwa razy wyższych niż zazwyczaj. Mimo mroźnej aury przepełnienie miasta wyraźnie czuć było również w powietrzu: smród ekskrementów po prostu powalał. Zaczynało brakować niektórych produktów spożywczych, a to, co jeszcze było dostępne, sprzedawano po skandalicznie wysokich cenach. Wino stało się towarem luksusowym. Krążyły wprawdzie plotki, że wkrótce do miasta dotrą statki z zaopatrzeniem, zmierzające z wybrzeża w górę Padu, jednak nikt ich jeszcze nie widział. Zmarznięci, poirytowani i głodni towarzysze Kwintusa wrócili do obozu podłamani na duchu. Nie chcieli jeszcze iść do namiotów, licząc się z tym, że Fabrycjusz wrócił z narady, udali się w stronę południowej krawędzi obozowiska, gdzie stacjonowały oddziały ocalonej z pogromu armii konsularnej Longusa. Jeśli nie mogą się zabawić, przynajmniej rozprostują nogi.

Ruszyli najkrótszą drogą via principalis, dzielącą obóz na dwie połowy. Co jakiś czas musieli schodzić z drogi centuriom maszerującym na południe. Calatinusz za każdym razem narzekał na piechociarzy, ale Kwintus nie krył podziwu dla tych twardych legionistów. Wcześniej też patrzył na nich z góry. Ale po bitwie nad Trebią to się zmieniło. Nie widział już w nich pełzających po ziemi głupich tyk, jak zwykle nazywali ich jeźdźcy. Piechota z legionów w starciu z Kartagińczykami jako jedyna obroniła honor rzymskiej armii, podczas gdy kawaleria nie spisała się wtedy – delikatnie mówiąc – najlepiej.

Centralny plac, na którym mieściła się kwatera główna konsulów, znajdował się właśnie przy via principalis i oznaczony był pysznym vexillum, czerwonym sztandarem na długim drzewcu. Przed sporych rozmiarów namiotami dowodzenia, między żołnierzami dużego oddziału gwardii konsulów, tłoczyło się wielu ludzi. Co chwila przybywali konni kurierzy, centurionowie gromadzili się w grupki, zaciekle o czymś dyskutując, garstka trębaczy czekała na rozkazy. Kilku przewidujących kupców zdołało nawet rozłożyć w pobliżu swoje kramy. Straganiarze oferowali świeży chleb i smażone kiełbaski, w których cenę niewątpliwie wliczono sporą łapówkę dla oficera przy bramie obozu.

– Ani śladu po twoim ojcu – oświadczył Calatinusz, mrugając do niego porozumiewawczo. – Pewnie zaciekle dyskutuje z Longusem i innymi starszymi oficerami, co? Zastanawiają się nad kolejnymi posunięciami?

– Możliwe… – Kwintus jeszcze bardziej zmarkotniał. – I tak nie będę wiedział o niczym, zanim nie dostaniemy oficjalnych rozkazów.

– Podobnie jak my wszyscy! – Calatinusz poklepał go pocieszająco po plecach. – Mogło być gorzej. Hannibal zostawił nas w spokoju na kilka tygodni. Mamy dobrą pozycję, a wkrótce do miasta przypłyną statki z zaopatrzeniem. Zanim się zorientujesz, przybędą posiłki. – Kwintus próbował się uśmiechnąć. – Co jest? – Calatinusz potrząsnął głową z niedowierzaniem. – Ciągle martwisz się, że ojciec zmusi cię do powrotu do domu?

Przechodzący obok żołnierz spojrzał na nich zaciekawiony.

– Nie tak głośno! – mruknął Kwintus, zwiększając tempo. – Tak, żebyś wiedział.

Gdy okazało się, że Calatinusz przeżył bitwę, ich relacje weszły na inny poziom. Dużo ze sobą rozmawiali, a Kwintus opowiedział mu o Hanno i wzburzeniu Fabrycjusza po niespodziewanym pojawieniu się Kwintusa przed pierwszym starciem nad rzeczką Ticinus.

– Nigdzie cię nie odeśle. Nie może. Potrzebujemy każdego człowieka! – oświadczył Calatinusz i zauważył, że Kwintus się rumieni. – Wiesz, co przez to rozumiem. Jesteś wyszkolonym jeźdźcem, a teraz armia potrzebuje nas bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Jakiej byś zbrodni nie popełnił w oczach ojca, w tej chwili staje się ona całkowicie nieistotna. – Calatinusz wciągnął powietrze w płuca, napinając mięśnie klatki piersiowej. – Jesteśmy teraz niezastąpieni!

– Może i masz rację… – Kwintus chciałby czuć się tak pewnie, jak jego przyjaciel. Podniesiony nieco na duchu, zdołał jakoś odsunąć od siebie czarne myśli.

Gdy dotarli do południowej palisady obozu, wspięli się po drabinie na szczyt wysokiego na dziesięć i szerokiego na pół tuzina kroków wału ziemnego. Na zewnętrznej powierzchni wału wbito mnóstwo naostrzonych palików, a dalej wykopano głęboki rów. Umocnienia obozu robiły wrażenie, choć Kwintus wolałby, żeby nie trzeba było sprawdzać, czy wytrzymają w godzinie próby. Wspomnienie niedawnej porażki jeszcze go nie opuściło. Morale całej armii wciąż było chwiejne. Zamyślony uważnie studiował horyzont. Od dłuższego czasu nie docierały do nich żadne wiadomości o wrogu, ale to nie znaczyło, że dzisiaj będzie tak samo. Ku swojemu zadowoleniu Kwintus nie dostrzegł jednak ani śladu życia na rozległych równinach, które ciągnęły się od murów miasta aż po grubą, srebrzystą wstęgę Padu. Na drodze do Genui jacyś chłopcy pędzili stadko owiec i kóz, a w stronę głównej bramy kuśtykał starzec prowadzący muła, który ciągnął wózek z drewnem. Na lekko opadającym stoku po ich lewej stronie ćwiczyli legioniści. Oficerowie wydzierali się na nich i gwizdali, okładając od czasu do czasu laskami z winorośli. Jakaś część Kwintusa chciała przyglądać się musztrze, ale druga wolała zapomnieć o wojnie i żołnierce, przynajmniej na kilka godzin. Spojrzał na Calatinusza.

– Widzisz coś?

Jego przyjaciel wzruszył ramionami.

– Cieszę się, mogąc powiedzieć, że nie.

Nie działo się nic niepokojącego. Zadowolony Kwintus zerknął na kłęby brunatnych chmur, które przesuwały się leniwie nad ich głowami. Zimny wiatr od Alp pchał je na południe i nie wyglądało na to, aby pogoda miała się poprawić. Zadrżał.

– Jeszcze dziś w ciągu dnia pewnie spadnie śnieg.

– Masz rację – powiedział z irytacją Calatinusz. – A jeśli opady będą tak duże, jak poprzednio, ugrzęźniemy na długie dni w tym cholernym obozie.

Kwintusowi nagle wpadł do głowy szalony pomysł.

– Wybierzmy się na polowanie, póki jeszcze mamy możliwość.

– Postradałeś rozum?

– Nie we dwóch. Zbierzemy dziesięciu ludzi. Wystarczy, żeby taki wypad był bezpieczny. – Kwintus dźgnął przyjaciela palcem.

– Bezpieczny? – Calatinusz nie wydawał się przekonany, ale odpowiedział Kwintusowi kuksańcem i się uśmiechnął. – Nie jestem pewien, czy w ogóle możemy teraz mówić, że coś jest bezpieczne, ale nikt z nas nie chce żyć w ciągłym strachu. Na co liczysz? Zapolujemy na jelenia?

– Jeśli Diana będzie łaskawa. Kto wie? Może nawet znajdziemy tropy dzika?

– Teraz wreszcie mówisz jak człowiek. – Calatinusz już był w połowie drabiny, po której wcześniej wspięli się na palisadę. – Może uda się nam wymienić mięso za wino.

Kwintus ruszył za przyjacielem. Zrobiło mu się trochę lżej na duszy.

Jakiś czas później Kwintus zastanawiał się, czy aby na pewno polowanie było dobrym pomysłem. Dziesięciu jeźdźców krążyło po lesie leżącym na wschód od Piacenzy. Pokonali już wiele mil, bo znalezienie świeżych tropów dzikiej zwierzyny okazało się o wiele trudniejsze, niż się spodziewał. Mimo że stosunkowo gęsty las mieszany, składający się między innymi z dębów i buków, dawał im jako taką osłonę przed wiatrem, pogoda z każdą chwilą się pogarszała, a mróz sprawił, że ziemia zupełnie zamarzła. Owszem, widzieli stare ślady, ale na znalezienie nowych na zmarzniętym w wielu miejscach gruncie nie mogli nawet liczyć. Zauważyli wprawdzie parę jeleni, ale wyjątkowo ostrożne zwierzęta od razu rzuciły się do ucieczki, zanim ktokolwiek zdążył sięgnąć po łuk i oddać celny strzał.

– Wkrótce będziemy musieli zawrócić – mruknął Kwintus.

– Racja – potwierdził Calatinusz. – Twój ojciec poda nasze głowy w potrawce, jeśli nie zameldujemy się na patrol.

Kwintus się skrzywił. Niechętnie szarpnął wodze, wstrzymując konia.

– Równie dobrze możemy zawrócić już teraz. Diana nie jest chyba w najlepszym nastroju. I nie sądzę, żeby to się zmieniło.

Kilku towarzyszy zgodziło się z nim, wydając z siebie jednoznaczne chrząknięcia. Po chwili ludzie zaczęli się nawoływać, żeby zebrać tych, którzy wysforowali się przed Kwintusa. Nikt nie próbował oponować. Wszyscy strasznie zmarzli i za nic nie chcieli przegapić ciepłego posiłku, który czekał na nich przed popołudniowym patrolem.

Ścieżka w lesie była tak wąska, że musieli jechać gęsiego. Tym razem Kwintus znalazł się na czele kolumny. Za nim jechał Calatinusz. Ich wcześniejsze swobodne rozmowy teraz sprowadzały się głównie do utyskiwania na temperaturę, głód albo wyrażania różnego rodzaju tęsknot, w których główną rolę odgrywał kominek w jakimś ciepłym zajeździe, trunki popijane aż do świtu oraz wyobrażenia o tym, jak można byłoby podokazywać z jakąś znośną prostytutką w ustronnej izbie. Kwintus słyszał już tego typu rojenia setki razy, więc wpadały mu jednym uchem, a drugim wypadały. Jego koń zdawał się świetnie znać drogę, dzięki czemu jeździec mógł oddać się rozmyślaniom. Zastanawiał się teraz nad listem napisanym przez Fabrycjusza, do którego mógł dołączyć kilka słów od siebie. Miał nadzieję, że dotarł już do Atii. Może Aurelia opłakiwała śmierć Kajusza Minucjusza Flakkusa, kawalera, z którym była zaręczona, ale przynajmniej wie, że on i jej ojciec żyją i mają się dobrze. Że kiedyś wrócą do Kampanii.

Podniesiony na duchu przywołał z pamięci obraz domu w pobliżu Kapui. On i ojciec razem z Atią i Aurelią, pół siedząc, pół leżąc, na sofach przy stole uginającym się pod talerzami z przepysznymi potrawami. Wyobraził sobie pieczoną wieprzowinę, barwenę smażoną z ziołami i leszcza z pieca, kiełbaski, oliwki, świeżo upieczony chleb i pełne patery warzyw. Mógł niemal sięgnąć i poczuć je pod palcami. Do ust napłynęła mu ślina. W jego umyśle pojawił się obraz Hanno wchodzącego do izby z półmiskiem kurczaka w dłoniach. Zamrugał. Czy jego rozum płata mu figle? Z pomocą bogów kiedyś usiądzie z rodziną do wspólnego posiłku, ale Hanno przy tym nie będzie. Kartagińczyk spłacił swój dług, ale teraz stał się jego wrogiem. Kwintus nie miał żadnych wątpliwości, że Hanno zabiłby go, gdyby tylko miał teraz taką okazję. Zmówił szybką modlitwę, żeby ten dzień nigdy nie nadszedł. Wystarczyło poprosić, żeby nie dane mu już było spotkać Hanno na swojej drodze.

Te czarne myśli sprawiły, że jego dobry humor zniknął bez śladu. Rozejrzał się wokół i stwierdził, że znajdują się mniej więcej w połowie drogi do obozu. Pocieszał się, że to już niedługo, ale nie zdołał przekonać nawet samego siebie. Przed nimi jeszcze wiele mil. Stopy zmarzły mu tak, że prawie ich nie czuł w butach. Ciepły żarnik w namiocie, w którego cieple mógłby się trochę ogrzać, zanim wyruszy na patrol, wydawał się zupełnie innym, odległym światem.

Minęło kilka uderzeń serca, zanim jego umysł zarejestrował charakterystyczny gwizd.

Dźwięk się powtórzył. Zamilkło odległe staccato dzięcioła. Rozległ się krzyk zaniepokojonego kosa, potem drugi. Kwintus poczuł, że pot spływa mu na czoło. W pobliżu znajdowali się jacyś ludzie! Diana nie opuściła ich jednak całkiem. Ponieważ wiatr wiał im w twarze, to do nich dotarły gwizdy, a nawołujący się w ten sposób ludzie nie mogli usłyszeć, że nadjeżdżają. Odwrócił się i uniósł wyprostowaną rękę, umówiony sygnał nakazujący zatrzymanie się.

Calatinusz, jadący jakieś dwadzieścia kroków za nim, spojrzał zaciekawiony.

– Sarna? – spytał z nadzieją.

– Nie. Mamy towarzystwo! Przekaż reszcie, żeby trzymali gęby na kłódkę!

Zaskoczony Calatinusz otworzył usta, ale szybko uświadomił sobie znaczenie słów Kwintusa. Odwrócił się na koniu.

– Cicho! Nie jesteśmy sami. Cisza!

Więcej gwizdów. Kwintus przewiercał wzrokiem szpaler drzew przed nimi, szukając jakiegokolwiek ruchu. Dziękował bogom za spore prześwity między bezlistnymi pniami, a także brak podszycia, które ułatwiałoby ukrycie się w lesie. Teren opadał stopniowo, zbliżali się bowiem do niewielkiego strumienia o wartkim nurcie. Mijali go już dzisiaj, jadąc w przeciwną stronę. Instynkt podpowiadał mu, że ktokolwiek gwizdał, musiał nie zdawać sobie sprawy z obecności Rzymian, gdyż w tym dźwięku nie dawało się wyczuć żadnej pilności. Brzmiało to raczej tak, jakby myśliwi rutynowo informowali się o swoim położeniu. To nie mogli być Rzymianie, a przynajmniej wydawało się to mocno wątpliwe. Od czasu bitwy nad Trebią niewielu ludzi skłonnych było zapuszczać się tak daleko od miasta, chyba że w większej grupie. Oznaczało to, że ci, których słyszeli, byli albo Kartagińczykami, albo, co bardziej prawdopodobne, Galami z jakiegoś okolicznego plemienia. Kwintus poczuł lodowate palce strachu myszkujące wzdłuż kręgosłupa.

Dobrze pamiętał, do czego zdolni byli Galowie, których uważano wcześniej za rzymskich sojuszników. Wkrótce po przybyciu do obozu armii Scypiona przeżyli z Calatinuszem nocną napaść, w czasie której zginęło wielu ich towarzyszy. Szkarłatne ślady pozostawione na śniegu, gdy plemienni wojownicy uciekali ze swoimi trofeami, do teraz były bardzo wyraźne w jego pamięci. Nad Trebią Kwintus ścierał się z Galem dosiadającym konia ozdobionego zawieszonymi na uprzęży głowami pokonanych wrogów. I omal nie pożegnał się wtedy z życiem. To wspomnienie sprawiło, że przez chwilę spoglądał na świat jakby zza czerwonej mgły. Miał dobry powód, aby mścić się na każdym Galu, który walczył dla Hannibala. Wziął głęboki oddech, starając się uspokoić skołatane nerwy. Musieli zachować ostrożność. Może ktoś ich śledził? Może przeciwników jest zbyt wielu, aby z nimi walczyć? A może wręcz zmierzają teraz prosto w zasadzkę?

I wtedy ogarnął go jakiś dziwny spokój. Czy zostanie już w tym lesie? Jeśli tak, to odejdzie jak mężczyzna. Jak Rzymianin. Zabierając ze sobą wielu wrogów. Puścił wodze i zsunął się z konia, żeby porozmawiać z Calatinuszem.

– Chodź. Sprawdzimy, co się dzieje.

– A reszta?

– Mogą tu poczekać. Jeśli szybko nie wrócimy, będą mogli sami udać się do obozu.

Calatinusz skinął głową. Pospiesznie wyjaśnili sytuację ośmiu pozostałym jeźdźcom, którzy wyglądali na zaniepokojonych. Gdy znów usłyszeli serię gwizdów, wyparowały resztki ich wcześniejszego dobrego samopoczucia.

– Bogowie jedynie wiedzą, ilu ich tam jest. Nie będziemy długo na was czekać – ostrzegł najstarszy z towarzyszy, zazwyczaj niezbyt gadatliwy mężczyzna o imieniu Villius.

– Dajcie nam trochę czasu, żebyśmy przynajmniej zorientowali się, kogo mamy przed sobą – żachnął się Kwintus. – W przeciwnym razie możecie wjechać prosto w zastawioną pułapkę. Mogą być wszędzie wokół nas.

Villius doskonale zdawał sobie sprawę z nędznych nastrojów kompanów.

– W porządku. Ale ruszymy, gdy doliczymy do tysiąca.

– To za mało czasu – zaprotestował Kwintus.

– Mam to gdzieś – odpowiedział Villius kpiąco. – Nie zamierzam dać się zaszlachtować tym dzikusom.

Kwintus, wściekły, rzucił spojrzenie Calatinuszowi, który tylko wzruszył ramionami. Przełknął gniew. W gruncie rzeczy nie dziwiła go reakcja towarzyszy, a nie mogli długo zwlekać.

– Zacznij liczyć. – Odwrócił się plecami do uśmiechającego się cierpko Villiusa. Ruszył z włócznią w ręce i Calatinuszem, który szedł dwa kroki za nim.

– Ty też odliczaj – odezwał się nerwowo.

– W porządku. Jeden. Dwa. Trzy…

Kwintus w milczeniu dostosowywał się do tempa przyjaciela. Minęli własne konie, szepcząc do nich uspokajające słowa. Kwintus rozglądał się uważnie wokół. Trzydzieści osiem. Trzydzieści dziewięć