37,99 zł
POKONANA ARMIA
14 rok n.e. Mija pięć lat od tragicznej bitwy, w której trzy rzymskie legiony zostały starte w pył przez Germanów. I chociaż kości 15 000 żołnierzy imperium bieleją w Teutoburskim Lesie, nie wszyscy oni zginęli w tej krwawej zasadzce.
ZEMSTA CENTURIONA
Zdegradowany, poznaczony bliznami i wiedziony żądzą zemsty centurion Tullus i jego legioniści znów stają do walki. Mają przeciwko sobie tysiące barbarzyńców pod wodzą charyzmatycznego wodza Arminiusza, który teraz marzy tylko o jednym. Zmiażdżyć Rzymian po raz drugi.
ODZYSKAĆ ORŁA
Orzeł należący do nieistniejącego już legionu Tullusa jest nadal w rękach wroga. To dla żołnierza największa hańba. Gdy rusza rzymska wyprawa odwetowa, jego odzyskanie wydaje się bliskie. Równie blisko są jednak Arminiusz i jego dzicy wojownicy. Tullus wraz z towarzyszami muszą teraz walczyć zaciekle jak nigdy przedtem, by uratować przynajmniej życie.
Ben Kane powraca z kolejną trzymającą w napięciu serią. Insygnium, druga część trylogii Cesarskie orły, to opowieść o losach żołnierzy ocalałych po jednej z największych klęsk militarnych imperium rzymskiego w historii i krwawym odwecie, który Rzymianie zgotowali Germanom.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 648
Data ważności licencji: 7/19/2027
Dla Seliny Walker, jednej z najwspanialszych redaktorek na świecie. Dziękuję!
(Oznaczone gwiazdką* postaci historyczne)
Rzymianie – rzymscy sojusznicy:
Lucjusz Kominiusz Tullus, weteran legionów, dawniej wyższy oficer Legionu XVIII, obecnie oddelegowany do Legionu V;
Marek Krassus Fenestela*, optio Tullusa, zastępca dowódcy centurii;
Marek Piso, jeden z żołnierzy Tullusa;
Witeliusz, inny podkomendny Tullusa oraz przyjaciel Piso;
Saxa, kolejny podkomendny Tullusa, towarzysz Piso;
Metiliusz, jeszcze jeden żołnierz Tullusa, towarzysz Piso z tej samej centurii;
Ambiorix, Gal, sługa Tullusa;
Degmar, wojownik z plemienia Marsów, sługa Tullusa;
Lucjusz Sejusz Tuberon*, rzymski arystokrata, legat w legionach oraz wróg Tullusa;
Septymiusz*, starszy centurion XVII kohorty w Legionie V, przełożony Tullusa;
Flawolejusz Kordus, starszy centurion, II kohorta, Legion V;
Kastrycjusz Wiktor, starszy centurion, III kohorta, Legion V;
Prokulinusz, starszy centurion, VI kohorta, Legion V,
Germanik Juliusz Cezar*, cioteczny wnuk Oktawiana Augusta i bratanek Tyberiusza, z mocy dekretu cezara namiestnik Germanii i prowincji wchodzących w skład tzw. Tres Galliae;
Tyberiusz Klaudiusz Neron*, następca Oktawiana Augusta;
August*, wcześniej Gajusz Oktawian (również innych imion), następca Juliusza Cezara, jako pierwszy używał tytułu: Imperator Caesar Augustus. Zmarł pod koniec 14 r. n.e. po ponad czterdziestoletnich rządach;
Aulus Cecyna Sewerus*, wojskowy gubernator prowincji Germania Inferior (tzw. Dolna Germania);
Lucjusz Stertyniusz*, jeden z zaufanych wodzów Germanika;
Kalusydiusz*, prosty żołnierz, o którego istnieniu wiemy dzięki temu, że chciał wyświadczyć Germanikowi pewną „niedźwiedzią przysługę”;
Bassiusz, primus pilus w Legionie V;
Gajusz i Marek, zbuntowani żołnierze legionów Germanika;
Emiliusz, Benignus, Gajusz, legioniści, którzy grają z Piso w kości;
Publiusz Kwinktyliusz Warus*, nieżyjący namiestnik Germanii, który w 9 r. n.e. dał się wciągnąć Arminiuszowi w pułapkę i poprowadził rzymskie legiony na śmierć.
Germanie – inni:
Arminiusz*, wódz plemienia Cherusków, zaplanował wciągnięcie w zasadzkę legionów Warusa i wykonał swój plan z mistrzowską precyzją, zaprzysięgły wróg Rzymu;
Maelo, zastępca Arminiusza, jego wierny towarzysz;
Thusnelda*, małżonka Arminiusza;
Osbert, jeden z wojowników Arminiusza;
Flawus*, brat Arminiusza;
Inguiomerus, wuj Arminiusza, od niedawna jego sojusznik, wódz znacznego odłamu plemienia Cherusków*;
Segestes*, ojciec Thusneldy, rzymski sojusznik, jeden z wodzów Cherusków;
Segimundus*, syn Segestesa i brat Thusneldy;
Artio, osierocona dziewczynka, uratowana przez Tullusa (w pierwszym tomie powieści);
Sirona, Galijka, która opiekuje się Artio;
Scylax, pies należący do Artio.
12 r. n.e., jesień
Rzym
Centurion Lucjusz Kominiusz Tullus zmiął w ustach przekleństwo. Od czasu przerażającej rzezi w lasach Germanii trzy lata temu nic już nie było takie samo. Wystarczyła drobnostka i już znajdował się w tej ciemnej, mokrej kniei, wśród chaosu błotnistych, ociekających krwią leśnych duktów, gdzie germańskie plemiona unicestwiły trzy rzymskie legiony. Jego jednostka została rozbita w puch. Dziś te traumatyczne wspomnienia przywołała potężna ulewa, która nagle zmieniła miejskie uliczki w rwące potoki błota, pryskające na łydki, uda i zbierające się między palcami nóg.
Zamknął oczy. Znów słyszał ten melodyjny, pęczniejący od tłumionej wściekłości barritus germańskich wojowników. HUUUUMMMMMMMM! HUUUUMMMMMMMM! Okrzyk bojowy, wydobywający się z gardeł setek, tysięcy mężczyzn dobrze ukrytych wśród gęstwiny. Tak jak mleko zsiada się w mgnieniu oka w promieniach południowego słońca, tak zawołanie gotujących się do walki Germanów ścinało krew w żyłach legionistów, w mig wysysając z nich całą odwagę. Odległe echo tego śpiewu potrafiłby jeszcze znieść. Jednak umysł podsuwał mu też wspomnienie konających, rannych żołnierzy krzyczących z bólu, wzywających swoje matki i desperacko walczących o ostatni oddech. Pełen grozy szum włóczni w powietrzu nad głowami niósł obietnicę śmierci. A potem te głuche odgłosy trafień w tarcze oraz stłumione plaśnięcia, gdy groty wdzierały się w ciała, przedzierając się przez skórę i mięśnie, unieruchamiając i okaleczając jego ludzi. Zwiastując śmierć i zniszczenie. Świdrujące dźwięki wydawane przez pociski z proc, które z łatwością roztrzaskiwały hełmy. Przesycony strachem ryk mułów. I jego własne krzyki, gdy zachrypłym głosem wydawał kolejne rozkazy.
Zamrugał. Nie widział już przed sobą ruchliwej alejki, ale grząską zacienioną dróżkę, wijącą się wśród drzew. Daleko, jeszcze dalej, przez całe mile. Wiodła wzdłuż szpaleru drzew, który zdawał się nie mieć końca, przez torfowiska i rozmokłe łąki, gdzie o każdy krok trzeba było stoczyć morderczą walkę z własnym organizmem. Wszędzie wokół walał się porzucony rynsztunek, ziemię zaściełały ludzkie ciała. Głównie ciepłe jeszcze trupy legionistów. Jego chłopców. Wcześniej gotów byłby założyć się z każdym, że unicestwienie całej jednostki – kohorty liczącej ponad czterystu ludzi – przez wroga uzbrojonego niemal wyłącznie we włócznie jest po prostu niemożliwe. A gdyby ktoś sugerował, że w taki sam sposób zginą całe trzy legiony, Tullus tylko popukałby się w głowę i nazwał swojego rozmówcę pomyleńcem.
Teraz był jednak mądrzejszy. Spokorniał.
Przeszedł tak wiele, że potrafił wyobrazić sobie coś, co dawniej wydawało mu się niewyobrażalne. Na domiar złego w konsekwencji tego ciężkiego doświadczenia przyszło mu też przełknąć gorzką pigułkę. Ponieważ jego legion stracił orła, został rozwiązany. To samo stało się z legionami XVII i XIX. Niedobitki, żołnierze, którzy przeżyli krwawą jatkę, zostali rozdzieleni między inne legiony stacjonujące nad Renem. Jednak dla Tullusa największym upokorzeniem okazała się jego degradacja. Nie był już starszym centurionem. Teraz dowodził zwykłą centurią. Trudno mu się było pogodzić z takim ciosem. To była prawdziwa katastrofa dla jego kariery wojskowej. A przecież tak niewiele brakowało mu do zasłużonej emerytury. Tymczasem wystarczyło słowo Lucjusza Sejusza Tuberona, którego obecnie uważał za swojego największego wroga, a wówczas jeszcze właściwie nieopierzonego młodzika, gołowąsa, który dopiero uczył się życia w armii, choć służącego w randze młodszego trybuna wojskowego. Tuberon wbił gwóźdź do trumny, w której spoczęła moja kariera wojskowa, ot co… Gdyby nie on, ciągle dowodziłbym kohortą.
– TULLUS!
Drgnął zaskoczony.
Kto mógł mnie rozpoznać? Tu? Setki mil od miejsca, w którym powinienem się teraz znajdować?
– TULLUS!
Chociaż w alejce panował niesamowity ścisk, zewsząd jego uszy atakowały typowe dźwięki codziennego miejskiego zgiełku i konkurujące z nimi o uwagę przechodniów pokrzykiwania sklepikarzy, ujadanie kundli walczących o jakiś ochłap nadający się do zjedzenia, szum rozmów przechodniów. Jednak przenikliwy falset jakiejś kobiety zdołał się wybić ponad wszelkie inne odgłosy.
– TULLUS!
Musiał sięgnąć do rezerw samokontroli, aby nie dać po sobie poznać, że słyszy to wołanie.
Nie mam żadnych znajomych w Rzymie – przekonywał sam siebie Tullus po raz setny tego dnia. No dobrze, może jakaś garstka by się znalazła… Ale szanse spotkania znajomego są praktycznie zerowe. Jestem tu tylko zwykłym obywatelem w ludzkim morzu głów. Cesarscy urzędnicy nie wiedzą o moim istnieniu i mają gdzieś, co robię w mieście. Nawet gdyby mnie ktoś zatrzymał, bez problemu wyłgałbym się z kłopotów. Jestem weteranem, żołnierzem, który zajął się handlem, a teraz przybył do Rzymu ze starym towarzyszem, aby na własne oczy ujrzeć triumf Tyberiusza. Nic więcej.
Tullus był dobrze zbudowanym mężczyzną w późnym wieku średnim. Wydłużona, pokryta licznymi bliznami szczęka i krótko, po wojskowemu, przystrzyżone włosy sprawiały, że mógł nawet uchodzić za przystojnego… To znaczy jeśliby się trochę zmrużyło oczy i gdyby jakaś niewiasta lubiła lekko styranych życiem wiarusów.
Miał na sobie białawą tunikę, która pamiętała lepsze czasy. Pas z okuciami był kolejnym elementem, który sprawiał, że wyglądał na żołnierza lub – jak wolał być postrzegany – na eksżołnierza.
Marek Krassus Fenestela, rudowłosy towarzysz Tullusa, był za to zdecydowanie brzydszy, wyraźnie szczuplejszy, bo też bardziej żylasty niż centurion. Nosił za to identyczny wojskowy pas, który sprawiał, że osoba postronna widziała w nim człowieka dobrze radzącego sobie z bronią. Takiego, od którego lepiej trzymać się z daleka.
– Tu jesteś, Tullusie! – Rozkrzyczana kobieta niechybnie w końcu zlokalizowała obiekt poszukiwań. – Gdzieżeś się podziewał, na Hadesa?
Tullus obejrzał się dyskretnie, ostrożnie taksując twarze najbliższych przechodniów. Ów Tullus, którego wołała dama, najwyraźniej jego żona, był dość przysadzistym mężczyzną, o połowę młodszym od niego, niższym i ze dwa razy grubszym w pasie. Małżonka prezentowała się tylko odrobinę lepiej, jeśli chodzi o tuszę. Na policzkach matrony gościła jednak zdrowa czerwień. Uwagę zaś przyciągały głównie jej ciężkie, całkiem sporych rozmiarów piersi. Choć Tullus uznał, że jak na jego gust wyglądała nieco… kocmołowato.
Stojąc w progu wychodzącej na ulicę tawerny, podpierała się teraz pod boki. Tullus wreszcie mógł odetchnąć z ulgą, wypuszczając wstrzymywane powietrze. W tej samej chwili Fenestela szepnął mu do ucha:
– W sumie szkoda, że nie wołała do ciebie! Przy odrobinie szczęścia mógłbyś liczyć na łyżkę strawy, a może nawet małe kotłowanko.
– Daruj sobie! Wiem, żeś pies na baby…
Tullus odepchnął optio, uśmiechając się szeroko. Długie lata i doświadczenia wspólnej służby sprawiły, że jakiekolwiek różnice wynikające ze starszeństwa w hierarchii dowodzenia przestały mieć dla nich jakiekolwiek znaczenie. Co ważniejsze jednak, przez ten czas razem pokonali wiele przeciwności, szli ramię w ramię ścieżką śmierci i napatrzyli się na takie okropieństwa, których nikt chyba nie jest sobie w stanie wyobrazić. Fenestela zwracał się do niego oficjalnym tonem tylko w obecności szeregowych żołnierzy lub wtedy, gdy chciał Tullusa zirytować czy okazać jawne niezadowolenie, dając jasno do zrozumienia, że na jego miejscu coś zrobiłby inaczej.
Ruszyli dalej, kierując się w stronę centrum miasta. Mimo wczesnych godzin wąskie uliczki były mocno zatłoczone. Zdążyli się już przekonać, że Rzym tętnił życiem zarówno za dnia, jak i nocą, ale perspektywa dzisiejszego triumfu na cześć następcy Augusta sprawiła, że do stolicy imperium ludzie walili nieprzebranymi tłumami. Wystarczyło, że ktoś potrafił kuśtykać na jednej nodze, choćby o kulach. Młodzi i starzy, bogaci i biedni, zdrowi i chorzy, chromi i w pełni sił – wszyscy pragnęli zobaczyć na własne oczy pokazy sztuki wojennej, najeść się i napić do syta ze stołów uginających się od jedzenia i beczek wina, które namaszczony spadkobierca cesarza podarował obywatelom Rzymu.
Przez jakiś czas szli ulicą, przy której zlokalizowano większość miejskich piekarni, rozkoszując się bogatym aromatem pieczonego chleba. Potem zagłębili się w ulicę stolarzy, rozbrzmiewającej echem stukotu młotków i dźwięków wydawanych przez piły. Tullus zatrzymał się na chwilę przy stoisku z wyrobami z rzymskich kuźni. Oczy mu zabłysły na widok umieszczonych na wystawie świetnych mieczy. Żaden z nich nie zwrócił za to najmniejszej uwagi na oferty mężczyzn z tabliczkami i rysikami zajmujących stoiska skrybów. Dłużej zaś podziwiali powabne kształty kobiet, zachęcających do nieziemskich rozkoszy ciała w co lepszych lupanarach, chociaż wcale nie planowali skorzystania z usług tych przybytków.
– Pomysł, żeby tu przyjechać… Czyste szaleństwo – stwierdził w pewnej chwili Fenestela, kręcąc głową ze zdumieniem na widok imponujących portyków ogromnych publicznych łaźni i wielkiej, malowanej rzeźby Augusta. – Cieszę się jednak, że to zrobiliśmy. To miasto jest istnym cudem.
– A nie mówiłem? Do Hadesu z zakazami. – Tullus żachnął się, mrugając porozumiewawczo do Fenesteli. – Człowiek musi choć raz zobaczyć miasto z marmuru. Oraz triumf, jeśli tylko jest taka okazja. Nie powiesz mi, że po tym, co przeszliśmy, nie zasłużyliśmy sobie na jedno i drugie.
Rozmawiali przyciszonymi głosami – czynili tak od czasu podjęcia decyzji o chwilowym zawieszeniu obowiązków w ramach misji rekrutacyjnej na rzecz Legionu V Alaudae, stacjonującego w prowincji Gallia Narbonensis, setki mil stąd na północ. Po kilku dniach niezbyt owocnych działań, gdy ochrypli od zachęcania obywateli do wstąpienia do armii na forach różnych miast Galii, Tullus zaproponował zmianę planów. Zasugerował, aby udali się do Rzymu na triumf Tyberiusza, nagrodę za jego udaną kampanię w Ilirii sprzed kilku lat.
Wiedzieli obaj, że ponoszą duże ryzyko. Coś takiego wiązało się nie tylko z porzuceniem – owszem na jakiś czas, zatem właściwie tylko zawieszeniem – obowiązków zleconych im przez przełożonych. Gorsze było to, że ich postępowanie było jawnym zignorowaniem dekretu cesarskiego, który dotyczył wszystkich „szczęśliwców”, którzy przeżyli Clades Variana, upiorną rzeź legionów Warusa w lasach Germanii. Ich stopy miały już nigdy nie dotknąć italskiej ziemi.
Tullus zastanawiał się jednak, jak ktoś w ogóle miałby się dowiedzieć, co zrobili? Kto wyegzekwuje taki dekret w odniesieniu do garstki właściwie anonimowych żołnierzy?
Wrócimy do Galii Narbońskiej za niecały miesiąc. A potem będziemy urabiać sobie ręce po łokcie dzień i noc, żeby zwerbować dość rekrutów do legionu.
Jeśli tylko uda im się wrócić do bazy legionu w Veterze nad Renem z wymaganą liczbą młodego narybku, nikt nie będzie im zadawał żadnych pytań.
Prawdę mówiąc, Tullus wcale nie musiał długo namawiać Fenesteli. Optio, tak samo jak Tullus, nigdy nie był jeszcze w stolicy cesarstwa ani nie widział triumfu.
– Skosztujcie najlepszych rzymskich win! – usłyszeli nawoływania gdzieś z lewej. – Wejdźcie i wznieście toast za Tyberiusza. Triumfatora!
Tullus poszukał wzrokiem naganiacza, który zachęcał przechodniów do wejścia do gospody. Właściciel lub – co bardziej prawdopodobne – jeden z jego sługusów, stał na beczce obok wejścia, zachęcając wymownymi gestami ludzi do wejścia do środka.
– Masz ochotę na kubek wina? – zapytał Fenestela, gładząc w zamyśleniu brodę, w której pstrzyły się rude i siwe pasemka.
– Nie – odparł stanowczo Tullus. – Nie oczekuj czegoś lepszego od octu. Poza tym sam wiesz, jak to będzie. Skończy się na całym bukłaku. A w tym czasie stracimy jakiekolwiek szanse znalezienia dobrego miejsca.
– No i trzeba by było co chwila szukać jakiegoś ustronnego miejsca, żeby się wyszczać. – Fenestela wykrzywił usta w niechętnym grymasie.
Wskazówki otrzymane od właściciela gospody, w której się zatrzymali po przybyciu do miasta, prostej taniej i zapewniającej anonimowość oberży u stóp Awentynu, wystarczyły, żeby dotarli bez problemów do Circus Maximus. Na miejscu mogliby się zastanowić, skąd właściwie lepiej oglądać paradę. Z Pól Marsowych pod miastem mieliby dobry widok na całą kawalkadę jeszcze przed rozpoczęciem triumfu. Jednak za murami z pewnością panować będzie zupełnie inna atmosfera. Na głównym rynku, gdzie handlowano żywym inwentarzem, zapewne znajdzie się sporo tymczasowych trybun, ale musieliby się tam pojawić o świcie, żeby liczyć na znalezienie jakiegoś miejsca. O wiele więcej miejsc siedzących było prawdopodobnie w samym Circus Maximus, ale od punktu końcowej ceremonii dzieliłaby ich wtedy długa droga. I trzeba by się było liczyć z koniecznością przedzierania przez tłum… który przy takich okazjach nie zawsze się zachowywał spokojnie. Forum Romanum lub wzgórze kapitolińskie wydawały się lepszym wyborem. Jednak wielki ścisk panujący pewnie na samym Forum miał spore wady, a na wzgórze kapitolińskie wpuszczano w zasadzie tylko gości ze specjalnymi zaproszeniami. Podsumowując swój wywód, karczmarz dodał wtedy szybko: „Nie twierdzę, że jesteście jakimiś obszczymurami, czy że boicie się pierwszego lepszego osiłka trudniącego się złodziejskim fachem”.
Chcieli podziwiać pochód triumfalny w całej okazałości. Po naradzie zgodzili się więc, że udadzą się na Forum Romanum, które tak zadziwiło ich poprzedniego dnia podczas zwiedzania miasta.
Szybko jednak stało się dla nich jasne, że wielkie tłumy, a potem też oddziały porządkowe blokujące niektóre ulice na trasie przemarszu kolumny nie pomogą im w znalezieniu dobrego miejsca przed pojawieniem się Tyberiusza. Potrzebowali przewodnika.
Tullus pstryknął palcami, przyciągając uwagę jakiegoś nastoletniego urwisa o bystrym spojrzeniu, który lustrował tłum, opierając się o ścianę budynku na rogu ulicy.
– Ej ty! Chcesz zarobić?
***
Dawniej Tullus uważał się raczej za optymistę. Człowieka, który spodziewał się po ludziach tego, co najlepsze. Jednak czas ten należał już do przeszłości. Wstrząsające odkrycie, że Arminiusz jest zdrajcą, bezlitosne wycięcie w pień legionów Warusa, a potem konsekwencje, jakie poniósł nie tylko Tullus, ale i jego towarzysze, traktowani od jakiegoś czasu przez innych żołnierzy jak trędowaci – wszystko to zupełnie zmieniło jego spojrzenie na świat. Obecnie Tullus wychodził z założenia, że nikomu nie można ufać, chyba że ten ktoś udowodni, iż jest godny zaufania.
Dlatego teraz szedł za dzieckiem ulicy, które ich prowadziło, ale w każdej chwili spodziewał się, że z jakiegoś zaułka nagle wypadnie na nich zgraja podobnych do tego urwisa obdrapańców.
Młody przewodnik nie wywiódł ich jednak na manowce. Przeciwnie. Poprowadził – szybko i bezpiecznie – przez labirynt ciasnych alejek i zaułków, na ulicę, która, jak twierdził, dochodziła do wschodniej pierzei Forum Romanum. Hałas od strony forum – głośne wiwaty, dźwięki trąb i nieco stłumione odległością skrzypienie kół wozów i szum tysięcy stóp – mogły być dowodem, że naprawdę świetnie wykonał swoje zadanie.
Mały huncwot uniósł głowę i spojrzał pewnie na dwójkę mężczyzn. Wyciągnął rękę.
– Moja zapłata.
Tullus odliczył monety, po czym wymruczał jakieś zdawkowe podziękowanie. Chłopak już ich nie usłyszał, bo niemal natychmiast zniknął w tłumie.
– Świetnie się spisał… – stwierdził Fenestela.
– Dobrze wydany denarius – przyznał Tullus. – Zobaczmy, gdzie znajduje się kolumna, zanim zdecydujemy się na zajęcie konkretnego miejsca.
Na forum było tak tłoczno, że wydawało się, iż nie da się już wcisnąć słomki. Przydały się tu ich wyuczone umiejętności walki w zwarciu. Używali łokci i ramion, żeby się przebić przez ciżbę ludzką. Od czasu do czasu nie obeszło się też bez nastąpienia komuś z pełną premedytacją na stopę. Tylko nieliczni w pierwszym odruchu próbowali się stawiać i utrudniać im przejście. A i ci szybko się cofali, gdy tylko skrzyżowali spojrzenia z groźnie łypiącym na boki Tullusem.
Po pewnym czasie wcisnęli się tak daleko w ciżbę, że mieli dobry widok na lewo – to znaczy na czoło kolumny procesji triumfalnej, które właśnie dotarło do forum – a także na prawo, wzdłuż jednej z pierzei u podnóża Mons Capitolinus. Na szczycie wzniesienia stała wspaniała świątynia Jowisza ze złotym dachem. To właśnie tam zmierzał Tyberiusz.
Porządku na drodze przemarszu procesji pilnowała gwardia pretoriańska i siły cohortes urbanae, powstrzymując tłum po obu stronach. Od czasu do czasu paru małoletnich obdrapańców, podobnych do tego, który pomógł Tullusowi i Fenesteli, przedzierało się między strażnikami i dokazywało na środku ulicy, biegając w tę i we w tę, wydzierając się: „Tyberiusz! Tyberiusz!”. Gdy żołnierze zaczęli się za nimi uganiać, ich nieporadne wysiłki wywoływały przez jakiś czas głównie salwy śmiechu obserwatorów. W końcu jednak wszystkie te rozbisurmanione dzieciaki wyłapano, a za chwilę ostre trzaski kijów lądujących na gołej skórze kazały sądzić, że dostały za swoje. Pewnie nieszybko przyjdą im do głowy podobne pomysły.
Kolumna triumfu pełzła niestrudzenie do przodu, co naturalne, skupiając na sobie całą uwagę tłumu. Oprócz wiwatów i okrzyków wyraźnie słychać też było ordynarne komentarze i podekscytowane wrzaski: „Całe życie chciałem zobaczyć triumf!”, „Zasłaniasz mi widok!”, „To się przesuń, pyskaty bękarcie. Stałem tu na długo przed tobą”, „Co jest na pierwszym wozie?”, „Broń i zbroje”, „Gdzie złoto i srebro? Tylko to mnie interesuje”, „A jeńcy? Gdzie oni są?”, „Tyberiusz! Pokażcie nam Tyberiusza!”.
Tullus otoczony tak podekscytowanym tłumem sam nie wiedział, co powinien myśleć i czuć. Ponieważ większość życia spędził w armii, uczestnictwo w takim święcie mogło być ukoronowaniem jego kariery. W sumie niewiele brakowało, a razem z Fenestelą rzeczywiście wzięliby udział w triumfie. Przez krótki czas służył bowiem pod Germanikiem, wnukiem małżonki samego boskiego Augusta, który dowodził legionami podczas niedawnej kampanii w Ilirii.
Wspominając tamte lata, Tullus znów poczuł w ustach gorycz wywoływaną świadomością swojej aktualnej sytuacji. Po degradacji i przeniesieniu do innego legionu szanse na udział w triumfie właściwie zmalały do zera. Jakże zmieniło się jego życie od czasu sromotnej klęski w głuszy germańskich lasów trzy lata temu!
Nie mogę się nad sobą tak roztkliwiać!
Musiał odsunąć od siebie czarne myśli. Zapomnij o tym, co było. Ciesz się tym spektaklem, na który patrzysz.
Od wieków wspaniałe triumfy były dla ludu okazją do nacieszenia oczu widokiem wielkich wodzów powracających do Rzymu w chwale i glorii ze zwycięskich kampanii. Wszystko zmieniło się jednak za czasów panowania Oktawiana Augusta. Ostatni pełny triumf odbył się ponad trzy dekady temu, więc nawet gdyby Tullus miał okazję przebywać wcześniej w Rzymie, nie mógłby liczyć na takie szczęście. Wszyscy wiedzieli, że to dlatego, iż jedyną gwiazdą, która mogła w tym czasie lśnić pełnią światła na rzymskim firmamencie, była ta cesarza.
Nie było żadnego przypadku w tym, że gdy August wreszcie pozwolił na triumf po zwycięskiej kampanii, został on zorganizowany na cześć jego namaszczonego następcy, czyli Tyberiusza. Tullus nie mógł mieć żadnych zastrzeżeń do wyboru Augusta. Służył pod Tyberiusza rozkazami w Germanii prawie dziesięć lat wcześniej. W tym czasie pasierb Augusta zrobił na nim wrażenie utalentowanego, pewnego siebie dowódcy polowego, który jak mało kto troszczył się o swoich ludzi. Trudno oczekiwać czegoś więcej – Tullus wrócił myślami do Augusta i jego dekretu, w którym cesarz zdecydowanie zakazał niedobitkom z armii Warusa – a więc także Fenesteli i jemu – przekraczania granicy Italii.
Głośny metaliczny szczęk świadczył o rychłym pojawieniu się w polu widzenia dziesiątek wozów ciągniętych przez woły, na których umieszczono broń i elementy rynsztunku wojowników z iliryjskich plemion pokonanych przez Tyberiusza. Stosy były tak wysokie, że włóczni, toporów, mieczy i noży musiały być tysiące. Tarcz o heksagonalnych kształtach i hełmów też nie dało się zliczyć. Pierwsze wozy przywitała ogromna wrzawa, ale po jakimś czasie tłum zaczął cichnąć. Jeden wóz pełen broni wyglądał przecież tak samo jak kolejny. Oklaski rozbrzmiały ponownie – tym razem nieco odważniej – gdy pojawiły się wozy z mapami terenów podbitych przez Tyberiusza, trójwymiarowymi rekonstrukcjami plemiennych fortów na wzgórzach, które zdobył, oraz obrazy przedstawiające te bardziej dramatyczne sceny z kampanii.
Oczywiście najbardziej entuzjastycznie powitano wozy pełne srebrnych monet i biżuterii oraz długie kawalkady ofiarnych zwierząt, bydła, owiec i świń, prowadzonych przez kapłanów. Ludzie wykrzykiwali błogosławieństwa, prosząc bogów o zachowanie Tyberiusza w dobrym zdrowiu. Tullus uśmiechał się pod nosem rozbawiony wypowiadanymi ciszej komentarzami co mądrzejszych widzów tego widowiska, którzy sugerowali, że bardzo chętnie skosztowaliby kawałków mięsa po ceremonialnym ubiciu zwierząt ofiarnych.
Podniecenie tłumu sięgnęło zenitu, gdy pojawili się pierwsi jeńcy wojenni. Spomiędzy fałd tunik wyjmowano zgniłe warzywa, kawałki dachówek i ceramiki, a nawet grudki na wpół zasuszonych psich odchodów. Gdy tylko jeńcy znaleźli się bliżej, poleciał na nich deszcz pocisków.
Tullus nie potrafił ukryć wzburzenia.
– To ludzie, nie zwierzęta – zwrócił się półgłosem do Fenesteli. – I to całkiem odważni.
– Już ja o tym dobrze wiem… – Fenestela pociągnął za poły tuniki, odsłaniając czerwoną pręgę biegnącą u podstawy szyi.
– Bogowie! Pamiętam ten dzień. Włócznia, nie?
– Tak. – Fenestela skrzywił się z niesmakiem, zerkając na wojowników ściśniętych na mijających ich wozach. Mimo że Rzymianie obrzucali ich, czym się tylko dało, mieli dumne twarze. Nie garbili się. Może nawet spoglądali na widzów z pogardą. – I jeśli chcesz znać moje zdanie, to im się należy.
Entuzjazm tłumu znęcającego się nad bezbronnymi jeńcami nieco osłabł, gdy pojawiły się wozy wypełnione kobietami i płaczącymi dziećmi. Ludzie odwracali głowy, prosili o łagodne traktowanie, wielu zmawiało półgłosem jakieś krótkie modlitwy. Tullus nieoczekiwanie poczuł rodzącą się wzgardę do otaczających go krajanów. Ci ludzie trafili do niewoli w wyniku wojny toczonej w waszym imieniu. Powinniście mieć tego świadomość. Zaakceptować efekty.
Zaraz jednak zapomniał o niechęci, bo zaczęły ich mijać wozy z wodzami różnych iliryjskich plemion. Wśród jeńców znajdował się również Bato, przewodzący plemieniu, które Rzymianie nazywali Daesidiates, jeden z inspiratorów trwającego trzy lata powstania w Panonii i Dalmacji. Wysoki, szeroki w barach, w pełnym rynsztunku, wódz Ilirów zyskał szacunek tłumu, unosząc zaciśnięte pięści i potrząsając łańcuchami.
– Ma zostać stracony? – zapytał Tullus stojącego obok mężczyznę o wyglądzie odnoszącego sukcesy w handlu kupca.
– Tyberiusz ogłosił, że będzie żył, ponieważ pozwolił naszym żołnierzom wycofać się spod Andretium. A potem się poddał na honorowych warunkach.
Mało brakowało, a Tullus otworzyłby usta ze zdumienia. Udało mu się nie zdradzić z emocjami.
– Wspaniałomyślnie… ze strony Tyberiusza.
– Bogowie niech będą dla niego łaskawi i zapewnią mu długie życie. Rozkazał, aby Bato trafił do Rawenny. Będzie miał tam wszelkie wygody.
– Słyszysz to? – zwrócił się Tullus szeptem do Fenesteli, gdy tylko kupiec odwrócił wzrok. – Pieprzony barbarzyńca jest lepiej traktowany niż my.
– Nic już mnie nie zaskoczy – powiedział Fenestela, krzywiąc usta w gorzkim grymasie.
Pomimo że rewelacje o traktowaniu prominentnych wodzów powstańców wywołały zdziwienie Tullusa, wiwatował tak głośno, jak się tylko dało, gdyż chwilę później w rydwanie ciągniętym przez cztery wspaniałe białe ogiery pojawił się sam Tyberiusz. Robił zresztą to samo, co otaczający go ludzie. Powietrze wibrowało od okrzyków, błogosławieństw i dźwięku trąb.
Tyberiusz miał na sobie wspaniałą purpurową tunikę i togę triumfującego wodza. Jego twarz zabarwiono na czerwono. W jednej ręce trzymał berło, a w drugiej gałązkę wawrzynu. Choć nie miał typowo rzymskiej urody – wydatny podbródek i długi nos nie były wszak w Rzymie symbolami piękna – tego dnia, gdy świętowano jego sukcesy, wyglądał wystarczająco dostojnie i pysznie. Za Tyberiuszem stał niewolnik, którego zadaniem było trzymanie przez cały czas nad głową wodza wieńca laurowego.
– TY-BE-RIUSZ! TY-BE-RIUSZ! TY-BE-RIUSZ! – skandował tłum.
Jakież mogło być prawdopodobieństwo, że Tyberiusz rozpozna Tullusa oraz uświadomi sobie, że obowiązuje go zakaz z dekretu Augusta? Nikłe. A jednak Tullus czuł się niepewnie, bo dobrze pamiętał, że został kiedyś przedstawiony pasierbowi cesarza. Dlatego wolał teraz nie kusić losu. Spuścił wzrok i pochylił głowę. Zupełnie nie spodziewał się jednak podążającego konno za rydwanem triumfującego wodza bratanka Tyberiusza, Germanika, którego też poznał podczas swojej służby w legionach.
Germanik, wysoki, dobrze zbudowany, a przy tym tak gładkolicy, że – zwłaszcza w towarzystwie Tyberiusza – naprawdę świetnie się prezentował, wyróżniał się wydatną szczęką, znamionującą siłę charakteru, i gęstymi brązowymi włosami. Przyciągałby wzrok w każdych warunkach. A teraz, w olśniewającej pozłacanej zbroi, zdawał się niczym młody bóg.
Gdy Tullus podniósł głowę, złapał spojrzenie Germanika. Patrzył prosto na niego. Zamrugał i zmarszczył brwi. Jedno uderzenie serca później jego usta złożyły się w nieme z powodu wrzawy: „Znam cię!”.
Tullus znieruchomiał. Przestał oddychać. Zupełnie jak rekrut, przyłapany na jakimś wykroczeniu przez skłonnego do wybuchów centuriona. Na jego nieszczęście kawalkada właśnie na krótko się zatrzymała, co zdarzało się raczej rzadko. W innych okolicznościach Germanik ruszyłby dalej i szybko straciłby Tullusa z oczu, ale teraz stał w miejscu, przewiercając go wzrokiem. W tej chwili centurion niczego nie pragnął tak bardzo, jak tego, by zniknąć z pola widzenia, zrobić w tył zwrot i uciec. Jego ciało go nie słuchało.
Fenestela już zauważył nietypowe zachowanie Germanika. Przekręcił głowę, pociągając Tullusa za ramię.
– Zbieramy się stąd!
Szarpnięcie Fenesteli wyrwało Tullusa z dziwnego odrętwienia. I w tej samej chwili Germanik zawołał:
– Ty! Centurionie!
Kilka myśli przemknęło przez głowę Tullusa. Germanik wołał do niego, tego był pewien. Mógł udawać, że go nie słyszy, popędzić przed siebie i mieć nadzieję, że kolumna ruszy, zanim Germanik zdąży wydać rozkazy gwardzistom. Mógł spróbować ucieczki, niczym szczur kanalizacyjny zaskoczony uniesieniem pokrywy otworu systemu ściekowego. Miał pewne szanse ujścia cało, nawet jeśli byłby ścigany. Ale mógł też zachować się jak mężczyzna i stawić czoła niebezpieczeństwu.
Nie robiąc sobie nic z westchnienia mocno zaniepokojonego Fenesteli, wyprostował się i spojrzał Germanikowi prosto w oczy.
– Do mnie mówisz, panie?
– Tak. Służysz nad Renem, mam rację?
– Masz świetną pamięć do twarzy, panie – odpowiedział Tullus, marząc tylko o tym, aby ziemia rozstąpiła się i go pochłonęła. Jeśli Germanik przypomni sobie o czym wówczas rozmawiali – a ich wymiana zdań dotyczyła Arminiusza, zasadzki i unicestwienia armii Warusa – będzie martwy. Złamanie imperialnego dekretu było przestępstwem karanym śmiercią.
– Chodźmy… – szepnął Fenestela.
– Widziałem cię tam w zeszłym roku – stwierdził Germanik.
– Tak jest. Jestem zaszczycony, że pamiętasz, panie. – Kątem oka Tullus widział, że rydwan Tyberiusza zaczął się poruszać. Daj mi spokój… – modlił się w duchu. Jestem nikim.
– Chcę z tobą pomówić. Po ceremonii. Przed budynkiem kurii.
– Rozkaz, panie.
Wszelkie nadzieje dotyczące tego, że zniknie w tłumie, by uniknąć odpowiedzialności i bardzo prawdopodobnej kary, rozwiały się niczym dym, gdy Germanik wskazał go dwóm pretorianom, którzy natychmiast ruszyli w jego stronę, przepychając się przez tłum. Cholera. Chyba jednak wie, że obowiązuje mnie ten cesarski dekret.
– Uciekaj… – rzucił półgłosem do Fenesteli. – Nie zwrócił na ciebie uwagi.
– Nie zamierzam umykać przed tymi pawiami – odparował Fenestela, zerkając kątem oka na pretorianów w oksydowanych, paradnych zbrojach i hełmach.
– Fenestela…
Jego przyjaciel uniósł głowę, wysuwając dumnie szczękę ku przodowi.
– Nasze drogi są jednakie, panie…
Jestem durniem. Dumnym, głupim imbecylem. Fenestela też. Tyle przeszliśmy, żeby położyć głowy z tak durnego powodu! Postąpiliśmy tak nieroztropnie i daliśmy się przyłapać.
W głowie już niemal słyszał, jak ktoś odczytuje ich wyroki śmierci.
Czekali przed kurią jakieś dwie godziny, ale Tullusowi wydawało się, że trwało to całe eony. Wyprowadzenie jeńców, którzy mieli zostać straceni przed schodami Kapitolu, wejście Tyberiusza do świątyni Jowisza, krzyki podekscytowanego tłumu obserwującego ceremonię oraz etap, gdy obywatele mogli częstować się rozdawanym chlebem i winem – wszystko to pamiętał jak przez mgłę. Nawet pojawienie się żołnierzy maszerujących za Tyberiuszem – ta część triumfu – którą najbardziej chciał ujrzeć, nie przyniosło mu poprawy nastroju.
Przechadzał się wzdłuż wejścia do kurii z markotną miną, obwiniając się w duchu o sprowadzenie nieszczęścia na głowę Fenesteli. Pretorianie o twarzach wykutych jak w kamieniu wodzili za nim beznamiętnym wzrokiem.
W pewnym momencie zaczął rozważać rzucenie się na strażników i próbę ucieczki. Na szczęście, zanim przeszedł od planów do czynów, przedstawił swój pomysł Fenesteli. A ten szybko wybił mu go z głowy.
– Nie myślisz logicznie. Nawet gdyby nam się to udało, co jest mało prawdopodobne, bo przecież nie mamy żadnej broni, zaraz mielibyśmy na głowie cały garnizon miasta. Wtedy nasze szanse spadłyby właściwie do zera. Siedzimy cicho i się modlimy. Tylko to nam pozostało.
Fenestela raczej rzadko się modlił, co już wiele mówiło o tym, czego spodziewał się po Germaniku. Pogodzony z losem Tullus zrobił to, co radził jego wierny towarzysz. Starał się zachować spokój. Czuł się jednak jak morderca, który czeka tylko na odczytanie sentencji wyroku skazującego.
Germanik pojawił się przy nich nagle i nieoczekiwanie, zaskakując nawet samych pretorianów. Na całą jego straż przyboczną składał się zaledwie jeden jeździec, ale wspaniała, olśniewająca zbroja Germanika nie mogła pozostawiać żadnych wątpliwości, z kim ma się do czynienia. Nikt zatem nie ośmieliłby się go zaatakować. Z bliska – dzięki wysokiemu wzrostowi i bijącej od bratanka Tyberiusza charyzmie – wydawał się jeszcze bardziej onieśmielający. Tullus wyprężył się jak struna w postawie na baczność. Wyprostował plecy i odciągnął ramiona do tyłu najlepiej, jak potrafił.
– Panie!
– Panie! – Fenestela zareagował natychmiast, błyskawicznie powtarzając pozdrowienie Tullusa, jakby był jego wierną kopią.
– Przypomnij mi, jak się nazywasz?
– Centurion Lucjusz Kominiusz Tullus, panie, otrzymałem przydział do siódmej kohorty Legionu V.
– A ten to kto?
Germanik zsunął się z grzbietu konia z wielką gracją i teraz przypatrywał się zaciekawiony Fenesteli. Towarzyszący mu jeździec złapał wodze wierzchowca i poprowadził go do znajdującej się obok rynny z wodą.
– Mój optio, panie. Nazywa się Fenestela.
Germanik zerknął raz jeszcze na Fenestelę, teraz jakby z większym roztargnieniem.
– Szpetny jak noc.
Sam sobie tak czasami żartuję, ale w jego ustach to brzmi… – lekko urażony Tullus nie ciągnął tej myśli.
– To… prawda, panie. Ale to lojalny i mężny żołnierz. Nie znam lepszego.
– Wiele znaczy pochwała oficera służącego w armii od… ilu lat, centurionie?
– Trzydziestu, panie.
I wszystko właśnie dziś psu w dupę… – pomyślał Tullus.
Germanik uniósł pytająco jedną brew.
– Dlaczego nie zdecydowałeś się na odejście ze służby? Zasłużoną emeryturę?
– Wiesz, jak to jest, panie. Armia jest całym moim życiem.
Nieoczekiwanie łagodny ton Germanika sprawiał, że Tullus poczuł budzącą się nadzieję. Uznał, iż całkiem możliwe, że jeśli Germanik nie pamiętał szczegółów ich wcześniejszego spotkania, to zapomniał też, iż Tullus jest jednym z niesławnych żołnierzy Warusa.
– A jeśli już o tym mówimy… – Zamyślony Germanik zrobił kilka kroków. Milczał przez jakiś czas. Ta cisza działała na Tullusa deprymująco. – O ile wiem, to żołnierzom, którzy służyli w legionach XVII, XVIII lub XIX, zakazano przekraczania granic Italii.
W głosie Germanika nie czuło się groźby, ale Tullus miał wrażenie, że stanął nad krawędzią wielkiej przepaści. Chociaż stwierdził, że służy w Legionie V, Germanik najwyraźniej dobrze pamiętał, z kim ma do czynienia.
– Ja… cóż, racja. Tak jest, panie.
– A mimo to stoicie tu obaj… – Od Germanika biło teraz chłodem. Pochylił się lekko w stronę sporo niższego Tullusa.
– To prawda, panie. – Utrzymanie kontaktu wzrokowego z Germanikiem przychodziło Tullusowi z dużym trudem.
– Jesteście tu… incognito.
– Tak, panie – wychrypiał Tullus.
– Dlaczego?
– Chcieliśmy zobaczyć stolicę, panie. Jeszcze bardziej zależało nam na tym, żeby na własne oczy ujrzeć triumf Tyberiusza. Obaj służyliśmy w Illyricum. Tylko rok, ale byliśmy tam…
– Tak wspaniały triumf zmyje smak goryczy po niesławnej klęsce w Germanii.
– Jest w tym trochę racji, panie – mruknął Tullus, który wcześniej jakoś nie zdawał sobie sprawy, że w jakiejś części to też był logiczny wniosek z procesu argumentacji.
– Opowiedz mi jeszcze raz o tamtych wydarzeniach. Co czuli wtedy żołnierze tacy jak ty?
Obrazy i dźwięki, do których wracał tak często, wciąż były w nim żywe. Żal i cierpienie wywołane przez smutny koniec jego braci – uczucia, które długo się zabliźniały pozostawione samym sobie od czasu katastrofy – znów stały się jątrzącą raną. Za to wstyd związany z utratą orła legionu ranił wręcz niczym nóż. A teraz jeszcze musiał to wszystko opowiedzieć własnymi słowami. Nie było jednak mowy o sprzeciwieniu się Germanikowi – jednemu z najpotężniejszych ludzi w imperium.
I tak Tullus zaczął mówić o pierwszych podejrzeniach dotyczących Arminiusza, wynikających najpierw z rewelacji przyniesionych przez jego sługę, Degmara, który podsłuchał jakieś nie do końca jasne rozmowy Germanów. Potem przeszedł do ponurej litanii kolejnych zdarzeń, które przypieczętowały los legionów: niechęci Warusa, który dwa razy nie zechciał wysłuchać go do końca; oszustwa Arminiusza, który opowiedział Warusowi o buncie wśród Angrywarów; decyzji o podjęciu natychmiastowych działań przeciwko wojownikom zbuntowanego plemienia; rozkazu zmiany kierunku marszu armii i zejścia z głównej drogi prowadzącej do Vetery na wąski leśny szlak; pierwszego ataku wroga i początku horroru, w jaki nieubłaganie zmieniały się kolejne godziny i dni spędzone w ociekającej deszczem głuszy germańskich kniei.
Tullus opisywał regularnie ponawiane ataki wojowników z kilku plemion, które bezlitośnie zwiększały straty. Rosnącą liczbę ofiar w rzymskich szeregach. Efekty, jakie wywoływał barritus Germanów. Siąpiący deszcz. Wszechobecne błoto. Warunki walki, które bez litości, krok po kroku, obniżały morale armii. Utrata pierwszego orła, a potem drugiego – tego należącego do Legionu XVIII. Legionu Tullusa. Chwila, gdy uświadomił sobie, że z tej eskapady może nikt nie wyjść cało.
W czasie relacjonowania tego etapu walki Tullus niemal stracił kontrolę nad swoim głosem. Nie kryjąc się z emocjami, opisywał, jak udało mu się wyprowadzić piętnastu żołnierzy z trzęsawiska zabarwionego krwią tysięcy ofiar, w które zamienił się leśny dukt pod koniec bitwy. Jak z pomocą Degmara dotarli do bezpiecznego fortu Aliso. Jak wyrwali się z okrążenia z oddziałami garnizonu, ścigani przez Germanów aż do szańców Vetery, siedziby legionu.
Kiedy skończył, odetchnął głośno, z ulgą, wypuszczając z ust nierówne westchnienie. Te dni, najgorsze w całym jego życiu, wyryły się w jego pamięci niczym wyżłobiona w kamieniu eulogia na grobowcu patrycjusza.
Germanik przez cały ten czas nie odezwał się ani słowem. Teraz zapytał:
– Ilu przeżyło?
Tullus podrapał się po głowie.
– Myślę, że nieco mniej niż dwustu naszych. Nie wliczając tych wziętych do niewoli.
Germanik przeniósł spojrzenie na Fenestelę, z którego twarzy nie zniknął ponury, zacięty grymas.
– No cóż… Czy było tak, jak mówi twój centurion?
– Tak, panie. Tyle że… było jeszcze gorzej – powiedział Fenestela, kiwając głową. – Znacznie gorzej.
Znów zapadła cisza. Ani Tullus, ani Fenestela nie odważyli się jej przerwać.
Tullus zerknął z ukosa na Fenestelę, dziękując bogom za to, że dali mu tak niezłomnego towarzysza. Żałował, że jego optio nie próbował w ostatniej chwili się ratować, gdy jeszcze mógł zniknąć w tłumie podczas triumfu. W głębi duszy cieszył się jednak, że ma go przy sobie. Optio był najprawdziwszym przyjacielem, który trwał przy nim bez względu na okoliczności. W ostatniej bitwie przyjdzie im jednak stawić czoła katom.
Na razie jednak wyglądało na to, że ich przesłuchanie nie dobiegło końca.
– Jeśli dobrze pamiętam, byłeś wtedy starszym centurionem?
– Tak jest. Druga kohorta Legionu XVIII.
– Twoje insygnia oficerskie na to nie wskazują.
– Nie, panie. Po powrocie… Zostałem zdegradowany.
Tullus nie wspomniał o Tuberonie, który odegrał istotną rolę w tym poniżeniu. Nic by to nie zmieniło.
Odetchnął z ulgą, gdy Germanik nie skomentował.
– Ile razy zostałeś odznaczony?
Wspominanie odznaczeń za męstwo zawsze sprawiało, że Tullus czuł się trochę nieswojo.
– Dziewięcioma… dziesięcioma phalerae. Tak mi się wydaje, panie.
– Jedenastoma, panie – wtrącił się Fenestela. – Centurion zasłużył na każdą z nich.
– Dziękuję, optionie – stwierdził cierpko Germanik, rzucając Fenesteli dziwne spojrzenie.
Fenestela poczerwieniał i spuścił głowę. Germanik znów skupił się na Tullusie. Przyglądał mu się tak długo, aż speszony centurion musiał odwrócić wzrok. Czekam na wyrok i miejmy to za sobą – chciał powiedzieć Tullus.
– Wydaje się… – zaczął Germanik i przerwał. Tullus czuł, jak mocno bije mu serce. Nie podnosił głowy. – Wydaje mi się… że zrobiłeś coś, co nie udałoby się większości innych oficerów.
Zdezorientowany Tullus uniósł głowę, żeby spojrzeć na Germanika.
– Panie?
– W ocenie ludzi zwykle pozwalam przemawiać swojej intuicji. A ty, centurionie, wydajesz mi się prostym, wiarygodnym człowiekiem. Odważnym mężczyzną i wyśmienitym oficerem. Wierzę w twoją historię. Gdybym cię skazał na śmierć, cóż… to byłoby zwykłym marnotrawstwem. Pozbawiłbym cesarstwo wspaniałego syna.
– Ja… – Tullusowi głos się załamał.
Germanik zaśmiał się swobodnie.
– Nie zostaniesz stracony ani nie ukażę cię za zlekceważenie zakazu wydanego przez Augusta. Ani ciebie, ani obecnego tu optio. Na twoim miejscu też pewnie skorzystałbym z okazji, żeby przybyć do Rzymu i być świadkiem takiego wielkiego widowiska, jakim jest triumf Tyberiusza. Pierwszy od trzydziestu lat.
– Tak jest. Dzi… dziękuję, panie. – Tullus zaczął się jąkać.
– Moja decyzja nie jest całkowicie altruistyczna. Cesarz, niech bogowie go błogosławią, wkrótce mianuje mnie namiestnikiem Tres Galliae i tego, co zostało z ziem kontrolowanych przez nas w Germanii. Będę potrzebował dobrych żołnierzy. Pewnych, sprawdzonych oficerów. Takich jak ty. – Tullus starał się nie okazywać zdziwienia i ulgi, a Germanik kontynuował: – Upokorzenie Rzymu przez Arminiusza nie zostanie zapomniane. Nie ma mowy. Chcę poprowadzić legiony za rzekę, aby odzyskać wszystko to, co straciliśmy. Mam na myśli nie tylko terytorium i inne dobra, ale także nasze trzy orły. Pomożesz mi w tym? Czy postarasz się, aby Rzym odpłacił barbarzyńcom za zdradę?
– O niczym innym nie marzę, panie. – Tullus słyszał, że Fenestela wymrukuje podobne zapewnienie.
– Dobrze. – Germanik klepnął go w ramię. – Wezwę cię do siebie, jak tylko pojawię się na granicy. A teraz lepiej jak najszybciej zajmij się swoimi obowiązkami w LegionieV.
– Oczywiście, panie.
Zdumiony Tullus odprowadził wzrokiem Germanika, który zażądał swojego konia i szybko odjechał. Dwaj pretorianie ruszyli za nimi.
Poczuł, że miękną mu nogi. Usiadł na schodach, podczas gdy Fenestela niemal tańczył przed nim z radości.
– Kto by się spodziewał, co?
– Taa…
Tullus nie wiedział, co powiedzieć. W jednej chwili groziła mu straszna śmierć, a w następnej otrzymał pochwałę pasierba cesarza. I obietnicę, że będzie miał okazję, by odzyskać szacunek do samego siebie.
Bogowie naprawdę dziś się do nich uśmiechali. Tullus chciał wierzyć, że nie wypadnie z ich łask w czasie karnej ekspedycji legionów, które wyruszą za Ren z zadaniem odzyskania orłów.
Późne lato 14 r. n.e.
W pobliżu Ara Ubiorum na granicy z Germanią
Lato zbliżało się ku końcowi. Cztery stacjonujące w Germanii legiony, to znaczy I, V, XX i XXI, ześrodkowywano w jednym rozległym obozie tymczasowym w pobliżu miasta Ara Ubiorum. Po całym popołudniu spędzonym z ludźmi na placu apelowym przed obozem, gdzie którym hulał wiatr, Tullus wybrał się do gospody o wdzięcznej nazwie „Sieć i Trójząb”, ulubionej w wiosce namiotów speluny, która wyrosła w pobliżu obozu w odpowiedzi na zapotrzebowanie legionistów na napoje wyskokowe. Zebrała się tu połowa legionów z całej prowincji. Dowództwo musiało drobiazgowo zaplanować przyszłoroczną kampanię oraz przećwiczyć manewry wielkich formacji piechoty. Za nimi, jak zwykle, przyciągnęła cała masa wszelkiego rodzaju usługodawców – sprzedawców, karczmarzy, dostawców żywności, dziwek, wróżbitów i ludzi chyba wszystkich profesji od wieków towarzyszących każdej armii – licząc na świetne interesy w pobliżu obozu, który stał się wielkim miastem, liczącym ponad szesnaście tysięcy legionistów.
Jego ulubione miejsce w oberży było akurat zajęte. Tullus czuł suchość w gardle i był nieziemsko zmęczony. Starał się nie czynić zamieszania – stół z tyłu sali nie był wszak jego własnością – zajął najbliższe wolne miejsce. Podobało mu się tu, bo namiot był mały, trudno go było znaleźć i rozstawiono go bardzo blisko dobrego domu publicznego. Przybytkiem kierował eksżołnierz, który odszedł na emeryturę w stopniu optiona. Nie znosił narzucających się pijanych klientów, ale miał pogodne usposobienie i traktował swoich gości z humorem. Można u niego było liczyć na napitki dobrej jakości, a i podawanemu tu jedzeniu też niczego nie brakowało.
Cenił się nieco bardziej, przez co raczej nie pojawiali się u niego zwykli żołnierze. Jako że Tullus spędził całe swoje życie w legionach, to akurat bardzo mu pasowało. Kochał swoich ludzi, nawet tych, nad którymi musiał pracować najciężej w ciągu ostatnich pięciu lat, ale po służbie lubił się jednak trochę odprężyć. Nie gryźć się w język, mówiąc rzeczy, których nie mógłby powiedzieć zwykłemu legioniście.
Jako że chwilę musiał zaczekać na towarzystwo, jego myśli krążyły wokół różnych spraw. Po rozpadzie Legionu XVIII nie wszystko wróciło w jego życiu do normy. Jakżeby inaczej… Służył w Osiemnastce przez półtorej dekady, został dowódcą drugiej kohorty, jednym z najstarszych stopniem centurionów w całym legionie.
Niech to! Znałem z imienia każdego centuriona i większość młodszych stopniem podoficerów z jednostki. Byłem szanowanym człowiekiem, a teraz… Jestem tylko szeregowym oficerem w siódmej kohorcie legionu, z którym nie wiążą mnie żadne emocjonalne więzi. Do diaska! Siódmej! Większość centurionów legionu jest ode mnie młodsza o co najmniej dziesięć lat. Wyjątkowo przykre było to, że te gołowąsy w dużej części miały również starsze od niego stopnie.
Spora grupa centurionów okazywała mu należny szacunek i odnosiła się do niego uprzejmie, jak przystało na oficerów, ale byli i tacy, którzy od samego początku patrzyli na niego z góry. Aż za dobrze znał te znaczące spojrzenia i złośliwe komentarze. Unikanie konfrontacji wiele go kosztowało. Nie był już młokosem i wolał oszczędzać siły na takie okazje, kiedy naprawdę będzie mógł odpłacić pięknym za nadobne tym, którzy sobie na to zasłużyli. Zawsze jednak pamiętał, że jego prawdziwym wrogiem są Arminiusz i germańskie plemiona.
W tym względzie przyszłość rysowała się jakby w jaśniejszych barwach. Germanik rzeczywiście został najwyższym namiestnikiem kilku prowincji leżących na granicy z Germanią. Musiał przeprowadzić inspekcję rozległego terytorium, co oznaczało, że w tym roku Tullus raczej nie doczeka się kampanii na wschodnim brzegu Renu. Jednak wiosną wszystko się zmieni. Z plotek obozowych wynikało, że rzekę przekroczy wielka armia. Może nawet uderzą na Germanów siłami wszystkich ośmiu lokalnych legionów. Wrogowie imperium nie będą mogli liczyć na łaskę.
Tullus opróżnił swój kubek jednym haustem, czerpiąc satysfakcję z ciepła spływającego po gardle i przełyku aż do żołądka. Dzbanek, który wcześniej kupił, był już pusty, więc rozejrzał się za pracownicą oberży.
Wyłuskał wzrokiem z tłumu usługującą klientom wątłą chudzinę z okropnie zaniedbanymi zębami, której imienia nigdy nie pamiętał.
– Jeszcze jeden dzbanek – odezwał się do niej.
– Rozumie się. – Kobieta chwyciła naczynie, nawet nie zwalniając.
Lepiej trochę przyhamować – zdecydował Tullus, śledząc wzrokiem kobietę zmierzającą w kierunku wyszynku. To może być długa noc.
– Rozrobione! Cztery części na jedną – zawołał za nią.
Pomocnica oberżysty odwróciła się, uniosła brew, zapewne lekko zdziwiona. Wróciła jednak już po chwili z dzbankiem rozcieńczonego wina.
Czas płynął swobodnie. W namiocie pojawiło się kilku centurionów i optiones z szóstej kohorty. Towarzysze zaprosili Tullusa do swojego stołu. Po godzinie zapomniał już, że miał się oszczędzać. Wlał w siebie co najmniej jeszcze jeden dzbanek i właśnie zastanawiał się, czy nie pora zamówić kolejnego. Przeszkodził mu w tym Fenestela, który zjawił się w najbardziej odpowiednim momencie.
– Moja kolejka! – rzucił od razu.
– Nie będę się z tobą kłócił. – Tullus uniósł ręce.
Fenestela wrócił do stolika z trzema dzbankami.
– Robi się coraz tłoczniej – wyjaśnił. – Dzięki temu oszczędzimy sobie stania w kolejce.
Przesunął jeden dzbanek po stoliku w stronę towarzyszy, z którymi dotąd pił Tullus, a dwa ustawił na blacie przed sobą.
Wznieśli kubki i spełnili pierwszy toast.
– Niech Germanik poprowadzi nas do zwycięstwa i pozwoli odzyskać stracone orły – powiedział Tullus, a po chwili uderzył jeszcze raz krawędzią pucharka o naczynie Fenesteli. – Obyśmy wyśledzili Arminiusza, zabili go lub pojmali.
– Zgoda. Za wiosenną kampanię. – Stuknęli się jeszcze raz i wypili.
– Zadowolony z ćwiczeń? – zapytał Tullus. Przekazał Fenesteli dowodzenie centurią bezpośrednio przed bramą obozu. Jego przyjaciel miał dopilnować wykonania ostatnich zadań.
– Nie inaczej. Jak zwykle narzekali na długą musztrę i marudzili, że nie mogą doczekać się gorącej kąpieli. Woleliby łaźnie. Żeby nie myć się już w zimnej wodzi rzeki. Normalka. Szczawie z nowego poboru narzekali najbardziej.
– Nic się nie zmienia. – Tullus zaśmiał się krótko.
– Piso znów zgłosił się na ochotnika.
– Dzięki niech będą bogom, że przenieśli go razem z nami i Witeliuszem. – Ci dwaj przypominają trochę mnie i Fenestelę – skonstatował Tullus. Są kompletnymi fizycznymi przeciwieństwami. Piso wysoki i zna się na żartach, Witeliusz niski i raczej mało dowcipny. A jednak zostali najlepszymi przyjaciółmi. No i są doskonałymi żołnierzami.
– Obaj świetnie sobie radzą.
– Bez wątpienia.
Po klęsce w lasach Germanii Tullus wolałby zatrzymać przy sobie wszystkich towarzyszy, których udało mu się uratować z dawnej jednostki, ale w armii musiał wykonywać rozkazy. Gdyby nie Cedycjusz, były prefekt obozu Aliso, a teraz jego dobry przyjaciel, nikt nie poszedłby Tullusowi na rękę w żadnej sprawie. Nie byłoby z nim teraz nawet Fenesteli. Tullus odepchnął od siebie tę mało przyjemną myśl. Wszak siedział tu teraz z nim przy jednym stole. Po co to roztrząsać? Miał w swoim oddziale i Piso, i Witeliusza. To miało dla niego o wiele większe znaczenie niż degradacja.
Reszta podlegających mu teraz żołnierzy radziła sobie wcale nieźle, nawet jeśli niektórzy – w szczególności ci ze świeżych uzupełnień – nie nadawali się zbyt dobrze do życia w armii. W dużej części byli to mężczyźni zmuszeni do wstąpienia do wojska w czasie kilku miesięcy po Clades Variana, na fali paniki, jaka opanowała Rzym po dokonaniu Arminiusza. Pierwsze wezwanie cesarza do wzmocnienia armii spotkało się z niezbyt pozytywną reakcją obywateli. Przymusowe zaciągi sprawiły, że legiony stacjonujące nad Renem uzupełniono tysiącami niezbyt chętnych do walki obywateli, którzy nie radzili sobie dobrze z bronią i życiem obozowym. W każdej jednostce znajdowała się jakaś grupa całkiem zielonych, zupełnie nieprzystosowanych do realiów życia obozowego rekrutów. W niektórych oddziałach było ich więcej, w innych mniej. Tullus mógł się tylko cieszyć, że w jego centurii znalazło się zaledwie dwudziestu pięciu nowych poborowych.
– Zaraz wracam – powiedział do Fenesteli, czując parcie na pęcherz. – Nie ruszaj się stąd.
Szybko załatwił swoje sprawy. Po powrocie do namiotu zirytowany stwierdził, że przy stole dwie długości od tego, który zajmował z Fenestelą, pojawiło się czterech centurionów z drugiej kohorty, paru z pierwszej oraz pewna liczba młodszych oficerów z kilku oddziałów. Nazwanie ich wrogami byłoby przesadą. Relacje między nimi nie były aż tak złe. A jednak… Może lepiej niż wrogowie pasowałoby do nich coś innego… Adwersarze? Takie określenie nadawałoby ich konfliktowi pozory honorowego współzawodnictwa – zastanawiał się podchmielony już trochę Tullus.
Usiadł naprzeciwko Fenesteli, który obrócony był do nich plecami.
– Widziałeś… – zaczął.
– Tak – odparł Fenestela, krzywiąc się. – Te kutasy jeszcze mnie nie rozpoznały.
– Ani mnie.
Tak będzie najlepiej. Tullus nie podnosił głowy. Nie mogli z Fenestelą bić się z całą dziesiątką, nie mówiąc już o tym, że jakiekolwiek burdy prowokowane przez oficerów traktowane były przez przełożonych i prefekta obozu za niedopuszczalne wykroczenie. Nie miał zamiaru kończyć kariery w kohorcie o jeszcze wyższym numerze. Bijatyka w miejscu publicznym mogłaby skończyć się dla niego nawet degradacją na szeregowego legionistę.
– Posłuchaj, o czym mówią.
Tullus nastawił uszu. Z powodu naturalnego w tym miejscu gwaru na początku niewiele rozumiał: głośne rozmowy, śpiewy, od czasu do czasu jakieś głośniejsze krzyki i wybuchy śmiechu. Na szczęście dwaj młodsi oficerowie siedzący między ich stołem a grupą niechętnych im centurionów rozmawiali szeptem. Mogę się założyć, że ci zastanawiają się, który burdel odwiedzić – pomyślał Tullus.
Z wyłapanych pojedynczych zdań można było wnioskować, że centurioni rozmawiają o przyszłorocznej kampanii.
– Dobrze będzie wreszcie wyrwać się z obozu. Damy tym dzikusom lekcję. Już za długo uchodzi im wszystko płazem – stwierdził Flawolejusz Kordus, mężczyzna o pulchnej twarzy i głęboko osadzonych oczach. Pełnił funkcję starszego centuriona w II kohorcie, a zatem na drabince hierarchii służbowej znajdował się na tym samym miejscu, co Tullus kilka lat temu w Legionie XVIII. Już tylko to wystarczało, żeby Tullus zdążył go znielubić, mimo że Kordus był w zasadzie dobrym dowódcą i cieszył się w legionie sporą popularnością. Najgorsze, że Kordus lubił przypominać Tullusowi, że – przynajmniej jego zdaniem – wcielenie zhańbionych klęską legionistów do legionu Alaudae było decyzją niewłaściwą.
– Zrobimy z nimi porządek. Poradzimy sobie lepiej od Warusa – powiedział Kastrycjusz Wiktor, najwyższy stopniem centurion trzeciej kohorty i największy przydupas Kordusa. Jako że zbudowany był mocno jak wół i miał temperament wściekłego byka, budził powszechny lęk nie tylko wśród zwykłych żołnierzy, ale i młodszych oficerów. Wiktor był jednak przede wszystkim piekielnie aroganckim, krzykliwym warchołem. Zdaniem Tullusa swój awans zawdzięczał niewiarygodnej sile fizycznej i szalonej odwadze. – Nie żeby to było jakoś specjalnie trudne zadanie – prychnął.
Otaczający go mężczyźni wymruczeli słowa poparcia. Wyjątkowo głośne ze strony młodszych oficerów przy stole: optiones, signiferi i tesserarii.
– Chciałbym zobaczyć, jak ci parszywi plemieńcy próbują nas czymś zaskoczyć – odezwał się znów Kordus. – Siedemnastka, Osiemnastka i Dziewiętnastka musiały chyba lunatykować we śnie, żeby dać się tak pobić.
Tego rodzaju przechwałki świadczyły tylko o tym, jak niewiele nauczyła Rzymian Clades Variana. Tullus walczył z rozsadzającą go od środka kipiącą furią. Tyle że gdybym próbował teraz coś tłumaczyć tym zakutym łbom, na nic by się to zdało.
– Tak jakby oni mogli liczyć na inny wynik… – burknął.
– Racja. – Fenestela wyglądał tak, jakby zaraz miał się rzucić centurionom do gardeł.
Tullus koncentrował się na podsłuchiwanej rozmowie. Centurionowie wkrótce zmienili temat i zaczęli zastanawiać się nad przyczynami i konsekwencjami ostatnich niepokojów w szeregach legionistów. Kilku oficerów uważało, że to poważna sprawa, a niezadowolenie może przerodzić się w otwarty bunt. Kordus i Wiktor ich jednak zakrzyczeli.
Tullus słyszał już wprawdzie, jak inni oficerowie poruszali tę kwestię w prywatnych rozmowach, ale dotąd wierzył, że nie ma powodów do niepokoju, a w podległej mu centurii panuje spokój.
– Słyszałeś jakieś pogłoski na ten temat? – zwrócił się do Fenesteli.
Ten zacisnął usta i łypnął gdzieś w bok, unikając odpowiedzi.
Zaniepokojony Tullus uderzył dłonią w stół.
– Gadaj!
– Uspokój się.
Na taką obcesową uwagę ze strony kogoś innego Tullus zareagowałby pewnie jeszcze większą agresją. Ale przecież miał przed sobą Fenestelę, z którym przeszedł tak wiele…
– Powiedz mi, o co chodzi.
– Wiem tylko, że legioniści organizowali jakieś spotkania. Uczestniczyli w nich niektórzy z naszych. Ja nie.
– Jakie znowu spotkania?
– Z tego, co się orientuję, chodzi im o podwyższenie żołdu i lepsze warunki odejścia z armii starszych żołnierzy. Zdecydowana większość uczestników tych narad to zwykli legioniści. Wielu świeżych poborowych, jak się pewnie domyślasz. Mówi się, że podobnie wygląda sytuacja w Legionie XXI Rapax, ale mogą to być tylko zwykłe plotki.
– Dlaczego, na Hadesa, nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?
– Bo to nic takiego. Takie pogaduchy to gorące powietrze unoszące się znad kupy gówna w chłodny poranek: śmierdzi, ale nie ma w tym żadnej treści.
– Sam powinienem to ocenić. O ilu naszych mówimy?
– Kilku z uzupełnień – przyznał Fenestela. – Sześciu, może dziesięciu.
– Na bogów, Fenestela! – Tullus wciągnął z sykiem powietrze.
– Może i powinienem był o tym wspomnieć wcześniej. – Fenestela wykonał jakiś nieokreślony ruch ręką.
– Powinieneś, cholerniku. Chcę odtąd znać każdy szczegół, jeśli ma związek z tą sprawą. Jasne?
– I słyszę takie słowa od faceta, który powiedział mi o swoich podejrzeniach dotyczących Arminiusza dopiero w noc poprzedzającą wymarsz do Vetery – stwierdził sarkastycznie Fenestela. Gdy Tullus zaklął siarczyście pod nosem i już miał coś ostro odciąć, uniósł pojednawczo rękę. – W porządku! Przekażę ci wszystko, co usłyszę.
– Dobrze…
Tullus spłukał gardło winem, zastanawiając się, jak to się stało, że stracił swoje zwykle dobre rozeznanie w nastrojach legionistów. Pięć lat wcześniej coś takiego na pewno nie umknęłoby jego uwadze. Uznał, że stało się tak dlatego, iż ostatnio wolał unikać towarzystwa zwykłych żołnierzy. Jego argumentacja była prosta: nowy nabór do niczego się nie nadawał, a jego obowiązki administracyjne – cała ta papierkowa robota, spotkania z kwatermistrzami i tak dalej – zajmowały tyle czasu, że nie miał ani chwili wolnej. Tak naprawdę w głębi duszy Tullus wiedział, że sam się oszukuje.
Wolał nie przywiązywać się do ludzi, którymi dowodził. To był prawdziwy powód jego dystansu. Utrata prawie całej kohorty, a właściwie całego legionu, była ciosem, po którym rana w jego duszy jątrzyła się i nie chciała zabliźnić. Gdy tylko wydawało mu się, że trochę się zagoiła, wystarczyła jedna myśl o zaszlachtowanych żołnierzach lub straconym orle, a od razu pogrążał się w cierpieniu.
Zacisnął palce na kubku z winem. Pewnego dnia pomszczę moich towarzyszy i legion – przysiągł sobie po raz nie wiadomo który. Wszystko się zmieni, gdy Arminiusz umrze, germańskie plemiona zostaną pobite i uda się odzyskać orła Legionu XVIII. Germanik poprowadzi nas do zwycięstwa. Nie mam żadnych wątpliwości!
– Patrzcie, patrzcie! Niech mnie pochwycą demony, jeśli to nie Tullus, bohater Saltus Teutoburgiensis.
Tullus musiał zamrugać, żeby pozbyć się czerwonej mgły wściekłości, która przysłoniła mu pole widzenia. Podniósł głowę i ujrzał górującego nad nim Kordusa, na którego twarzy wykwitł szyderczy uśmiech.
– Nie jestem żadnym bohaterem – powiedział spokojnie Tullus, choć krew się w nim burzyła. Niczego bardziej w tej chwili nie pragnął, jak tylko wbić zęby w gardło centuriona.
– To była ironia, jeśli nie chwytasz… – Kordus obrócił się do swoich towarzyszy. – Tullus tu jest! Centurion, któremu udało się uratować dziesięciu żołnierzy z całej kohorty.
Fenestela wyciągnął rękę, żeby powstrzymać przyjaciela przed wstaniem, ale było już za późno.
– Było ich piętnastu – powiedział z naciskiem Tullus, przysuwając się tak blisko twarzy Kordusa, że ten mimowolnie cofnął się o krok. – Piętnastu.
Kordus poczerwieniał ze złości.
– Cofnij się! Zapominasz, że jestem twoim przełożonym.
– Proszę o wybaczenie, panie. – Tullus zareagował szyderczym tonem.
– Patrzcie, jaki zuchwały kundel!
Tullus pochylił się i przysunął usta do ucha Kordusa.
– Lubisz mnie wyśmiewać, ale postawiłbym roczny żołd na to, że tobie nie udałoby się unieść cało głowy z tego lasu. Posrałbyś się ze strachu i uciekł prosto na bagno, tak jak wielu podobnych do ciebie, których tam widziałem. Albo może popełniłbyś samobójstwo, ponieważ nie jesteś w stanie stawić czoła śmierci w bitwie.
– Jak śmiesz? – syknął wściekły Kordus.
Tullus rozejrzał się po pomieszczeniu. Wszyscy na nich patrzyli. Dobrze…
– Nie mogę się doczekać, aby móc służyć pod rozkazami tak świetnego centuriona podczas przyszłorocznej kampanii. Pewnie każdy oficer w legionie podziela moje zdanie. – Widział kątem oka, jak ludzie kiwają głowami i unoszą kubki z winem. Poza Fenestelą, Wiktorem i resztą towarzyszy starszych centurionów przy stole obok pozostali obecni w namiocie nie mieli pojęcia o konflikcie Tullusa z Kordusem. Tullus uniósł rękę do toastu. – Za naszego wodza, Germanika, i za zwycięstwo nad barbarzyńcami!
Mężczyźni poderwali się, rycząc z aprobatą:
– Ger-ma-nik! Ger-ma-nik!
Kordus z trudem panował nad mimiką twarzy, ale po chwili i on złożył usta w jedno słowo: „Ger-ma-nik!”. Posłał Tullusowi jadowite spojrzenie, a potem ruszył w kierunku latryny. Tullus tylko wzruszył ramionami.
– Myślę, że ta runda dla mnie – mruknął, siadając przy stole. Kiedy powiedział Fenesteli, co wyszeptał do ucha starszemu centurionowi, Fenestela nie mógł powstrzymać śmiechu.
– Szybko ci tego nie wybaczy.
– Może i nie. – Tullus wciąż był tak zły, że nie potrafił przejmować się konsekwencjami swoich działań. – Ale nie pozwolę, żeby mnie tak znieważał. Wyrwanie się z tego lasu z tobą i resztą naszych towarzyszy to… To było najtrudniejsze zadanie, jakie kiedykolwiek miałem do wykonania. I jestem dumny, że to zrobiłem, nawet jeśli powinienem był uratować więcej ludzi.
Fenestela złapał go mocno za ramię.
– Nikt nie potrafiłby zrobić więcej na twoim miejscu. Słyszysz mnie, Tullusie? Nikt. Każdy, kto wtedy z nami był, powie ci to samo.
Słowa Fenesteli nie były w stanie przekonać Tullusa, że nie zawiódł, ale skinął głową.
Jakby wyczuwając jego udrękę, Fenestela napełnił kubek Tullusa po brzegi i pchnął go przez stół.
– Za poległych towarzyszy. Obyśmy ich jeszcze kiedyś spotkali. Pewnego dnia…
– Pewnego dnia. W Elizjum.
Tullus ugiął się pod ciężarem wspomnień, ale wypił do dna.
Przed namiotem przegalopował z łomotem kopyt pokryty pianą koń. Dosiadający go posłaniec skierował się w stronę drogi prowadzącej na północ. Ów niecodzienny pośpiech wydawał się na tyle niezwykły, że przyciągnął uwagę pijących w namiocie oficerów. Głowy obracały się i zewsząd słychać było podniecone głosy. Padały pytania. Option siedzący akurat tuż przy klapie namiotu podszedł bliżej i wystawił głowę na zewnątrz.
– Wygląda jak oficjalny kurier w służbie cesarstwa – stwierdził po chwili wahania.
Harmider stopniowo się nasilał, chociaż ludzie rozmawiali teraz głównie o tym, co mogło zmusić gońca do takiego pośpiechu. Później, z perspektywy czasu, Tullus doszedł do wniosku, że nikt z obecnych w namiocie nie domyślił się nawet, jakie okropne wieści przekazywał konny kurier.
Po jakimś czasie jednak od strony obozu zaczęły do nich docierać krzyki i lamenty. Tym razem z namiotu wyszedł zaciekawiony centurion, który chciał poznać przyczynę tego poruszenia. Nie wszyscy zauważyli, że wrócił dwadzieścia uderzeń serca później z twarzą białą jak płótno nowej togi senatora.
Tullus uciszył gestem Fenestelę i wskazał głową centuriona. A ten wziął głęboki oddech i powiedział:
– Oktawian August nie żyje.
Tullusowi nagle zakręciło się w głowie. Fenestela wpatrywał się w posłańca złej nowiny. Wyostrzone emocjami rysy jego twarzy sprawiły, iż ktoś mógłby uznać, że wygląda wręcz komicznie. Z początku słowa centuriona nie przebiły się przez gwar. Usłyszało i zrozumiało go niewielu.
– AUGUST SKONAŁ! – zawołał centurion tym razem o wiele głośniej. – NASZ CESARZ NIE ŻYJE. NIECH BOGOWIE ZAPEWNIĄ MU WIECZNE ODPOCZYWANIE.
I wtedy zapadła nienaturalna cisza, poprzedzona brzękiem upuszczanych na ziemię kubków. Muzyk grający na podwójnym flecie urwał w pół dźwięku.
– Skąd wiesz? – zawołał Tullus. Jego niedowierzanie zabarwione nadzieją wyczuwało się w kilku innych głosach.
– Mówią, że wieści przyszły prosto z Rzymu – odpowiedział centurion. – Gońcy pędzili ze stolicy dniem i nocą. Rozesłano ich do wszystkich prowincji cesarstwa.
W namiocie rozpętało się istne pandemonium. Zapanował chaos. Z zewnątrz też dochodziły dziwne, niespotykane w obozie armii lamenty. Oficerowie opadli na ławy. Niektórzy obejmowali głowy dłońmi. Po twarzach innych ciurkiem ciekły łzy. I nikt się ich nie wstydził. Część ludzi zaczęła się modlić. Jeszcze inni szukali pokrzepienia w winie, wznosząc różne toasty za zmarłego cesarza.
– Psiakrew! – Tullus czuł się tak, jakby właśnie skończył dwudziestomilowy marsz. To przez Augusta nie mógł przekraczać granic Italii, ale uważał go za dobrego władcę. – Rządził czterdzieści pięć lat. Mogło się wydawać, że będzie żył wiecznie.
– Większość z nas myślała mniej więcej podobnie – stwierdził Fenestela.
Tullus zerknął przed namiot na stojącą na zewnątrz grupkę legionistów. Nikt chyba nie zauważył, że nie zachowywali się tak, jakby cierpieli. Stanęli w kółku, niemal dotykając się głowami.
Tullus poczuł w swoich trzewiach pęczniejące macki niepokoju. Lata spędzone w armii sprawiły, że posiadał wyjątkową umiejętność wyczuwania na odległość wszelkich kłopotów.
– Coś knują… – szepnął do Fenesteli.
Option, zamiast powiedzieć mu, że coś mu się uroiło, odpowiedział spokojnie złowróżbnym głosem:
– Też tak myślę.
Perspektywa przyjemnego wieczoru zakrapianego winem rozpłynęła się niczym szron w promieniach wschodzącego słońca. Nadciągały kłopoty. Czuł to w kościach.
Śmierć Augusta oznaczała nie lada problemy.
Wieczorem następnego dnia po tym, jak do obozu armii dotarły przygnębiające wieści o śmierci Augusta, legionista Marek Piso odpoczywał w namiocie, który dzielił z siedmioma towarzyszami z contubernium. Był naprawdę zmęczony. Zadbał już o to jego centurion, Tullus, który tego dnia zaordynował całemu oddziałowi długi marsz. A jednak nie czuł się jeszcze gotowy na nocny odpoczynek. Ale sen przyjdzie, jeśli nie wstanie z koców. Ciepło wełnianego nakrycia, migotanie lamp oliwnych na ziemi i szemranie towarzyszy – to wszystko sprawiało, że zwykle szybko kleiły mu się powieki.
Słyszał też chrapanie, co oznaczało, że przynajmniej jeden z towarzyszy już smacznie śpi. Spojrzał ponad głowami legionistów, żeby zorientować się w sytuacji. Dwaj jego najbliżsi towarzysze leżeli obok pogrążeni w rozmowie, dzieląc się bukłakiem wina. Piso uniósł się na łokciu trochę wyżej ze swojego miejsca, żeby móc zerknąć na mężczyzn znajdujących się na drugim końcu namiotu. Witeliusz, jego najlepszy przyjaciel, miał zamknięte oczy. Dwóch pozostałych żołnierzy pochylało się nad leżącą między nimi tablicą do gry w latrunculi. W namiocie brakowało ostatniego z towarzyszy, również dobrego przyjaciela Piso. Może być teraz wszędzie – pomyślał Piso – w latrynie, z inną grupą żołnierzy lub kręcić się gdzieś w poszukiwaniu wina lub czegoś do zjedzenia. Największe szanse miał u Witeliusza.
– Ktoś ma ochotę na kości? – rzucił w przestrzeń Piso, wieczny optymista.
Nikt nie zareagował.
– Hej! Kto zagra w kości? – zapytał tym razem nieco głośniej.
Chrapanie mężczyzny naprzeciwko ustało. Chrząknął kilka razy i obrócił się na drugą stronę, plecami do Piso.
Piso westchnął, ściągając spojrzenia dwójki popijającej wino.
– Ktoś zainteresowany?
– Wiesz, jak jest. Nie mam asa przy duszy – odpowiedział
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
