Czas tajemnic - Santa Montefiore - ebook

Czas tajemnic ebook

Santa Montefiore

4,4

Opis

Nowa, olśniewająca powieść autorki bestsellerów Sunday Times Santy Montefiore, opowiadająca dzieje rodziny Deverillów.

Arethusa Clayton zawsze była osobą zdecydowaną, onieśmielającą i lubiła chadzać własnymi drogami. Po jej śmierci spadkobiercy odczytują jej ostatnią wolę, a ta zawiera przedziwne instrukcje. Zmarła nie chce być pogrzebana na zamożnym Wschodnim Wybrzeżu Ameryki, gdzie mieszkała z mężem i gdzie wychowała dwoje dzieci. Chce, aby ją skremowano, a jej prochy rozrzucono w odległym zakątku Irlandii, na wzgórzach, w nadmorskim rejonie…

W głowach krewnych rodzą się pytania bez odpowiedzi. Kim byli członkowie ich rodziny i gdzie się obecnie znajdują? Dlaczego Arethusa się od nich odwróciła? I kim jest tajemniczy spadkobierca, którego nikt nie zna? Zdeterminowana Faye rusza w podróż do urokliwej wioski Ballinakelly, aby spełnić ostatnie życzenie matki i złożyć jej prochy w tym odległym kraju.

Niechaj wiatr poniesienie mnie, a ciepły deszcz osadzi na irlandzkiej ziemi, z której pochodzę.

I może wtedy grzechy moje zostaną wybaczone.

"Nikt tak pięknie nie mówi o miłości jak Santa Montefiore" JOJO MOYES

"Santa Montefiore trafia w sedno jak mało która pisarka." SARRA MANNING

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 640

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (154 oceny)
84
48
17
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ania1414

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniałą, zniewalająca książka, brak mi słów... Uwielbiam Cię Santo
10

Popularność




Tytuł oryginału THE SECRET HOURS

WydawcaUrszula Ruzik-Kulińska

Redaktor prowadzącyBeata Kołodziejska

RedakcjaMagdalena Wagner

KorektaIwona Denkiewicz

Copyright © Santa Montefiore, 2019 Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Szubert, 2020

Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Warszawa 2020

Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl

Skład i łamanieMarzena Andziak

Dystrybucja Dressler Dublin Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected] tel. + 48 22 733 50 31/32 www.dressler.com.pl

ISBN 978-83-813-9657-8

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Dla mojej drogiej przyjaciółki Emer Melody,

Rozdział 1

Nantucket, 1960

Ostatniej nocy śniło mi się, że znów znalazłam się w zamku. W realnym życiu nigdy nie byłam w takim miejscu, lecz we śnie te szare kamienne mury wydają mi się znane jak własna kieszeń. Obejmują mnie, jakby brały mnie w ramiona, jakby chciały mnie przytulić, gdy po długiej, bardzo długiej nieobecności wróciłam wreszcie do domu. A ja za tym tęsknię. Marzę o poczuciu przynależności, o domu, o tym, by wszystko, co się wcześniej wydarzyło, okazało się tylko snem, a rzeczywiste było tylko to, bo tu chcę być, tu jest moje serce. Wchodzę do wspaniałego holu z ogromnym kominkiem. Trzaska ogień, płomienie migoczą, rzucają na ściany roztańczone cienie. Wnętrze jest wielkopańskie, jak w pałacu królewskim. Na ścianach wiszą obrazy w złoconych ramach, na posadzce z kamiennych płyt leżą perskie dywany, okazałe schody prowadzą mnie do ciemnych korytarzy, kuszą, zapraszają w głąb zamku, a ja zaczynam biec, ponieważ wiem, że jestem blisko.

Ciemności rozprasza światło świec. Dochodzę do otworu w ścianie i idę po wąskich schodach. Tu znajduje się serce zamku, najstarsze skrzydło, jedyny jego fragment, którego nie strawił ogień. Wiem to, jakby losy zamku stanowiły część mojej własnej historii. Wspinam się po nierównych drewnianych stopniach; to stopy mieszkańców przez wieki wyżłobiły w nich te małe wgłębienia. Teraz ja stawiam w nich stopy i powoli pnę się do góry. Moje serce bije szybciej i nagle ogarnia mnie strach. Na górze znajdują się solidne stare drzwi. Poczerniły je czas i dym, a żelazne zawiasy i ćwieki pochodzą z czasów, gdy mężczyźni nosili kapelusze z piórami, wysokie buty i szpady przy boku. Delikatnie naciskam klamkę. Drzwi otwierają się bez protestu. Przywykły, że tu wchodzę.

W środku, plecami do mnie, stoi kobieta w długiej zielonej sukni. Jest szczupła, ma gęste rude włosy opadające falami do pasa. Patrzy na ogień w kominku, jedną bladą rękę trzyma opartą na gzymsie, drugą ma opuszczoną. Spodziewała się mnie. Odwraca się i patrzy na mnie. Przerażona robię gwałtowny wdech. Te zielone oczy, ten słodki uśmiech, te zabawne piegi na białej skórze, zaróżowione policzki, lśniące rude włosy są moje, tylko moje.

Ona jest mną, przyglądam się samej sobie.

*

Z bujanego fotela na werandzie patrzę na morze i przejrzyste o świcie niebo, na ostatnie blednące gwiazdy i zwiewne pasemka różowej chmury i wiem, że zamek z mojego snu jest daleko stąd. Ten duży dom w Nantucket, pomalowany na kolor gołębi, o wysokich oknach i z białym tarasem na dachu, skąd osamotnione żony marynarzy wypatrywały swoich mężów, należy do mojej rodziny od przybycia do Ameryki z Irlandii pierwszego Claytona na początku dziewiętnastego wieku, a mimo to wydaje mi się mniej bliski niż zamek, w którym byłam tylko we śnie. Dziwne uczucie, ale nie potrafię się go pozbyć. Nie wiem nawet, gdzie jest ten zamek. Przypuszczam, że musi być w Irlandii, choć nigdy tam nie byłam. Zapytałabym matki, ponieważ urodziła się w hrabstwie Cork, lecz od czasu udaru, jaki przeszła około pięciu miesięcy temu, nie może mówić, a ja nie chcę jej dodatkowo kłopotać czymś, co przecież jest tylko snem. Powiedziałam natomiast Temperance, której od dzieciństwa zwierzam się ze swoich myśli i uczuć. Temperance pochodzi z Karoliny Południowej i pracowała dla mojej matki przez pięćdziesiąt sześć lat, od czternastego roku życia. Teraz ma siedemdziesiątkę, jest starsza ode mnie o dwanaście lat, lecz wcale nie wygląda starzej niż ja. Wygląda jak zawsze – gładka czarna skóra, bujne, pełne krągłości kształty, brązowe oczy, błyszczące i okrągłe jak kasztany. To duża kobieta. Zawsze myślałam, że musi być duża, aby w jej ciele zmieściło się tak wielkie serce. Temperance cała jest bezwarunkową miłością i współczuciem i najszlachetniejszą osobą, jaką znam. Jest niczym anioł zesłany na ziemię, by ją uzdrowić. Zastanawiałam się, czy mając tak rozwinięty instynkt opiekuńczy, macierzyński, nie wolałaby wyjść za mąż i mieć własne dzieci, nie sądzę jednak, aby matka była z tego zadowolona. Arethusa Clayton to bardzo zaborcza kobieta; zawsze chciała mieć Temperance dla siebie. Nie znaczy to, że ma niedobry charakter. Powiedziałabym nawet, że w gruncie rzeczy matka jest najżyczliwsza, gdy ma obok siebie Temperance, która w jakiś niezwykły sposób wydobywa z niej to, co najlepsze. Uczucie do Temperance robi z niej jednak egoistkę, a z kolei Temperance rozpuściła moją matkę jak dziadowski bicz.

Temperance przynosi mi kubek kawy z mlekiem, posypanej czekoladą i z rozmaitymi tajemniczymi przyprawami, o których nie chce nic mi powiedzieć, choć ją o to proszę. Uśmiecha się tylko, macha długimi palcami i mówi:

– To sekret, panienko Faye, a sekret przestaje być sekretem, jeśli się go wyjawi.

Biorąc kubek, patrzę na jej ręce; to jedyna część jej ciała zdradzająca wiek. Skóra jest szorstka i sucha po latach wykonywania prac domowych, pożółkłe różowe wnętrza dłoni poznaczone są głębokimi bruzdami, które jej zdaniem są obrazem starej duszy.

– Posiedź ze mną chwilę – mówię.

Temperance z głośnym westchnieniem opada na fotel naprzeciwko mnie. Jej miękkie ciało wtapia się w wiklinowy mebel, a ja znajduję pociechę w tej codziennej rutynie, ponieważ każdego rana spotykamy się tu, tylko my dwie, cierpliwie i z niepokojem czekając na śmierć starej kobiety w sypialni na górze.

Odpycham się nogami i delikatnie się bujam. Temperance wydaje się zmęczona. Ma załzawione oczy, a widoczny w nich smutek wprawia mnie w poczucie winy. Myślę, że ona kocha moją matkę bardziej niż ja. A może bardziej jej potrzebuje. Ja mam przecież męża i dzieci, które choć są już dorosłe, wciąż mnie absorbują. Temperance ma tylko moją matkę. Poświęciła jej życie, całe swoje życie, a znając moją matkę, wiem, że w pełni to wykorzysta. Ciekawe, czy mama kiedyś jej podziękowała. Wątpię w to. Wątpię, że mama kiedykolwiek zastanawiała się nad Temperance, jej oddaniem i wierną służbą. Temperance nie oczekiwała podziękowań; kocha moją matkę mimo wszystko, bezwarunkowo. Miłość jest tajemnicą, a miłość Temperance do mojej matki tajemnicą wręcz niezgłębioną. Wiem jedno – miłość Temperance jest bliższa Boga niż moja. Nie powinnam jej współczuć, powinnam ją podziwiać.

– W nocy znów miałam ten sen – mówię. – Od udaru mamy miałam go dziesiątki razy. Jak myślisz, dlaczego tak jest?

Temperance zawsze ma odpowiedź na wszystko. Kiwa głową, uśmiecha się, składa szorstkie dłonie na podołku.

– Mówią, panienko Faye, że powracające sny to wspomnienia z poprzedniego życia uwolnione z podświadomości. Po prostu pamięta panienka swoją przeszłość.

Śmieję się rozczulona. Duchy, magia, zaklęcia i uroki to cała Temperance. Kocham ją za to, ale zostałam wychowana w wierze katolickiej i czuję się bezpieczniej, trzymając się bliżej nauczania Biblii, która nic nie mówi o reinkarnacji, niż pogańskich wierzeń Temperance.

– Sądzę, że to po prostu niepokój, Tempie – odpowiadam, upijając łyk kawy. Nikt nie robi takiej kawy jak ona. Wzdycham z rozkoszą i nagle czuję w ustach czekoladowy smak z mojej młodości i tęsknotę, która mnie dopada w niespodziewanym szturmie dźwięków i zapachów. Znów jestem małą dziewczynką, siedzę w kuchni i zwierzam się ze swoich myśli Temperance, a ona cierpliwie mnie słucha; na jej okrągłej twarzy widzę mądrość, a w jej dużych oczach ogrom miłości. Trzymam się tej miłości, mogę poczuć słodki zapach pieczonego przez nią ciasta i słyszę pogłos naszego śmiechu. Widzę nawet sukienkę z kory, którą mam na sobie, dotyk tkaniny czuję na skórze. Rozmyślam o upływie czasu, przemijaniu życia i szczęśliwych chwilach utraconych na zawsze, ponieważ wszystko wciąż się zmienia, i ogarnia mnie smutek, towarzysz tęsknoty.

Dla mnie i dla mojego brata Logana odejście mamy będzie się mieściło w naturalnym porządku rzeczy, lecz dla Temperance będzie oznaczało koniec. Oczywiście zaopiekujemy się nią, ona jest jak rodzina. Ale ten dom, gdzie przez całe życie spędzaliśmy każde lato i gdzie matka zamieszkała po śmierci ojca, przypadnie następnemu pokoleniu i nigdy już nie będzie taki sam. Mój ojciec Ted Clayton był najstarszy z siedmiorga rodzeństwa, a za młodu sprawował urząd gubernatora. Był wysokim, postawnym mężczyzną o wybuchowym temperamencie, bystrym umyśle i silnym charakterze. Nie cierpiał głupców i chciał całkowicie panować nad swym światem – nawet po jego śmierci jedenaście lat temu zapach dymu z cygar utrzymuje się w tkaninach i obiciach mebli, tak że wciąż wydaje mi się, że on siedzi w swoim fotelu, wykrzykując rozkazy. Był królem, a my wszyscy wiernymi i posłusznymi poddanymi, z wyjątkiem mamy, jego królowej. Uwielbienie dla niej było jedyną jego słabością i źródłem jej siły. Teraz mieszka tu mama, a zasady ojca wciąż obowiązują. Gdy mama odejdzie, skończy się ich królestwo, a nowe zasady wezmą górę nad starymi. To już nie będzie mój dom. Ani dom Temperance. To będzie dom Logana, a on nie jest tak sentymentalny jak ja. Jego żona wybebeszy ten dom, odmieni go, zapach cygar zniknie.

Ściskam kubek z kawą i patrzę na Temperance; bardzo chcę okazać jej współczucie, ona zawsze mi je okazywała.

– Byłaś święta, Tempie, że opiekowałaś się mamą przez wszystkie te lata. Ona nigdy nie była łatwa, prawda?

– Jest dobrą kobietą – odpowiada z powagą Temperance; oczy jej błyszczą, twarz promienieje admiracją, jakby mówiła o aniele, a nie o mojej egocentrycznej matce.

– Od czasu udaru jest dziwnie łagodna – mówię, mając na myśli wyraźną zmianę w usposobieniu matki. Z dnia na dzień z kłótnicy zamieniła się w potulną owieczkę; być może zdała sobie sprawę, że koniec jest bliski i pogodziła się z losem bez protestów i narzekań.

– Ona umrze w pełni świadoma – stwierdza Temperance. – Odegnała swoje demony i uniesie się ku Bożemu światłu z radością.

Nie jestem pewna, o jakie demony chodzi Temperance. Niewiele wiem o przeszłości matki. Pochodziła z Irlandii, z rodziny ubogiego farmera, i jak wielu innych przyjechała do Ameryki w czasach biedy i głodu, aby uciec przed nędzą i zacząć tu nowe życie. Tyle nam powiedziała. Nigdy nie wracała do tego tematu, a nas to nie interesowało. Dopiero teraz, gdy matka stoi na progu śmierci, zastanawiam się, jak wyglądały jej dzieciństwo i młodość. Wiem, że miała dwóch braci. Co się z nimi dzieje? Czy także wyjechali z Irlandii? Przy tych wszystkich wujkach i ciotkach ze strony ojca oraz takim mnóstwie kuzynów i kuzynek, że nie potrafię ich zliczyć, teraz wydaje mi się dziwne, że nie znam żadnego krewnego ze strony matki. Przybyła do Ameryki sama i odejdzie sama, a my nadal nic nie będziemy wiedzieli.

Matka ma dwie pielęgniarki zajmujące się nią przez całą dobę, ale upiera się mieć również Temperance przy boku. Jest oczywiste, że potrzebuje jej bardziej niż mnie, swojej córki. Jestem trochę zazdrosna, ale nie ma w tym nic niezwykłego. Temperance była z nią zawsze, ja zaś wyszłam za mąż i wyprowadziłam się z domu w wieku dwudziestu dwóch lat. Nie chowam żadnych uraz ani żalów. Moje relacje z mamą układały się dobrze tylko dlatego, że zawsze byłam posłuszna jej woli. Przez całe życie dominowali nade mną najpierw mój ojciec, a potem mąż, przywykłam więc dostosowywać się do silniejszych osobowości. Jestem giętka jak trzcina w stawie. Nie sprzeciwiam się. Robię, co mi każą i się nie skarżę. Mój ojciec był człowiekiem prostolinijnym, nie zostawiał miejsca na wątpliwości. Jego zdaniem szczytem aspiracji każdej panny z dobrego domu było zostać dobrą żoną i matką, a ja pragnęłam tylko zadowolić go i sprawić, aby był ze mnie dumny. Teraz coś się jednak we mnie zmienia, jakbym miała własne płyty tektoniczne – czuję, że coś się głęboko we mnie porusza.

Mam pięćdziesiąt osiem lat i gdy tak siedzę tego ranka na werandzie zapatrzona w morze, zdaję sobie sprawę, że przez wszystkie te lata starałam się sprawić przyjemność wszystkim z wyjątkiem siebie samej. Myślę o życiu i o tym, jak mało po sobie pozostawię. Moje ślady na piasku są płytkie i szybko znikną, zmyją je fale, ponieważ niewiele dokonałam, wychowałam tylko troje dzieci, zajmowałam się mężem i byłam miłą i czarującą panią domu. Moja matka umiera, dlatego rozmyślam o życiu i śmierci, i sensie naszego tu bytowania. W przebłysku jasności dociera do mnie, że żyłam dla innych, lecz nie dla siebie. Po raz kolejny zastanawiam się nad swoim snem. Wprawił mnie w niepokój, ponieważ czuję, że próbuje coś mi powiedzieć. Być może podświadomość skłania mnie do bliższego przyjrzenia się sobie samej. W przeciwieństwie do innych snów ten nie blednie, tylko nieustępliwie trwa niczym pies zdeterminowany pozostać przy swoim martwym panu.

*

Siedzę przy łóżku matki, gdy odchodzi. Mój brat Logan zdążył przyjechać z Bostonu i oboje trzymamy ją za ręce, podczas gdy Temperance patrzy; twarz ma mokrą od łez, jej dolna warga lśni, gdy bezgłośnie mamrocze modlitwy. Arethusa Clayton była niegdyś uderzająco przystojną kobietą. Nigdy nie uchodziła za piękność, miała na to zbyt twarde rysy, przyciągała jednak uwagę i mężczyźni nie potrafili jej się oprzeć nawet wówczas, gdy młodość miała już za sobą. Teraz, w obliczu śmierci, jest spokojna, łagodna, bierna, co na mnie i bracie robi dziwne wrażenie, ponieważ nigdy wcześniej nie przejawiała tych cech. Wydaje się miła, nawet delikatna, jakby już zrezygnowała z walki. Kiedy na nią patrzę, słowo „walka” unosi się w mojej głowie niczym korek na wodzie. Uparcie. Zastanawiam się, o co ona musiała walczyć, dlaczego w ogóle musiała walczyć. Teraz walka jest skończona, z pewnością, a ona zaznaje spokoju. Chcąc nie chcąc, zadaję sobie jednak pytanie, dlaczego ta walka była taka ważna.

Śmierć matki dotyka mnie w niespodziewany sposób. To skomplikowane jak rozplątywanie kłębka wełny, który niespodziewanie okazał się splątany. Czuję smutek, pustkę, bolesne przygnębienie, ale także ulgę, ponieważ matka uwolniła się od cierpienia, a ja się uwolniłam spod jej dominacji. Niełatwo czuć jednocześnie smutek i ulgę. Mam poczucie winy za tę ulgę i żałuję, że tak o wielu rzeczach nigdy nie mówiłam. O miłości, którą czułam, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy. I czuję się samotna, i trochę zagubiona, jakby matka była władczynią marionetek, ja zaś zwyczajną marionetką nieświadomą sznurków, które do tej pory mnie przytrzymywały. Temperance jest po prostu smutna i wiem, że jej smutek zadaje czyściejszą ranę niż mój. Nie ma w nim ulgi, żalu ani poczucia winy. Jest tylko żałoba.

Do Logana, jako wykonawcy testamentu, należy dopilnowanie, by życzenia naszej matki zostały spełnione. Do Temperance i mnie należy rozpoczęcie żmudnego porządkowania jej rzeczy. Garderoby, butów i torebek, biżuterii, kosmetyków, przyborów toaletowych, a także papierów z biurka i książek w bibliotece. Naprawdę nieprzyjemne zadanie i chętnie przekazałabym je komuś innemu, lecz nikogo innego nie ma. Jesteśmy tylko my dwie i z upływem kolejnych dni narasta we mnie poczucie, że zmierzamy donikąd. Matka najwyraźniej nie lubiła niczego wyrzucać. Co mamy z tym wszystkim zrobić?

Między jej rzeczami znajduję coś, co nie pasuje do całej reszty. To jakiś instrument podobny do małych skrzypiec, ale ma okrągłe pudło i bardzo długi gryf. Na jego widok Temperance wzdycha i uśmiecha się z dziecięcą radością, jakby właśnie odnalazła ukochanego starego przyjaciela.

– Panienko Faye, to jest bandżo – mówi głosem pełnym zachwytu.

Wyczuwam, że chciałaby je potrzymać i podaję jej instrument. Bardzo ostrożnie bierze bandżo do ręki. A potem zaczyna grać. Jej palce poruszają się zręcznie po strunach. Jestem zdumiona. Nie miałam pojęcia, że umie grać na bandżo. Słucham, jak śpiewa. Ma niski głos, łagodny jak whiskey ze śmietanką, i śpiewając, cały czas patrzy na mnie z nieskrywaną czułością w oczach. Jestem oczarowana. Wątpię jednak, by moja matka umiała grać na bandżo. To musiał być niechciany prezent, na którego wyrzucenie nigdy się nie zdobyła.

– Tempie – wzdycham, gdy melodia cichnie – pięknie grasz.

Temperance bardzo cierpi z powodu straty, łatwo i często wybucha płaczem. Teraz płacze, tęsknie gładząc bandżo.

– Ojciec nauczył mnie grać, gdy byłam małą dziewczynką – mówi. – Poruszał tymi strunami, jakby był do tego stworzony. I umiał tańczyć, panienko Faye, stepował tak lekko i z gracją, jakby się unosił nad ziemią. Umiał też śpiewać. Najczęściej mi grał i śpiewał, żebym zasnęła, ale ja leżałam z oczami wybałuszonymi jak u żaby, bo nie chciałam stracić z tego ani minuty. – Oddaje mi bandżo. – Po jego śmierci nigdy już nie grałam. Teraz tego żałuję.

– Nigdy nie jest za późno, żeby zacząć – stwierdzam. – Dlaczego to nie jest twoje? Będzie ci przypominało ojca. – Wyobrażam sobie Temperance jako małą dziewczynkę, z ojcem, który na pewno był przystojnym mężczyzną; ona ma uśmiech na twarzy, on czułość w oczach. I myślę o tym, jak różne miałyśmy dzieciństwo. Ja wychowywałam się jako biała, uprzywilejowana dziewczynka, ona stykała się z uprzedzeniami i nietolerancją z powodu koloru skóry. To niesprawiedliwe, współczuję jej z całego serca. Ameryka przebyła długą drogę od czasów, gdy Temperance była dzieckiem, stary sposób myślenia nie poddaje się jednak łatwo. – Chcę ci to dać, Tempie – nalegam.

– Naprawdę, panienko Faye?

– Oczywiście, Tempie. Mama by chciała, żebyś miała to bandżo.

– To będzie mój skarb, panienko Faye. I będę na nim grała i wspominała dawne czasy. – Temperance ma łzy w oczach.

Chciałabym zapytać ją o przeszłość. Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o jej ojcu, którego najwyraźniej uwielbiała. Nagle zdaję sobie sprawę, jak mało wiem o jej przeszłości, znam tylko opowieści o kuchni jej babki i zawstydza mnie mój brak ciekawości. Mój brak zainteresowania. To nie jest jednak pora na pytania. Nie chcę jej zdenerwować. Temperance jest pogrążona w głębokiej żałobie i w każdej chwili, z najbłahszego powodu, może wybuchnąć płaczem. Nie chcę właśnie teraz radzić sobie z jej łzami. Ledwie radzę sobie z własnymi.

Moje dzieci ogromnie mnie wspierają. Rose, która ma trzydzieści dwa lata i pracuje w modzie w Nowym Jorku, zaofiarowała się, że przyjedzie, by mi pomóc, lecz nie przyjęłam tej propozycji. Rose ma własną rodzinę i o niej musi myśleć. Przekonywała mnie, że może wyjechać, i wiem, że mówiła poważnie. Mówiła, że odłoży swoje sprawy na bok i będzie przy mnie, lecz zapewniłam ją, że wraz z Temperance doskonale sobie radzimy. Dzwoni więc do mnie codziennie. Taktownie i cierpliwie słucha opowieści o dziwnych rzeczach, które znalazłam w szafach mojej matki. Wiem, że to ją nudzi, ale nie stara się skrócić rozmowy. Wie, że muszę uporać się z żałobą i poświęca mi tyle czasu, ile potrzebuję. Edwina, o dwa lata młodsza od Rose, właśnie zaczęła nową pracę w Kalifornii; kręci filmy, nie może więc przyjechać, doceniam jednak telefony od niej i okazywane mi współczucie. To typowe dla Edwiny oferować pomoc z nadzieją, że nie będzie potrzebna. Podobają mi się jej ambicja i zapał, lecz spośród moich dzieci to ona jest egoistką i nie poświęci się dla nikogo. Walter, nasz syn, ma dwadzieścia dwa lat, studiuje w college’u i czekają go ostatnie egzaminy. Chce przyjechać, ale nie ma tu zajęcia dla młodego mężczyzny. Walter nie dzwoni zbyt często. Ciężko pracuje, spotyka się z dziewczyną. Wiem, że ma dobre serce, lecz tylko Rose jest naprawdę empatyczna.

Wszyscy troje przyjadą na pogrzeb wraz z ojcem, moim mężem, który telefonował wczoraj późnym wieczorem, aby zapytać, kiedy wrócę do domu. Zwykle rzucam wszystko i śpieszę do niego, ponieważ tego ode mnie oczekuje, nawet teraz. Nie może zrozumieć, dlaczego nie zostawię wszystkiego Temperance. Ale ja chcę tu być. W końcu myślę o sobie. Chcę tu być, więc zostanę.

Właśnie gdy pomyślałam, że sprawy posuwają się do przodu, spada na nas potężny cios. Logan i ja spotykamy się z prawnikiem matki, Frankiem Wilksem, który przybywa tu, aby odczytać jej testament. Pan Wilks jest niedużym, energicznym mężczyzną o białych wąsach, łysej głowie i rumianej twarzy; ta twarz przywodzi mi na myśl homary, które łowiliśmy i gotowaliśmy jako dzieci. Zasiadamy w jadalni przy końcu lśniącego stołu z drewna wiśniowego i gawędzimy, podczas gdy pan Wilks otwiera aktówkę, wyjmuje teczkę z dokumentami i kładzie ją przed sobą pełen powagi i poczucia własnej wartości. Zajmował się sprawami rodziców przez trzydzieści pięć lat i jest szczerze zasmucony śmiercią matki. Temperance wnosi tacę z kawą, potem wychodzi z pokoju i zamyka za sobą drzwi. Pan Wilks uśmiecha się, gdy nalewam mu kawę do filiżanki, nie jest to jednak szczery uśmiech. Przypuszczam, że mama postawiła jakieś kłopotliwe żądania. Skoro była trudna za życia, dlaczego miałaby nie być trudna po śmierci?

Pan Wilks otwiera dokument, wciąga powietrze przez nos i informuje nas, że matka zastrzegła w testamencie, że chce zostać skremowana. To jest, łagodnie mówiąc, szok. Nasz ojciec jest pochowany w katolickim kościele Świętego Krzyża i zawsze zakładaliśmy, że matka, która także była katoliczką, spocznie obok niego. Ted Clayton nie uznawał kremacji. Wyraził to jasno, ponieważ we wszystkich sprawach wyrażał się jasno (jego okropne kazania wygłaszane przy kolacji znosiliśmy cierpliwie, w taki sam sposób, jak znosi się kazania z ambony). Gdy nadejdzie Dzień Sądu, Ted Clayton powstanie z grobu w całej swej okazałości. Nikt nie wątpi, że tak będzie. Jeśli ktoś może przeciwstawić się śmierci i wydostać się z ziemi, to właśnie Ted Clayton. Nie uważał jednak za możliwe, by ciało utworzyło się z popiołu niezależnie od tego, jak potężna byłaby moc zmartwychwstania. Jest więc nie do pomyślenia, że matka wolała kremację od pogrzebania. Nie możemy nawet dowodzić, że była szalona, ponieważ kiedy kilka miesięcy przed udarem zmieniała testament, miała zupełnie jasny umysł. Dzień przed udarem prowadziła zbiórkę funduszy na cel dobroczynny i wszyscy zachwycali się jej witalnością i wdziękiem. Tak więc, choć trudno się z tym pogodzić, świadomie wybrała kremację, a my nie mieliśmy pojęcia dlaczego.

– To niesłychane! – wykrzykuje Logan. Jego przystojna, wciąż młodzieńcza twarz czerwienieje z oburzenia. – Nie zgadzam się. Tata przewróciłby się w grobie, gdyby wiedział. – Patrzy na mnie srogo. – Wiedziałaś o tym?

– Oczywiście, że nie – odpowiadam.

Krzyżuje ramiona i opada na krzesło.

– Śmieszne – sarka, mając nadzieję, że wyszydzenie żądania matki sprawi, iż nie będzie ono traktowane poważnie. – Nic dziwnego, że nie powiedziała nam za życia. Dobrze wiedziała, jak to przyjmiemy. – Kręci głową, na której wciąż ma bujną czuprynę w kolorze czekolady, lekko posiwiałą tylko na skroniach. – Dlaczego ona chciała być skremowana? Była pobożną kobietą. A to jest przeciwne jej wierze. I po prostu nie ma sensu.

– Będzie miało – zapewnia pan Wilks, poprawiając okulary na nosie. Patrzymy na tego drobnego mężczyznę, a on chrząka i postukuje środkowym palcem w kartkę niczym ptak stukający dziobem w drzewo. – To nie wszystko, czego zażądała – dodaje.

– Idźmy dalej – niecierpliwi się Logan, zapuszczając żurawia w dokument leżący przed panem Wilksem. – Co tam jeszcze jest?

– Ona zażądała, aby jej prochy zostały rozsypane w Irlandii. – Pan Wilks ignoruje kolejne zbiorowe westchnienie i kontynuuje. – Ściślej mówiąc, a jej testament jest rzeczywiście bardzo szczegółowy, ona chce, żeby jej prochy rozsypano… – Pochyla się nad dokumentem i czyta: „Na wzgórzach nad Castle Deverill, z których widać zarówno zamek, jak i ocean. Niech wiatr mnie poniesie, a łagodny deszcz ułoży mnie w irlandzkiej ziemi, z której się wywodzę. Niech moje grzechy zostaną mi wybaczone”.

W tym momencie mam wrażenie, że wiatr mnie przewiał na wylot. Wzmianka o zamku to niezwykły zbieg okoliczności. Kładę ręce na piersiach i biorę oddech. Nie mogę opowiedzieć bratu o śnie; Logan jest rozsądny i pragmatyczny i pomyślałby, że straciłam rozum. Mój Boże, nie jestem nawet pewna, czy mogę opowiedzieć Temperance, ponieważ zbyt wiele się dopatrzy w tym śnie, a ja się boję tego, co mogłaby powiedzieć. Boję się teraz zasnąć, bo sen mógłby wrócić. Boję się zobaczyć siebie przy kominku, a potem obudzić się zlana zimnym potem, z sercem bijącym jak oszalałe, i nie wiedzieć, dlaczego jestem taka przerażona.

Logan prosi pana Wilksa, by pokazał mu testament, a ten podsuwa mu dokument przez stół. Mój brat czyta uważnie, usta ma zaciśnięte, na policzkach krwiste rumieńce.

– To jest szaleństwo! – wykrzykuje. – Dlaczego, u licha, miałaby chcieć, żeby jej prochy rozsypano w Irlandii? Wiemy, że jej panieńskie nazwisko było Deverill, ale ona nigdy nie mówiła o Castle Deverill. Wspominała ci kiedyś o tym miejscu? – Logan patrzy na mnie, a ja kręcę głową. – Cóż, wiemy, że dorastała na farmie w hrabstwie Cork i przepłynęła Atlantyk w poszukiwaniu lepszego życia, ale nigdy nie słyszeliśmy o zamku. Skremować ją to jedna rzecz, ale rozsypać jej prochy w dalekim kraju, który opuściła ponad sześćdziesiąt lat temu i prawie nic o nim nie mówiła, to całkiem co innego.

Z niesmakiem przesuwa testament w stronę pana Wilksa. Jestem przekonana, że Logan będzie chciał zlekceważyć wolę matki i pochować ją tutaj, u boku naszego ojca. Zwykle stosuję się do jego życzeń, jest przecież o siedem lat starszy ode mnie, a ja nigdy nie wypowiadałam stanowczych opinii w żadnej sprawie. Ale z jakiegoś nieznanego powodu tym razem jestem bardzo stanowcza.

– Jeśli ona chciała, żeby jej prochy zostały rozsypane w Irlandii, naszym obowiązkiem jest dopilnować, by tak się stało – mówię, a Logan marszczy brwi zirytowany i zaskoczony, że się z nim nie zgadzam. Myślę o zamku z mojego snu i jestem przekonana, że te dwa zamki łączy jakiś związek, może nawet są jednym i tym samym, i że to ja powinnam zabrać tam prochy matki. Nie mówię bratu, co mi chodzi po głowie. To byłoby już za dużo, a on miał wystarczająco wiele niespodzianek jak na jeden dzień.

Nie myślę o mężu. On jest zbyt poważną przeszkodą, by zastanawiać się nad tym właśnie teraz.

Jest jeszcze ostatnie żądanie. Pan Wilks chrząka i zbiera się w sobie. Wydaje się, że chciałby schować głowę w uniesionych ramionach niczym żółw w skorupie.

– Pani Clayton życzyła sobie, aby Temperance mieszkała w domu dla służby do końca życia i otrzymała darowiznę w wysokości dwustu tysięcy dolarów. – Logan jest wyraźnie przerażony. Ten zapis dla służącej jest nadzwyczaj wysoki. Nie bacząc na nic, pan Wilks kontynuuje. – Trzecią część swego majątku zostawiła pani, pani Langton, i trzecią panu, panie Clayton.

– A co z ostatnią jedną trzecią? – szybko pyta mój brat, przechodząc do porządku nad domem i pieniędzmi dla Temperance. Ja też jestem zaciekawiona. Pochylam się do przodu, z łokciami na stole. – Kto tam jeszcze jest? – dorzuca Logan, kręcąc głową zniecierpliwiony.

Pan Wilks wydaje się nieswój. Bez wątpienia nasza matka zrobiła jeszcze jeden zaskakujący zapis.

– Pani Clayton bardzo jasno wyraziła swoją wolę w tej sprawie – odpowiada. – Zastrzegła, że tożsamość spadkobiercy ostatniej trzeciej części musi pozostać anonimowa, dopóki nie pojadą państwo do Irlandii.

Logan wygląda tak, jakby miał za chwilę wybuchnąć. Nawet uszy mu poczerwieniały i trzęsą się z gniewu.

– Anonimowa? – Patrzy na mnie rozgorączkowany szeroko otwartymi brązowymi oczami, ale zanim zdoła mnie zapytać, czy o tym wiedziałam, zapewniam go, że nie.

– Nie potrafię sobie wyobrazić, kto to może być – mówię cicho i czuję, że też się rumienię; to z powodu szoku. I wstyd się przyznać, także jestem trochę zdenerwowana.

– Jedna trzecia? Kto oprócz jej dzieci ma prawo do jednej trzeciej? Czy ona upadła na głowę? Co sobie myślała, u licha? – Logan zrywa się na równe nogi i zaczyna chodzić po pokoju.

Pan Wilks znów chrząka.

– Taka jest wola pana matki, a pańskim obowiązkiem, panie Clayton jest ją spełnić.

– A gdybym zechciał ją podważyć? – rzuca Logan z wyzwaniem w głosie, siadając i pochylając się w stronę pana Wilksa. Góruje nad nim swymi szerokimi ramionami i próbuje go zastraszyć przenikliwym spojrzeniem drapieżnika.

– Podważyć którą część? – pyta chłodno pan Wilks, nie mrugnąwszy nawet okiem.

– Całość – odpowiada mój brat.

– Loganie, nie możesz tego zrobić – protestuję. – Takie jest prawo. Nie możesz zlekceważyć woli matki.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

Kroniki Deverillów miały być w założeniu trylogią. Opowieść o Arethusie Deverill zamierzałam włączyć do drugiego tomu, nie znalazłam jednak dla niej godnego miejsca. Trylogia pozostała więc niedokończona. Teraz opisałam losy Arethusy i trylogia stała się tetralogią! Nie chcę powiedzieć, że to już koniec z Deverillami… Mam nowy pomysł, ale właśnie w tym momencie piszę zupełnie inną książkę. Kto wie, być może trochę później złożę kolejną wizytę w Castle Deverill.

Pragnę podziękować bardzo wielu osobom. Tim Kelly, mój irlandzki przyjaciel, pomagał mi w zbieraniu materiałów do trylogii; i tym razem jego pomoc okazała się bezcenna. Doskonale się przy tym bawiliśmy, teraz dziękuję mu za entuzjazm i poświęcony mi czas. Robert i Nancy Phiferowie z Bostonu także okazali mi wielką życzliwość. Znamy się od bardzo dawna, poznaliśmy się, gdy wieki temu jeździłam na spotkania autorskie do Stanów Zjednoczonych. Jestem niezmiennie wdzięczna za ich gotowość do pomocy i szybkość, z jaką odpowiadali na e-maile; bardzo sobie cenię ich przyjaźń.

Serdeczne podziękowania dla mojej energicznej przyjaciółki i agentki Sheili Crowley, oraz dla jej znakomitego zespołu z Curtis Brown: Abbie Greaves, Alice Lutyens, Luke’a Speeda, Enrichetty Frezzato, Katie McGowan, Claire Nozieres i Calluma Mollisona.

Dziękuję wydawnictwu Simon & Schuster, które od tak dawna publikuje moje książki, że jest teraz dla mnie jak rodzina. Należą do niej: Ian Chapman, Suzanne Baboneau i zespół: Gill Richardson, Dawn Burnett, Rich Vliestra, Laura Hough, Dominic Brendon, Sian Wilson, Rebecca Farrelli i Sara-Jade Virtue.

Chciałabym także podziękować moim rodzicom, Charliemu i Patty Palmer-Tomkinsonom, mojej teściowej April Sebag-Montefiore, mojemu mężowi Sebagowi i naszym dzieciom, Lily i Sashy.