Śmierć nie ucieknie - Przemysław Borkowski - ebook + audiobook + książka

Śmierć nie ucieknie ebook i audiobook

Przemysław Borkowski

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Julia Gierszewska jest młodą piosenkarką u progu wielkiej kariery. Pewnego dnia po przebudzeniu zastaje w mieszkaniu martwe ciało swojego menadżera, a po suto zakrapianej nocy kobieta nie potrafi określić, jak doszło do tego, że mężczyzna nie żyje. Kto go zabił? Ona? A może ktoś inny?

W panice Julia wychodzi z domu, wsiada do taksówki i prosi kierowcę, by jechał przed siebie. By wywiózł ją daleko poza Warszawę.

Z czasem nabiera podejrzeń – czy ten człowiek, który pomaga jej uciec, jest na pewno jej sprzymierzeńcem? Stopniowo przestaje być również jasne, kto kogo powinien bardziej się bać: ona jego, czy on jej.

Tymczasem sprawą zamordowanego menadżera zajmuje się prokurator Gabriela Seredyńska, która kiedy raz podejmie trop, nie odpuści, choćby miała to przypłacić własnym życiem.           

"Z jednej strony show-biznes, prawnicy i polityka, z drugiej niepowtarzalnie osobisty świat bohaterki, a wszystko w osnowie realiów otaczającej nas współczesności. Wartka i niezwykle wciągająca opowieść, w której prawda okazuje się zupełnie inna, niż sądziliśmy na początku."

Igor Brejdygant

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 34 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
4,3 (136 ocen)
66
46
19
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cassio20

Całkiem niezła

Pierwsza cześć była dobra, więc sięgnęłam po drugą. Ta niestety różni się znacznie od poprzedniej. Polska wersja Bonnie&Clyde. Jadą, gadają , zabijają (tylko czasami ). Nie jest to typowy kryminał. Pani prokurator jest tu na drugim miejscu i praca policji też. Na końcu dowiadujemy się , że to wszystko przez kłamstwa z przeszłości. Gdybym czytała, to skonczyłabym pewnie w połowie książki . Audiobook wymęczyłam do końca.
10
zamonia

Dobrze spędzony czas

"Śmierć nie ucieknie" to kolejna dobra książka Pana Borkowskiego. Czyta się ją błyskawicznie. Trupy, pościgi, polityka, show-biznes, nieoczekiwane zwroty akcji to wszystko tworzy ciekawy kryminał.
00
PawelMaj

Dobrze spędzony czas

ciekawy kryminał, lepszy, niż pierwsza część o pani prokurator, ale polecam czytać, bo lektor w audiobooku ma zbyt zmanierowaną dykcję, która może nadaje się do liryki, ale zbyt mocno ingeruje w rytm czytanej opowieści i nie pozwala skupić się na treści.
00
BozenaSkrzypej

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa,z cyklu nieodkładalnych Polecam!
00
Alorak

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna super ksiazka, sa, wiadomo, dziwaczne chwile, ale tak to chyba ma byc. podobala mi sie i polecam
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Przemysław Borkowski, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

 

Redaktor prowadzący: Adrian Tomczyk

Marketing i promocja: Anna Rychlicka-Karbowska

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Paulina Jeske-Choińska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

Projekt okładki: © Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Fotografie na okładce: © Oscar Keys / Unsplash

Zdjęcie autora: © Mikołaj Starzyński

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66981-01-0

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

Gabie, na urodziny

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

Telefon. To był dzwonek telefonu. Nie jej, ona miała ustawione Porque te vas Jeanette, piosenkę z filmu Carlosa Saury Nakarmić kruki. Filmu, który opisywał jej dzieciństwo.

A to był dzwonek jego telefonu. Melodyjka, która zawsze ją irytowała. Pozbawiony wokalu motyw z amerykańskiego przeboju z początku dwudziestego pierwszego wieku. Motyw, który był taki jak on: udający coś, czym tak naprawdę nie jest.

Dlaczego więc go nie odbierał? Dźwięk rozlegał się już chyba dosyć długo. Chyba, bo przed chwilą właśnie się obudziła. Co było o tyle dziwne, że siedziała na krześle. I to w niezbyt wygodnej pozycji.

Poruszyła się. Ciało miała zesztywniałe i obolałe. Ale nie tak, jak wtedy, gdy ją bił. Jakoś inaczej. Jakby zasnęła po pijaku na kanapie. Tyle że przecież nie leżała na kanapie.

Melodyjka zamilkła, a potem telefon rozdzwonił się znowu. Ktoś bardzo chciał, żeby odebrać. Rozejrzała się. Wszystko wydawało się w porządku. Jej mieszkanie, jadalnia połączona z salonem i kuchnią. Przez sięgające podłogi wielkie okna widać było zwalistą bryłę centrum handlowego Arkadia przy rondzie Radosława. Świeciło słońce. I to nie poranne, takie już przedpołudniowe. Poznała to po cieniach na podłodze. Siedziała na jednym z krzeseł przy stole. Dziwne. Jak mogła zasnąć na krześle w kuchni? Przecież nie brała narkotyków, nigdy. Wolała jakże polską smakową wódkę. Cytrynówkę albo wiśniówkę. Popijaną tak, żeby on tego nie widział. W małych butelkach, które łatwo schować i które można kupić w każdym sklepie w tym kraju. No i niewymagającą popijania.

Ale nie czuła kaca, nawet lekkiego. Znała to uczucie bardzo dobrze, więc nie mogła się pomylić. Była otumaniona i półprzytomna, ale było to otumanienie innego rodzaju. Bez bólu głowy i nudności.

Chciała przetrzeć oczy. Już gdy podnosiła rękę z kolana, poczuła, że skóra na niej jest dziwnie napięta, jakby sztywna. Niemal pękła, gdy tylko poruszyły się mięśnie. Spojrzała na swoją dłoń. Była czymś pokryta, jakąś zaschniętą ciemną cieczą. Zbliżyła ją do nosa i powąchała. Zakrzepła krew. Kolejna rzecz, która przypominała jej dzieciństwo.

Czyli jednak ją pobił. Poruszyła mięśniami twarzy, próbując wyczuć, czy są na niej jakże znajome opuchlizny albo rozcięcie wargi. Nic. Zmarszczyła nos – nie bolał. Co prawda ostatnio starał się nie bić jej po twarzy – w końcu dość często musiała pokazywać ją publicznie – ale może nie dał rady tym razem się powstrzymać. Jeśli nie przesadzał za bardzo, ślady dawało się ukryć pod mocnym makijażem. Jej sceniczny image na to pozwalał. Ta świadomość sprawiała, że czasami sobie folgował.

Dziwne było to, że nic nie pamiętała. Zupełnie nic. Próbowała przypomnieć sobie, co robili wczoraj wieczorem. Kompletna pustka. Jakby ktoś skasował nagranie, nie zapisał pliku. Skądś ta krew na jej rękach musiała się jednak wziąć. Może rana była gdzieś niżej, nie na twarzy. Spojrzała w dół, na swoje ciało.

Ubrana była wyjściowo, nie po domowemu. Ale bardziej do restauracji, nie na koncert. Nie był to jej kostium, strój służbowy, który wkładała, gdy grała rolę artystki, interesującej, nieszablonowej piosenkarki ocierającej się nieco o pop, lecz zachowującej wobec niego szlachetny dystans. Ubranie wydawało się nieco zdefasonowane, podmięte, jakby miała je na sobie już odrobinę za długo, na przykład cały wczorajszy dzień, no i dzisiejszą noc.

Zaczęła poszukiwać ran i zadrapań. Żadnej przerwy, nieciągłości w skórze, przez którą mogłaby wylać się ze środka krew. Czarna, niezbyt przylegająca, przetykana srebrną nicią sukienka także wydawała się nieuszkodzona. Nie była naddarta, rozpruta, nienaturalnie ściągnięta w jedną stronę, a przecież to właśnie wierzchnie warstwy garderoby bywały zazwyczaj pierwszymi ofiarami, nawet gdy skrytemu pod nimi ciału udawało się jakoś wykpić.

Telefon znowu zadzwonił. Po raz który? Piąty? Dziesiąty? Rozejrzała się. Nie było go w tym pomieszczeniu. Dźwięk dochodził z gabinetu po drugiej stronie korytarza. Naprawdę nie miała ochoty tam iść. Tu było jej dobrze i to pomimo zesztywnienia i bólu karku. Tu było bezpiecznie. Ten stan, mimo swoich niedostatków, mógłby potrwać jeszcze trochę.

Lecz telefon znowu zamilkł i znowu się rozdzwonił. Było w jego dźwięku coś coraz bardziej rozpaczliwego, choć przecież melodyjka nie zmieniła się ani o nutę. Ciągle udawała jazz i ciągle nim nie była. To tylko to monotonne, uparte powtarzanie dodawało jej trudnego do zignorowania dramatyzmu.

Zrozumiała, że ten, kto dzwoni, nie ma zamiaru przestać, na co do tej pory liczyła. Będzie dzwonił, wwiercał się w jej mózg niczym budzik, który sam z siebie nie zamilknie, trzeba go wyłączyć. Wstała, czując się jak astronauta stawiający pierwsze kroki na ziemi po długim okresie przebywania w stanie nieważkości, i niepewnym krokiem ruszyła przed siebie.

Weszła do gabinetu. Telefon leżał na podłodze, tuż za drzwiami. Podniosła go i spojrzała na wyświetlacz. To kobieta z wytwórni płytowej, tej, która wydała jej najnowszą płytę. Zajmowała się promocją i marketingiem, poznały się kiedyś, choć kontaktowały się głównie mailowo.

– Tak? – powiedziała do słuchawki. Żeby odebrać połączenie, nie trzeba wcześniej odblokowywać telefonu, właśnie się o tym dowiedziała.

Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza, jakby kobieta była zbyt zaskoczona tym, że w końcu jej się udało, by odpowiedzieć.

– Julia, to ty? Cholera jasna, gdzie wy jesteście?! – Usłyszała w końcu jej głos. Głos pełen napięcia i nieskrywanej paniki.

– Już jedziemy – odpowiedziała automatycznie, choć nie miała pojęcia, o co chodzi. Była to jedna z wielu rzeczy, których nauczył ją właściciel tego telefonu: lepsze uspokajające kłamstwo niż szokująca prawda. Oraz żeby nigdy nie przyznawać się do tego, że się zawaliło.

– Już jedziecie??? – To kłamstwo najwyraźniej nie pomogło. – Za piętnaście minut wchodzicie na antenę! Na żywo!!! W największym ogólnopolskim radiu! Wiesz, ile czasu to załatwiałam?!

Szlag. Coś jej się przypominało. Tydzień promocji jej nowej płyty. Wywiady, wizyty w rozgłośniach radiowych i studiach telewizyjnych. Próba wyjścia z niszy i przejścia do mainstreamu. Zainicjowana przez jej nowego wydawcę, który nie mógł, ale też nie czuł najmniejszej potrzeby, by określać się terminem „niezależny”. A to miało być zwieńczenie, ukoronowanie tych działań – trzy godziny poświęcone tylko jej w porze największej słuchalności. Jej piosenki, rozmowy z nią, konkurs dla słuchaczy. Było to nawet ważniejsze niż niedawna wizyta w programie telewizji śniadaniowej.

– Zaraz będziemy, jesteśmy już bardzo blisko.

Trudno powiedzieć, czemu brnęła w to dalej. Być może dlatego, że w tym konkretnym momencie było to najprostsze rozwiązanie. O wiele prostsze niż wyjawienie prawdy, tym bardziej że nie do końca jeszcze wiedziała, jak ta prawda wygląda.

– Gdzie Janusz? – Głos w słuchawce był już nieco spokojniejszy. – Dlaczego nie odebrał?

– Prowadzi – odpowiedziała.

– Nie macie zestawu głośnomówiącego? Co tam w ogóle tak cicho? Na pewno jesteście w samochodzie? – Zaniepokojenie i nieufność.

– Tak, stoimy na światłach – odparła spokojnie. – Silnik się wyłączył. Wiesz, te nowoczesne systemy…

– OK. – Kobieta po drugiej stronie najwyraźniej postanowiła jej uwierzyć. – Tylko przyjedźcie jak najszybciej. Najwyżej opóźnimy trochę. Dobrze, że to nie telewizja i odpada robienie make-upu. Ale jesteś jakoś umalowana? – zaniepokoiła się znowu. – Wiesz, że puszczają też obraz na żywo w internecie?

– Tak, tak, jestem – uspokoiła ją. Tym razem nie skłamała. Była. Jeszcze z wczoraj.

– W porządku. Czekam na dole. Niech Janusz cię podwiezie pod same drzwi. Zagadam z ochroniarzami. Tylko pośpieszcie się, na Boga!

Rozłączyła się.

Co teraz?

I właśnie: gdzie jest Janusz? Nieodbieranie telefonu było do niego cholernie niepodobne. Był do niego niemal przyspawany. Zabierał go nawet do łóżka.

Dopiero teraz rozejrzała się po gabinecie. I już wiedziała. Wiedziała, gdzie on jest i dlaczego nie odbierał. Siedział przy biurku pod otwartym oknem. Głowę miał opartą o klawiaturę macbooka, jakby zasnął podczas swojej ulubionej rozrywki – oglądania stron porno. Wylewając przy okazji wino, którego wielka czerwona plama zalała biurko i klawiaturę komputera. Jeszcze przez chwilę wierzyła w to wytłumaczenie. Wierzyła, bo było to w tym momencie najprostsze rozwiązanie.

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

Ale to nie było wino, przecież to wiedziała. Czerwone wino z przewróconego niechcący kieliszka rozlewa się po prostu po blacie i nie opryskuje wszystkiego naokoło łącznie ze ścianą, ekranem komputera i roletami w oknie. Nie pozostawia też brunatnych śladów na leżącej obok statuetce Fryderyka przyznanej jej dwa lata temu za najlepszy album w kategorii pop alternatywny. No i nie pachnie w ten sposób. W sposób przywołujący dzieciństwo.

Wycofała się powoli do bezpiecznego świata za drzwiami do salonu. Miała chyba podświadomą nadzieję, że wróci w ten sposób do tamtego momentu raptem sprzed kilku minut, gdy nic jeszcze nie wiedziała. A więc to w końcu nadeszło, pomyślała. To, czego się bała od tylu lat i na co zawsze czekała, być może nawet bezwiednie tego pragnąc. Klątwa, przekleństwo, genetyczne obciążenie, wyrok losu, przed którym nie da się uciec. Niczym w antycznej tragedii, w której cokolwiek byś zrobił, jakiekolwiek środki zaradcze byś podjął, nie zatrzymasz wyznaczonego przez bogów biegu rzeczy. Zabijesz ojca i prześpisz się z matką. A potem wyłupisz sobie oczy.

Usiadła z powrotem na krześle. Próbowała myśleć racjonalnie. Nie było dobrze. Drugi raz jej się przecież nie upiecze, prawda? Tym razem to koniec. Nikt nie uwierzy w samoobronę, tym bardziej że uderzyła go w głowę, gdy siedział przy komputerze, a jego wcześniejsze ekscesy zawsze dość skutecznie ukrywała. Nie miała historii przemocy domowej, żadnych zgłoszeń na policję, żadnych obdukcji ani założonej jemu niebieskiej karty, nic. Uznają to za zwyczajne morderstwo albo – co jeszcze gorsze – za efekt choroby psychicznej, takiej samej, jak ta jej matki.

Ile miała czasu, zanim to odkryją? Spojrzała na zegar na ścianie. Za piętnaście minut będzie wiadomo, że nie pojawią się w radiu. Ale wtedy jeszcze nikt niczego nie zacznie podejrzewać. Będą wściekli, nie zaniepokojeni. Znowu zaczną się telefony – do niej i do niego. Ale nikt raczej nie zawiadomi policji ani nie przyjdzie zobaczyć, co się stało. Czyli dziś jeszcze jest stosunkowo bezpieczna.

Problemy zaczną się jutro, gdy kolejne osoby w kolejnych sprawach będą próbowały się z nim skontaktować. I gdy potem zaczną dzwonić do siebie nawzajem, pytając się, czy ktoś wie, co jest grane. Wtedy już ktoś może przyjść. Zobaczyć, że nikt nie otwiera. Gdyby byli zwyczajną parą, zapewne potrwałoby to dłużej. Ale nie byli. Byli artystką i jej menadżerem w najgorętszym okresie tuż po wydaniu płyty. Szybko ktoś się zorientuje, że coś jest nie tak.

Jakie miała możliwości? Ukryć zwłoki? Bez szans. Z jej niecałymi pięćdziesięcioma kilogramami wagi? Jak i gdzie miałaby go zawieźć, takiego wielkiego chłopa, i przede wszystkim czym? Nie umiała prowadzić, nie miała prawa jazdy. Nawet ją do tego namawiał, zirytowany, że wiecznie musi robić za jej kierowcę, ale ona się bała. Zresztą nie namawiał jej zbyt mocno, w końcu ta jej komunikacyjna niesamodzielność była dla niego kolejnym narzędziem utrzymywania nad nią kontroli.

Więc co? Spojrzała na swoje ręce. Wciąż była na nich jego krew. Podeszła do zlewu w kuchni i umyła je płynem do zmywania naczyń. Wbrew świadectwu Lady Makbet domyły się całkiem nieźle.

Ucieczka. Tylko ta jedna myśl przyszła jej do głowy. Za chwilę rozpęta się tu piekło. Wszystkie gazety, serwisy internetowe, telewizje i portale plotkarskie będą miały używanie. Na dzień lub dwa przebije nawet rozkręcającą się znowu pandemię. Zostanie w końcu pełnoprawną celebrytką, tak jak on tego chciał. Tylko z nieco innego powodu.

No i trafi do więzienia. Tym razem na pewno. O tym też nie można zapominać. I to nie na rok czy dwa, a na co najmniej kilka. Ma trzydzieści sześć lat, gdy wyjdzie, będzie już sporo po czterdziestce, a kto wie, może i po pięćdziesiątce. Będzie starą babą z najlepszym okresem życia za sobą.

Poczuła nagle, dopiero teraz, panikę. Ściskający gardło i serce, wypychający powietrze z płuc strach. Gdyby nie wyspa kuchenna oddzielająca kuchnię od jadalni i salonu, upadłaby na podłogę.

Chwyciła się jej kurczowo, spróbowała uspokoić oddech. Ucieczka. Znowu tylko ta jedna myśl. Choć może raczej nie myśl, bo myśl powinna być przecież choć trochę racjonalna, powinna być dziełem rozumu, a to było zwierzęce, instynktowne, niepowstrzymane. Uciec. Wyjść stąd natychmiast. Teraz, zaraz, zostawić za sobą to wszystko, zaczerpnąć powietrza. Kolejne najprostsze rozwiązanie, odsuwające w pewien sposób problem na później.

Ale zaraz, chwileczkę. Mimo wszystko nie tak szybko. Musi się przecież spakować. Poszła do sypialni i otworzyła drzwi do garderoby. Zdjęła z wyższej półki małą plastikową walizkę, taką, jaką zabiera się do kabiny samolotu. Położyła ją na łóżku i zaczęła wrzucać do środka ubrania. Działała jak automat, nie myśląc. I to było dobre, to też odsuwało problem.

Nagle zatrzymała się w pół ruchu. Z ręką trzymającą bluzkę zawieszoną tuż nad walizką. Gdzie miała uciec, jak? Wypadałoby mieć chociaż jakiś szczątkowy plan. Przecież nie wyjdzie z domu i nie pójdzie przed siebie. Ciągnąc za sobą walizeczkę na kółkach.

Taksówka. To było w zasadzie jedyne rozwiązanie. Później się będzie martwić, dokąd pojedzie. Teraz chodziło tylko o to, żeby stąd wyjść, zostawić to wszystko za sobą, to życie, którego od dawna już nie chciała, tego faceta z roztrzaskaną głową i to, co się tu wczoraj stało.

Wrzuciła bluzkę do środka, zamknęła walizkę i gorączkowo zaczęła szukać swojego telefonu. Znalazła go w końcu w salonie. Był wyciszony, podłączony do ładowarki. Sto procent baterii i kilkanaście nieodebranych połączeń od tej, jak jej tam… Dominiki. Wyszukała aplikację korporacji taksówkowej, lecz już po chwili ją zamknęła. Musiałaby tam wpisać cel podróży, a ona nie wiedziała, dokąd chce jechać. Chciała po prostu wsiąść i ruszyć przed siebie. I potem się zastanowić. Weszła więc w kontakty i odnalazła numer opisany jako „tanie taxi”. Korzystała z niego przed laty, gdy jeszcze nie było tych wszystkich uberów i gdy cena za kurs miała dla niej decydujące znaczenie. Karta SIM przechowała go niczym skamielinę z dawnych epok, automatycznie i bezrefleksyjnie kopiując do jej kolejnych, coraz droższych modeli telefonów.

Ciekawe, czy jeszcze w ogóle istnieją, pomyślała. Istnieli. Kobieta, która się odezwała po drugiej stronie, brzmiała jak sklepowa. Podała jej adres i uzyskała zapewnienie, że taksówka podjedzie za dziesięć minut. Wykorzystała ten czas, by umyć zęby i skorzystać z toalety. Spojrzała na zegar w komórce. Od połączenia minęły dopiero cztery. Nie mogła już usiedzieć, nie mogła wytrzymać w tym mieszkaniu. Chwyciła walizkę i ruszyła do wyjścia. Po raz ostatni odwróciła się i spojrzała na miejsce, w którym spędziła poprzednie dwa lata. Jej wzrok padł na brązową butelkę stojącą na barku. Whisky Glenfarclas – destylowana i przelana do beczki w 1984 roku, roku jej urodzenia. To był jego prezent dla niej na ostatnie urodziny. Dla niej, choć w zasadzie kupił ją sam sobie, ona przecież nie lubiła whisky. Typowe, a jeśli dodać do tego, że pieniądze na ten prezent pochodziły z jej konta, to nawet bardzo. Nie zdążył jej spróbować, mieli się napić po premierze płyty. To, że wyciągnął ją z szafki i postawił na barku, świadczyło, że właśnie się do tego przymierzał. Wróciła po nią i schowała ją do walizki. Nie mogła jej przecież zostawić. To było w końcu całe jej życie.

 

ROZDZIAŁ 3

 

 

 

 

 

Zjechała windą i wyszła przed budynek. Słońce świeciło, jakby wciąż było lato. Przez chwilę wydało jej się, że to wszystko nieprawda, że tamto na górze wcale się nie wydarzyło. Postanowiła utrzymać w sobie to poczucie jak najdłużej, choćby na siłę.

Rozejrzała się po ulicy. Kilkanaście metrów od niej na lewo jakiś mężczyzna stał oparty plecami o samochód. Podeszła do niego, ciągnąc za sobą walizkę. Jej kółka stukały głośno o betonową kostkę chodnika.

– Pan z korporacji? – spytała.

Patrzył na nią przez chwilę, nie odpowiadając. Chyba ją poznał. Widocznie kampania promocyjna, którą zajmowała się przez ostatnie tygodnie, zaczynała przynosić rezultaty. Poczuła przyjemne zaskoczenie. Zawsze na to czekała. Na ten moment, gdy ludzie na ulicy zaczną rozpoznawać jej twarz.

Następna myśl oblała ją jednak kubłem zimnej wody. Teraz to chyba nie do końca dobrze.

– Pani Julia? – odezwał się wreszcie. – Ale mi się kurs trafił!

Uśmiechnęła się wymuszenie.

– Gdzie pana taksówka? – spytała.

Nachylił się i sięgnął po walizkę. Przez moment jego głowa znalazła się odrobinę zbyt blisko jej ciała. Poczuła w sumie przyjemny, tytoniowo-miętowy zapach jego oddechu. Jakby wypalił papierosa, a potem żuł gumę lub zjadł mentosa.

– Stoi pani przed nią – odpowiedział i ruchem głowy wskazał auto, o które przed chwilą się opierał. Potem obszedł je i otworzył bagażnik.

Dopiero teraz przyjrzała się samochodowi. Nie było na nim żadnych oznaczeń, napisów ani listwy na dachu z napisem „taxi”. Zauważył chyba jej zdziwienie, bo powiedział:

– Odkąd pojawiły się ubery, nie wszystkie taksówki są obrendowane. To mój prywatny samochód, czasem nim jeżdżę na kursy. Dlatego stałem na ulicy i czekałem na panią – wyjaśnił.

Włożył walizkę do bagażnika i zamknął klapę.

– Zapraszam – powiedział i otworzył jej drzwi.

Wsiadła do środka. Ulicą przeszła kobieta z psem na smyczy. Na brodzie miała ściągniętą z twarzy bawełnianą maskę. Zerknęła ciekawie do wnętrza kabiny. Czy i ona też ją poznała?

Kierowca wsiadł do samochodu. Spojrzał na nią we wstecznym lusterku.

– Miło wieźć kogoś znanego – zagadnął. – Widziałem panią dwa dni temu w telewizji. A kiedyś wiozłem tego gościa od pogody, jak mu tam… tego z TVN-u.

– Wiem którego – odpowiedziała, żeby już uciąć ten temat. Cholera, ilu jeszcze ludzi ją widziało?

Sięgnęła do torebki i wygrzebała z niej maseczkę. Nałożyła ją na twarz. Ta głupia pandemia miała jednak, jak się okazuje, swoje dobre strony.

Zauważył to.

– Tu pani nie musi – powiedział. – Chyba, że pani chce. Moim zdaniem ten cały covid to jedna wielka ściema.

– Wolę tak, lepiej dmuchać na zimne.

– Jak pani uważa. – Odpalił silnik. – Jeśli pani chce, też mogę założyć.

– Nie trzeba. Tylko jedźmy już – ponagliła.

– Bardzo chętnie – odparł. – Problem w tym, że nie bardzo jeszcze wiem dokąd.

Dobre pytanie. Byle dalej stąd. Tego jednak nie mogła mu powiedzieć.

– Konstancin-Jeziorna – rzuciła. – Na miejscu pana pokieruję.

– OK. – Wrzucił pierwszy bieg i wyjechał na ulicę. – Mam szczęście – dodał. – Daleki kurs.

Ruszyli. Osunęła się niżej na siedzeniu. Poczuła ulgę, jakby sprawa została już załatwiona i rozwiązana. Zamknęła oczy.

Nagle znów je otworzyła. W samochodzie grało radio. Włączyło się wraz z odpaleniem silnika. I to dokładnie ta rozgłośnia, w której miała być za chwilę gościem. Leciały właśnie wiadomości. Po nich i po reklamach miało być jej pierwsze wejście. Na pewno skomentują jakoś jej nieobecność. Będą musieli, w końcu trąbili pewnie o jej wizycie od rana. A wtedy on się zdziwi i zapyta o powód.

– Może pan to wyłączyć? – spytała, starając się, by zabrzmiało to neutralnie. – Radio. Chciałabym pobyć trochę w ciszy.

Spojrzał na nią w lusterku. Miał jasnoniebieskie oczy.

– Mam pani najnowszą płytę – powiedział. – Mogę włączyć.

– Dziękuję, ostatnio dość jej się nasłuchałam. – Uśmiechnęła się krzywo.

– Jasne, wiem, o co chodzi… – Kiwnął ze zrozumieniem głową. – Ja, muszę pani powiedzieć, wciąż nie mam jej jeszcze dosyć. Odkąd ją kupiłem, słucham praktycznie na okrągło. Świetne kawałki, naprawdę.

A więc trafił jej się prawdziwy fan, no proszę. Ciekawe, czy słuchał jej już wcześniej, czy dał się złapać na lep akcji promocyjnej, którą ostatnio prowadzili? Ale nie miała ochoty go teraz o to pytać. Wolała, by już się zamknął.

– Dziękuję. Miło mi to słyszeć – rzuciła.

Nie była tego taka pewna. Tych świetnych kawałków. On to wszystko wymyślił. Człowiek, którego imienia wolała już nie wymieniać, nawet w myślach. Ten, który został tam na górze, w mieszkaniu. To on chciał z niej zrobić gwiazdę ogólnopolskiego formatu. Jej dobrze było w tej niszy, w której już się wygodnie wymościła i gdzie miała całkiem pokaźną rzeszę wiernych wielbicieli. Owszem, chciała być sławna, jak pewnie każdy, ale tylko robiąc to, co kocha i co czuje. On ją przekonał, a w zasadzie zmusił, by, jak się wyrażał, przeszła do wyższej kategorii wagowej. To była jego ambicja, nie jej. Chciał w ten sposób zrealizować swoje dawne marzenia. On też był kiedyś muzykiem, tyle że kiepskim. Miał nawet własną kapelę. Julia była dla niego zastępczym sposobem osiągnięcia sukcesu. Problem w tym, że to wciąż był jej sukces, nie jego. To o niej mówili, to nad jej kompozycjami się rozpływali. On, mimo że pociągał za wszystkie sznurki, stał w cieniu. Nikt poza branżą nie wiedział nawet, kim on jest, nie znał jego nazwiska. Frustrowało go to i złościło. Pchał ją do przodu i jednocześnie zazdrościł powodzenia. Pewnie dlatego ją bił – żeby przekonać sam siebie, że jest ważniejszy, że jest górą. I żeby odegrać się na niej za to poczucie, którego nie potrafił się pozbyć – że jest nikim, wciąż nikim, mało istotnym dodatkiem do jej talentu. I że gdyby go wymieniła na kogoś innego – i jako partnera, i jako menadżera – nic by się nie stało.

Zrozumiała to wszystko dopiero teraz. Siedząc na tej nieco śmierdzącej tylnej kanapie taksówki. Jakby zobaczyła swoją sytuację w pełnym świetle. Oczywiście, wcześniej też to w jakiś sposób wiedziała, ale nie dopuszczała tego do świadomości. Albo może po prostu łudziła się, że mimo wszystko nie ma racji.

Nagle jakiś dźwięk wyrwał ją z zamyślenia. Dźwięk, którego nie powinno tu być. Zrozumiała, co to było. Radio wciąż grało. Właśnie zaczęły się reklamy.

– Może pan to wreszcie wyłączyć?! – krzyknęła. Nie zdołała ukryć histerycznego tonu w swoim głosie.

– OK, w porządku… – Uniósł do góry dłonie, puszczając na moment kierownicę. – Chciałem tylko poczekać, aż skończą się wiadomości.

Sięgnął do deski rozdzielczej i przekręcił gałkę. Znowu spojrzał na nią w lusterku. Nie podobało jej się to. Te jego niebieskie, wpatrujące się w nią oczy. Mogła oczywiście zrozumieć, że człowiek, który spotyka osobę znaną dotychczas tylko z mediów jest jej ciekawy, ale mógłby się w nią aż tak nie wgapiać.

Przymknęła powieki. Miała ochotę naciągnąć swoją bawełnianą maskę na całą twarz. A potem położyć się na tej zalatującej stęchlizną kanapie i zasnąć, być może na zawsze. Lecz wtedy zrozumiała jeszcze jedną rzecz: ten facet siedzący na przednim siedzeniu był jej potrzebny. Nie wiedziała jeszcze, co zamierza zrobić, ale wiedziała jedno – nie zdoła tego zrobić sama. To, że słuchał jej płyt, że ją znał, to nawet dobrze. Może da się to wykorzystać.

 

ROZDZIAŁ 4

 

 

 

 

 

Gabriela Seredyńska, prokurator Prokuratury Okręgowej w Warszawie, odebrała telefon. Wysłuchała uważnie krótkiego opisu sprawy. Wyglądała dość banalnie. Zabójstwo z użyciem tępego narzędzia. Prawdopodobnym sprawcą była partnerka ofiary. Dużo śladów i mało wątpliwości.

– Dlaczego dzwonicie z tym do mnie? – zdziwiła się. – To sprawa dla prokuratury rejonowej, nie dla okręgówki.

Nie miała ochoty babrać się w czymś takim. Nawet średnio rozgarnięty prokurator tuż po aplikacji poradziłby sobie z tym z zamkniętymi oczami.

Wytłumaczenie niestety ją przekonało. Co nie znaczy, że ucieszyło. Mieszkanie, w którym znaleziono zwłoki, należało do celebrytki. Może nie takiej z pierwszego rzędu ani nawet z drugiego, ale zawsze. Medialna gównoburza po podaniu tego do publicznej wiadomości była więcej niż pewna. Chcieli mieć kogoś, kto to ogarnie.

– Ale dlaczego ja? – spytała. – Dajcie to prokurator Walczak. Na pewno chętnie ogrzeje się w blasku fleszy.

– Polecenie z góry. – Usłyszała w słuchawce. – Prokurator Kostrzewska wyraźnie powiedziała, że ty masz się tym zająć. Sorry. – Westchnęła. Bycie ulubionym pracownikiem szefowej miało swoje dobre, ale jak widać również i złe strony. – Zresztą, sama rozumiesz… prokurator Walczak i media… rozwiązaliby nas następnego dnia.

No tak, temu też nie mogła nie przyznać racji. Jej koleżanka była suchą, kostyczną kobietą o niezmiennie odpychającym wyrazie twarzy. Wyglądała jak karykaturalne ucieleśnienie ludowego wyobrażenia o prokuratorze. Być może to również dzięki temu była tak świetna w tym, co robi. Podobno bali jej się nie tylko obrońcy oskarżanych przez nią osób, lecz nawet sędziowie. Ale na rzecznika prasowego niewątpliwie się nie nadawała. Co innego ona. Prokurator Gabriela Seredyńska, gdy tylko chciała, potrafiła być nie tylko ujmująco sympatyczna, ale i wyglądać, jakby urwała się z amerykańskiego serialu o prawnikach. W tym konkretnym przypadku to raczej to przeważyło, nie jej zawodowe umiejętności. Cóż, czasy były takie, że nawet wymiar sprawiedliwości musiał dbać o swój wizerunek.

– Dobra, to gdzie to jest? – odparła z rezygnacją.

– Ulica Inflancka na Muranowie.

– Już tam jadę.

Rozłączyła się i zaklęła w duchu. Czekało ją mnóstwo nudnej, ani odrobinę nieekscytującej roboty, plus użeranie się z mediami. Pięknie. Naprawdę trudno zmobilizować się do takiego zadania. Włożyła płaszcz i wyszła ze swojego gabinetu.

Przypomniała sobie wydarzenia sprzed roku. Sprawę, przy której o mało nie zginęła. Powinno to wywołać w niej traumę, syndrom stresu pourazowego, nic takiego się jednak nie stało. Im więcej czasu upływało od tych dni, tym bardziej brakowało jej tamtych dawek adrenaliny. Czuła się jak żołnierz tęskniący za polem bitwy. A tu dawali jej coś takiego.

Dwadzieścia minut później była pod podanym jej adresem. Technicy już rozpoczęli pracę, ich samochód stał pod budynkiem. Mieszkanie znajdowało się na jednym z wyższych pięter nowego apartamentowca wzniesionego przy szerokiej, dwupasmowej ulicy. Tuż za nią biegły tory kolejowe, a za nimi rozciągał się już Żoliborz – najpiękniejsza i najbardziej prestiżowa dzielnica Warszawy. Okolica była dość ładna, zielona i pełna nowoczesnej architektury. Nie było to może najlepsze, lecz niewątpliwie całkiem dobre miejsce do życia.

O tym wszystkim myślała prokurator Seredyńska, wjeżdżając windą na dziewiąte piętro, o tym właśnie, bo na pewno nie o czekającym ją śledztwie. Może sama rozejrzałaby się za jakimś mieszkaniem w tym rejonie? To, w którym teraz mieszkała – dwupokojowe i wynajmowane – coraz wyraźniej nie pasowało do jej obecnej pozycji, a dość dobra prokuratorska pensja pozwalała, by zastanawiać się nad kredytem i kupnem czegoś własnego.

Drzwi do mieszkania – zwykłe, w kolorze wenge, z numerem, za to bez nazwiska – były otwarte. Weszła do środka.

– Prokurator Gabriela Seredyńska, Prokuratura Okręgowa w Warszawie – przedstawiła się, pokazując legitymację.

Podszedł do niej mężczyzna z kilkudniowym ciemnosiwym zarostem, zbity i zwarty, którego wygląd skojarzył jej się z amstafem.

– Podkomisarz Rajmund Nowaczyk, Komenda Rejonowa Policji Warszawa I – odwzajemnił się.

– Co my tu mamy? – spytała bez zbędnych wstępów.

– Denat, sztuk jeden – odpowiedział z dezynwolturą charakterystyczną dla ludzi muszących zbyt często przyglądać się zwłokom. – Tam, w gabinecie. – Wskazał za siebie. – Prawdopodobna przyczyna śmierci: uderzenie tępym narzędziem w głowę. Narzędzie zbrodni – wykonana z metalu statuetka, zdaje się, że jakaś nagroda – stoi na biurku obok. Brak śladów przemieszczania zwłok. Rozbryzgi krwawe widoczne na miejscu, jak i pozycja, w której je znaleziono, świadczą, że ofiara zginęła, siedząc przy biurku. Cios zadany z góry z dużą siłą. Tak przynajmniej twierdzą technicy.

– Kiedy nastąpiła śmierć?

– Stopień stężenia pośmiertnego wskazuje na wieczór lub wczesną noc. – Osoba, która wypowiedziała te słowa, ubrana była w zakrywający całe ciało łącznie z włosami biały kombinezon, okulary i maskę i tylko po głosie można było poznać, że jest to mężczyzna. – To tyle na razie mogę powiedzieć.

Seredyńska zwróciła się w jego stronę.

– Coś jeszcze ciekawego? – spytała.

– Poza pomieszczeniem, gdzie znaleziono zwłoki? Na razie nic – odparł technik. – Żadnych śladów walki ani włamania, krwi też nie odkryliśmy. W sypialni otwarta garderoba, wyglądająca, jakby ktoś pakował się w pośpiechu. Mamy tylko jeden problem.

– Jaki?

– Zwłoki odkryła ukraińska sprzątaczka – przejął relacjonowanie wydarzeń policjant. – Była umówiona na dwunastą, miała klucze. Niestety, zanim znalazła trupa, zaczęła sprzątać. Zdążyła umyć łazienkę i podłogę w holu.

– Jest tu? – spytała Seredyńska.

– Nie, aresztowaliśmy ją – odparł policjant.

– Aresztowaliście? Za co?? – Myślała, że się przesłyszała.

Wzruszył ramionami.

– Na wszelki wypadek – wyjaśnił. – Nie miała przy sobie nawet paszportu. Tylko kartę stałego pobytu. Przestraszy się, ucieknie, a potem szukaj wiatru w polu.

Seredyńska poczuła, jak coś w niej się gotuje.

– Uważam takie postępowanie za absolutnie niedopuszczalne – powiedziała z lekka niewyraźnie. Zawsze, gdy była wściekła, mówiła, nie do końca otwierając usta. – Nie mieliście ku temu żadnych podstaw prawnych.

Policjant po raz kolejny wzruszył ramionami.

– Powinna mi pani podziękować – stwierdził. – Nie zna ich pani.

Zmrużyła oczy.

– Kogo nie znam? Ludzi?

Popatrzył na nią z czymś w rodzaju lekceważącego rozbawienia.

– Tak, ludzi – odparł z półuśmiechem.

Minęła go, lekko i bynajmniej nie niechcący trącając w ramię, i demonstracyjnie zwróciła się do technika:

– Mogę tam zajrzeć? – Wskazała na drzwi gabinetu.

– Tak, tylko proszę nie wchodzić do środka.

Podeszła do framugi. Ofiara siedziała przy biurku na obrotowym krześle z głową leżącą na klawiaturze otwartego laptopa. Grube, dość tłuste i porośnięte jasnymi włoskami ramiona zwisały w kierunku podłogi. Głowa odwrócona była w przeciwną stronę, więc doskonale widać było miejsce uderzenia. Sklejone krwią blond włosy i rana, której wolała się nie przyglądać zbyt dokładnie. Biurko, komputer, a nawet ściany wokół również pokryte były zakrzepłą krwią. Teraz zrozumiała, dlaczego technik twierdził, że uderzenie zadano z dużą siłą.

– Kim on jest? – spytała.

– Janusz Kozera, menadżer i partner właścicielki mieszkania. – Usłyszała za plecami głos policjanta.

– A ona?

– Julia Gierszewska, piosenkarka. Próbujemy ją znaleźć. Sprzątaczka twierdzi, że z szafy zniknęły jej ubrania i walizka.

Julia Gierszewska… Kojarzyła chyba jej jedną czy dwie piosenki. Z tego, co pamiętała, były dość depresyjne.

– Sprawdźcie ten komputer – rzuciła. – Co na nim jest, historię przeglądania, co ofiara robiła na nim w momencie śmierci…

– Po co? – Ton głosu policjanta był w jakiś nieokreślony sposób bezczelny. – Sprawa jest jasna. Zabiła go i uciekła. Założę się, że na tej statuetce są jej odciski palców. Czego nam więcej trzeba?

Odwróciła się do niego powoli i spojrzała mu w oczy.

– Pełnego obrazu sytuacji – powiedziała. – Tego nam trzeba. Poza tym to ja tu ustalam kierunek śledztwa. Jest pan policjantem już wystarczająco długo, bym nie musiała panu o tym przypominać.

 

ROZDZIAŁ 5

 

 

 

 

 

Telefon po raz kolejny zawibrował. Czuła to nawet przez ściankę leżącej przy jej nodze torebki. Otworzyła oczy i w końcu po niego sięgnęła. Znów kilkanaście nieodebranych. Większość od tej kobiety z wydawnictwa. Jeden był jednak z numeru, który wybrała, dzwoniąc po taksówkę.

– Dzwonili od pana z korporacji – powiedziała. – Czterdzieści minut temu. O co chodzi?

Niebieskie oczy znów na nią spojrzały ze wstecznego lusterka.

– Chyba zapomniałem im wysłać potwierdzenie, że panią odebrałem – wyjaśnił po chwili. – Zaraz to zrobię.

Stali w korku na Czerniakowskiej. Przed nimi migała wielka strzałka informująca o wyłączeniu jednego pasa ruchu.

– Nie ma pan taksometru. – Dopiero teraz zwróciła na to uwagę.

– Teraz nie trzeba – odparł. – Wszystko jest w aplikacji w komórce. – Uniósł do góry dość spory aparat.

Zamknęła z powrotem oczy. Gdy je ponownie otworzyła, mijali właśnie Wilanów. Jeszcze chwilę i trzeba będzie podjąć decyzję, co dalej.

Znów wibracja. SMS. Dotknęła ikonki na wyświetlaczu. Jej przyjaciółka, jeszcze z liceum, Ania:

„Co się dzieje? Wejdź na Pudelka”. I link na dole.

Weszła na stronę serwisu plotkarskiego. Znów to poczuła. Ukłucie dumy. Po raz pierwszy zwrócili na nią uwagę.

„Czy to kolejna akcja promocyjna?” – przeczytała. „Policja w mieszkaniu znanej piosenkarki, Julii Gierszewskiej. Julia tydzień temu wydała nową płytę, lecz dziś nie pojawiła się podczas audycji radiowej, której miała być gościem. O co chodzi? Miejmy nadzieję, że to tylko niezbyt mądry pomysł agencji reklamowej”.

Poczuła, jak oblewa ją zimny pot. To już? Tak szybko? Myślała, że będzie miała więcej czasu, zanim go znajdą. W ustach jej zaschło, nie mogła przełknąć śliny. Ręce zaczęły jej drżeć, potem przeniosło się to na całe ciało. Tak chyba właśnie wygląda atak paniki.

Musiał to zauważyć, bo spytał:

– Wszystko w porządku? Dobrze się pani czuje?

Spróbowała się opanować.

– Tak. Nie – odpowiedziała. – Czasami boję się jeździć samochodem – skłamała. – Miałam kiedyś wypadek, w dzieciństwie. Wysłał pan już to potwierdzenie do korporacji? – spytała.

– Tak.

– To niech pan więcej nie grzebie w komórce, dobrze? Proszę przez cały czas patrzeć na drogę.

– W porządku. – Uśmiechnął się. – Wiadomo, bezpieczeństwo przede wszystkim.

Telefon w jej dłoni znów zawibrował. Spojrzała na wyświetlacz. Dzwonił dziennikarz, który robił z nią wywiad parę dni temu. Po chwili odezwał się inny, z nim też się kiedyś zetknęła. Szlag by to trafił. Ile czasu minie, zanim te wszystkie dziennikarskie hieny dowiedzą się, co naprawdę zaszło? Nie miała złudzeń. W policji pewnie jest wielu takich, którzy chętnie sprzedadzą im tajemnice śledztwa. Już za chwilę jej twarz będzie we wszystkich gazetach, we wszystkich serwisach, na wszystkich portalach plotkarskich. Prawdziwa sława. Przyćmi największe gwiazdy show-biznesu. Człowiek, którego imienia postanowiła już nie wspominać, byłby zachwycony. Tym bardziej, że i jego zdjęcie i nazwisko wreszcie pojawi się w mediach.

To będzie jak list gończy. Najskuteczniejszy, bo pokazywany wszędzie, gdzie tylko się da. Nie tylko w kraju, lecz pewnie też i za granicą. „Znana piosenkarka z Polski oskarżona o zamordowanie menadżera”. To „znana” jeszcze niedawno byłoby trochę na wyrost, teraz już zupełnie zasłużenie. Ależ to będzie smakowity news! Pewnie nawet w jakimś Ekwadorze nie oprą się, by go nie zamieścić.

Jej komórka wibrowała już niemal bez przerwy. Nawet nie patrzyła, kto dzwoni. Nagle uświadomiła sobie kolejną rzecz: telefon. Można dzięki niemu namierzyć, gdzie przebywa jego właściciel. Wszystkie seriale kryminalne, które oglądała, wałkowały ten aspekt do znudzenia. Triangulacja, tak to chyba się nazywa. Sprawdza się trzy najbliższe stacje przekaźnikowe, w których logował się dany numer, i na postawie tego określa jego przybliżone położenie.

Szybko, drżącymi palcami wyłączyła komórkę. Miała ochotę wyrzucić ją przez okno, lecz powstrzymała się. Musiałaby się potem tłumaczyć temu kierowcy. I tak obserwował ją niemal bez przerwy.

Chyba przywołała go myślami, bo znowu spojrzał na nią w lusterku i spytał:

– Dojeżdżamy do Konstancina, gdzie teraz?

Spojrzała przez okno. Gdzieś tam, po lewej stronie, była Wisła. Mogłaby kazać tam się zawieźć, gdzieś do Ciszycy albo Kępy Oborskiej, i rzucić się w jej nurt. To też byłby news, może nawet lepszy niż poprzedni. Sprzedaż jej nowej płyty wystrzeliłaby w kosmos. No i wieczyste miejsce w panteonie sław polskiej rozrywki gwarantowane. Nic tak nie buduje legendy, jak odpowiednio tragiczna śmierć. Może przebiłaby nawet Annę Jantar z tą jej banalną katastrofą lotniczą. Ona przecież nie zabiła dzień wcześniej męża.

– Halo, proszę pani! Gdzie mam jechać? – wyrwał ją z zamyślenia głos kierowcy.

– Do Zakopanego – odpowiedziała.

– Słucham? – Aż się odwrócił.

– Do Zakopanego – powtórzyła. – I proszę patrzeć na drogę. Ile będzie kosztował taki kurs?

Zobaczyła w lusterku wstecznym, jak zamrugał.

– Nie wiem, nie mam pojęcia – usłyszała. – Nigdy nie miałem podobnego zlecenia.

– Tak mniej więcej.

– Czy ja wiem… To z sześć godzin jazdy. I raczej nie dałbym rady wrócić tego samego dnia…

– Nocleg też panu opłacę, nie ma problemu.

Miała pieniądze. Człowiek, którego imienia postanowiła już nie wspominać, hołdował starym cinkciarskim nawykom. Zawsze miał w szufladzie sporą ilość gotówki, tym razem znalazła jej tam też wyjątkowo dużo i to pomimo tego, że przecież od dawna nie grali koncertów. Gdy się pakowała, zachowała na tyle przytomności umysłu, by wziąć ją ze sobą. Teraz ta forsa przyda się jak znalazł.

Widziała, że się wahał. Ta propozycja ewidentnie go zaskoczyła. Miał pewnie rodzinę, dzieci, inne plany. Niełatwo jest podjąć taką decyzję w kilka sekund.

Postanowiła mu to ułatwić.

– Możemy zrobić tak – zaczęła. – Zakończy pan oficjalnie kurs w Konstancinie i wyśle pan do korporacji zawiadomienie, że wraca pan do domu. A resztę trasy rozliczymy prywatnie. Co pan na to?

Takiego załatwiania spraw też nauczyła się od swojego byłego już menadżera.

– Brzmi ciekawie… – odparł z nieco mniejszą już rezerwą.

– To ile? – spytała ponownie.

– Tysiąc – rzucił w przednią szybę.

– Dwa tysiące – przebiła go. – Może być?

Lepiej, żeby mu zależało bardziej niż mniej.

– Pewnie, że może! – roześmiał się. – O, rany! Fajnie się z panią negocjuje.

– Tysiąc złotych dam panu teraz, resztę na miejscu, OK?

– Nie ma sprawy. – Uśmiechnął się szeroko. – A można spytać, co się stało? Ucieka pani przed kimś, czy co?

– Pokłóciłam się ze swoim menadżerem – odparła. Przynajmniej częściowo była to, zdaje się, prawda. – Muszę zniknąć na parę dni, przemyśleć wszystko. To całe zamieszanie ostatnio trochę mnie przytłacza.

– Jasne. – Pokiwał ze zrozumieniem głową. – Sława! Nam, zwykłym ludziom, wydaje się, że to tylko kawior i szampan, a tak naprawdę pewnie nie jest lekko, co?

– Dokładnie – przytaknęła skwapliwie. – Tylko niech pan wyłączy telefon. Jak pan już zakończy kurs oczywiście.

– Dlaczego? – zdziwił się.

– Będzie pewnie próbował mnie odnaleźć. Dotrze do pana przez korporację. Nie zna pan go, gotów nawet zawiadomić policję.

– OK, wyłączę – zgodził się. – Ale mi się trafiła przygoda! A to miał być taki zwyczajny dzień.

Tak, pomyślała. To faktycznie miał być zupełnie zwyczajny dzień.

– A nie woli pani do Sopotu? – ożywił się nagle. – Lepsza droga, no i pogoda nad morzem może być jeszcze całkiem fajna.

Pan taksówkarz chyba jednak nieco za bardzo się zaangażował.

– Nie, Zakopane – ucięła temat.

Jeśli miała gdzieś jechać, to właśnie tam.

 

ROZDZIAŁ 6

 

 

 

 

 

Kobieta, którą przyprowadzono do pokoju przesłuchań Komendy Rejonowej Policji, była zdaje się mniej więcej w jej wieku. Dość szczupła, bardzo zadbana, wyraźnie wystraszona, na pierwszy rzut oka nie wyglądała na sprzątaczkę. Seredyńska z zazdrością spojrzała na jej starannie wypielęgnowane paznokcie. Jej nigdy nie starczało czasu (a może po prostu chęci i determinacji), by zrobić sobie tak profesjonalny manicure. I to pomimo tego, że jej praca nie polegała przecież na zmywaniu podłóg i szorowaniu toalet.

Z paznokci przeniosła wzrok na nadgarstki. Dobrze chociaż, że nie założyli jej kajdanek, pomyślała z sarkazmem.

Kobieta usiadła na krześle. Zbolały wzrok wbiła w podłogę. Nie wyglądała na kogoś, kto liczy na sprawiedliwe potraktowanie.

– Pani aresztowanie to oczywiście nieporozumienie – zaczęła Seredyńska – za które serdecznie przepraszamy. Natychmiast po tym przesłuchaniu zostanie pani zwolniona.

Kobieta spojrzała na nią nierozumiejącym spojrzeniem. Ewidentnie nie tego się spodziewała.

– Jestem wolna? – spytała niepewnie.

– Tak – potwierdziła Seredyńska. – Podkomisarz Nowaczyk wykazał się daleko posuniętą nadgorliwością. Już się z nim na ten temat rozmówiłam.

Widać było, jak z kobiety schodzi powoli napięcie.

– Mówił, że mnie deportujecie – powiedziała.

Seredyńska znowu poczuła, jak coś się w niej gotuje.

– Nie ma o tym nawet mowy – uspokoiła ją. – Nie jest pani o nic podejrzana, jest pani tylko świadkiem.

– Przynajmniej nie chciał pieniędzy.

– Co pani ma na myśli?

– Wszyscy chcą. Kontrolerzy w metrze, policjanci na ulicy, nawet taksówkarze. Ukrainkę każdy chce naciągnąć.

Stwierdziła to bez żalu, jakby było to coś równie naturalnego jak to, że po deszczu robi się błoto.

Seredyńska postanowiła skupić się na przesłuchaniu. O naturze swoich rodaków pomyśli później.

– Jak się pani nazywa? – spytała.

– Oksana. Oksana Andruchowycz.

– Od jak dawna sprząta pani u Julii Gierszewskiej?

– Od mniej więcej dwóch lat. Odkąd wprowadziła się do tego mieszkania. Zatrudniła mnie, żebym posprzątała tam po remoncie, a potem już zostałam na stałe.

Mówiła po polsku płynnie, choć z wyraźnym akcentem.

– Jak często pani przychodzi?

– Normalnie, raz na tydzień.

– Jaki ma pani zakres obowiązków?

Nie było to może zbyt istotne pytanie, ale dobrze jest zacząć od czegoś bezpiecznego i prostego, żeby przesłuchiwany się nieco otworzył.

– Sprzątanie, pranie, czasem gotowanie. Ale to ostatnie rzadko.

– Dlaczego rzadko?

– Pani Julia lubiła, jak gotuję, prosiła mnie, żebym przygotowywała ukraińskie potrawy, pan wolał jadać na mieście albo coś zamawiać na wynos.

Czas było przejść do sedna.

– Może pani opisać, co się dziś wydarzyło?

Zobaczyła, jak twarz kobiety ponownie się ściąga.

– Nie można tu palić? – spytała. – Nie, nie można – sama sobie odpowiedziała. Jej ukraiński akcent nasilił się, jakby pod wpływem stresu wracała do swojego rodzinnego języka.

– Ale można pić wodę. – Seredyńska podsunęła jej jednorazowy kubek. – Spokojnie, niech pani opowie wszystko po kolei – zachęciła ją łagodnie.

– Dziękuję. – Kobieta wypiła duszkiem całą zawartość. Czy nawet wody jej tu nie dawali?

– O której pani przyszła do mieszkania Julii Gierszewskiej? – spytała.

– O dwunastej.

– Jak pani weszła do środka?

– Miałam klucze. Państwa miało nie być w domu.

– Ma pani klucze na stałe?

– Tak.

– Często się zdarzało, że sprzątała pani pod ich nieobecność?

– Dosyć często.

– Rozumiem, że drzwi do mieszkania były zamknięte?

– Tak. – Kobieta kiwnęła głową.

– Co pani zauważyła, gdy pani weszła do mieszkania?

– Nic. Wszystko było normalnie. Dopiero potem zobaczyłam, że drzwi do garderoby są otwarte, a w środku są porozrzucane ubrania.

– Nie zdziwiło to panią?

– Trochę. To było niepodobne do pani Julii, bo zawsze dbała o porządek.

– Co pani wtedy pomyślała?

– Nic. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Sprzątam w wielu domach, wiele rzeczy widziałam, nauczyłam się nad tym nie zastanawiać.

– Nie zauważyła pani denata?

Kobietę na to słowo jakby przeszedł dreszcz.

– Nie – odpowiedziała. – Drzwi do gabinetu były zamknięte.

– Nie zajrzała tam pani?

– Nie, pan tego nie lubił. Jak było zamknięte, nie wolno było wchodzić.

– Przecież miało go nie być.

– Z nim nigdy nie było nic wiadomo. Mogło go nie być, a mógł siedzieć w środku. Wolałam nie ryzykować.

– Czym nie ryzykować?

– Potrafił bardzo się złościć, krzyczeć. Raz mnie nawet uderzył.

– Uderzył panią? – Seredyńska uniosła brwi. – I dalej pani tam przychodziła?

– Potem przeprosił. Dał duży napiwek. I prezent.

– Jaki prezent?

– Perfumy. Ale nie całe. Pani Julii.

– Ją też bił?

Kobieta nie odpowiedziała od razu.

– Nie przy mnie. Ale myślę, że tak.

– Dlaczego pani tak myśli?

– Widziałam ślady. Mojemu byłemu mężowi też się zdarzało. Wiem, jak to jest i jak kobieta potem wygląda i się zachowuje.

 

ROZDZIAŁ 7

 

 

 

 

 

– Załatwione – powiedział. – Zakończyliśmy właśnie oficjalnie nasz kurs.

– Świetnie – odpowiedziała.

– Pojadę chyba teraz przez Górę Kalwarię, żeby dobić do es-siódemki, a potem przez Radom i Kielce do Krakowa. Co pani na to?

– Niech pan jedzie, jak pan uważa.

– A wie pani, że ja też pokłóciłem się ze swoją dziewczyną? Nieźle żeśmy się zgrali, że tak powiem.

– No proszę.

– Mi też przyda się taki reset. Może wtedy zatęskni do mnie, jak mnie przez parę dni nie będzie? Baby czasami nie wiedzą, co mają. To znaczy… – Spojrzał na nią w lusterku. – Nie wszystkie oczywiście. Niektóre.

Nie odpowiedziała. Naprawdę nie chciało jej się wysłuchiwać jego zwierzeń.

– A czemu właśnie akurat do Zakopanego? – spytał po chwili.

Trafił jej się ten z gatunku rozmownych.

– Mam ochotę wjechać kolejką na Kasprowy Wierch – odpowiedziała pierwsze, co jej przyszło na myśl.

Pokiwał głową.

– Super! – powiedział z uznaniem. – To jest właśnie to, czego brakuje nam, zwykłym ludziom. Fantazja. Wsiąść w taksówkę i pojechać w Tatry, żeby wjechać na szczyt góry. Zajebiście. Od razu widać, że pani artystka.

Musi go jakoś spacyfikować, bo gotów przez sześć godzin tak ją zamęczać pytaniami. Oczywiście powinna to zrobić tak, żeby go do siebie nie zrazić.

– A teraz przepraszam, muszę się trochę zdrzemnąć – powiedziała. – Miałam naprawdę ciężką noc.

Nawet sobie nie wyobrażał, jak bardzo.

– Jasne, rozumiem. Już się zamykam.

Dostrzegła, że ma jeszcze ślady krwi pod paznokciami. Może o to chodziło Lady Makbet, kiedy nie mogła domyć rąk? Dziwna sprawa, miała wrażenie, jakby to nie były jej ręce i jakby to wszystko nie przydarzyło się jej. Była od tego zupełnie odcięta. Nie potrafiła się tym ani zmartwić, ani ucieszyć, ani poczuć zgrozy. Po prostu patrzyła.

Zamknęła oczy. Odgłosy silnika i ruch samochodu rzeczywiście sprawiły, że zaczęła przysypiać. Nie całkiem, trochę. Jakby jej psychicznie wyczerpany ostatnimi wydarzeniami organizm domagał się, by choć przez chwilę nic się nie działo, by choć przez chwilę nie musieć myśleć. Ale nie da się całkiem nie myśleć. Maszyna mózgu, choćby nieświadomie, wciąż się jednak kręci. Tak więc i do niej przypłynęły słowa i obrazy, na granicy jawy, podobne do halucynacji. Nie były to jednak wspomnienia wczorajszych zdarzeń, tu wciąż rozpościerała się niewytłumaczalna pustka. Przypomniało jej się tamto lato. Lato w Zakopanem. Jej ostatnie szczęśliwe wakacje. Tym szczęśliwsze, że tuż po nich rozegrała się ostateczna katastrofa. Tak pewnie musieli wspominać lipiec i sierpień 1939 roku ludzie, którzy przeżyli wojnę. Dni, które w innych okolicznościach byłyby po prostu zwykłe, może i przyjemne, ale nie jakieś nadzwyczajne, nabierają wtedy mitycznego wymiaru.

Może dlatego właśnie chciała tam teraz pojechać. Ta myśl pojawiła się przecież sama. Wypowiedziała tę nazwę – Zakopane – w zasadzie bezwiednie, automatycznie, gdy tylko taksówkarz zadał pytanie. Nie planowała tego wcześniej. Ale tak, to był dobry pomysł. Jedyny w zasadzie. Nigdy później, po tym lecie, tam nie była. I pewnie prędko znów tam nie pojedzie, może nawet nigdy. Niezależnie od tego, co się stanie, raczej nie będzie miała już okazji.

Tak, to będzie piękna klamra, jej życie zatoczy koło. Od katastrofy do katastrofy. Od tej pierwotnej, założycielskiej, do tej, która nastąpiła teraz, prawdopodobnie ostatecznej. A więc musi tam pojechać, wjechać na ten szczyt. Za wszelką cenę, choćby nie wiem co. Niczego nie była już pewna, lecz tego była. Potem niech się dzieje, co chce. Mogą ją zamknąć – w więzieniu albo zakładzie – mogą ją nawet rozstrzelać. Ale najpierw musi znowu zobaczyć ten widok. Tylko tego pragnęła.

Ciekawe, dlaczego aż tak bardzo jej na tym zależało? Może był w tym jakiś element myślenia magicznego. Jakby powrót do początków mógł coś zmienić, naprawić wadliwy mechanizm. Jakby dało się zacząć od nowa, wracając w miejsce, gdzie wszystko się popsuło.

Nagle znowu otworzyła oczy. Ciekawe, skąd się biorą takie myśli? Takie, które pojawiają się jakby znikąd, w czasie gdy nasz umysł zajęty jest zupełnie czymś innym.

– Wyłączył pan telefon? – spytała.

Odwrócił się w jej stronę profilem.

– Chciałem to zrobić, gdy dojedziemy do siódemki – odpowiedział. – Tu, na tych drogach, nie bardzo wiem, jak jechać. Przyda mi się GPS. Potem to już będzie proste.

– Niech pan to zrobi teraz – powiedziała. – Bardzo pana proszę.

Przez jego telefon też ją mogą odnaleźć. Pewnie zajęłoby im to trochę więcej czasu, ale w końcu na to wpadną. Korporacja – taksówkarz – ona. Proste.

– OK – powiedział. – Jak pani sobie życzy. Mogę spróbować pojechać według drogowskazów. Tylko żeby nie miała pani potem pretensji, jak gdzieś się pomylę.

– Spokojnie – odpowiedziała. – Nie będę.

– Dlaczego aż tak bardzo pani na tym zależy? – spytał.

– Mówiłam panu. Mój menadżer. Nie chcę, żeby mnie znalazł.

– Coś mi się zdaje, że powinna go pani pogonić. To chyba nie jest za zdrowy układ. Tym bardziej, że to też, zdaje się, pani facet, prawda?

– Skąd pan to wie?

Wzruszył ramionami.

– Gdzieś mi się to obiło w internecie.
No tak, ten wywiad dla jednego z kobiecych czasopism. Prawie już o nim zapomniała. Ten, w którym opowiadali, jak wspaniale łączą życie zawodowe z prywatnym. Nie chciała go, lecz on jej nie słuchał. Wreszcie mógł zobaczyć swoje zdjęcie w gazecie, tylko to się dla niego liczyło. Nie powinna się była na to godzić. Teraz wszyscy, nawet ten taksówkarz, wiedzą o niej dzięki niemu wszystko. Zawsze dziwiły i śmieszyły ją takie teksty. Najpierw story o cudownej miłości, a za dwa, góra trzy lata drugie o traumatycznym rozstaniu. W jej przypadku nawet bardzo traumatycznym. Pewnie już zacierają ręce z radości na myśl, jak im wzrośnie dzięki temu sprzedaż.

– Ten temat jest już praktycznie zamknięty – odpowiedziała.

Długie spojrzenie tych jego niebieskich oczu we wstecznym lusterku.

– To dobrze – powiedział. – Jest pani piękna, zdolna i sławna, zasługuje pani na kogoś znacznie lepszego.

 

ROZDZIAŁ 8

 

 

 

 

 

– W końcu pani jednak tam weszła. Dlaczego? – spytała Seredyńska.

– Telefon dzwonił. Jego. Poznałam po dzwonku – odpowiedziała kobieta. – Bardzo długo dzwonił, bardzo. A on nigdy nie wychodził bez telefonu. Pomyślałam, że może nie słyszy. Zapukałam, ale nikt nie odpowiadał. Poza tym okno trzaskało. Jakby był przeciąg. No to weszłam w końcu.

– I co pani zobaczyła?

– No co zobaczyłam? Leżał. Z rozbitą głową. Wszystko było we krwi. O mało nie zemdlałam. – Głos jej się załamał.

– Coś się pani rzuciło w oczy? Oprócz tego oczywiście.

– Szuflada była wysunięta. Nie było pieniędzy.

– Pieniędzy?

– Zawsze tam były. Sporo. Już jak pierwszy raz tam przyszłam, to je zobaczyłam. Chyba specjalnie wtedy zostawił szufladę niedomkniętą. Sprawdzał pewnie, czy nie ukradnę. Polacy zawsze tak sprawdzają. Zostawiają pieniądze na widoku, a potem przeliczają, czy nic nie ubyło. Normalna sprawa.

– Jaka to mogła być suma?

– Nie wiem dokładnie. Parę tysięcy na pewno.

– Coś jeszcze zginęło?

– Nie, chyba nie.

– Dotykała pani czegoś?

– Nie. – Pokręciła głową. – Widać było od razu, że nie żyje. Przestraszyłam się. Wybiegłam, żeby zadzwonić na policję. Jeszcze się przewróciłam w korytarzu, bo podłoga była mokra.

– Czy Julia Gierszewska i Janusz Kozera kłócili się ostatnio? Widziała pani coś?

– Jak byłam tydzień temu, to się nie kłócili. A byli wtedy oboje.

– Jak się zachowywali?

– Pan był wesoły. Nawet żartował ze mną. Zaproponował mi ciastka, co im zostały z poprzedniego dnia. Czyli był w dobrym humorze, bo zazwyczaj ledwo mnie zauważał.

– A pani Julia?

– Normalnie. Ona zawsze była trochę smutna.

– Dobrze, na razie to wszystko. – Seredyńska wyłączyła nagrywanie. – Jest pani wolna. Gdzie pani mieszka?

– W Rembertowie.

– Proszę zostawić policji namiary do siebie. Być może jeszcze panią wezwiemy.

– Ale nie deportujecie mnie? – Kobieta po raz pierwszy na nią spojrzała.

– Na razie nie mamy do tego żadnych podstaw. Tylko proszę nigdzie nie wyjeżdżać.

Kobieta podniosła się z krzesła.

– A nie potrzebuje pani prokurator sprzątaczki? – spytała jeszcze. – Dobrze sprzątam, dokładnie. I szybko. Biorę dwadzieścia złotych za godzinę.

Seredyńska spojrzała na nią z wahaniem. Może faktycznie przydałby jej się ktoś do sprzątania? Czas chyba wyzbyć się prowincjonalnych nawyków robienia wszystkiego samemu i zacząć czerpać korzyści ze swojego statusu.

– Na razie, póki jest pani świadkiem, nie za bardzo to byłoby wskazane – powiedziała. – Ale później, jak to się wszystko skończy, kto wie?

– Szkoda. Straciłam dobrego klienta. Mam tylko nadzieję, że pani Julii nic się nie stało. To dobra kobieta. Tylko nieszczęśliwa.

Wyszła.

Zaraz po tym, mijając ją niemal w drzwiach, wkroczył do pokoju przesłuchań podkomisarz Nowaczyk. Oglądał zapewne to wszystko przez lustro weneckie. Usiadł bez pytania na krześle. No cóż, w końcu był tu u siebie.

– Uważam, że niepotrzebnie ją pani zwolniła – powiedział. – A co, jeśli to ona?

– Ona? – odpowiedziała zdziwiona.

– Wiedziała, że w mieszkaniu jest dużo pieniędzy, dała znać swoim i zrobili wjazd. A potem posprzątała, żeby pozacierać ślady.

Spojrzała na niego chłodno. To byłoby bardzo wygodne wytłumaczenie. Wszystkim bardzo na rękę.

– Znaleźliście Julię Gierszewską? – Nie skomentowała tego.

– Nie – odparł. – Nikt nie wie, gdzie może być.

– Próbowaliście namierzyć jej telefon?

– Oczywiście. Ostatni raz logował się w okolicy Konstancina niecałą godzinę temu. Potem cisza. Pewnie go wyłączyła. Ona albo oni.

– Jacy oni?

– Ci, co ją porwali. Koledzy tej ukraińskiej sprzątaczki.

Już chciała coś mu powiedzieć, gdy zrozumiała, że nie mogą jednoznacznie wykluczyć takiej ewentualności. Mimo iż jego teoria na kilometr pachniała uprzedzeniami, nie była stuprocentowo nieprawdopodobna.

– Mam też bilingi. – Rzucił na stół przed nią plik kartek. – Jego i jej.

– Coś ciekawego? – Nachyliła się nad nimi.

– Nawet bardzo – powiedział. – Zacznijmy od niego. Wczoraj wieczorem mnóstwo połączeń. Sprawdziliśmy wszystkie – sprawy zawodowe. Jeden numer się powtarza. Należy do Dominiki Zawadzkiej. Zajmuje się marketingiem w wytwórni, która wydała ostatnią płytę Gierszewskiej. Skontaktowałem się z nią. Rozmowy dotyczyły dzisiejszej wizyty w rozgłośni radiowej, na której Gierszewska się w końcu nie pojawiła. Ostatnie połączenie miało miejsce dzisiaj, tuż przed dwunastą. Odebrała Julia Gierszewska.

– O, to ciekawe. – Seredyńska się ożywiła.

– Kozera nie mógł odebrać, bo według patologa od paru godzin już nie żył – dodał Nowaczyk, jakby nie było to oczywiste.

– I co powiedziała?

– Że już jadą, są w samochodzie.

– Rozumiem, że nie byli?

– Samochód wciąż stoi w garażu podziemnym. Według naszych techników nie jeżdżono nim od wczoraj. Telefon Kozery podczas połączenia logował się na obszarze, na którym znajduje się mieszkanie Gierszewskiej. Rozgłośnia radiowa jest na drugim końcu miasta.

– Czyli była w czasie tej rozmowy w domu.

– Lub w jego pobliżu. Ale raczej w domu, bo parę minut po tej rozmowie wykonała inne połączenie, tym razem ze swojego numeru. Zadzwoniła na numer korporacji taksówkarskiej i zamówiła kurs na adres swojego mieszkania.

– Gdzie pojechała?

– Gdy się dzwoni, nie trzeba tego podawać.

– Nie skontaktowaliście się z kierowcą? – zdziwiła się.

– Skontaktowaliśmy się – odparł. – Był pod budynkiem, w którym mieszka Gierszewska, za minutę dwunasta. Problem w tym, że według niego Julia Gierszewska nigdy do jego taksówki nie wsiadła.

 

ROZDZIAŁ 9

 

 

 

 

 

– No i szlag by to trafił, zgubiłem się! – usłyszała głos z przedniego siedzenia. – Naprawdę nie możemy włączyć GPS-u?

– Nie ma pan mapy? – spytała.

– Przestałem wozić ze trzy lata temu. Jak zmieniłem samochód, to już jej do tego nie przełożyłem. Po co, jak wszystko jest w GPS-ie?

Wyjrzała za okno. Byli w jakimś lesie.

– Niech pan po prostu jedzie – powiedziała. – Każda droga dokądś prowadzi.

– Ale nie wszystkie do Zakopanego.

– Spokojnie, mamy czas.

Pomyślała, że to może nawet lepiej, że nie będą jechać po głównych. Policja na pewno już jej szuka. Pewnie już wiedzą, że zamówiła taksówkę. Dobrze w sumie, że ta nie była oznaczona.

Głupio zrobiła, że zadzwoniła do korporacji, dopiero teraz to zrozumiała. Powinna pójść i wziąć taksówkę z postoju. Nie pomyślała o tym. No cóż, po tym wszystkim, co się stało, trudno się trochę temu dziwić.

Przez moment zastanawiała się, czy nie spróbować naprawić tego błędu teraz. Zatrzymać się w jakiejś większej miejscowości po drodze, znaleźć w niej postój, a tego tu odesłać do domu, płacąc mu umówioną stawkę. Ale niestety nie wchodziło to już teraz w grę. Powiedziała mu przecież, dokąd chce jechać. Jeśli policja go potem znajdzie, a znajdzie na pewno, pozna jej plany. A ich nie chciała i nie mogła zmienić.

Była więc na niego skazana. Musiała go trzymać przy sobie i pilnować. Popełniła dwa głupie błędy i już nie dało się tego odkręcić. Licząc z tym, co wydarzyło się u niej w mieszkaniu, nawet trzy. Zadziwiające, że jakaś decyzja, podjęta pod wpływem chwili, bez namysłu, decyzja, która w danym momencie nie wydaje się jakoś szczególnie istotna, może raz na zawsze zmienić tory naszego życia.

– Długo pan już jeździ taksówką? – spytała, żeby odwrócić jego uwagę od niewygodnych dla niej kwestii, o których mógłby pomyśleć, gdyby tylko się zastanowił.

– Bardzo niedługo. Dwa miesiące dopiero.

– O, to faktycznie krótko.

– Jestem ofiarą światowej pandemii – zaśmiał się gorzko. – Zostałem zwolniony z poprzedniej pracy i musiałem znaleźć coś innego. Miałem do wyboru to albo rozwożenie pizzy. Z czegoś trzeba żyć.

– A co pan wcześniej robił?

– Nie uwierzy pani. Pracowałem w branży eventowej. Koncerty, festiwale, imprezy dla firm. Jak wprowadzili lockdown, wszystko się skończyło, firmy popadały, sama pani wie.

Wiedziała aż nazbyt dobrze. Prawie sześć miesięcy siedziała w domu, nie mając nic do roboty.

– No to jesteśmy w zasadzie kolegami – zauważyła.

– Byłymi już niestety. Teraz moim kolegą jest Robert Kubica – zażartował.

Dopiero teraz mu się przyjrzała. Rzeczywiście nie wyglądał na taksówkarza. Był zdaje się dość młody. W jej wieku lub nawet młodszy. Wyraziste, niemal jaskrawoniebieskie oczy patrzyły spokojnie i uważnie. Szczupłe, ładnie wyrzeźbione ramiona pewnie trzymały kierownicę. Pokryte były jasnymi, niemal białymi włoskami. Włosy na głowie były o odcień ciemniejsze. Ładnie wygolone na karku, jakby niedawno był u fryzjera.

– Jak pan ma na imię? – spytała.

– Marek – odpowiedział.

Chyba powinna spróbować się z nim zaprzyjaźnić. Jeśli chce go wykorzystać do swojej eskapady, powinien traktować ją jak kogoś więcej niż tylko zwykłą klientkę. Kto wie, co się stanie i o jakie rzeczy będzie musiała go jeszcze prosić. Dobrze by było, żeby miał powód, by lekceważyć ewentualne wątpliwości.

– Ładnie – rzuciła.

– A dziękuję – odparł.

Na razie tylko na tyle było ją stać.

 

* * *

 

Czekali na nią przed prokuraturą. Cholera wie, skąd w ogóle wiedzieli, jak wygląda i że to ona prowadzi tę sprawę. Obsiedli ją już, gdy wysiadała z auta.

Deszcz pytań, błyski fleszy i dyktafony podsuwane jej niemal pod same usta. W pierwszym odruchu miała ochotę uciec z powrotem do samochodu i włączyć blokadę drzwi. Opanowała się jednak.

Wyprostowała się i uniosła do góry dłoń. Zamilkli, czekając, co powie. Spodobało jej się to.

– Drodzy państwo – zaczęła – nie będziemy rozmawiać na parkingu. Przejdźmy może przed główne wejście.

Ruszyła pewnie przed siebie, poszli za nią. Karnie, jak dzieci za panią w przedszkolu. Gdyby tylko wiedzieli, jak kołysała się pod nią ziemia i ile wysiłku wkładała w to, by się nie potknąć i nie przewrócić…

Stanęła na schodach przed wejściem, pilnując, by mieć za plecami czerwone, blaszane tabliczki z nazwą prokuratury i godłem państwowym. Uśmiechnęła się. Niezbyt szeroko, profesjonalnie.

– Proszę – powiedziała.

– Pani prokurator, co się wydarzyło w mieszkaniu Julii Gierszewskiej?

To samo pytanie wypowiedziane jednocześnie przez co najmniej dziesięć ust, choć za każdym razem z nieco inną intonacją i składnią.

– W chwili obecnej mogę powiedzieć tylko tyle, że doszło tam do przestępstwa – odpowiedziała.

– Czy Julia Gierszewska jest w nie zamieszana? – Tym razem odezwała się jedna osoba, krótko obcięta kobieta w okularach.

– To jej mieszkanie, więc siłą rzeczy jest.

– Czy to prawda, że chodzi o morderstwo?

Szybko oceniła, co może powiedzieć, a czego nie powinna. Uznała, że wymijająca odpowiedź w sytuacji, gdy wszyscy już prawdopodobnie wiedzą, co się stało, mogłaby tylko narazić prokuraturę na śmieszność.

– W mieszkaniu odkryto zwłoki mężczyzny – wyjaśniła. – Wszystko wskazuje na to, że jego śmierć nastąpiła w wyniku intencjonalnego działania innych osób.

– Czy chodzi o partnera Julii Gierszewskiej Janusza Kozerę? – zapytał ciemnowłosy mężczyzna z krótką wystylizowaną bródką.

– Nie mogę w tej chwili udzielać takich informacji.

– Czy mordercą jest Julia Gierszewska? – Najwyraźniej uznał jej odpowiedź za potwierdzenie.

– Julia Gierszewska nie jest na razie o nic oskarżona. Rozpatrujemy różne hipotezy przebiegu wydarzeń.

– Czy to prawda, że Julia Gierszewska zniknęła?

Znowu krótka ocena sytuacji. Gdy to potwierdzi, rozpęta się piekło. Z drugiej strony, jaki jest lepszy sposób na odnalezienie dysponującej znaną twarzą poszukiwanej niż upowszechnienie tej informacji we wszystkich środkach masowego przekazu w Polsce? A coś takiego właśnie wtedy się stanie.

– Tak, nie mamy z nią kontaktu i nie wiemy, gdzie aktualnie przebywa – powiedziała. – Wszystkie osoby posiadające jakiekolwiek informacje na ten temat proszone są o skontaktowanie się z policją lub prokuraturą.

Niemal zobaczyła, jak twarze wszystkich redaktorów gazet, serwisów informacyjnych i portali rozciągają się w szerokich uśmiechach. Czegoś takiego jeszcze w tym kraju nie było. Znana piosenkarka podejrzewana o morderstwo i poszukiwana przez policję. Będzie o czym pisać przez całe tygodnie.

 

ROZDZIAŁ 10

 

 

 

 

 

– Całkiem nieźle sobie pani poradziła.

Prokurator okręgowa Barbara Kostrzewska zaprosiła ją do swojego gabinetu natychmiast, gdy tylko Seredyńska pojawiła się w budynku.

– Dziękuję.

– Ma pani zadatki na gwiazdę telewizji. Z taką prezencją i pewnością siebie…

Przypomniała sobie, jak niemal nie zemdlała, gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, odgradzając ją od pozostałych na zewnątrz dziennikarzy.

– Nie wiem, co powiedzieć…

Prokurator Kostrzewska ironicznie uniosła lewą brew.

– Najlepiej nic. Na rytualne komplementy nie ma potrzeby odpowiadać. Nawet jeśli, jak w tym przypadku, nie są do końca pozbawione podstaw.

Znowu dała się nabrać. Ironia i sarkazm były ulubionymi zabawkami jej szefowej. Używanymi szczególnie chętnie w stosunku do tych, których lubiła i szanowała.

– No dobrze, to niech mi pani teraz powie, jak wygląda sytuacja.

Seredyńska usiadła na krześle.

– No cóż – zaczęła. – Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się jasne. Mamy ofiarę, narzędzie zbrodni, prawdopodobnego sprawcę i wiarygodny motyw.

– Jaki?

– Przemoc domowa. Jest świadek, który twierdzi, że Janusz Kozera znęcał się nad Julią Gierszewską. Nie pierwszy to raz, gdy maltretowana kobieta zabija w końcu swojego oprawcę.

– To o co chodzi?