Słoneczny nurek - David Brin - ebook

Słoneczny nurek ebook

David Brin

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Żadna z obdarzonych inteligencją ras wszechświata nie przetrwała bez przewodnictwa opiekunów - żadna, z wyjątkiem ludzkości. Ale jeśli w zamierzchłej przeszłości nasi opiekunowie rozpoczęli wspomaganie rasy ludzkiej, to dlaczego nas porzucili? Ekspedycja "Słoneczny nurek" przygotowuje się w grotach okrążających Słońce Merkurego na najdonioślejszą wyprawę w historii ludzkości. Ta wyprawa do wrzącego piekła Słońca ma odkryć nasze ostateczne przeznaczenie w kosmicznym porządku życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 DAVID BRIN

SŁONECZNY

NUREK

Tłumaczył Piotr Sitarski

Zysk i S—ka

Wydawnictwo

Tytuł oryginału Sundiver

Copyright © 1980 by David Brin

All rights reserved.

Copyright © 1995 for the Polish translation by Zysk i S—ka

Wydawnictwo s.c., Poznań

Redaktor Aleksandra Feuer

Wydanie I

ISBN 83—7150—031—9

Zysk i S—ka

Wydawnictwo s.c.

ul. Wielka 10, 61—774 Poznań

tel. 532—751, 532—767, tel./fax 526—326

Łamanie i diapozytywy

perfekt s.c.

60—363 Poznań, ul. Grodziska 11

 Dla moich braci, 

 Dana i Słana, 

 dla Arlebargle IV... i dla kogoś jeszcze

 CZĘŚĆ PIERWSZA

...można mieć uzasadnioną nadzieję, że w niezbyt odległej przyszłości potrafimy zrozumieć rzecz tak prostą jak gwiazda.

A. S. Eddington, 1926 

1. Poza sen wieloryba

— Makakai, jesteś gotowa?
Jacob nie zwracał uwagi na ciche brzęczenie silników i zaworów metalowego kokonu. Leżał bez ruchu, czekając na odpowiedź, a woda z delikatnym pluskiem uderzała o bulwiasty nos mechanicznego wieloryba.
Jeszcze raz rzucił okiem na malutkie wskazówki przyrządów świecące wewnątrz hełmu. W porządku, radio działało. Pilot drugiego mechanicznego pływacza, który leżał na wpół zanurzony kilka metrów dalej, słyszał każde słowo.
Woda była dziś wyjątkowo przejrzysta. Spoglądając w dół zdołał dojrzeć małego rekina lamparciego, który przepływał leniwie w pobliżu, zabłąkany z dala od brzegu.
— Makakai... jesteś gotowa?
Starał się nie okazywać zniecierpliwienia ani nie zdradzać napięcia, które opanowało jego kark, kiedy czekał. Zamknął oczy i rozluźnił po kolei wszystkie odpowiedzialne za to mięśnie. Ciągle czekał, aż jego uczennica odpowie.
— Jessstem gotowa... zaczynajmy! — rozległ się wreszcie szczebioczący, piskliwy głos. Słowa brzmiały tak, jakby wypowiadano je z niechęcią, łapiąc przy okazji oddech.
Całkiem długie przemówienie, jak na Makakai. Jacob widział maszynę treningową młodego delfina obok swojej, jej obraz odbijał się w lusterkach otaczających przednią szybę. Przebiegały przez nią drżenia, a jej szary metalowy ogon unosił się i opadał nieznacznie. Sztuczne płetwy poruszały się bezwładnie i niemrawo pod ściągniętą w drobne fale powierzchnią wody.
Jest gotowa jak nigdy dotąd — pomyślał. Nadszedł wreszcie czas, żeby przekonać się, czy technika może odzwyczaić delfina od Snu Wieloryba.
Ponownie nacisnął podbródkiem włącznik mikrofonu.
— W porządku, Makakai. Wiesz, jak działa pływacz. Wzmocni każdy twój ruch, tylko kiedy będziesz chciała użyć rakiet, komendę musisz wydać po angielsku. A żeby było sprawiedliwie, ja muszę zagwizdać w troistym, by uruchomić moje.
— Usssłyszałam — zasyczała. Szare płetwy jej pływacza z hukiem uderzyły w górę i w dół, rozpryskując słoną wodę.
Mrucząc modlitwę do Wielkiego Marzyciela, Jacob dotknął przycisku zwalniającego wzmacniacze na waldzie Makakai i jego własnym, a potem ostrożnie poruszył ramionami, żeby wprawić w ruch płetwy. Podkurczył nogi, a kiedy masywny ogon szarpnął gwałtownie w odpowiedzi, maszyna natychmiast przekoziołkowała i się zanurzyła.
Jacob spróbował wyrównać, ale przesadził, i pływacz zatoczył się jeszcze mocniej. Uderzenia płetw zmieniły na chwilę otoczenie w spienioną kipiel, aż wreszcie cierpliwie, metodą prób i błędów, wyprostował kurs.
Jeszcze raz ostrożnie odepchnął się, żeby móc nabrać rozpędu, potem wygiął plecy w łuk i wierzgnął nogami. Pływacz odpowiedział smagnięciem ogona, które poderwało go w powietrze.
Delfin był prawie kilometr dalej. Kiedy maszyna Jacoba osiągnęła najwyższy punkt łuku, zobaczył, jak Makakai opada z wdziękiem z wysokości dziesięciu metrów, gładko rozcinając wzburzoną powierzchnię wody.
Skierował przód hełmu w dół i zielona ściana morza nagle się przybliżyła. Wstrząs wywołany nurkowaniem uruchomił brzęczyk, ale Jacob ledwie go słyszał, przedzierając się przez splątane łodygi wodorostów i płosząc po drodze garbika.
Schodził w dół zbyt ostro. Zaklął i kopnął dwa razy, żeby wyprostować tor. Ciężkie, metalowe płetwy maszyny biły wodę w rytm ruchów stóp, a każde uderzenie wprawiało kręgosłup Jacoba w wibracje i dociskało go do grubego podbicia skafandra. W odpowiedniej chwili znów wygiął się i kopnął, a maszyna wyrwała się na powierzchnię.
Promień słońca uderzył jak pocisk w lewe okienko, gasząc swoim blaskiem przyćmione światełka małej tablicy rozdzielczej. Jacob wygiął się, pochylił i znowu runął w jasną toń, słysząc w hełmie westchnięcie komputera.
Aż gwizdnął z uciechy, widząc, jak tuż przed nim gromadka drobnych srebrnych sardeli rozpryskuje się na wszystkie strony.
Jego dłonie ześlizgnęły się po tablicy aż do manetki rakiet, a przy następnym wyskoku zagwizdał kod w troistym. Silniki zamruczały i z zewnętrznego szkieletu po obu bokach wysunęły się lotki. Kiedy z dzikim dudnieniem włączyły się dopalacze, nagłe przyspieszenie docisnęło hełm w górę do pokrywy, gniotąc mu tył czaszki w rytmie fal przesuwających się pod pędzącym pojazdem.
Spadł z wielkim rozbryzgiem niedaleko Makakai, która wygwizdała przenikliwe powitanie w troistym. Jacob poczekał, aż rakiety wyłączą się samoczynnie, i powrócił do wspomaganych mechanicznie skoków obok delfina.
Przez jakiś czas poruszali się zgodnie. Z każdym susem Makakai nabierała śmiałości, wykonując zwroty i piruety podczas długich sekund przed upadkiem w wodę. Raz nawet wyszczebiotała w delfinim nieprzyzwoity limeryk, niezbyt udany, ale Jacob mimo wszystko miał nadzieję, że nagrano go na statku, bo uderzając w wodę przegapił puentę.
Reszta zespołu treningowego podążała za nimi na poduszkowcu. Przy każdym wyskoku widział kątem oka dużą łódź, teraz pomniejszoną przez odległość, aż wstrząs zagłuszał wszystko oprócz dźwięku rozbijanej wody, pisku sonaru Makakai i fosforyzującej, niebieskozielonej kipieli burzącej się dookoła maszyny.
Zegar Jacoba wskazywał, że upłynęło dziesięć minut. Nie mógłby dotrzymywać kroku Makakai dłużej niż pół godziny, bez względu na to, jak wielkiego wzmocnienia by użył. Mięśnie i układ nerwowy człowieka nie były przystosowane do ciągłych wyskoków i upadków.
— Makakai, już czas spróbować rakiet. Powiedz mi, kiedy będziesz gotowa, i zrobimy to przy następnym skoku.
Oboje zanurzyli się w morze i Jacob zaczął energicznie poruszać ogonem maszyny w spienionej wodzie, przygotowując się do kolejnego susa. Wyskoczyli jeszcze raz.
— Makakai, teraz mówię poważnie. Jesteś gotowa?
Szybowali razem wysoko w powietrzu. Kiedy jej mechaniczny pływacz obrócił się przed zanurkowaniem, dojrzał za plastykowym okienkiem jej małe oko. Chwilę później już spadał.
— W porządku, Makakai. Jeśli mi nie odpowiesz, będziemy musieli zaraz to skończyć.
Płynęli obok siebie, a błękitna woda burzyła się za nimi, niosąc obłoki piany.
Makakai obróciła się i zanurkowała w dół, zamiast wznieść się do następnego wyskoku. Zaświergotała coś w troistym tak szybko, że prawie nie można było tego zrozumieć... Coś o tym, że nie powinien psuć zabawy.
Jacob pozwolił swojej maszynie wynurzyć się wolno na powierzchnię.
— Chodź, kochanie, i mów poprawnie po angielsku. Musisz to zrobić, jeśli chcesz, żeby twoje dzieci wyruszyły kiedyś w kosmos. A to przecież nie byle co! Dalej! Powiedz Jacobowi, co o nim myślisz.
Przez kilka sekund panowała cisza. Potem Jacob zobaczył, jak coś pod nim porusza się bardzo szybko. To coś pomknęło jak błyskawica w górę i zanim uderzyło o powierzchnię, usłyszał kpiący pisk Makakai:
— Goń mnie, zakuta p—pało! Ja leeecę!
Przy ostatnim słowie jej mechaniczny ogon machnął potężnie i Makakai wystrzeliła ponad wodę na kolumnie płomieni.
Śmiejąc się Jacob zanurkował dla rozpędu, a potem śmignął w powietrze za swoją uczennicą.
Gdy tylko skończył drugą filiżankę kawy, Gloria wręczyła mu wykres. Jacob próbował skupić wzrok na wijących się liniach, ale ich gąszcz przypływał i odpływał jak fale oceanu. Oddał jej kartę.
— Później przyjrzę się danym. Możesz mi przedstawić samo streszczenie? Wezmę też jedną kanapkę, jeśli pozwolisz mi potem posprzątać.
Podsunęła mu żytni chleb z tuńczykiem i usiadła na kontuarze, opierając ręce na brzegu, żeby zrównoważyć kołysanie łodzi. Jak zwykle, nie miała na sobie prawie nic. Ładna, czarnowłosa i dobrze zbudowana, młoda pani biolog wyglądała doskonale w prawie niczym.
— Myślę, Jacob, że mamy wreszcie te informacje o falach mózgowych, które są nam potrzebne. Nie wiem, jak to zrobiłeś, ale natężenie uwagi w angielskim było u Makakai przynajmniej dwa razy większe niż normalnie. Manfred uważa, że odkrył mnóstwo połączonych skupisk synaptycznych. Podobno może dzięki temu ulepszyć następny zestaw mutacji eksperymentalnych. Jest parę węzłów, które chciałby rozwinąć w lewej półkuli mózgu u potomstwa Makakai. Moja grupa jest w zupełności zadowolona z tego, co już mamy. Makakai z łatwością posługuje się pływaczem, a to dowodzi, że obecne pokolenie może korzystać z maszyn.
Jacob westchnął.
— Jeśli masz nadzieję, że te wyniki przekonają Konfederację do zrezygnowania z następnych zmutowanych pokoleń, to raczej na to nie licz. Oni się coraz bardziej boją. Nie są zadowoleni, że muszą ciągle polegać na poezji i muzyce, żeby udowodnić inteligencję delfinów. Chcą rasy, która potrafi używać narzędzi w sposób analityczny, a to nie ma nic wspólnego z wydawaniem komend do uruchomienia rakietowego pływacza. Stawiam dwadzieścia do jednego, że Manfred będzie mógł użyć skalpela.
— Operacje! — zawołała Gloria czerwona ze zdenerwowania. — To są LUDZIE, ludzie, którzy mają przepiękny sen. Przykroimy ich na inżynierów, a stracimy rasę poetów!
Jacob odłożył resztkę kanapki i strząsnął okruchy z piersi. Teraz żałował, że w ogóle zaczął tę rozmowę.
— Wiem, wiem. Ja też bym chciał, żeby sprawy posuwały się trochę wolniej. Ale spójrz na to w ten sposób: może finy potrafią kiedyś ująć Sen Wieloryba w słowa. Nie będziemy potrzebowali troistego, żeby porozmawiać o pogodzie, ani łamanej angielszczyzny Aborygenów do rozmów o filozofii. Finy będą mogły dołączyć do szympansów i zagrać na nosie Galaktom, a my osiągniemy status dostojnych dorosłych.
— Ale...
Jacob przerwał jej podnosząc rękę.
— Czy możemy porozmawiać o tym później? Chciałbym się na chwilę wyciągnąć, a potem zejść na dół odwiedzić naszą dziewczynkę.
Gloria spojrzała na niego niezadowolona, ale zaraz się uśmiechnęła.
— Przepraszam, Jacobie. Pewnie jesteś strasznie zmęczony. Ale dzisiaj przynajmniej wszystko się udało.
Jacob odwzajemnił uśmiech, przez co na jego szerokiej twarzy wokół ust i oczu uwydatniły się głębokie bruzdy.
— Tak — powtórzył, podnosząc się — dziś wszystko się udało.
— A przy okazji, był telefon do ciebie, kiedy byłeś na dole. Jakiś Iti! Johnny tak się tym podniecił, że prawie zapomniał przyjąć wiadomość. Gdzieś tutaj powinna być.
Odsunęła na bok talerze z obiadu, wydobyła kartkę papieru i wręczyła mu ją.
Gęste brwi Jacoba ściągnęły się, kiedy czytał wiadomość. Cerę miał smagłą i napiętą, na co złożyły się zarówno cechy dziedziczne, jak i działanie słońca i morskiej wody. Brązowe oczy zwęziły się w szparki, jak zawsze, gdy był skupiony. Żylastą dłonią gładził zakrzywiony, indiański nos, zmagając się z niewyraźnym pismem radiooperatora.
— Myślę, że wszyscy wiedzieliśmy o twojej współpracy z Itimi — powiedziała Gloria. — Ale nie miałam pojęcia, że aż tutaj będę miała jednego z nich przy telefonie! Zwłaszcza takiego, co wygląda jak wielki kalafior i gada jak Mistrz Ceremonii.
Jacob gwałtownie uniósł głowę.
— Dzwonił jakiś Kanten? Tutaj? Powiedział, jak się nazywa?
— Powinno być tam zapisane. To było to, co mówisz? Kanten? Nie znam chyba naszych obcych aż tak dobrze. Rozpoznałabym Synthianina albo Tymbrymczyka, ale takiego widziałam pierwszy raz.
— Hm, będę musiał do kogoś zadzwonić. Posprzątam naczynia później, nie waż się ich dotykać! Powiedz Manfredowi i Johnny’emu, że za parę chwil zejdę na dół odwiedzić Makakai. I jeszcze raz dziękuję. — Uśmiechnął się i lekko trącił jej ramię, ale kiedy się odwrócił, jego twarz na powrót przybrała wyraz zatroskanego skupienia.
Ściskając w ręku otrzymaną wiadomość, ruszył w stronę przedniego luku. Gloria spoglądała za nim przez moment, a potem zebrała wykresy z danymi, myśląc przy tym, że chciałaby wiedzieć, jak utrzymać zainteresowanie tego mężczyzny dłużej niż przez godzinę albo jedną noc.
Kabina Jacoba była właściwie komórką z wąską, składaną koją, ale stanowiła zaciszny kąt. Jacob wyciągnął z szafki obok drzwi przenośny teleaparat i ustawił go na koi.
Nie było powodu przypuszczać, że Fagin dzwonił w celu innym niż towarzyski. W końcu naprawdę interesował się pracą z delfinami.
Zdarzyło się jednak kilka razy, że wiadomości od obcych prowadziły do samych kłopotów. Jacob zastanowił się, czy nie byłoby lepiej zapomnieć o telefonie Kantena.
Po krótkim wahaniu wystukał na aparacie kod i usiadł wygodnie, żeby się uspokoić. Gdy nadarzała się okazja, nie potrafił oprzeć się pokusie porozmawiania z ET, wszystko jedno gdzie i kiedy.
Na ekranie rozbłysnął szereg cyfr kodu dwójkowego, podający aktualne położenie aparatu, do którego dzwonił. Rezerwat ET Baja. To ma sens — pomyślał Jacob. Tam właśnie jest Biblioteka. — Pojawił się urzędowy komunikat przestrzegający Nadzorowanych przed kontaktami z obcymi. Jacob przyglądał mu się z niechęcią. Jasne punkciki wyładowań elektrostatycznych zamrowiły się przed ekranem, a potem na wyciągnięcie ręki przed Jacobem wyrósł Fagin, a raczej jego wierna kopia.
ET rzeczywiście przypominał trochę kalafior. Z jego prążkowanego, pokrytego guzami tułowia wyrastały zaokrąglone niebieskie i białe odrośle, układające się w symetryczne, kuliste grudy. Tu i ówdzie drobne krystaliczne płatki okraszały kilka gałęzi, które tworzyły pęk u wierzchołka, nad niewidocznym nozdrzem.
Listowie zakołysało się, a zebrane u góry kryształy zabrzęczały poruszone powietrzem, które stwór właśnie wydychał.
— Witaj, Jacobie — głos Fagina zadźwięczał metalicznie w powietrzu. — Witam cię z radością i z wdzięcznością oraz z surowym brakiem wszelkich konwenansów, którego tak często i żarliwie się domagasz.
Jacob zdusił w sobie śmiech. Fagin przypominał mu starożytnego mandaryna, zarówno ze względu na melodyjny akcent, jak i na zawiły ceremoniał, który stosował nawet wobec swoich najbliższych ludzkich przyjaciół.
— Pozdrawiam cię, przyjacielu Faginie, i z głębokim szacunkiem życzę ci wszystkiego dobrego. A teraz, kiedy mamy to już za sobą, i zanim powiesz choćby jedno słowo, moja odpowiedź brzmi: nie.
Kryształki zadzwoniły cichutko.
— Jacob! Jesteś tak młody, a mimo to tak przenikliwy! Podziwiam twoją intuicję i to, że domyśliłeś się, w jakim celu dzwoniłem do ciebie.
Jacob potrząsnął głową.
— Fagin, twój wyraźny sarkazm niezbyt mi pochlebia. Nalegam na używanie potocznej angielszczyzny, bo to jedyny sposób, żeby mi nerwy nie puściły, kiedy mam do czynienia z tobą. I ty już dobrze wiesz, o czym mówię!
Obcy zatrząsł się w parodii wzruszenia ramion.
— Och, Jacobie, muszę przychylić się do twojej woli i posługiwać się tą zaszczytną uczciwością, która powinna napawać dumą twój gatunek. Zaiste, jest pewna drobna przysługa, o którą ośmieliłem się prosić. Teraz jednak, skoro udzieliłeś mi już odpowiedzi... opartej bez wątpienia na pewnych nieprzyjemnych wieściach z przeszłości, z których wszakże większość skończyła się jak najlepiej... powinienem po prostu porzucić ten temat. Czy mógłbym zapytać, jak postępują prace ze wspaniałą rasą podopieczną morświnów?
— Hm, tak, praca idzie znakomicie. Dzisiaj mieliśmy przełomowy dzień.
— To wyśmienicie. Jestem pewien, że nie stałoby się to bez twojego udziału. Słyszałem, że twój wkład jest trudny do przecenienia!
Jacob potrząsnął głową, chcąc wyjaśnić tę sprawę. Czuł, że Faginowi znów w jakiś sposób udało się przejąć inicjatywę.
— Cóż, to prawda, że na początku mogłem trochę pomóc przy problemie Wodnego Sfinksa, ale od tamtej pory mój udział nie był wcale taki wielki. Do diabła, każdy potrafiłby zrobić to, czym się ostatnio zajmowałem.
— Ach, w coś takiego jest mi bardzo trudno uwierzyć.
Jacob zmarszczył brwi. Niestety, była to prawda. A teraz jego praca w Centrum Wspomagania stanie się jeszcze bardziej rutynowa.
Setka specjalistów czekała tylko, żeby włączyć się do badań, a wielu z nich znało się na psychologii morświnów lepiej od niego. Centrum pewnie chciałoby go zatrzymać, po części z wdzięczności, ale czy on sam naprawdę chciał zostać? Ostatnio był tego coraz mniej pewny, chociaż tak bardzo kochał delfiny i morze.
— Fagin, przepraszam, że na początku byłem niezbyt uprzejmy. Chciałbym jednak dowiedzieć się, w jakiej sprawie do mnie dzwoniłeś... Ale zastrzegam, że odpowiedź ciągle raczej brzmi: nie.
Liście Fagina zaszeleściły.
— Zamierzałem zaprosić cię na niewielkie przyjacielskie spotkanie z pewnymi zacnymi istotami różnych gatunków, w celu przedyskutowania ważnego problemu natury czysto intelektualnej. Spotkanie to odbędzie się w ten czwartek, w Ośrodku dla Przybyszów w Ensenadzie, o jedenastej. Twoje ewentualne przybycie nie pociągnie za sobą żadnych zobowiązań.
Jacob przez chwilę rozważał ten pomysł.
— Mówisz, że będą tam ET. Kto? Po co jest to spotkanie?
— Żałuję niezmiernie, Jacobie, ale tego nie powinienem wyjawiać, przynajmniej nie przez teleaparat. Na szczegóły musisz poczekać, aż przybędziesz we czwartek, jeśli przybędziesz.
Jacob natychmiast nabrał podejrzeń.
— Słuchaj, ten problem nie ma nic wspólnego z polityką, co? Jesteś okrutnie tajemniczy.
Obraz obcego pozostał nieruchomy. Tylko jego listowie marszczyło się powoli, jak gdyby pogrążył się kontemplacji.
— Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, Jacobie — odezwał się wreszcie melodyjny głos — czemu człowiek taki jak ty tak mało interesuje się grą potrzeb i emocji, którą wy nazywacie polityką. Gdyby taka metafora była właściwa, rzekłbym, że politykę mam we krwi. Za to ty masz ją z pewnością.
— Mojej rodziny do tego nie mieszaj. Chciałbym się tylko dowiedzieć, dlaczego muszę czekać do czwartku, żeby usłyszeć, o co w tym wszystkim chodzi!
Kanten zawahał się ponownie.
— Są pewne... aspekty tej sprawy, które nie powinny być omawiane w eterze. Niektóre z bardziej „talamicznych” odłamów twojego społeczeństwa mogłyby zrobić niewłaściwy użytek z tej wiedzy, gdyby... podsłuchano naszą rozmowę. Jednakże mogę cię zapewnić, że twój udział będzie miał charakter wyłącznie techniczny. Chcielibyśmy wykorzystać tylko twoją wiedzę i umiejętności, którymi posługiwałeś się w Centrum.
Bzdura — pomyślał Jacob — chcecie czegoś więcej.
Znał Fagina. Jeśli weźmie udział w spotkaniu, Kanten na pewno będzie próbował wykorzystać to jako pretekst do wplątania go w jakąś absurdalnie skomplikowaną i niebezpieczną awanturę. Do tej pory obcy zrobił mu coś takiego już trzykrotnie.
O dwa pierwsze razy Jacob nie miał pretensji — wtedy jednak był inny, lubił takie rzeczy. Potem przyszła Igła. Koszmar ekwadorski całkowicie zmienił jego życie. Nie miał ochoty pakować się w coś takiego jeszcze raz.
Z drugiej strony bardzo nie chciał rozczarować starego Kantena. Fagin nigdy go tak naprawdę nie okłamał, a przy tym spośród wszystkich ET, których Jacob spotkał, był jedynym autentycznym wielbicielem ludzkiej kultury i historii. A chociaż ze wszystkich znanych Jacobowi stworzeń Fagin był fizycznie najbardziej obcy, to przecież właśnie on najbardziej starał się zrozumieć Ziemian.
Powinienem być bezpieczny, jeśli po prostu powiem Faginowi prawdę — pomyślał Jacob. — Jeśli zacznie za bardzo nalegać, powiem mu o moim stanie psychicznym: eksperymentach z autohipnozą i ich dziwacznych rezultatach. Nie będzie naciskał zbyt mocno, jeżeli odwołam się do jego poczucia uczciwości.
— W porządku — westchnął. — Wygrałeś, Fagin. Zjawię się tam. Tylko nie spodziewaj się, że będę główną atrakcją spotkania.
W świstliwym śmiechu Fagina słychać było oboje i klarnety.
— Tym sobie nie zaprzątaj głowy, przyjacielu Jacobie! To będzie szczególne spotkanie i nikt nie weźmie cię za główną atrakcję!
Kiedy szedł po górnym pokładzie do pomieszczenia Makakai, bladopomarańczowe słońce ciągle jeszcze wisiało nad horyzontem, a jego dobrotliwe i zwyczajne światło przedzierało się przez rzadkie chmury na zachodzie. Na chwilę zatrzymał się przy barierce, podziwiając barwy wieczoru i wdychając zapach morza.
Zamknął oczy i czekał, aż promienie ogrzeją mu twarz i z łagodnym uporem przenikną w głąb ogorzałej skóry. W końcu przerzucił nogi przez barierkę i zeskoczył na dolny pokład. Nastrój ożywienia wyparł prawie zupełnie całodzienne wyczerpanie. Zaczął nucić jakąś melodię, oczywiście w niewłaściwej tonacji.
Stanął przy krawędzi basenu, do której leniwie podpłynął zmęczony delfin. Makakai przywitała go wierszem w troistym, zbyt szybkim, by go zrozumieć, ale o niewątpliwie frywolnej treści. Coś o jego życiu erotycznym. Delfiny opowiadały ludziom świńskie dowcipy przez tysiące lat, jeszcze zanim ludzie zaczęli je hodować, rozwijać ich umysł i zdolności mowy, a w końcu rozumieć.
Makakai jest o wiele bystrzejsza od swoich przodków — pomyślał Jacob — ale jej poczucie humoru pozostało najzupełniej delfinie.
— No cóż — powiedział — pracowity był dzisiaj dzień.
Ochlapała go wodą, słabiej niż zazwyczaj, i powiedziała coś, co brzmiało zupełnie jak: Waaal się!
Podpłynęła jednak bliżej, kiedy przykucnął, żeby zanurzyć rękę w wodzie i przywitać się z nią.

 2. Skórzani i koszule

Wiele lat temu dawne rządy Ameryki Północnej zrównały z ziemią Pas Pogranicza, aby móc kontrolować ruch z Meksykiem. Teren, na którym kiedyś niemal stykały się dwa miasta, pokryła pustynia.

Od czasów Przewrotu i końca ucisku Biurokracji dawnych rządów syndykalistycznych władze Konfederacji utrzymywały na tym obszarze rezerwat przyrody. Strefa graniczna między San Diego i Tihuaną była obecnie jednym z największych terenów zalesionych na południe od parku Pendleton.

Nadchodziły jednak zmiany. Jadąc wynajętym samochodem po nadziemnej autostradzie na południe, Jacob dostrzegał ślady świadczące o tym, że pas powracał do swojego dawnego przeznaczenia. Po obu stronach drogi, na wschód i zachód od niej, pracowali robotnicy, wycinając drzewa i ustawiając w trzydziestometrowych odstępach cienkie tyczki w cukierkowych kolorach. Tyczki były okropne. Odwrócił wzrok.

W miejscu gdzie szereg żerdzi krzyżował się z autostradą, widać było wielką zielono—białą tablicę.

Nowe Pogranicze

POZAZIEMSKI REZERWAT BAJA

Mieszkańcy Tihuany, którzy nie posiadają

praw obywatelskich,

proszeni są o zgłaszanie się do Ratusza

w celu odebrania wysokiej premii dla przesiedleńców!

Jacob pokręcił głową i mruknął:

— Oderint, dum metuant. — Niech nienawidzą, byleby się bali1. — To co, że ktoś mieszkał w mieście całe życie. Jeśli nie ma prawa wyborczego, musi się wynieść, bo nadchodzi postęp.

Tihuana, Honolulu, Oslo i jeszcze kilka innych miast miało znaleźć się w nowych, rozszerzonych granicach rezerwatów dla ET. Pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt tysięcy stałych i czasowych Nadzorowanych będzie musiało się wyprowadzić, żeby miasta stały się „bezpieczne” dla tysiąca obcych. Niewygody nie będą w istocie wielkie. Większa część powierzchni Ziemi ciągle jeszcze nie interesowała ET, więc ci bez praw obywatelskich mieli mnóstwo miejsca. Poza tym rząd przyznawał wysokie odszkodowania.

Nie zmieniało to jednak faktu, że na Ziemi znowu pojawili się uchodźcy.

Na południowej krawędzi Pasa znów zaczynało się miasto. Wiele budynków naśladowało styl hiszpański czy neohiszpański, na ogół jednak dominował eksperymentalizm architektoniczny, typowy dla nowoczesnych aglomeracji meksykańskich. Budowle utrzymane były w tonacji biało—błękitnej. Ruch po obu stronach autostrady wypełniał powietrze cichym piskiem silników elektrycznych.

Mającą nadejść zmianę ogłaszały rozstawione w całym mieście zielono—białe metalowe tablice, podobne do tej na granicy. Jedna z nich, w pobliżu autostrady, została pomazana czarnym sprayem. Przejeżdżając obok niej Jacob zdołał uchwycić wzrokiem zarys krzywo nabazgranych słów „Okupacja” i „Inwazja”.

Pewnie robota jakiegoś stałego Nadzorowanego — pomyślał. Obywatel nie zrobiłby czegoś tak zwariowanego, skoro miał setki legalnych sposobów na wyrażenie swojej opinii. A czasowy Nadzorowany, skazany na okres próbny za przestępstwo, nie chciałby przedłużenia wyroku. Czasowy zdawałby sobie sprawę, że na pewno go złapią.

Z pewnością jakiś biedny, czekający na eksmisję Stały wyładował swoje uczucia, nie dbając o konsekwencje. Jacoba ogarnęło współczucie. Do tej pory ten SP był już pewnie w areszcie.

Jacob nie interesował się szczególnie polityką, chociaż sam pochodził z rozpolitykowanej rodziny. Dwóch jego dziadków było bohaterami Przewrotu, w którym małej grupie technokratów udało się obalić Biurokrację. Rodzina Jacoba żywiła w stosunku do Prawa Nadzoru namiętną niechęć.

W ciągu ostatnich kilku lat Jacob nabrał zwyczaju unikania wspomnień przeszłości. W tej chwili jednak pewien obraz powrócił do niego ze szczególną siłą.

Wakacyjna szkoła w posiadłości klanu Alvarezow na wzgórzach ponad Caracas... w tym samym domu, gdzie Joseph Alvarez i jego przyjaciele trzydzieści lat wcześniej przygotowywali swoje plany... Trwał właśnie wykład wuja Jeremy’ego, którego słuchali kuzyni Jacoba i kuzyni adoptowani — w uszach pełno samych podniosłych haseł, a w głowach sącząca się powoli letnia nuda. Jacob wiercił się w kącie, chcąc jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju, gdzie razem z przyrodnią siostrą Alice umieścili skonstruowane przez siebie „tajne urządzenie”.

Jeremy, układny i pewny siebie, wchodził wtedy dopiero w wiek średni, wyrastając na znaczącą postać w Zgromadzeniu Konfederacji. Wkrótce miał zostać przywódcą rodu Alvarezow, usuwając w cień swojego starszego brata, Jamesa.

Wuj Jeremy opowiadał o tym, jak dawna Biurokracja zarządziła, że każdy zostanie poddany badaniom stwierdzającym jego skłonności do przemocy, a wszyscy, którzy nie przejdą tego testu, znajdą się pod stałą kontrolą — Nadzorem.

Jacob pamiętał słowo w słowo to, co wuj mówił tamtego popołudnia, kiedy dwunastoletnia Alice zakradła się do Biblioteki z twarzą rozpaloną od ekscytacji.

„Zadali sobie wiele trudu, aby przekonać masy — głos Jeremy’ego był niski i grzmiący — że prawo to zmniejszy przestępczość”. I rzeczywiście — odniosło ono taki skutek. Osobnik z nadajnikiem radiowym w kręgosłupie najczęściej zastanawiał się dwa razy, zanim zrobił coś złego swoim bliźnim.

Wtedy, tak jak i teraz, obywatele uwielbiali Prawo Nadzoru. Bez trudu zapomnieli, że łamało ono wszystkie tradycyjne, zagwarantowane w Konstytucji prawa do uczciwego procesu. Zresztą większość obywateli mieszkała w krajach, które nigdy nie znały podobnych subtelności.

Kiedy zaś szczęśliwy traf pozwolił Josephowi Alvarezowi i jego przyjaciołom pobić Biurokratów na głowę wykorzystując przy tym te prawa — no cóż, wówczas przepełnieni tryumfem Obywatele pokochali testy na Nadzorowanie jeszcze bardziej. Podniesienie kwestii Prawa Nadzoru nie wyszło na dobre przywódcom Przewrotu. Mieli zresztą dosyć kłopotów z ustanawianiem Konfederacji...

Jacobowi chciało się krzyczeć. Tutaj stary wuj Jeremy ględził w kółko o tych samych starych bzdurach, a tymczasem Alice — ta szczęściara Alice, której teraz przypadła kolej narażać się na gniew dorosłych i nastawiać ucha przy podsłuchu zamontowanym przez nich na odbiorniku kosmicznym — co też ona usłyszała!

To musiał być statek kosmiczny! Jedyny z trzech wielkich, powolnych pojazdów, który w ogóle powrócił! Tylko to mogło wyjaśniać telefon z Sił Kosmicznych i wielkie zamieszanie we wschodnim skrzydle, gdzie dorośli mieli swoje biura i laboratoria.

Jeremy ciągle rozwodził się nad trwającym w społeczeństwie brakiem współczucia, ale Jacob nie widział go już ani nie słyszał. Starał się zachować poważną i niewzruszoną minę, kiedy Alice przychyliła się, żeby wyszeptać — nie, raczej wysapać mu w podnieceniu do ucha:

„...Obcy, Jacob! Są z nimi istoty spoza Ziemi! W swoich własnych statkach! Ach, Jake, Vesarius przywozi do domu Itich!”

Jacob usłyszał wtedy to słowo po raz pierwszy. Często zastanawiał się, czy to właśnie Alice je wymyśliła. Przypomniał sobie, że mając dziesięć lat, rozmyślał, czy nazwa Iti sugeruje, że ktoś inny miał być zjedzony2.

Jadąc teraz ponad ulicami Tihuany, zdał sobie sprawę, że na to pytanie wciąż nie ma odpowiedzi.

Przy kilku głównych skrzyżowaniach usunięto po jednym narożnym budynku, wstawiając w to miejsce tęczowe „Toalety dla ET”. Jacob dostrzegł też sporo nowych niskich odkrytych autobusów przystosowanych do przewożenia ludzi, oraz ślizgających się lub chodzących trzymetrowych obcych.

Mijając Ratusz, zobaczył pikietę około dziesięciu Skórzanych. W każdym razie wyglądali jak Skórzani: mieli na sobie futra i wymachiwali plastykowymi dzidami. Któż inny ubierałby się w ten sposób przy takiej pogodzie?

Podkręcił radio głośniej i przełączył je na wyszukiwanie głosem.

— Wiadomości lokalne — powiedział. — Słowa kluczowe: Skórzani, Ratusz, pikieta.

Po krótkiej chwili z tablicy rozdzielczej mechaniczny głos o nieco fałszywie brzmiącej modulacji rozpoczął wygłaszanie komputerowego biuletynu wiadomości. Jacob pomyślał, że tego głosu pewnie nigdy nie uda im się ustawić jak należy.

— Przegląd wiadomości. Streszczenie. — Sztuczny głos mówił z oksfordzkim akcentem. — Wyciąg: dziś jest 12 stycznia 2246 roku, godzina dziewiąta czterdzieści jeden. Dzień dobry. Trzydzieści siedem osób pikietuje Ratusz miasta Tihuany w sposób zgodny z prawem. Oficjalnie zgłoszonym powodem zażalenia jest rozszerzenie Rezerwatu Istot Pozaziemskich, streszczone w odpowiednim dodatku. Proszę przerwać, jeśli życzy pan sobie przesłania faksem lub odsłuchania zarejestrowanego manifestu protestacyjnego.

Aparat ucichł na moment. Jacob też milczał, zastanawiając się, czy naprawdę chce mu się wysłuchiwać reszty wyciągu.

Protest Skórzanych przeciwko skutkom Rezerwatu znał dość dobrze: według nich przynajmniej niektórzy ludzie nie nadawali się do współżycia z obcymi.

— Dwudziestu sześciu spośród trzydziestu siedmiu członków grupy protestacyjnej posiada wszczepione na mocy Prawa Nadzoru nadajniki — komputer ciągnął raport. — Reszta to oczywiście Obywatele. Dla porównania: ogółem w Tihuanie jeden Nadzorowany przypada na stu dwudziestu czterech Obywateli. Zachowanie i strój protestujących pozwalają określić ich wstępnie jako rzeczników tak zwanej Etyki Neolitycznej, potocznie zaś jako „Skórzanych”. Ponieważ żaden z Obywateli nie powołał się na przywilej tajemnicy osobistej, można stwierdzić, że trzydziestu spośród trzydziestu siedmiu protestujących to mieszkańcy Tihuany, resztę zaś stanowią przybysze...

Jacob pchnął przycisk wyłącznika i głos zamarł w pół zdania. Widowisko sprzed Ratusza dawno już zniknęło z pola widzenia, więc i relacja straciła aktualność.

Spory wokół rozszerzenia Rezerwatu ET przypomniały mu, że od jego ostatniej wizyty u wuja Jamesa w Santa Barbara minęły już prawie dwa miesiące. Stary bufon tkwił teraz pewnie po uszy w procesach o prawa połowy tihuańskich Nadzorowanych. Chyba jednak zauważyłby, gdyby Jacob wyjechał w jakąś długą podróż bez pożegnania z nim albo z innymi wujami, ciotkami i kuzynami rozgadanego i kłótliwego rodu Alvarezów.

Długa podróż? Jaka długa podróż? — zreflektował się nagle. — Nigdzie się nie wybieram.

Gdzieś w zakamarku świadomości słyszał jednak głos, który zazwyczaj odzywał się w takich sytuacjach, a który teraz mówił, że coś niedobrego czai się w organizowanym przez Fagina spotkaniu. Przez głowę Jacoba przebiegł błysk przeczucia, a jednocześnie chęć, by je stłumić. Uczucia te pewnie nawet by go zaintrygowały, gdyby nie znał ich tak dobrze.

Jakiś czas jechał w ciszy. Wkrótce miasto zastąpiły pola, a rzeka samochodów skurczyła się do małego strumyczka. Przez następne dwadzieścia kilometrów słońce ogrzewało jego ramię, a w głowie kłębiły się wątpliwości.

Pomimo przeżywanych ostatnio rozterek niechętnie przyznawał, że czas już opuścić Centrum Wspomagania. Praca z delfinami i szympansami fascynowała go i była znacznie spokojniejsza (gdy minęły już pierwsze burzliwe tygodnie po sprawie Wodnego Sfinksa) niż jego dawny zawód detektywa od przestępstw naukowych. Personel Centrum pracował z zapałem i — w odróżnieniu od wielu innych zespołów prowadzących obecnie na Ziemi rozmaite przedsięwzięcia badawcze — nie był zdemoralizowany. Ich zadanie posiadało kolosalną i autentyczną wartość, a ostateczne otwarcie Oddziału Biblioteki w La Paz nie miało z dnia na dzień pozbawić ich pracy sensu.

Najważniejsze jednak, że spotkał tam prawdziwych przyjaciół. To właśnie oni wspierali go przez ostatni rok, kiedy zaczął powoli sklejać swoją podartą na strzępy psychikę.

Zwłaszcza Gloria. Będę musiał coś zrobić w jej sprawie, jeśli zostanę — pomyślał Jacob. Tym bardziej że zaszło między nami coś więcej niż wspólne sapania i jęki. Uczucia dziewczyny coraz wyraźniej rzucają się w oczy.

Zanim wydarzyła się katastrofa w Ekwadorze — strata, przez którą zjawił się w Centrum, szukając tam przede wszystkim pracy i spokoju — wiedziałby, co trzeba zrobić i miałby na to odwagę. Teraz jego uczucia przypominały grzęzawisko. Wątpił, czy kiedykolwiek zdecyduje się na coś poważniejszego niż przelotna miłostka.

Od śmierci Tani upłynęły dwa długie lata. Zdarzało mu się przez ten czas być samotnym pomimo pracy, przyjaciół i wciąż tak samo fascynujących gier z własnym umysłem.

Pola wokół samochodu zniknęły, a w ich miejsce pojawiły się brunatne wzgórza. Jacob rozparł się wygodnie, rozkoszując się powolnym rytmem jazdy i spoglądając na mijane kaktusy. Jeszcze teraz jego ciało kołysało się nieznacznie, jakby nadal był na morzu.

Za wzgórzami skrzył się błękitem ocean. Im bliżej miejsca spotkania wiodła go wijąca się droga, tym bardziej pragnął być daleko stąd: na pokładzie łodzi wyglądać pierwszych garbatych grzbietów i uniesionych ogonów tegorocznej Szarej Migracji, słuchać wielorybiej „Pieśni Przywódcy”.

Okrążył jeden z pagórków i natrafił na pobocze do parkowania ciasno zastawione elektrycznymi samochodzikami podobnymi do tego, którym sam jechał. Dalej, na szczytach wzgórz, dostrzec można było gromadę ludzi.

Jacob zjechał na prawo, na pas samoprowadzący; samochód sunął powoli, ale on mógł wreszcie przestać wpatrywać się w autostradę. Co tu się działo? Dwoje dorosłych i kilkoro dzieci krzątało się wokół samochodu, wyciągając z niego koszyki ze śniadaniem i lornetki. Najwyraźniej byli czymś podekscytowani. Wyglądali jak typowa rodzina na majówce, tyle że wszyscy mieli na sobie błyszczące srebrne tuniki i złote amulety. Większość ludzi na wzgórzu ubrana była podobnie. Wielu miało małe teleskopy, które kierowali w górę drogi. Pagórek po prawej stronie zasłaniał Jacobowi cel ich spojrzeń.

Tłum zebrany na drugim wzgórzu nosił jaskiniowe kostiumy oraz pióropusze. Poza tym jednak ci kromaniończycy z krwi i kości nie byli ortodoksyjni. Oprócz włóczni i krzemiennych toporów uzbrojeni byli w teleskopy, a także zegarki, radia i megafony.

Nic dziwnego, że te dwie grupy zajęły przeciwległe wzgórza. Jedyne, co kiedykolwiek łączyło Koszule i Skórzanych, to ich wspólna nienawiść do Obszaru Kwarantanny Istot Pozaziemskich.

Między szczytami dwóch wzgórz wisiał rozpięty ponad autostradą ogromny transparent.

KALIFORNIJSKI REZERWAT POZAZIEMSKI

BAJA

Nieupoważnionym Nadzorowanym

wstęp wzbroniony

Goście przybywający po raz pierwszy

proszeni są o zgłoszenie się

do Centrum Informacyjnego

Zakaz wnoszenia fetyszy i strojów neolitycznych

Prosimy o pozostawienie Skór w Centrum Informacyjnym

Jacob uśmiechnął się. Swego czasu gazety nieźle sobie używały na tym ostatnim poleceniu. Na każdym kanale można było obejrzeć kreskówki, przedstawiające gości Rezerwatu, zmuszonych do obdzierania się z własnych skór pod aprobującym spojrzeniem pary podobnych do węży ET.

Na wzniesieniu drogi zaparkowane samochody utworzyły korek. Kiedy Jacob dotarł do tego miejsca, jego oczom ukazała się Bariera.

W długim pasie nagiej ziemi ciągnącym się ze wschodu na zachód biegła kolejna linia kolorowych tyczek; ta była ukończona. Na wielu palikach barwy zdążyły już wyblaknąć. Kurz pokrył kuliste lampy wieńczące ich wierzchołki.

Obywatele mogli swobodnie wchodzić i wychodzić przez to sito czujnych Wykrywaczy, tylko Nadzorowani musieli trzymać się z daleka, obcy zaś — pozostawać wewnątrz. Brutalnie przypominało to o fakcie tak chętnie ignorowanym przez większość społeczeństwa: spora część ludzkości nosiła wszczepione przekaźniki, ponieważ pozostali im nie ufali. Większość nie chciała, żeby pozaziemcy i ci, którzy na teście psychologicznym okazali się „skłonni do przemocy”, mogli się kontaktować.

Najwyraźniej Bariera dobrze spełniała swoje zadanie. Zbiorowisko po obu stronach drogi gęstniało, kostiumy były coraz bardziej zwariowane, ale zbita w ciżbę gromada zatrzymała się przed linią tyczek. Część Skór i Koszul stanowili zapewne Obywatele, ale i oni pozostali po tej stronie razem z resztą — z uprzejmości, a może na znak protestu.

Tłum był najgęstszy tuż przy samej Barierze, po jej północnej stronie. Stojący tutaj Skórzani i Koszule prezentowali przejeżdżającym szybko kierowcom swoje transparenty.

Jacob, zadowolony z widowiska, trzymał się pasa samoprowadzącego i rozglądał się na wszystkie strony, osłaniając oczy przed oślepiającym blaskiem.

Po lewej stronie młody mężczyzna od stóp do głów owinięty w srebrny atłas wyciągał w górę afisz głoszący: „Ludzkość też była wspomagana. Uwolnić naszych pozaziemskich kuzynów!”

Po przeciwnej stronie drogi jakaś kobieta podtrzymywała transparent przyczepiony do drzewca włóczni: „Zrobiliśmy to sami... Iti precz z Ziemi!”

W tych paru słowach zawarte było sedno sporu. Cały świat chciał nareszcie przekonać się, czy rację mieli zwolennicy Darwina, czy też ci, którzy ufali von Dänikenowi. Koszule i Skórzani stanowili tylko nieco bardziej fanatyczne przejawy rozłamu, który podzielił ludzkość na dwa stronnictwa filozoficzne. Kwestią sporną było, w jaki sposób powstał homo sapiens, istota myśląca.

Czy Koszulom i Skórzanym chodziło tylko o to?

Ci pierwsi zmienili swoją miłość do obcych w pseudoreligijne szaleństwo. Histeryczna ksenofilia?

A troglodyci, uwielbiający jaskiniowe stroje i starodawną wiedzę? Czy ich wołanie o niezależność od wpływu pozaziemców było spowodowane czymś jeszcze bardziej pierwotnym — lękiem przed nieznanym, przed potężnymi obcymi? Ksenofobią?

Jednego Jacob był pewien: Koszule i Skóry łączyło wspólne oburzenie. Oburzenie na ostrożną politykę kompromisów Konfederacji w stosunku do ET. Oburzenie na Prawo Nadzoru, które tak wielu z nich skazywało na izolację. Oburzenie na świat, w którym żaden człowiek nie był pewien swych korzeni.

Uwagę Jacoba zwrócił starszy, nie ogolony mężczyzna. Kucał przy drodze, podskakując, wskazując ziemię przed sobą i krzycząc pośród kurzu wznieconego przez ciżbę. Jacob zwolnił, zbliżając się do niego.

Mężczyzna nosił futrzany kaftan i ręcznie szyte skórzane spodnie. Jego krzyki i podskoki stały się jeszcze bardziej szaleńcze, kiedy Jacob podjechał bliżej.

— O—Pe — wrzasnął, jakby wypowiadając wielką zniewagę. Kiedy jeszcze raz wskazał na ziemię, jego wargi pokryły się pianą. — O—Pe! O—Pe!

Jacob, zaintrygowany, prawie zatrzymał samochód.

Z lewej strony coś przeleciało koło jego głowy i huknęło w okno po stronie pasażera. Usłyszał grzmotnięcie w dach, a za sekundę grad małych kamyków spadł na samochód z nieznośnym dudnieniem.

Podniósł szybę po lewej stronie, gwałtownie wyprowadził samochód z pasa prowadzącego i ruszył naprzód. Każde trafienie pocisku wgniatało słabą plastykową maskę. Nagle w bocznych oknach pojawiły się groźnie wyglądające twarze — młode, drapieżne, wąsate. Młodzi biegli obok niemrawo przyspieszającego samochodu, tłukąc w niego pięściami i wrzeszcząc.

Do Bariery było tylko kilka metrów, więc Jacob postanowił dowiedzieć się, o co im chodzi. Zmniejszył trochę gaz i odwrócił się do jednego z tych, którzy biegli obok samochodu, podrostka ubranego jak bohater dwudziestowiecznych komiksów science fiction. Plakaty i stroje tłumu na poboczu zlewały się w niewyraźną plamę.

Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, samochodem wstrząsnęło gwałtowne uderzenie. W szybie pojawiła się dziura, a wnętrze pojazdu wypełnił zapach spalenizny.

Jacob ruszył w kierunku Bariery. Przemknął ze świstem obok rzędu tyczek i nagle został sam. W lusterku wstecznym widział, jak ciżba gromadzi się na drodze. Młodzi krzyczeli za nim, podnosząc pięści wysunięte z rękawów futurystycznych tunik. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i otworzył okno, żeby im pomachać.

Jak ja to wytłumaczę w wypożyczalni samochodów? — pomyślał. — Mam powiedzieć, że zaatakowały mnie wojska Cesarstwa Ming, czy też uwierzą w prawdziwą wersję?

Wezwanie policji nie wchodziło w grę. Miejscowy posterunek nie mógłby nic zrobić, nie ustaliwszy wpierw, kto jest Nadzorowany. A w takim tłumie kilka przekaźników na pewno by się zapodziało. Poza tym Fagin prosił go o dyskretne przybycie.

Opuścił szyby, żeby podmuch wiatru wywiał dym. Wetknął koniec palca w otwór po kuli w szybie i uśmiechnął się z zakłopotaniem.

Podobało ci się to, co? — pomyślał.

Czym innym było pozwolić, żeby adrenalina swobodnie krążyła z krwią, a zupełnie czym innym — śmiać się z niebezpieczeństwa. Bardziej niż tajemnicza gwałtowność tłumu zaniepokoiło go poczucie uniesienia, które towarzyszyło mu podczas całej awantury. Znał ten symptom z przeszłości.

Nie minęły dwie minuty, kiedy z tablicy rozdzielczej rozległ się dźwięk.

Podniósł spojrzenie na drogę. Autostopowicz? Tutaj? Nie dalej jak pół kilometra przed nim na poboczu stał człowiek, przecinając swoją postacią tor wiązki prowadzącej. Obok niego leżały na ziemi dwie torby.

Jacob zawahał się, pamiętając o ostatniej przygodzie. Choć przecież wewnątrz Rezerwatu mogli przebywać tylko Obywatele. Zjechał do krawężnika, zaledwie kilka metrów za czekającym.

Facet miał w sobie coś znajomego. Był rumiany i niski, nosił szary garnitur. Wydatny brzuch trząsł mu się, kiedy dźwigał dwie ciężkie torby do samochodu Jacoba. Schylił się do drzwi i zajrzał do środka, jego twarz była pokryta potem.

— Dajcie spokój, ale upał! — jęknął. Mówił standardowym angielskim z nieco chrypiącym akcentem. — Nikt nie używa samoprowadnicy! — kontynuował, ocierając czoło chusteczką. — Pędzą jak najszybciej, bo chcą złapać troszeczkę wiaterku, prawda? Ale my się chyba znamy, musieliśmy gdzieś się wcześniej spotkać. Jestem Peter LaRoque... Pierre, jeśli pan pozwoli. Pracuję dla „Les Mondes”.

Jacob drgnął.

— Ach tak, pan LaRoque. Rzeczywiście, spotkaliśmy się już. Nazywam się Jacob Demwa. Proszę wsiadać, jadę tylko do Centrum Informacyjnego, ale tam może pan złapać autobus.

Miał nadzieję, że twarz nie zdradza jego uczuć. Dlaczego od razu nie poznał LaRoque’a? Mógłby się nie zatrzymywać.

Nie miał właściwie nic przeciwko temu człowiekowi... z wyjątkiem nieznośnego egoizmu LaRoque’a i jego niewyczerpanego zapasu poglądów, które narzucał każdemu przy lada okazji. Pod wieloma względami stanowił on zapewne fascynującą osobowość. Niewątpliwie miał autorytet w prasie danikenistycznej. Jacob czytał parę jego artykułów i podobał mu się ich styl, choć treść — trochę mniej.

LaRoque należał także do hordy dziennikarzy, która przez długie tygodnie tropiła Jacoba, gdy rozwiązał tajemnicę Wodnego Sfinksa. W dodatku był jednym z najmniej taktownych członków tej bandy. Artykuł w „Les Mondes” był pochlebny, a przy tym pięknie napisany, ale jednak niewart fatygi Jacoba.

Jacob był zadowolony, że prasa nie zdołała go znaleźć po wcześniejszym wydarzeniu, po ekwadorskiej klęsce w Waniliowej Igle. Wtedy nie zniósłby LaRoque’a.

Z trudem przychodziło mu uwierzyć w wyraźnie udawany „pierwotny” akcent LaRoque’a. Dziennikarz mówił z jeszcze większą chrypką niż przy ostatnim spotkaniu, jeśli to w ogóle było możliwe.

— Demwa. Ach, oczywiście! — powiedział. Upchnął torby za siedzeniem i wsiadł. — Twórca aforyzmów! Znawca tajemnic! Czy jest pan tu przypadkiem po to, by rozwiązywać zagadki z naszymi międzyplanetarnymi gośćmi? A może zamierza pan skonsultować się z Wielką Biblioteką w La Paz?

Jacob wrócił na pas samoprowadzący, żałując, że nie wie, kto zaczął modę na ten akcent. Mógłby wtedy udusić pomysłodawcę.

— Mam tu do wykonania pewne prace konsultacyjne. Wśród moich pracodawców są również istoty pozaziemskie, jeśli o to panu chodzi. Ale nie wolno mi wchodzić w szczegóły.

— Ależ oczywiście, cóż za dyskrecja! — LaRoque z uśmiechem pogroził palcem. — Dziennikarza zwodzić pan tak nie powinien! Pańskie sprawy mogłyby stać się moimi. Ale pan zapewne zastanawia się, co też przywiodło czołowego reportera „Les Mondes” w to odludzie, nieprawdaż?

— W istocie — odparł Jacob — bardzo mnie ciekawi, jak to się stało, że podróżuje pan autostopem w samym środku tego odludzia.

LaRoque westchnął.

— Rzeczywiście, odludzie! Jakież to smutne, że ci znakomici obcy przybywający do nas w odwiedziny tkwią tu i na innych pustkowiach, jak pańska Alaska.

— I Hawaje, i Caracas, i Sri Lanka, stolice Konfederacji — dodał Jacob. — Wracając jednak do tego, w jak sposób został pan...

— W jaki sposób zostałem tutaj wysłany? Ależ oczywiście, panie Demwa! A może rozerwiemy się wspólnie pana słynnymi zdolnościami dedukcyjnymi? Może potrafiłby pan to sam zgadnąć?

Jacob stłumił jęk. Pochylił się, żeby wyprowadzić samochód z pasa prowadzącego i nacisnął silniej na pedał gazu.

— Mam lepszy pomysł, panie LaRoque. Skoro nie chce mi pan powiedzieć, czemu stał pan tam, na zupełnym bezludziu, to może zechce pan wyjaśnić mi inny mały sekret.

Jacob opowiedział o wydarzeniach przy Barierze. Opuścił tylko brutalne zakończenie, mając nadzieję, że LaRoque nie zauważył dziury w szybie. Opisał jednak dokładnie zachowanie podskakującego mężczyzny.

— Ależ z przyjemnością! — wykrzyknął LaRoque. — To nie takie trudne! Zna pan inicjały zwrotu, którego pan użył, „Stały Nadzorowany”, tego straszliwego piętna, które pozbawia człowieka jego podstawowych praw: prawa wyborczego, prawa do bycia rodzicem...

— Dobrze, zgadzam się z tym! Może pan sobie darować przemowę. — Jacob zastanowił się. Jakie były te inicjały? — A, myślę, że rozumiem.

— Tak, ten biedak tylko się odwzajemniał! Wy, Obywatele, nazywacie go Es—En... czyż to więc nie zwykła sprawiedliwość, kiedy on oskarża was o to, że jesteście Oswojeni i Posłuszni? Czyli O—Pe!

Jacob zaśmiał się wbrew swojej woli. Droga zaczęła skręcać.

— Zastanawiam się, czemu ci wszyscy ludzie zebrali się przy Barierze. Wyglądało, że na kogoś czekają.

— Przy Barierze? — powtórzył LaRoque. — Ach, tak. Słyszałem, że jest tak w każdy czwartek. Iti z Ośrodka schodzą się, żeby popatrzeć na nie—Obywateli, a ci z kolei przychodzą, żeby zobaczyć Itiego. Komiczne, co? Nie wiadomo, kto komu rzuca orzeszki!

Droga okrążyła wzgórze i ukazał się cel ich jazdy.

Centrum Informacyjne leżało kilka kilometrów na północ od Ensenady i było rozległym kompleksem składającym się z mieszkań ET, muzeów publicznych oraz ukrytych z tyłu koszar dla straży granicznej. Naprzeciw sporego parkingu stał główny budynek, w którym przybywający po raz pierwszy goście pobierali lekcje ceremoniału galaktycznego.

Zabudowania leżały na małym płaskowzgórzu między autostradą a oceanem, skąd roztaczała się szeroka panorama na obydwie strony. Jacob zaparkował samochód w pobliżu głównego wejścia.

LaRoque, czerwony na twarzy, zmagał się z jakąś myślą. Nagle podniósł wzrok.

— Wie pan, żartowałem, kiedy mówiłem o orzeszkach. To był tylko żart.

Jacob skinął głową, zastanawiając się, co tamtego napadło. Dziwne.

1 Słowa, które Swetoniusz przypisuje cesarzowi Kaliguli (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2 Nieprzetłumaczalna gra słów: ET („Eatee”), czyli ExtraTerrestial („pozaziemiec”), może po angielsku kojarzyć się z Jedzącym (to eat — jeść)

 3. Wrażenia

Jacob pomógł LaRoque’owi zanieść torby do przystanku autobusu, a potem obszedł główny budynek, szukając miejsca, gdzie mógłby usiąść. Do rozpoczęcia umówionego spotkania zostało dziesięć minut.

W miejscu, gdzie do budynków przylegała niewielka przystań, znalazł ukrytą w cieniu drzew altanę z kilkoma stołami. Wybrał jeden z nich i siadł na nim, opierając nogi o ławkę. Dotyk chłodnego kamienia i wiatr znad oceanu przenikały pod ubranie, chłodząc zaczerwienioną skórę i przepoconą koszulę.

Kilka minut siedział w ciszy i rozluźniał po kolei stwardniałe mięśnie ramion i pleców, pozbywając się w ten sposób napięcia spowodowanego jazdą. Skupił wzrok na małej żaglówce, której kliwer i główny żagiel były zieleńsze niż ocean, a potem pozwolił oczom zapaść w odrętwienie.

Zaczęło się szybowanie. Jedna po drugiej badał rzeczy, które odkrywały przed nim zmysły, po czym usuwał je. Skupił się na mięśniach, by po kolei uwolnić je od napięć i doznań. W członkach powoli narastał bezwład.

Swędzenie w udzie nie chciało ustąpić, ale nie poruszał rękoma spoczywającymi na kolanach, aż wreszcie i ono zniknęło.

Słony zapach morza był równie przyjemny, co rozpraszający. Jacob pozbył się go. Zatamował odgłos uderzeń serca słuchając ich w całkowitym skupieniu, aż stały się zbyt oczywiste, by je zauważać.

Poprowadził teraz trans w fazę oczyszczającą, tak jak robił to przez ostatnie dwa lata. Obrazy z przerażającą szybkością nadciągały i oddalały się, powodując uzdrawiający ból, jakby dwie rozdzielone części na powrót próbowały się połączyć w całość. Nigdy nie było to przyjemne.

Był sam, prawie sam. Pozostały tylko głosy, mruczące ledwie słyszalne strzępy zdań na granicy sensu. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy, jak Gloria i Johnny kłócą się o Makakai, a potem samą Makakai skrzeczącą coś pogardliwie w łamanym troistym.

Ostrożnie pozbywał się wszystkich dźwięków, czekając na ten, który jak zawsze przyszedł z oczekiwaną raptownością: głos Tani krzyczący coś, czego nie mógł zrozumieć, gdy spadała obok niego z rozpostartymi ramionami. Słyszał ją jeszcze, kiedy leciała całe trzydzieści kilometrów do ziemi, zmieniając się w maleńki punkcik, a potem całkiem znikając... Krzyczała bez przerwy.

Ten słaby głos także zamarł, ale tym razem wprawił go w większy niepokój niż zazwyczaj.

Przez umysł Jacoba przemknęła zniekształcona, wypełniona przemocą wersja zajścia przy Granicy Strefy. Nagle znalazł się tam znowu, tym razem stał pomiędzy Nadzorowanymi. Brodaty mężczyzna w stroju piktyjskiego1 szamana trzymał przed sobą lornetkę i ponaglająco kiwał głową.

Jacob wziął lornetkę i spojrzał tam, gdzie wskazywał mężczyzna. Z powierzchni autostrady unosiły się fale żaru, które zniekształcały obraz autobusu podjeżdżającego na przystanek tuż po drugiej stronie cukierkowatych tyczek ciągnących się po horyzont. Wydawało się, że każda z nich sięga słońca.

Naraz widok zniknął. Z wyćwiczoną obojętnością Jacob pozbył się pokusy myślenia o tamtym i pozwolił, żeby w jego umyśle zapanowała zupełna pustka.

Cisza i ciemność.

Pozostawał w głębokim transie, zdając się na wewnętrzny zegar, który miał odezwać się, gdy nadejdzie czas wynurzenia. Powoli poruszał się między pustymi formami i znajomymi znaczeniami, które wymykały się opisowi i pamięci. Szukał wśród nich cierpliwie klucza. Wiedział, że tam jest, i że pewnego dnia go znajdzie.

Czas nie różnił się teraz od innych rzeczy, gubił się w nurcie głębszego strumienia.

Głuchą ciemność przewiercił nagle ostry ból, przenikający wszystkie zasłony w jego umyśle. Potrzeba było chwili, wieczności trwającej zapewne setną część sekundy, żeby go umiejscowić. Ból był jasnoniebieskim światłem, które wbijało się przez zamknięte powieki aż do wyczulonych przez hipnozę oczu. W następnej chwili, zanim jeszcze zdążył zareagować, światło zniknęło.

Przez jakiś czas Jacob walczył z ogarniającym go przerażeniem. Spróbował skupić się wyłącznie na powrocie do świadomości, mimo strumienia panicznych pytań strzelających w jego umyśle jak flesze.

Z jakiego miejsca podświadomości pochodziło to niebieskie światło? Tak gwałtowny przebłysk neurozy musi oznaczać jakieś kłopoty! Na jaki ukryty lęk się natknąłem?

Kiedy wynurzył się na powierzchnię, powrócił słuch.

Przed nim słychać było odgłos kroków. Już wcześniej wyłowił je spośród dźwięków wiatru i morza, w transie jednak podobne były do odgłosów, jakie powodować mogły miękkie łapy strusia obute w mokasyny.

Głębokie odrętwienie skończyło się wreszcie w kilka sekund po wewnętrznym wybuchu jasności. Jacob otworzył oczy. Przed nim, w odległości kilku metrów, stał wysoki obcy. Największe wrażenie robił jego znaczny wzrost, a także bladość i ogromne, czerwone oczy.

Przez chwilę wydawało się, że świat się kołysze.

Jacob wsparł ręce o brzeg stołu i opuścił głowę. Żeby się uspokoić, zamknął oczy.

Jakiś nowy trans! — pomyślał. — Czuję się, jakby moja głowa miała przebić Ziemię i wyskoczyć po drugiej stronie!

Jedną ręką potarł oczy, a potem ostrożnie spojrzał jeszcze raz.

Obcy ciągle tam stał, a więc istniał naprawdę. Był człekokształtny, miał przynajmniej dwa metry wzrostu. Niemal całe jego szczupłe ciało okrywała obszerna, srebrzysta tunika. Długie, lśniące ręce skrzyżował z przodu w Postawie Szacunku i Oczekiwania.

Obcy skłonił wielką, okrągłą głowę wspartą na cienkiej szyi. Miał ogromne, czerwone, pozbawione powiek oczy na słupkach i wydatne wargi. Poza tym na jego twarzy było jeszcze kilka innych, niewielkich organów, których przeznaczenia Jacob nie znał. Ten gatunek widział po raz pierwszy.

W oczach obcego płonął blask inteligencji.

Jacob odchrząknął. Nadal zmagał się z falami zawrotów głowy.

— Przepraszam... Ponieważ nie zostaliśmy sobie przedstawieni... nie wiem, jak powinienem zwracać się do pana, rozumiem jednak, że przyszedł pan spotkać się ze mną?

Wielka biała głowa pochyliła się głęboko w geście potwierdzenia.

— Czy należy pan do grupy, z którą miałem się spotkać na prośbę Kantena Fagina?

Obcy skinął ponownie.

To chyba znaczy „tak”, pomyślał Jacob. Ciekawe, czy on potrafi mówić i jaki niesamowity mechanizm kryje się za tymi ogromnymi ustami.

Czemu jednak stworzenie ciągle stało? Czy w jego postawie było coś...?

— Czy wolno mi przypuścić, że należy pan do gatunku podopiecznych i że czeka pan na pozwolenie, by mówić?

„Wargi” rozsunęły się nieco i Jacob dostrzegł przelotnie coś białego i świecącego. Obcy jeszcze raz skinął głową.

— Proszę zatem przemówić! My, ludzie, stale zapominamy o ceremoniale. Jak się pan nazywa?

Głos obcego był zaskakująco głęboki. Przybysz seplenił, ledwie otwierając usta.

— Jesztem Kulla. Dziękuję panu. Przyszłano mnie, żebym szprawdził, czy pan nie zabłądził. Inni już czekają. Jeśli pan szobie życzy, możemy więcz udać się na szpotkanie, albo jeśli pan woli, może pan kontynuować medytaczje aż do umówionego czaszu.

— Nie, nie! Chodźmy, oczywiście.

Jacob podniósł się niepewnie. Zamknął na chwilę oczy, żeby oczyścić umysł z resztek odrętwienia. Wcześniej czy później będzie musiał wyjaśnić to, co się wydarzyło, gdy był w głębi siebie, ale na razie musiał z tym poczekać.

— Prowadź.

Kulla odwrócił się i wolnym, płynnym krokiem zaczął iść w stronę jednego z bocznych wejść do Centrum.

Obcy był najwidoczniej członkiem „gatunku podopiecznego”, czyli takiego, który nie zakończył jeszcze terminowania u swoich „opiekunów”. Rasy podopiecznych stały dość nisko w galaktycznej, hierarchii. Jacob, nieustannie zagubiony w zawiłościach układów galaktycznych, cieszył się, że szczęśliwy traf dał ludzkości pozycję lepszą, choć niezbyt bezpieczną.

Kulla zaprowadził go po schodach do wielkich dębowych drzwi. Otworzył je bez uprzedzenia i wszedł przed Jacobem do sali.

Jacob ujrzał dwoje ludzi oraz, nie licząc Kulli, dwóch obcych: jeden z nich był niski i pokryty futrem, drugi — jeszcze mniejszy i podobny do jaszczurki. Siedzieli na poduszkach pomiędzy dużymi pokojowymi krzewami i oknem widokowym wychodzącym na zatokę.

Jacob próbował przyjrzeć się uważnie obcym, zanim ci go spostrzegą, ale ledwie upłynęła chwila, ktoś wypowiedział jego imię.

— Jacobie, mój przyjacielu! Jakże to miło z twojej strony, że przybyłeś, aby spędzić z nami czas! — rozległ się melodyjny głos Fagina. Jacob prędko rozejrzał się po pokoju.

— Fagin, gdzie...?

— Jestem tutaj.

Jeszcze raz spojrzał na grupkę przy oknie. Ludzie i pokryty futrem ET wstawali. Obcy podobny do jaszczurki pozostał na poduszce.

Jacob przyjrzał się uważnie — Faginem okazał się jeden z „krzewów pokojowych”. Srebrzyste końce jego liści zabrzęczały cichutko, jakby poruszone wiatrem.

Jacob uśmiechnął się. Przy każdym spotkaniu z Faginem pojawiał się ten sam problem. W przypadku humanoidów szukało się twarzy albo czegoś, co miało takie samo przeznaczenie. Zazwyczaj potrzeba było niewiele czasu, żeby w niezwykłej sylwetce obcego odnaleźć miejsce, na którym można było skupić wzrok.

Prawie zawsze istniała taka część ciała, do której można było mówić i którą uznawało się za siedlisko cudzej świadomości. U ludzi, a bardzo często też u nieziemców, rolę tę pełniły oczy.

Kanteni nie mają oczu. Jacob domyślał się, że świecące srebrne drobinki, które dźwięczały jak dzwoneczki u sań, były receptorami światła. Nawet jeśli tak było, to niewiele to pomagało. Trzeba było patrzeć na całego Fagina, nie zaś na jedno miejsce, gdzie jaźń przebijałaby się na zewnątrz. Jacob zastanawiał się, co bardziej odpowiadało prawdzie: czy lubił Kantena pomimo tej trudności, czy też mimo trwającej lata przyjaźni ciągle czuł się przy nim nieswojo.

Pokryta ciemnymi liśćmi postać Fagina zbliżyła się do niego w serii obrotów przesuwających do przodu kolejne sploty korzeni. Jacob ukłonił się oficjalnie, jeden raz, i czekał.

— Jacobie Alvarezie Demwa, a—Człowiek, ul—Delfm, ul— Szymp, witamy cię. Cieszy mnie, oddanego tobie, że mogę spotkać się z tobą po raz kolejny. — Fagin mówił wyraźnie, ale w niekontrolowanym, melodyjnym rytmie, przez co jego akcent brzmiał jak mieszanka szwedzkiego i chińskiego. Radził sobie znacznie lepiej, kiedy posługiwał się troistym albo delfinim.

— Faginie, a—Kanten, ab—Linten—ab—Siqul—ul—Nish, Mihor—ki Keephu. Cieszę się, że znowu cię widzę — ukłonił się Jacob.

— Te oto czcigodne istoty przybyły, abyście mogli podzielić się wzajemnie swoją mądrością — powiedział Fagin. — Przyjacielu Jacobie, mam nadzieję, że jesteś przygotowany do oficjalnego przedstawienia.

Jacob spróbował skupić się na zawiłych imionach każdego z obcych, a zarazem bacznie ich obserwować. Nazwiska rodowe i złożone nazwy ras podopiecznych mogły sporo powiedzieć o ich statusie. Skinął potwierdzająco w stronę Fagina.

— Przedstawię cię teraz oficjalnie Bubbakubowi, a—Pil, ab— Kisa—ab—Soro—ab—Hul—ab—Puber—ul—Gello—ul—Pring, z Instytutu Bibliotecznego.

Jeden z ET wystąpił naprzód. Jacob odniósł w pierwszej chwili wrażenie, że stoi przed nim czworonożny szary pluszowy miś. Szeroki pysk oraz frędzle rzęs otaczających oczy nie pasowały jednak do tego skojarzenia.

A więc to był Bubbakub, dyrektor Filii Biblioteki! Mieszcząca się w La Paz Filia pożarła niemal zupełnie skromną nadwyżkę bilansu handlowego, którą Ziemia zgromadziła od czasów Kontaktu, a i tak większość kolosalnego wysiłku przystosowania niewielkiej podmiejskiej Filii do potrzeb ludzkich wziął na siebie ogromny galaktyczny Instytut Biblioteczny. Ten filantropijny gest miał pomóc zapóźnionej rasie ludzkiej dogonić resztę Galaktyki. Jako szef Filii Bubbakub był jednym z najważniejszych obcych na Ziemi! Także nazwa jego gatunku wskazywała na wysoki status, w hierarchii stał wyżej nawet od Fagina!

To „ab” do czwartej potęgi oznaczało, że gatunek Bubbakuba został doprowadzony do poziomu stworzeń rozumnych przez inny gatunek, który z kolei zawdzięczał to samo jeszcze innemu i tak dalej, aż do mitycznych początków w czasach Przodków. Jacob zrozumiał z tego także, że cztery generacje „Rodziców” nadal istniały gdzieś w Galaktyce. Miejsce w takim łańcuchu zapewniało odpowiednią pozycję w rozsianej po Galaktyce społeczności, której każdy gatunek kosmicznych wędrowców (jedynym wyjątkiem była być może ludzkość) został wydobyty z na wpół inteligentnego barbarzyństwa przez jakąś wcześniejszą rasę kosmicznych podróżników.

„Ul” do kwadratu mówiło, że rasa Pilan sama z kolei wychowała dwie nowe. To także liczyło się w hierarchii.

Tylko dzięki temu, że zanim Yesarius przywiózł na Ziemię wiadomość o Kontakcie, człowiek obdarował inteligencją dwa inne gatunki, rasa ludzkich „sierot” nie była do reszty pogardzana przez Galaktów.

Obcy skłonił się lekko.

— Jestem Bubbakub.

Głos wydobywał się z krążka wiszącego na szyi Pilanina i brzmiał sztucznie.

Brzmieniacz! Rasa Pilan potrzebowała więc dodatkowej pomocy, żeby mówić po angielsku. Po prostocie urządzenia, znacznie mniejszego niż używane przez obcych, których języki ojczyste składały się z pisków i ćwierkania, Jacob domyślał się, że Bubbakub mógł wprawdzie wymawiać ludzkie słowa, ale w zakresie częstotliwości przekraczającym ludzką zdolność słyszenia. Postanowił uznać, że stworzenie może go słyszeć.

— Jestem Jacob. Witam na Ziemi — skinął głową.

Usta Bubbakuba kłapnęły kilka razy w ciszy.

— Dziękuję — zahuczał brzmieniacz, ucinając końcówki słów. — Miło mi, że tu jestem.

— I mnie jest miło pełnić obowiązki gospodarza — Jacob odkłonił się odrobinę głębiej, niż zrobił to Bubbakub, kiedy wysuwał się naprzód. Obcy cofnął się. Wyglądał na zadowolonego.

Fagin na nowo podjął ceremonię prezentacji.

— Te czcigodne istoty pochodzą z twojej rasy.