Fundacja. Tryumf Fundacji - Brin David - ebook + audiobook

Fundacja. Tryumf Fundacji ebook i audiobook

Brin David

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tryumf Fundacji wraz z książkami Gregory’ego Benforda i Grega Beara tworzy trzytomowe uzupełnienie siedmiotomowego cyklu „Fundacja” Isaaca Asimova.

Przygnębiony i zniedołężniały Hari Seldon dożywa w izolacji kresu swych dni. Szansą przerwania samotności, wbrew umowie z Komisją Bezpieczeństwa Publicznego, jest wyprawa badawcza w kosmos. Ojciec psychohistorii i były Pierwszy Minister – manipulowany przez frakcje robotów, cyborgi i ktliniańskich powstańców – trafia po wielu perypetiach na starożytną Ziemię. Kolebka ludzi i robotów to klucz do historii zasiedlenia Galaktyki i dalekosiężnych planów R. Daneela Olivawa. Kto wytyczy przyszłość: wszechogarniająca Galaksja czy obie Fundacje? Bez względu na odpowiedź wróg pozostanie ten sam...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 439

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 49 min

Lektor: Łukasz Talik

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cykl FUNDACJA

W cyklu uka­zały się:

Isaac Asi­mov

PRE­LU­DIUM FUN­DA­CJI

Isaac Asi­mov

NARO­DZINY FUN­DA­CJI

Gre­gory Ben­ford

ZAGRO­ŻE­NIE FUN­DA­CJI

Greg Bear

FUN­DA­CJA I CHAOS

David Brin

TRY­UMF FUN­DA­CJI

Isaac Asi­mov

FUN­DA­CJA

Isaac Asi­mov

FUN­DA­CJA I IMPE­RIUM

Isaac Asi­mov

DRUGA FUN­DA­CJA

Isaac Asi­mov

AGENT FUN­DA­CJI

Isaac Asi­mov

FUN­DA­CJA I ZIE­MIA

Isa­acowi Asi­mo­vowi,

który spra­wił, że nasze nie­koń­czące się nocne roz­mowy o prze­zna­cze­niu przy­jęły zupeł­nie nowy kie­ru­nek

Rozdział I

Przepowiednia

Nie­wiele wia­domo o ostat­nich dniach życia Hariego Sel­dona, cho­ciaż ist­nieje wiele ubar­wio­nych rela­cji z tego okresu, w tym takich, któ­rych on sam podobno jest auto­rem. Żadna z nich nie oka­zała się wia­ry­godna.

Wydaje się jed­nak oczy­wi­ste, że ostat­nie mie­siące życia Sel­don spę­dził w spo­koju, nie­wąt­pli­wie czer­piąc satys­fak­cję z efek­tów swej wie­lo­let­niej pracy. Mając tak ana­li­tyczny umysł i potężne narzę­dzie, jakim jest psy­cho­hi­sto­ria, z pew­no­ścią widział roz­po­ście­ra­jącą się przed nim pano­ramę wyda­rzeń potwier­dza­ją­cych drogę ku przy­szło­ści, jaką wyty­czył.

I cho­ciaż był już u kresu swych dni, żaden inny śmier­tel­nik nie był rów­nie pewny i prze­świad­czony o wspa­nia­łej obiet­nicy, jaką nie­sie przy­szłość.

Ency­klo­pe­dia Galak­tyczna1

1

„A ja… jestem skoń­czony”.

Te słowa odbi­jały się echem w jego gło­wie. Spo­wi­jały go upar­cie jak koc, któ­rym pie­lę­gniarz Hariego wciąż przy­kry­wał mu nogi, cho­ciaż w ogro­dach impe­rial­nych był cie­pły dzień.

Jestem skoń­czony.

To zda­nie było jego nie­od­łącz­nym towa­rzy­szem.

Skoń­czony.

Przed Harim roz­po­ście­rały się pofał­do­wane pagórki lasów Sho­ufeen, dzi­kiej czę­ści ogrodu ota­cza­ją­cego Pałac Impe­rialny. Rośliny i małe zwie­rzęta z róż­nych czę­ści Galak­tyki rosły tam i roz­mna­żały się bez czy­jej­kol­wiek inge­ren­cji. Wyso­kie drzewa zasła­niały nawet wszech­obecne kon­tury meta­lo­wych wież. Potężne mia­sto-świat ota­czało tę małą leśną wysepkę.

Tran­tor.

Mru­żąc słab­nące oczy, mógł nie­mal uda­wać, że znaj­duje się na innej pla­ne­cie, nie tak pła­skiej i pod­po­rząd­ko­wa­nej służ­bie ludziom i ich Impe­rium Galak­tycz­nemu.

Ten las kpił z Hariego. Kom­pletny brak linii pro­stych wyda­wał się per­wer­sją, bun­tem zie­leni opie­ra­ją­cej się wszel­kim pró­bom roz­szy­fro­wa­nia i zro­zu­mie­nia. Ta geo­me­tria wyda­wała się nie­prze­wi­dy­walna, nawet cha­otyczna.

Myślami wybiegł do tego cha­osu, tak nie­zdy­scy­pli­no­wa­nego i tęt­nią­cego życiem. Roz­ma­wiał z nim jak równy z rów­nym. Ze swym naj­więk­szym wro­giem.

Wal­czy­łem z tobą całe życie, wyko­rzy­stu­jąc mate­ma­tykę do poko­na­nia ogrom­nej zło­żo­no­ści natury. Za pomocą psy­cho­hi­sto­rii ana­li­zo­wa­łem matrycę ludz­kiego spo­łe­czeń­stwa, wydo­by­wa­jąc ład z tego mrocz­nego gąsz­czu. I cho­ciaż zwy­cię­stwo na­dal wydaje się odle­głe, wyko­rzy­sty­wa­łem poli­tykę i pod­stęp, by poko­nać nie­pew­ność. Pędzi­łem cię precz jak nie­przy­ja­ciela.

Dla­czego więc teraz, w chwili mego triumfu, sły­szę twoje woła­nie? Cha­osie, mój stary wrogu?

Odpo­wiedź przy­szła w tym samym zda­niu, które wciąż sły­szał w myślach.

Ponie­waż jestem skoń­czony.

Skoń­czony jako mate­ma­tyk.

Minął ponad rok, od kiedy Stet­tin Palver, Gaal Dornick czy któ­ry­kol­wiek z pozo­sta­łych człon­ków Pięć­dzie­siątki zasię­gał rady Hariego w kwe­stii poważ­nych zmian lub prze­ró­bek Planu Sel­dona. Darzyli go nie­zmien­nym podzi­wem i sza­cun­kiem. Jed­nak nawał obo­wiąz­ków nie pozo­sta­wiał im czasu na wizyty. Ponadto wszy­scy wie­dzieli, że jego umysł nie jest już tak sprawny, by mógł żon­glo­wać miria­dami abs­trak­cji jed­no­cze­śnie. Potrzeba mło­dzień­czej ener­gii, kon­cen­tra­cji i aro­gan­cji, by rzu­cić wyzwa­nie wie­lo­wy­mia­ro­wym algo­ryt­mom psy­cho­hi­sto­rycz­nym. Jego następcy, wybrani spo­śród naj­lep­szych umy­słów dwu­dzie­stu pię­ciu milio­nów świa­tów, mieli tych zdol­no­ści w nad­mia­rze.

Jed­nak Hari nie mógł sobie pozwo­lić na bez­czyn­ność. Pozo­stało mu zbyt mało czasu.

Skoń­czony jako poli­tyk.

Jakże nie­na­wi­dził tego słowa! Uda­jąc, nawet przed samym sobą, że chciał być wyłącz­nie skrom­nym naukow­cem. Oczy­wi­ście, była to tylko poza. Pierw­szym Mini­strem całego zamiesz­ka­nego przez ludzi wszech­świata mógł zostać jedy­nie czło­wiek mający nie­zwy­kły talent poli­tyczny i nad­zwy­czaj zręczny mani­pu­la­tor. Och, w tej dzie­dzi­nie rów­nież był geniu­szem; spraw­nie korzy­stał z wła­dzy, poko­ny­wał wro­gów, zmie­niał życie miliar­dów – i przez cały czas narze­kał, że nie­na­wi­dzi tego.

Nie­któ­rzy mogliby spo­glą­dać na takie swoje mło­dzień­cze osią­gnię­cia z roz­ba­wie­niem i dumą. Jed­nak nie Hari Sel­don.

Skoń­czony jako kon­spi­ra­tor.

Wygrał każdą bitwę, zwy­cię­żył we wszyst­kich kam­pa­niach. Rok wcze­śniej Hari sub­tel­nie nakło­nił obec­nych wład­ców Impe­rium do stwo­rze­nia ide­al­nych warun­ków, w jakich mógł wydać owoce jego tajny plan psy­cho­hi­sto­ryczny. Wkrótce sto tysięcy uchodź­ców znaj­dzie się na bez­lud­nej pla­ne­cie, odle­głym Ter­mi­nu­sie, gdzie będą two­rzyć wielką Ency­klo­pe­dię Galak­tyczną. Jed­nak po upły­wie zale­d­wie pięć­dzie­się­ciu lat ten pozorny cel zej­dzie na dal­szy plan, a ujawni się cel praw­dziwy: zało­że­nie na krańcu Galak­tyki Fun­da­cji mają­cej w przy­szło­ści stać się zaląż­kiem impe­rium trwal­szego od poprzed­niego, które upa­dło. Od wielu lat dążył do tego w dzień i śnił o tym w nocy. Te sny wybie­gały w przy­szłość, przez tysiące lat spo­łecz­nego roz­padu – wieki cier­pień i prze­mocy – ku nowej erze roz­kwitu. Ku lep­szemu prze­zna­cze­niu ludz­ko­ści.

Dopiero teraz zakoń­czyła się jego rola w tym ogrom­nym przed­się­wzię­ciu. Hari wła­śnie skoń­czył nagry­wać wia­do­mo­ści do Krypty na Ter­mi­nu­sie – serię prze­my­śla­nych komu­ni­ka­tów, które miały co pewien czas zachę­cać do dzia­ła­nia lub pod­trzy­my­wać na duchu człon­ków Fun­da­cji, zmie­rza­ją­cych ku świe­tla­nej przy­szło­ści prze­po­wie­dzia­nej przez psy­cho­hi­sto­rię. Gdy ostat­nia wia­do­mość została umiesz­czona w sej­fie, Hari wyczuł zmianę nastro­jów w oto­cze­niu. Na­dal był sza­no­wany, a nawet uwiel­biany. Nie był już jed­nak potrzebny.

Jedną z oznak tego było znik­nię­cie ochro­nia­rzy: trójki huma­no­idal­nych robo­tów, które Daneel Oli­vaw przy­dzie­lił Hariemu do czasu zakoń­cze­nia nagrań. Nastą­piło to nagle, w stu­diu nagra­nio­wym. Jeden z robo­tów – zręcz­nie uda­jący krę­pego mło­dego tech­nika medycz­nego – pochy­lił się do ucha Hariego.

– Musimy już odejść. Daneel ma dla nas pilne zada­nia. Kazał mi jed­nak prze­ka­zać panu wia­do­mość. Wkrótce pana odwie­dzi. Spo­tka­cie się jesz­cze, zanim wszystko się skoń­czy.

Może nie ujął tego zbyt tak­tow­nie, lecz od przy­ja­ciół i bli­skich Hari zawsze ocze­ki­wał otwar­tego sta­wia­nia spraw.

Nie­pro­szony, w jego myślach poja­wił się wyraźny obraz z prze­szło­ści: jego żony Dors Vena­bili bawią­cej się z Ray­chem, ich synem. Wes­tchnął. Zarówno Dors, jak i Ray­cha już dawno nie było – tak jak nie­mal wszyst­kich więzi, jakie kie­dy­kol­wiek łączyły go z innymi.

Ta myśl przy­nio­sła inne zakoń­cze­nie zda­niu, które jak refren odbi­jało się echem w jego gło­wie…

Skoń­czony jako czło­wiek.

Leka­rze roz­pacz­li­wie usi­ło­wali prze­dłu­żyć mu życie, gdyż osiem­dzie­siątka według obec­nych stan­dar­dów była sto­sun­kowo mło­dym wie­kiem. Hari jed­nak nie widział sensu w jało­wej egzy­sten­cji. Szcze­gól­nie jeśli nie mógł już ana­li­zo­wać wszech­świata ani wpły­wać na jego kształt.

Czy to dla­tego przy­nio­sło mnie tutaj, do tego lasku? – pomy­ślał. Spoj­rzał na dziki, nie­prze­wi­dy­walny gąszcz – nie­wielki zaką­tek ogro­dów impe­rial­nych, które zaj­mo­wały sto pięć­dzie­siąt kilo­me­trów kwa­dra­to­wych i były jedy­nym takim zie­lo­nym tere­nem na okry­tym meta­lową sko­rupą Tran­to­rze. Więk­szość gości wolała hek­tary nie­na­gan­nie utrzy­ma­nego parku, otwar­tego dla publicz­no­ści, peł­nego nie­zwy­kłych i sta­ran­nie dobra­nych kwia­tów.

Lecz jego przy­cią­gały lasy Sho­ufeen.

Tutaj, nie­za­sło­nięty przez ściany Tran­tora, dostrze­gam chaos – w listo­wiu za dnia i w nikłym świe­tle gwiazd nocą. Sły­szę chaos drwiący ze mnie… mówiący mi, że wcale nie zwy­cię­ży­łem.

Ta ponura myśl spra­wiła, że jego pomarsz­czona twarz skur­czyła się w uśmie­chu.

I kto by pomy­ślał, że w tak pode­szłym wieku zacznę ocze­ki­wać spra­wie­dli­wo­ści?

Kers Kan­tun znów wygła­dził koc, pyta­jąc tro­skli­wie:

– Dobrze się pan czuje, dok­to­rze Sel­don? Nie powin­ni­śmy już wra­cać?

Słu­żący Hariego Sel­dona miał śpiewny akcent – i zie­lon­kawą skórę – Val­mo­rila, członka ludz­kiej rasy zamiesz­ku­ją­cej odle­głą gro­madę Cori­thi, gdzie pozo­sta­wali odizo­lo­wani tak długo, że teraz mogli się krzy­żo­wać z innymi ludźmi wyłącz­nie po enzy­ma­tycz­nej obróbce plem­ni­ków i komó­rek jajo­wych. Po odej­ściu robo­tów, Kers został pie­lę­gnia­rzem i straż­ni­kiem Hariego. Obie te funk­cje peł­nił z cichym odda­niem.

– W takich dzi­kich ostę­pach czuję się nie­swojo, dok­to­rze. Na pewno nie lubi pan takich gwał­tow­nych podmu­chów wia­tru.

Hari sły­szał, że rodzice Kan­tuna przy­byli na Tran­tor jako mło­dzi urzęd­nicy – człon­ko­wie klasy biu­ro­kra­tów. Spo­dzie­wali się spę­dzić kilka lat w impe­rial­nej służ­bie na sto­łecz­nej pla­ne­cie, ucząc się w podob­nych do klasz­to­rów bur­sach, aby potem wró­cić jako admi­ni­stra­to­rzy Impe­rium. Jed­nak brak zdol­no­ści i awan­sów zmu­sił ich do pozo­sta­nia tutaj i wycho­wy­wa­nia syna w sta­lo­wych jaski­niach, któ­rych nie­na­wi­dzili. Kers odzie­dzi­czył po rodzi­cach słynne poczu­cie obo­wiązku Val­mo­ri­lów – ina­czej Daneel Oli­vaw ni­gdy nie wybrałby go na opie­kuna Hariego.

Może już nie jestem uży­teczny, lecz nie­które osoby na­dal uwa­żają, że warto o mnie zadbać, pomy­ślał Heli­koń­czyk.

Hari uwa­żał, że okre­śle­nie „osoba” bar­dziej pasuje do R. Dane­ela Oli­vawa niż do wielu ludzi, któ­rych znał.

Przez kilka dzie­się­cio­leci Sel­don strzegł tajem­nicy ist­nie­nia Wie­czy­stych – robo­tów od dwu­dzie­stu tysięcy lat mają­cych pie­czę nad prze­zna­cze­niem ludz­ko­ści, nie­śmier­tel­nych maszyn, które pomo­gły stwo­rzyć Pierw­sze Impe­rium Galak­tyczne, a potem zachę­ciły Hariego, by uło­żył plan stwo­rze­nia następ­nego. Naj­szczę­śliw­sze chwile swego życia Hari spę­dził u boku jed­nej z nich. Bez uczu­cia Dors Vena­bili oraz pomocy i ochrony Dane­ela Oli­vawa ni­gdy nie zdo­łałby stwo­rzyć psy­cho­hi­sto­rii ani wpro­wa­dzić w życie Planu Sel­dona.

I nie odkryłby, że wszystko to w osta­tecz­nym roz­ra­chunku nie będzie miało żad­nego zna­cze­nia.

Wiatr w koro­nach rosną­cych wokół drzew zda­wał się drwić z Hariego. W tych świ­stach sły­szał głu­che echa swo­ich wąt­pli­wo­ści.

Fun­da­cja nie może wyko­nać posta­wio­nego przed nią zada­nia. Kie­dyś, w któ­rymś momen­cie następ­nego tysiąc­le­cia zakłó­ce­nia zmie­nią para­me­try psy­cho­hi­sto­ryczne i zabu­rzą sta­ty­styczną rów­no­wagę, prze­kre­śla­jąc Plan.

To prawda, miał ochotę wykrzy­czeć wia­trowi. Jed­nak uwzględ­ni­łem to w moich obli­cze­niach! Powsta­nie Druga Fun­da­cja, uta­jona, kie­ro­wana przez jego następ­ców, która w nad­cho­dzą­cych wie­kach sko­ry­guje Plan, podej­mu­jąc odpo­wied­nie prze­ciw­dzia­ła­nia, aby zapew­nić jego reali­za­cję!

Mimo to uparty głos nie milkł.

Maleńka, ukryta kolo­nia mate­ma­ty­ków i psy­cho­lo­gów ma zro­bić to wszystko, w Galak­tyce szybko sta­cza­ją­cej się w otchłań prze­mocy i znisz­cze­nia?

Przez dłu­gie lata wyda­wało się, że to nie­prze­zwy­cię­żona sła­bość Planu… aż szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści przy­niósł roz­wią­za­nie. Men­ta­li­ści, zmu­to­wana ludzka rasa o nie­zwy­kłych umie­jęt­no­ściach czy­ta­nia i zmie­nia­nia ludz­kich uczuć i wspo­mnień. Ich zdol­no­ści były jesz­cze słabe, lecz dzie­dziczne. Adop­to­wany syn Hariego – Raych – prze­ka­zał ten dar swo­jej córce Wan­dzie, teraz kie­ru­ją­cej reali­za­cją Pro­jektu Sel­dona. Zwer­bo­wano każ­dego men­ta­li­stę, jakiego zdo­łano zna­leźć. Będą oni zawie­rali związki mał­żeń­skie z potom­kami psy­cho­hi­sto­ry­ków i po kilku poko­le­niach łącze­nia genów utaj­niona Druga Fun­da­cja powinna mieć wystar­cza­jące moż­li­wo­ści, by uchro­nić Plan przed nie­bez­pie­czeń­stwami, jakie napo­tka w nad­cho­dzą­cych stu­le­ciach.

I co? – drwił znowu wiatr. Co wtedy będzie? Dru­gie Impe­rium rzą­dzone przez szare emi­nen­cje? Tajną kastę tele­pa­tów? Ary­sto­kra­cję men­ta­li­stów-pół­bo­gów?

Cho­ciaż nowa elita miała jak naj­lep­sze inten­cje, ta per­spek­tywa przej­mo­wała go dresz­czem.

Kers Kan­tun nachy­lił się nad nim, spo­glą­da­jąc z tro­ską. Hari ode­rwał myśli od wes­tchnień wia­tru i w końcu odpo­wie­dział na pyta­nie sługi.

– Och, prze­pra­szam. Oczy­wi­ście, masz rację. Wra­cajmy. Jestem zmę­czony.

Lecz gdy Kers skie­ro­wał wózek ku nie­wi­docz­nej sta­cji tran­zy­to­wej, Hari wciąż sły­szał głos lasu, szy­dzący z dzieła jego życia.

Elita men­ta­li­stów to tylko jesz­cze jedna przy­krywka, prawda? Druga Fun­da­cja kryje inną prawdę, a pod nią jesz­cze jedną.

Oprócz tego pro­jektu umysł więk­szy od two­jego obmy­ślił inny plan. Ktoś sil­niej­szy, bar­dziej oddany i mający wię­cej cier­pli­wo­ści. Plan, który na razie korzy­sta z two­ich zało­żeń… ale na dłuż­szą metę prze­kre­śli zna­cze­nie psy­cho­hi­sto­rii.

Hari szpe­rał prawą ręką pod szatą, aż zna­lazł gładki sze­ścian z dziw­nego kamie­nia, poże­gnalny pre­zent od swego przy­ja­ciela i men­tora, R. Dane­ela Oli­vawa. Trzy­ma­jąc w dłoni sta­ro­żytne archi­wum, mruk­nął zbyt cicho, żeby usły­szał go Kers:

– Dane­elu, obie­ca­łeś przyjść i odpo­wie­dzieć na wszyst­kie moje pyta­nia. A mam ich wiele przed śmier­cią.

2

Z kosmosu pla­neta wyglą­dała na miły świat pra­wie nie­tknięty przez cywi­li­za­cję. Gruby pas buj­nych lasów desz­czo­wych opa­sy­wał jej rów­nik, a wąskie oce­any omy­wały brzegi trzech kon­ty­nen­tów.

Opa­da­jąc ku sta­rej impe­rial­nej sta­cji badaw­czej, Dors Vena­bili patrzyła na rosnącą w dole zie­loną Panu­co­pię. Minęło pra­wie czter­dzie­ści lat, od kiedy była tu ostat­nio. Towa­rzy­szyła mężowi, gdy ucie­kali przed nie­bez­piecz­nymi wro­gami z Tran­tora. Kło­poty jed­nak dosię­gły ich i tutaj, co miało pra­wie tra­giczne kon­se­kwen­cje.

Tamta przy­goda była naj­dziw­niej­sza w jej życiu – choć trzeba przy­znać, że Dors była jesz­cze bar­dzo mło­dym robo­tem. Na ponad mie­siąc ona i Hari zosta­wili ciała w kap­su­łach, pod­czas gdy ich umy­sły zostały prze­nie­sione do mózgów dwóch pan­sów (w nie­któ­rych dia­lek­tach nazy­wa­nych „szym­pan­sami”) prze­mie­rza­ją­cych pier­wotne lasy tej pla­nety. Hari twier­dził, że do badań psy­cho­hi­sto­rycz­nych potrzebne mu są dane doty­czące pry­mi­tyw­nych wzor­ców zacho­wań, ale Dors podej­rze­wała, że z jakichś powo­dów sza­cowny pro­fe­sor Sel­don na chwilę zapra­gnął zejść do poziomu małpy.

Dosko­nale pamię­tała uczu­cia towa­rzy­szące wej­ściu w samicę pansa i potężne orga­niczne odru­chy kie­ru­jące tym spraw­nym, żywym cia­łem. W prze­ci­wień­stwie do symu­lo­wa­nych emo­cji, jakie jej zapro­gra­mo­wano, te cecho­wały się natu­ralną, nie­po­ha­mo­waną gwał­tow­no­ścią – szcze­gól­nie w ciągu tych kilku nie­bez­piecz­nych dni, kiedy ktoś usi­ło­wał ich zabić, tro­piąc niczym zwie­rzęta, pod­czas gdy ich umy­sły na­dal były uwię­zione w cia­łach pan­sów.

Led­wie unik­nąw­szy śmierci, szybko wró­cili na Tran­tor, gdzie Hari nie­ba­wem nie­chęt­nie pod­jął obo­wiązki Pierw­szego Mini­stra. Jed­nak ten mie­siąc zmie­nił ją i pozwo­lił znacz­nie głę­biej zro­zu­mieć życie orga­niczne. Patrząc wstecz, ceniła sobie to doświad­cze­nie, które pozwo­liło jej lepiej opie­ko­wać się Harim.

Mimo wszystko Dors nie spo­dzie­wała się, że znów zoba­czy Panu­co­pię. Do czasu, aż została wezwana na spo­tka­nie.

Mam dla cie­bie pre­zent, gło­siła wia­do­mość. Coś, co ci się przyda.

Wia­do­mość była opa­trzona nie­po­wta­rzal­nym kodem iden­ty­fi­ku­ją­cym, który Dors natych­miast roz­po­znała.

Lodo­vik Trema.

Lodo­vik mutant.

Lodo­vik rene­gat.

Robot, który już nie jest robo­tem.

Z początku wahała się. Miała obo­wiązki na pla­ne­cie Smu­shell. Było to łatwe zada­nie: uda­jąc ary­sto­kratkę z tego przy­jem­nego małego świata, musiała zaaran­żo­wać mał­żeń­stwo dwojga mło­dych Tran­tor­czy­ków i zachę­cić ich do spło­dze­nia jak naj­więk­szej liczby dzieci. Daneel uwa­żał, że ta misja jest ważna, lecz – jak zawsze – nie chciał wyja­wić powo­dów. Dors wie­działa tylko, że Klia Asgar i jej mąż Brann są nie­zwy­kle sil­nymi men­ta­li­stami – ludźmi o ogrom­nych zdol­no­ściach tele­pa­tycz­nych, jakie wcze­śniej posia­dały tylko nie­które roboty, takie jak Daneel. Nagłe poja­wie­nie się men­ta­li­stów wymu­siło wery­fi­ka­cję wielu pla­nów… i ponowne ich zmiany w ciągu minio­nego roku. Było sprawą zasad­ni­czej wagi, by fakt ist­nie­nia men­ta­li­stów utrzy­mać w tajem­nicy przed resztą Galak­tyki, tak jak przez tysiąc­le­cia utrzy­my­wano w tajem­nicy obec­ność robo­tów.

Gdy nade­szła wia­do­mość od Lodo­vika, Dors nie miała czasu, by cze­kać na instruk­cje Dane­ela. Chcąc zdą­żyć na spo­tka­nie, musiała pierw­szym liniow­cem wyru­szyć na Siwennę, gdzie miał cze­kać na nią szybki sta­tek.

Pro­po­nuję zawie­sze­nie broni, dla dobra ludz­ko­ści, infor­mo­wał Lodo­vik. Obie­cuję, że uznasz tę wycieczkę za celową.

Klia i Brann byli bez­pieczni i szczę­śliwi. Dors pod­jęła środki ostroż­no­ści znacz­nie więk­sze od wszel­kich moż­li­wych zagro­żeń, a ponadto zosta­wiła na straży swo­ich asy­sten­tów. Nie miała powodu, by nie lecieć. Mimo to ta decy­zja przy­szła jej z naj­więk­szym tru­dem.

Teraz, w dro­dze na spo­tka­nie, roz­pro­sto­wała ręce, czu­jąc napię­cie w pozy­tro­no­wych recep­to­rach roz­miesz­czo­nych dokład­nie w tych samych miej­scach, co nerwy w ciele kobiety. Jej odbi­cie w krysz­ta­ło­wym panelu wido­ko­wym nakła­dało się na rosnący w dole las. Dors miała taką samą twarz jak wtedy, kiedy miesz­kała z Harim. Zawsze myślała o niej jako o swo­jej praw­dzi­wej twa­rzy.

Hari Sel­don na­dal żyje, pomy­ślała. Było to czę­ściowo oparte na infor­ma­cjach, a czę­ściowo na prze­czu­ciu. Cho­ciaż nie nale­żała do robo­tów, które Daneel obda­rzył giskar­diań­skimi zdol­no­ściami men­ta­li­stycz­nymi, była pewna, że wyczuje, kiedy odej­dzie jej mąż. W tym momen­cie część jej pamięci obumrze, zamy­ka­jąc jego obraz i wspo­mnie­nie w sta­łym, oddziel­nym obwo­dzie. Mimo że zapewne prze­żyje go o dzie­sięć tysięcy lat, Dors w pew­nym sen­sie zawsze będzie nale­żała do Hariego.

– Lądu­jemy za dwie godziny, Dors Vena­bili.

Pilot, nie­wielki huma­no­idalny robot, był nie­gdyś człon­kiem calvi­nian, grupki here­ty­ków, któ­rzy usi­ło­wali uda­rem­nić psy­cho­hi­sto­ryczny plan Hariego. Trzy­dzie­ści tych maszyn ujęli rok wcze­śniej pomoc­nicy Dane­ela, po czym wysłali je na odle­głą pla­netę napraw­czą, gdzie miały zostać przy­sto­so­wane do prze­strze­ga­nia Zero­wego Prawa Robo­tyki. Jed­nak Lodo­vik Trema prze­jął po dro­dze ten ładu­nek więź­niów. Naj­wi­docz­niej teraz pra­co­wali dla niego.

Nie rozu­miem, dla­czego Daneel powie­rzył Tre­mie tę misję… czy jaką­kol­wiek inną. Nale­żało go znisz­czyć, gdy tylko odkry­li­śmy, że jego umysł nie akcep­tuje już Czte­rech Praw Robo­tyki.

Naj­wi­docz­niej Daneel miał z tym pro­blemy. Robot, który od dwu­dzie­stu tysięcy lat kie­ro­wał roz­wo­jem ludz­ko­ści, zda­wał się nie wie­dzieć, jak trak­to­wać maszynę, która zacho­wy­wała się bar­dziej jak czło­wiek. Która usi­ło­wała kie­ro­wać się etyką, zamiast sztyw­nymi zasa­dami, jakie jej zapro­gra­mo­wano.

Cóż, ja nie mam wąt­pli­wo­ści, roz­my­ślała Dors. Trema jest nie­bez­pieczny. W każ­dej chwili jego zasady „etyczne” mogą skło­nić go do dzia­ła­nia prze­ciwko nam… lub prze­ciw ludziom, a nawet Hariemu!

Zgod­nie z pra­wami Pierw­szym i Zero­wym mam obo­wią­zek dzia­łać.

Ten ciąg myślowy był logiczny, nie­pod­wa­żalny. Jed­nak w jej wypadku każ­dej decy­zji towa­rzy­szyły symu­lo­wane emo­cje, tak reali­styczne, że według Dane­ela nie dało się ich odróż­nić od ludz­kich. Każdy ujrzałby w tym momen­cie na twa­rzy Dors zde­cy­do­wa­nie świad­czące o tym, że jest gotowa słu­żyć i bro­nić za wszelką cenę.

3

Był taki czas, że kore­spon­den­cją Hariego zaj­mo­wało się sto czter­dzie­ści sekre­ta­rek. Teraz mało kto pamię­tał, że kie­dyś był Pierw­szym Mini­strem. Nawet sława, którą ostat­nio cie­szył się jako Kruk, pro­rok zagłady, szybko poszła w nie­pa­mięć, gdy wiecz­nie spra­gnieni sen­sa­cji repor­te­rzy zajęli się innymi tema­tami. Od zakoń­cze­nia jego pro­cesu i dekretu Komi­sji Bez­pie­czeń­stwa Publicz­nego, ska­zu­ją­cego zwo­len­ni­ków Hariego na wygna­nie na Ter­mi­nusa, otrzy­my­wał coraz mniej wia­do­mo­ści. Teraz zale­d­wie pół tuzina listów cze­kało na moni­to­rze ścien­nym, kiedy Kers przy­pro­wa­dził go z codzien­nego spa­ceru.

Naj­pierw Hari przej­rzał coty­go­dniowe spra­woz­da­nie Gaala Dornicka, który na­dal nagry­wał je oso­bi­ście na znak sza­cunku dla ojca psy­cho­hi­sto­rii. Sze­roka twarz Dornicka cią­gle była młoda i jowialna, co budziło odru­chowe zaufa­nie roz­mówcy – mimo że mate­ma­tyk kie­ro­wał naj­waż­niej­szym spi­skiem w dzie­jach ludz­ko­ści.

– Teraz naszym naj­więk­szym zmar­twie­niem jest sama emi­gra­cja. Wygląda na to, że nie­któ­rzy człon­ko­wie Pro­jektu Ency­klo­pe­dii nie są zbyt zado­wo­leni z tego, że wygnano ich z Tran­tora na sam koniec zna­nego wszech­świata! – Dornick zachi­cho­tał, lecz w jego gło­sie było sły­chać lek­kie znu­że­nie. – Oczy­wi­ście spo­dzie­wa­li­śmy się tego i poczy­ni­li­śmy odpo­wied­nie plany. Komi­sarz Linge Chen wydzie­lił spe­cjalny oddział taj­nej poli­cji, mający prze­ciw­dzia­łać dezer­cjom. A nasi men­ta­li­ści poma­gają zachę­cać „ochot­ni­ków” do odlotu wyzna­czo­nymi stat­kami. Trudno jed­nak upil­no­wać ponad sto tysięcy ludzi. Hari, mamy z tym mnó­stwo kło­po­tów! – Gaal prze­kart­ko­wał papiery i zmie­nił temat. – Twoja wnuczka prze­syła pozdro­wie­nia z Gwiezd­nego Krańca. Wanda mel­duje, że men­ta­li­ści radzą sobie tam tak dobrze, że może wkrótce wróci do domu. Co za ulga, że w końcu pozby­li­śmy się więk­szo­ści men­ta­li­stów. Na Tran­to­rze byli nie­ustan­nym zagro­że­niem. Teraz w mie­ście zostali tylko naj­bar­dziej godni zaufa­nia, a ci oddają nam nie­oce­nione usługi pod­czas przy­go­to­wań. Tak więc wydaje się, że panu­jemy nad sytu­acją…

Istot­nie. Hari przej­rzał wykres psy­cho­hi­sto­ryczny dołą­czony do wia­do­mo­ści od Gaala i stwier­dził, że ide­al­nie zga­dza się z Pla­nem. Dornick, Wanda i pozo­stali człon­ko­wie Pięć­dzie­siątki dosko­nale znali swoją robotę.

W końcu sam ich tego nauczył.

Nie musiał uru­cha­miać swo­jej kopii Pierw­szego Radianta, żeby wie­dzieć, co musi się teraz wyda­rzyć. Wkrótce agenci zostaną wysłani na Ana­kreon i Smyrmo, aby wznie­cić pło­mień sece­sji w tych odle­głych pro­win­cjach i przy­go­to­wać scenę do pierw­szego z wielu kolej­nych kry­zy­sów, które przej­dzie Fun­da­cja… I które w końcu dopro­wa­dzą do powsta­nia nowej i lep­szej cywi­li­za­cji.

Oczy­wi­ście Hari dostrze­gał zabawną stronę tej sytu­acji – sam jako Pierw­szy Mini­ster tłu­mił rewo­lu­cje i zadbał o to, by jego następcy trzy­mali żela­zną ręką tak zwane światy cha­osu, ile­kroć gwał­towne ruchy spo­łeczne zagra­żały galak­tycz­nej rów­no­wa­dze. Jed­nak bunty, które jego zwo­len­nicy muszą opa­no­wać na Pery­fe­riach, będą zupeł­nie inne. Kie­ro­wane przez ambit­nych miej­sco­wych ary­sto­kra­tów, usi­łu­ją­cych zwięk­szyć swoje wpływy, powsta­nia te pod każ­dym wzglę­dem będą miały kla­syczny prze­bieg ide­al­nie pasu­jący do rów­nań.

Wszystko zgod­nie z Pla­nem.

Więk­szość pozo­sta­łej kore­spon­den­cji Hariego nie zawie­rała niczego inte­re­su­ją­cego. Odrzu­cił zapro­sze­nie na doroczne przy­ję­cie dla eme­ry­to­wa­nych pra­cow­ni­ków Uni­wer­sy­tetu Stre­elinga… oraz inne, na impe­ra­tor­ską wystawę nowych dzieł sztuki stwo­rzo­nych przez „geniu­szy” Eks­cen­trycz­nego Ładu. Ktoś z Pięć­dzie­siątki weź­mie udział w tym spo­tka­niu, aby zmie­rzyć poziom deka­den­cji w kaście impe­rial­nych arty­stów. Jed­nak była to tylko kwe­stia potwier­dze­nia tego, co już wie­dzieli – że praw­dziwa kre­atyw­ność obumie­rała wraz z Impe­rium. Hari był dosta­tecz­nie stary, by odrzu­cić zapro­sze­nie. I zro­bił to.

Następ­nie poja­wiła się notatka przy­po­mi­na­jąca o opła­ce­niu składki na rzecz gil­dii, do czego był zobo­wią­zany jako wysoko posta­wiony mery­to­krata – i czego naj­chęt­niej by zanie­chał. Z tą pozy­cją były jed­nak zwią­zane pewne przy­wi­leje, a on, w tym wieku, nie miał ochoty zostać zwy­czaj­nym oby­wa­te­lem. Hari zło­żył ustne pole­ce­nie prze­lewu.

Serce zabiło mu moc­niej, gdy wyświe­tlacz na ścia­nie uka­zał list z agen­cji detek­ty­wi­stycz­nej Paga­mant. Wyna­jął tę firmę przed wie­loma laty, aby odszu­kała jego synową Manellę Duba­nqua oraz jej maleńką córeczkę Bel­lis. Obie znik­nęły ze stat­kiem z uchodź­cami ucie­ka­ją­cym z San­tanni, świata cha­osu, na któ­rym zgi­nął Raych. Zami­go­tał mu pło­myk nadziei. Czyżby wresz­cie je zna­le­ziono?

Nie, krótka notatka infor­mo­wała, że detek­tywi wciąż ana­li­zują raporty o zagi­nio­nych stat­kach i wypy­tują podró­żu­ją­cych na tra­sie Kal­gan–Siwenna, gdzie po raz ostatni widziano Arca­dię VII. Będą na­dal pro­wa­dzić śledz­two… chyba że Hari w końcu posta­no­wił zakoń­czyć poszu­ki­wa­nia?

Zaci­snął szczęki. Nie. Hari usta­no­wił fun­da­cję mającą finan­so­wać te poszu­ki­wa­nia nawet po jego śmierci.

Z pozo­sta­łych wia­do­mo­ści dwie były oczy­wi­stym śmie­ciem: listy przy­słane przez mate­ma­ty­ków ama­to­rów z odle­głych świa­tów, któ­rzy twier­dzili, że samo­dziel­nie odkryli pod­sta­wowe prawa psy­cho­hi­sto­rii. Hari pole­cił pro­gra­mowi moni­to­ru­ją­cemu poka­zy­wać takie listy, ponie­waż nie­które bywały zabawne. Ponadto raz lub dwa razy w roku list wska­zy­wał na praw­dziwy talent, iskrę geniu­szu, która nie­ocze­ki­wa­nie roz­bły­sła na jakimś odle­głym świe­cie, jesz­cze nie­wy­pa­lo­nym pośród miliar­dów gasną­cych węgli wszech­świata. W ten spo­sób ujaw­niło się kilku obec­nych człon­ków Pięć­dzie­siątki. Szcze­gól­nie jego naj­lep­szy współ­pra­cow­nik Yugo Ama­ryl, któ­remu przy­pa­dał zaszczyt współ­twórcy psy­cho­hi­sto­rii. Jego kariera, od skrom­nych począt­ków po wyżyny mate­ma­tycz­nego geniu­szu, umac­niała prze­ko­na­nie Hariego, że każde przy­szłe spo­łe­czeń­stwo powinno się opie­rać na sys­te­mie bez­kla­so­wym, zachę­ca­ją­cym jed­nostki do roz­wi­ja­nia swych zdol­no­ści. Dla­tego zawsze cho­ciaż pobież­nie prze­glą­dał te listy.

Tym razem jeden przy­kuł jego uwagę.

…Wygląda na to, że zna­la­złem zależ­ność mię­dzy pań­ską tech­niką psy­cho­hi­sto­ryczną a mate­ma­tycz­nymi mode­lami wyko­rzy­sty­wa­nymi do prze­wi­dy­wa­nia prze­biegu kosmicz­nych prą­dów prze­strzenno-mole­ku­lar­nych! To, z kolei, prze­dziw­nie zga­dza się z roz­kła­dem typów gleby na pla­ne­tach wybra­nych z róż­nych obsza­rów Galak­tyki. Pomy­śla­łem, że może chciałby pan prze­dys­ku­to­wać ten pro­blem oso­bi­ście. Jeśli tak, pro­szę…

Hari par­sk­nął śmie­chem, aż Kers Kan­tun wyj­rzał z kuchni. Ten czło­wiek był cudowny, bez dwóch zdań! Przej­rzał rzędy mate­ma­tycz­nych sym­boli i zna­lazł ama­tor­skie, lecz dokładne i rze­telne podej­ście do tematu. Pełen dobrych chęci zapa­le­niec nad­ra­bia­jący brak talentu ory­gi­nal­nymi pomy­słami. Pole­cił prze­ka­zać list naj­młod­szemu człon­kowi Pięć­dzie­siątki, zale­ca­jąc kur­tu­azyjną odpo­wiedź – czego Saha Lor­winth powinna się nauczyć, jeśli miała być jedną z sza­rych emi­nen­cji kie­ru­ją­cych ludz­kim prze­zna­cze­niem.

Z wes­tchnie­niem odwró­cił wózek tyłem do ścien­nego moni­tora, zmie­rza­jąc do swo­jego gabi­netu. Wyjąw­szy spod szaty dar Dane­ela, poło­żył go na biurku, w szcze­li­nie spe­cjal­nie prze­zna­czo­nej do czy­ta­nia takich sta­ro­żyt­nych zapi­sów. Na ekra­nie czyt­nika poja­wiły się dwu­wy­mia­rowe obrazy i archa­iczne litery, które prze­tłu­ma­czył mu kom­pu­ter.

Słow­nik dla dzieci

Bri­tan­nica Publi­shing Com­pany

New Tokyo, Baley­world, 2757 p.e.F.

Zapis, na który patrzył, był wysoce nie­le­galny, lecz to nie mogło powstrzy­mać Hariego Sel­dona, który nie­gdyś kazał oży­wić dwie sta­ro­żytne symu­la­cje, Joannę d’Arc i Wol­tera, wydo­byw­szy je z na pół sto­pio­nego archi­wum. W rezul­ta­cie część Tran­tora pogrą­żyła się w cha­osie, gdy istoty te wyrwały się z zapro­gra­mo­wa­nych wię­zów i zamiesz­kały w pla­ne­tar­nej sieci infor­ma­tycz­nej. Prawdę mówiąc, cała histo­ria zakoń­czyła się bar­dzo pomyśl­nie dla Hariego, cho­ciaż nie dla oby­wa­teli Sek­tora Junin i Sarka. W każ­dym razie nie miał więk­szych skru­pu­łów, ponow­nie łamiąc prawo archi­wów.

Pra­wie dwa­dzie­ścia tysięcy lat temu, pomy­ślał. Patrzył na datę publi­ka­cji, czu­jąc rów­nie wielki podziw jak wtedy, gdy po raz pierw­szy oglą­dał dar Dane­ela. Może to zostało napi­sane dla dzieci z tam­tych cza­sów, lecz zawiera wię­cej naszej histo­rii, niż wszy­scy dzi­siejsi impe­rialni uczeni mogą odtwo­rzyć.

Pół roku zajęło Hariemu prze­stu­dio­wa­nie i ogar­nię­cie począt­ków ludz­kiej cywi­li­za­cji, która zro­dziła się na odle­głej Ziemi, na kon­ty­nen­cie zwa­nym Afryką, gdy rasa spryt­nych małp po raz pierw­szy sta­nęła na tyl­nych łapach i z tępym zdu­mie­niem spoj­rzała na gwiazdy.

Tyle słów wyła­niało się z tego małego kamien­nego sze­ścianu. Nie­które były już zna­jome – dotarły do teraź­niej­szo­ści w nie­ja­snej for­mie, przez ustne prze­kazy i tra­dy­cje…

Rzym

Chiny

Szek Spir

Ham­let

Budda

Apollo

Światy Prze­strzeń­ców

To dziwne, ale nie­które bajki naj­wy­raź­niej prze­trwały pra­wie nie­zmie­nione dwie­ście wie­ków. Tacy ulu­bieńcy jak Pino­kio… czy Fran­ken­stein naj­wi­docz­niej byli starsi, niż kto­kol­wiek sobie wyobra­żał.

O innych fak­tach zawar­tych w tym archi­wum Hari po raz pierw­szy usły­szał kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej, kiedy powie­działy mu o nich te dwie symu­la­cje, Wol­ter i Joanna.

Fran­cja

Chrze­ści­jań­stwo

Pla­ton

Jed­nak znacz­nie dłuż­sza była lista rze­czy, o któ­rych Heli­koń­czyk nie miał poję­cia, a które zna­lazł w tej ksią­żeczce. Fakty doty­czące prze­szło­ści czło­wieka, o któ­rych wie­dział tylko Daneel Oli­vaw i inne roboty. Posta­cie i miej­sca, nie­gdyś nie­zwy­kle ważne dla całej ludz­ko­ści.

Kolumb

Ame­ryka

Ein­stein

Impe­rium Bra­zy­lij­skie

Susan Calvin

A wszystko to od wapien­nych jaskiń Lascaux po sta­lowe kata­kumby, w któ­rych Zie­mia­nie kryli się w dwu­dzie­stym szó­stym wieku, pomy­ślał.

Szcze­gól­nie przy­gnę­bia­jący był dla Hariego krótki esej o sta­ro­żyt­nym sza­ma­nie zwa­nym Karo­lem Mark­sem, któ­rego toporne zaklę­cia w niczym nie przy­po­mi­nały psy­cho­hi­sto­rii, poza głę­boką wiarą, jaką jego wyznawcy pokła­dali w stwo­rzo­nym prze­zeń modelu natury ludz­kiej. Mark­si­ści rów­nież sądzili nie­gdyś, że poznali pod­sta­wowe prawa rzą­dzące histo­rią.

Oczy­wi­ście my wiemy lepiej. My, sel­do­ni­ści.

Hari uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

Pozor­nie Daneel Oli­vaw spre­zen­to­wał mu ten relikt z pro­stej przy­czyny – żeby dać mu zada­nie. Coś, czym mógłby się zająć przez te ostat­nie mie­siące, zanim jego kru­che ciało w końcu prze­sta­nie się opie­rać śmierci. I cho­ciaż jego umysł był już zbyt słaby, aby zdo­łał pomóc Gaalowi Dornic­kowi i Pięć­dzie­siątce, na­dal mógł się upo­rać z pro­stym pro­ble­mem psy­cho­hi­sto­rycz­nym i dopa­so­wać dane z kilku tysiąc­leci jed­nego świata do całego Planu. Nada­nie wcze­snej histo­rii Ziemi formy tabe­la­rycz­nej, pozwoli być może prze­su­nąć linię zerową – warunki gra­niczne Pierw­szego Radianta o jedno lub dwa miej­sca po prze­cinku.

Ponadto dzięki temu Hari miał poczu­cie, że jest uży­teczny.

I sądzi­łem, że w ten spo­sób znajdę odpo­wiedź na drę­czące mnie pyta­nia, roz­my­ślał. Nie­stety, rezul­tat tylko jesz­cze bar­dziej roz­bu­dził jego cie­ka­wość. Wygląda na to, że sama Zie­mia kil­ka­krot­nie sta­wała się świa­tem cha­osu. W wyniku jed­nego z tych epi­zo­dów powstał gatu­nek Dane­ela. Stwo­rzono huma­no­idalne roboty takie jak Dors.

Lek­kie drże­nie wstrzą­snęło lewą dło­nią Hariego, wywo­łu­jąc obawę przed nadej­ściem kolej­nego ataku… ale zaraz prze­szło.

Lepiej, by Daneel przy­szedł wkrótce, bo ni­gdy nie uzy­skam wyja­śnień, na jakie zasłu­ży­łem, speł­nia­jąc jego życze­nia przez te wszyst­kie lata! – myślał Sel­don.

Kers przy­niósł mu kola­cję, wybór myco­geń­skich przy­sma­ków, ale Hari led­wie ich skosz­to­wał. Całą uwagę sku­pił na Słow­niku dla dzieci i roz­dziale opo­wia­da­ją­cym o wiel­kiej migra­cji – gdy ogromna popu­la­cja Ziemi usi­ło­wała uciec ze świata, który z jakie­goś tajem­ni­czego powodu szybko prze­sta­wał nada­wać się do życia. W wyniku hero­icz­nych wysił­ków pra­wie miliar­dowi ludzi udało się opu­ścić pla­netę. W pry­mi­tyw­nych stat­kach nad­prze­strzen­nych ruszyli w kosmos, by zało­żyć kolo­nie w Sek­to­rze Syriu­sza.

Zanim opu­bli­ko­wano ten archi­walny zapis, wydawcy Słow­nika dla dzieci mogli tylko zga­dy­wać, ile pla­net zasie­dlono. Raporty z pogra­ni­cza dono­siły o woj­nach mię­dzy poszcze­gól­nymi świa­tami. A nie­które pogło­ski były jesz­cze dziw­niej­sze. Legendy o duchach prze­strzeni. Opo­wie­ści o tajem­ni­czych noc­nych eks­plo­zjach, potęż­nych i nie­po­ko­ją­cych, dostrze­ga­nych tuż przed prącą naprzód ludzką falą.

Pro­ces roz­padu roz­po­czął się, gdy odle­głe pla­nety utra­ciły ze sobą kon­takt. Wkrótce zaczął się mroczny wiek cięż­kich zma­gań i drob­nych swa­rów, gdy zbla­kły wspo­mnie­nia, a nie­zli­czone małe kró­le­stwa pogrą­żyły się w bar­ba­rzyń­stwie – dopóki w zamiesz­ka­nym przez ludzi wszech­świe­cie znów nie zapa­no­wał pokój. A zapro­wa­dziło go dyna­miczne i rosnące w siłę Impe­rium Tran­tor­skie.

Zer­ka­jąc przez tę otchłań czasu, Hari dostrzegł pewien dziwny fakt.

Jeśli to archi­wum było prze­zna­czone dla mło­dych, to dowo­dzi, że nasi przod­ko­wie nie byli idio­tami, pomy­ślał.

Oczy­wi­ście Hari prze­czy­tał wiele trud­niej­szych dzieł, zanim skoń­czył sześć lat. Jed­nak ta książka „dla dzieci” byłaby zbyt trudna dla więk­szo­ści dzieci na Heli­ko­nie. Sta­ro­żytni nie byli głup­cami, a jed­nak ich cywi­li­za­cja pogrą­żyła się w sza­leń­stwie i amne­zji, prze­mknęło mu przez myśl.

Na razie rów­na­nia psy­cho­hi­sto­ryczne nie dawały żad­nego wyja­śnie­nia. Hari szu­kał go w tym archi­wum. Zaczy­nał wszakże podej­rze­wać, że odpo­wie­dzi – praw­dzi­wych odpo­wie­dzi – powinno się szu­kać gdzie indziej.

4

Dzie­sięć minut przed lądo­wa­niem na Panu­co­pii Dors wró­ciła do swo­jej oto­czo­nej osłoną kabiny. Się­gnęła pod koszulę i roz­wi­nęła kawa­łek czar­nego mate­riału. Leżał na sto­liku, gładki i obo­jętny, dopóki jej pozy­tro­nowy mózg nie wysłał mikro­fali z zako­do­wa­nym sygna­łem. Wtedy czarna powierzch­nia zami­go­tała i nagle ożyła na niej twarz dziew­czyny o krótko ścię­tych wło­sach, surowa i tchnąca mądro­ścią mimo mło­dego wieku. Nie­bie­skie oczy bacz­nie zmie­rzyły Dors, zanim postać prze­mó­wiła.

– Minęły mie­siące, od kiedy ostatni raz mnie przy­wo­ła­łaś, Dors Vena­bili. Czy w mojej obec­no­ści czu­jesz się tak nie­swojo?

– Jesteś syn­te­tycz­nie wskrze­szoną symu­la­cją ludz­kiej oso­bo­wo­ści, Joanno, a więc nie­le­galną. Nie­zgodną z pra­wem.

– Ludz­kim pra­wem. Lecz anio­ło­wie widują to, czego nie mogą doj­rzeć ludzie.

– Już ci mówi­łam, że jestem robo­tem, a nie anio­łem.

Postać wzru­szyła ramio­nami. Zachrzę­ściły ogniwa kol­czugi.

– Jesteś nie­śmier­telna, Dors. Myślisz tylko o tym, jak słu­żyć upa­da­ją­cej ludz­ko­ści, ponow­nie dając szansę kobie­tom i męż­czy­znom, któ­rzy zmar­no­wali ją przez swój upór. Jesteś ucie­le­śnie­niem wiary w osta­teczne odku­pie­nie. To wszystko zdaje się potwier­dzać moją inter­pre­ta­cję.

– Prze­cież moja wiara nie jest twoją wiarą.

Symu­la­cja Joanny d’Arc uśmiech­nęła się.

– To mia­łoby dla mnie zna­cze­nie wcze­śniej, gdy po raz pierw­szy zosta­łam wskrze­szona, albo odtwo­rzona, w tej dziw­nej nowej erze. Jed­nak czas, który spę­dzi­łam z symu­la­cją Wol­tera, zmie­nił mnie. Nie tak bar­dzo, jak by sobie tego życzył! Nie­mniej wystar­cza­jąco, abym nauczyła się tro­chę prag-ma-tyz-mu.

To ostat­nie słowo wymó­wiła z lek­kim gry­ma­sem.

– Moja uko­chana Fran­cja jest teraz zatru­tym pust­ko­wiem na znisz­czo­nej pla­ne­cie, a chrze­ści­jań­stwo dawno zostało zapo­mniane, a więc muszę się zado­wo­lić tym, co mi pozo­stało. Poznaw­szy bli­żej Dane­ela Oli­vawa, roz­po­zna­łam w nim praw­dzi­wego apo­stoła czy­stej dobroci i świę­tego poświę­ce­nia. Jego zwo­len­nicy dzia­łają w słusz­nej spra­wie, dla dobra nie­zli­czo­nych cier­pią­cych ludz­kich dusz. Dla­tego też zapy­tuję cię, drogi aniele, co mogę dla cie­bie zro­bić?

Dors zasta­na­wiała się. Była to zale­d­wie jedna z kopii symu­la­cji Joanny. Miliony roz­pro­szyły się w prze­strzeni kosmicz­nej – a z nimi tyleż samo Wol­te­rów i sta­ro­żyt­nych memów – wywie­wane z Galak­tyki przez wia­try sło­neczne w ramach zawar­tej z Harim czter­dzie­ści lat wcze­śniej umowy, mają­cej uwol­nić Tran­tor od tych kom­pu­te­ro­wych bytów. Dopóki ich nie prze­gnano, te cyber­ne­tyczne twory mogły stać się kartą dowol­nej war­to­ści w kosmicz­nej roz­grywce i poten­cjal­nie zagro­zić Pla­nowi Sel­dona.

Pomimo wszel­kich wysił­ków zmie­rza­ją­cych do ich usu­nię­cia kilka dupli­ka­tów pozo­stało w świe­cie rze­czy­wi­stym. Cho­ciaż Dors pod­jęła środki ostroż­no­ści, by trzy­mać ten sym w odosob­nie­niu, darzyła Joannę mimo­wolną sym­pa­tią. Poza tym przed nad­cho­dzą­cym spo­tka­niem z Lodo­vi­kiem odczu­wała prze­możną potrzebę, by z kimś poroz­ma­wiać.

Może to po tych wielu latach, kiedy mogłam o wszyst­kim mówić Hariemu, pomy­ślała. Jedy­nemu czło­wie­kowi w kosmo­sie, który znał prawdę o robo­tach i uwa­żał nas za swych naj­lep­szych przy­ja­ciół. Przez kilka krót­kich dzie­się­cio­leci oswo­iłam się z myślą, że kon­sul­tuję wszystko z czło­wie­kiem. Wyda­wało się to natu­ralne i słuszne. Wiem, że Joanna nie jest czło­wie­kiem, tak samo jak ja. Ona jed­nak czuje i zacho­wuje się jak istota ludzka! Tak pełna sprzecz­no­ści, a jed­no­cze­śnie tak pewna swo­ich racji.

Dors przy­zna­wała, że podziw, jakim ją darzyła, mógł wyni­kać z zazdro­ści. Joanna nie miała ciała, nie odczu­wała bodź­ców. Nie ist­niała w rze­czy­wi­stym świe­cie. Mimo to zawsze uwa­żała się za uczu­ciową, praw­dziwą kobietę.

– Zna­la­złam się w kło­po­tli­wej sytu­acji – powie­działa jej w końcu Dors. – Nie­przy­ja­ciel zapro­sił mnie na spo­tka­nie.

– Aha. – Joanna kiw­nęła głowa. – Roko­wa­nia. I oba­wiasz się, że to pułapka?

– Wiem, że to pułapka. Ofia­ro­wał mi „dar”. Taki, który musi być nie­bez­pieczny. Lodo­vik chce w jakiś spo­sób schwy­tać mnie w sidła.

– Próba wiary! – Joanna kla­snęła. – Oczy­wi­ście, znam się na tym. W ciągu lat spę­dzo­nych z Wol­te­rem prze­szłam ich wiele. W takim razie odpo­wiedź na twoje pyta­nie jest oczy­wi­sta, Dors.

– Prze­cież jesz­cze nie znasz szcze­gó­łów!

– Nie muszę. Powin­naś sta­wić czoło temu wyzwa­niu. Wal­czyć i poko­nać wąt­pli­wo­ści. Do dzieła, słodki aniele, i zaufaj swej wie­rze w Boga.

Dors potrzą­snęła głową.

– Już ci mówi­łam…

Zanim jed­nak zdo­łała dokoń­czyć, symu­la­cja unio­sła dłoń, prze­ry­wa­jąc jej.

– Tak, oczy­wi­ście. Bóg, w któ­rego wie­rzę, to tylko prze­sąd. W takim razie, drogi robo­cie… do dzieła i zaufaj swej wie­rze w Zerowe Prawo Robo­tyki.

5

Pod­czas następ­nego spa­ceru Hari wolał uni­kać lasów Sho­ufeen. Zamiast udać się tam, pozwo­lił, by Kers Kan­tun zawiózł go do jed­nej z tych wypie­lę­gno­wa­nych czę­ści ogro­dów impe­rial­nych, które były otwarte dla gości – pozwo­lił na to łaskawy gest obec­nie panu­ją­cego figu­ranta, impe­ra­tora Sem­rina, osa­dzo­nego ostat­nio na tro­nie przez Komi­sję Bez­pie­czeń­stwa Publicz­nego.

Dotych­czas tylko pięć nie­wiel­kich zakąt­ków pała­co­wego ogrodu, mają­cych zale­d­wie po kilka tysięcy akrów, prze­zna­czano do użytku każ­dej z klas: oby­wa­teli, eks­cen­try­ków, urzęd­ni­ków, mery­to­kra­tów i szlachty. Sem­rin wyko­rzy­stał swoją skromną wła­dzę, by udo­stęp­nić ponad połowę tego ogrom­nego terenu wszyst­kim war­stwom spo­łecz­nym, zabie­ga­jąc w ten spo­sób o przy­chyl­ność pod­da­nych.

Oczy­wi­ście więk­szość rodo­wi­tych Tran­tor­czy­ków wola­łaby dać sobie powy­ry­wać rzęsy, niż wąchać kwiatki pod gołym nie­bem. Woleli swoje cie­płe sta­lowe jaski­nie. Jed­nak na pla­ne­cie prze­by­wało rów­nież mnó­stwo tym­cza­so­wych miesz­kań­ców, takich jak kupcy, dyplo­maci, emi­sa­riu­sze i tury­ści – oraz praw­dziwa armia biu­ro­kra­tów, mło­dych człon­ków klasy urzęd­ni­ków, wysła­nych na krótko na sto­łeczną pla­netę w celu prze­szko­le­nia i zdo­by­cia urzęd­ni­czych szli­fów. Więk­szość z nich pocho­dziła z pla­net, na któ­rych chmury na­dal prze­su­wały się po otwar­tym nie­bie, a deszcz spły­wał po poro­śnię­tych zie­le­nią wzgó­rzach do mórz. Ci byli naj­bar­dziej wdzięczni Sem­ri­nowi za jego szczo­dry gest. Każ­dego dnia po set­kach kilo­me­trów ście­żek krą­żyli goście, z początku ner­wowo reagu­jący na wypie­lę­gno­wane piękno, a potem stop­niowo oswa­ja­jący się z nim.

To sprytne poli­tyczne posu­nię­cie, lecz Sem­rin może jesz­cze drogo za nie zapła­cić, jeśli nie będzie ostrożny. Tego, co raz dane, nie można łatwo ode­brać, myślał Sel­don.

Oczy­wi­ście takie drobne per­tur­ba­cje rzadko uka­zują się w postaci choćby naj­mniej­szych wysko­ków na psy­cho­hi­sto­rycz­nych wykre­sach. Pra­wie nie ma zna­cze­nia, który monar­cha aku­rat zasiada na tro­nie. Upa­dek impe­rium postę­puje z takim impe­tem, że tylko ci nie­liczni, któ­rzy wie­dzą jak, mogą nie­znacz­nie zmie­nić jego prze­bieg. Wszy­scy inni muszą po pro­stu się z tym pogo­dzić.

Hari prze­waż­nie cie­szył się otwartą prze­strze­nią i nie­koń­czącą się róż­no­rod­no­ścią tere­nów pała­co­wych. Nie­stety przy­po­mi­nały mu one rów­nież bied­nego Gru­bera – ogrod­nika, który pra­gnął jedy­nie dbać o swoje rabatki, lecz z roz­pa­czy został zabójcą impe­ra­tora.

To było dawno temu, pomy­ślał Hari. Gru­ber już obró­cił się w proch, tak samo jak impe­ra­tor Cleon.

A nie­ba­wem obrócę się i ja.

Jadąc ścieżką, któ­rej ni­gdy przed­tem nie wybrali, Hari i Kers nagle natknęli się na frak­ta­lowy ogród, w któ­rym spe­cjalne gatunki podob­nych do mchów krze­wów zapro­gra­mo­wano tak, by rosły i kur­czyły się przez skom­pli­ko­wane, led­wie widoczne podziały. Była to stara forma sztuki, lecz Hari rzadko widy­wał tak dobre jej wyko­na­nie. Odcie­nie ule­gały sub­tel­nym zmia­nom w zależ­no­ści od kąta pada­nia pro­mieni sło­necz­nych oraz kształtu sąsied­nich frag­men­tów. Powsta­jący labi­rynt zawi­łych kom­bi­na­cji był praw­dzi­wym gąsz­czem nie­ustan­nie zmie­nia­ją­cych się wzo­rów i barw.

Prze­chod­nie zazwy­czaj spo­glą­dali na ten pokaz z nie­mym podzi­wem, po czym spiesz­nie podą­żali do następ­nego z impe­rial­nych cudów. Hari jed­nak dał Ker­sowi znak, by zatrzy­mał wózek, po czym przy­warł wzro­kiem do wzo­rów, przy­cią­gany przez ich nieme wyzwa­nie. Ich zło­żo­ność nie przy­po­mi­nała bun­tow­ni­czego cha­osu lasów Sho­ufeen. Sel­don szybko roz­po­znał pod­sta­wowy wzór gene­ru­jący obrazy. Ten orga­niczny pseu­do­mech zapro­gra­mo­wano, opie­ra­jąc się na frak­ta­lo­wych pochod­nych wypro­wa­dzo­nych z sekwen­cji prze­kształ­ceń Fiqu­arnn-Julia. To potra­fi­łoby dostrzec nawet dziecko. Była to jed­nak tylko część prawdy. Mru­żąc oczy, Hari szybko zauwa­żył, że w tych obra­zach poja­wiają się dziury powo­du­jące zatrzy­ma­nie i cofa­nie się pro­cesu w przy­pad­kowo gene­ro­wa­nych odstę­pach czasu.

Paso­żyt­nic­two, pomy­ślał. Tak działa wirus lub inny paso­żyt, mający w pew­nych warun­kach roz­kła­dać mech. W ten spo­sób nie tylko powstają inte­re­su­jące wzory. Obumie­ra­nie i odra­dza­nie się jest nie­zbędne dla spraw­nego dzia­ła­nia cało­ści!

Wkrótce Hari zauwa­żył, że w sys­te­mie działa wię­cej takich paso­ży­tów. W rze­czy samej, arty­sta stwo­rzył tu cały mikro­eko­sys­tem… speł­nia­jący swoje zada­nie.

Heli­koń­czyk sku­pił się, pospiesz­nie ana­li­zu­jąc algo­rytmy wyko­rzy­stane przez zręcz­nego ogrod­nika. Och, w żad­nym razie nie było to dzieło mate­ma­tycz­nego geniu­sza. Nie­mniej jed­nak taki spo­sób połą­cze­nia mate­ma­tyki z inży­nie­rią orga­niczną świad­czył, że arty­sta nie tylko miał talent i ory­gi­nalne pomy­sły, ale rów­nież poczu­cie humoru. Hari o mało nie par­sk­nął śmie­chem…

Tylko że w tym momen­cie zauwa­żył je.

Dziury, które trwały.

Tutaj. I tam. I w kilku innych miej­scach. Frag­menty otwar­tej prze­strzeni, na które z nie­wia­do­mej przy­czyny mech ni­gdy nie wkra­czał. Było tam świa­tło i ożyw­cza mgła barw. Pędy wciąż wysu­wały się ku tej pustej prze­strzeni… i nie wie­dzieć czemu, za każ­dym razem kie­ro­wały się w inną stronę.

I nie była to jedyna dziwna cecha. O tam! Miej­sce, gdzie ta żywa mate­ria wiła się i skrę­cała, ale zawsze powra­cała do tego samego odcie­nia błę­kitu, mniej wię­cej co osiem sekund. Nie­ba­wem Hari nali­czył przy­naj­mniej tuzin ano­ma­lii, któ­rych nie potra­fił wytłu­ma­czyć. Nie paso­wały do żad­nego mate­ma­tycz­nego pro­filu. A tym­cza­sem ist­niały.

Wes­tchnął, roz­po­zna­jąc zja­wi­sko. Dobrze znał ten pro­blem – przez całe życie usi­ło­wał go roz­wią­zać.

Współ­od­dzia­ły­wa­nie.

Poja­wia się także w rów­na­niach psy­cho­hi­sto­rycz­nych i pod­ręcz­ni­kach histo­rii. Zdo­ła­łem wyja­śnić więk­szość jej aspek­tów. Na­dal jed­nak nie­które pozo­stają nie­wy­ja­śnione. Duchy nawie­dza­jące modele mate­ma­tyczne, nie­wy­tłu­ma­czalne siły mogące roz­nieść w pył nasze uko­chane teo­re­tyczne para­dyg­maty.

Ile­kroć jestem bli­sko… wymy­kają mi się.

Banalny przy­kład sztuki ogrod­ni­czej przy­po­mniał mu o tym roz­cza­ro­wa­niu i Sel­don poczuł w ustach gorzki smak porażki. Nagle, ku jego ogrom­nemu zdzi­wie­niu, łzy sta­nęły mu w oczach. Prze­sło­niły wesoły wzór kwia­towy, spo­wi­ja­jąc go mgłą i roz­ma­zu­jąc, a następ­nie zmie­nia­jąc w gęstwinę migo­czą­cych pro­mieni…

– Och, czy to moż­liwe? No, no, sam pro­fe­sor Sel­don! Niech będzie bło­go­sła­wiona bogini przy­padku, która w ten spo­sób skrzy­żo­wała nasze ścieżki!

Heli­koń­czyk poczuł, że sto­jący za wóz­kiem Kers Kan­tun sprę­żył się, gdy tuż przed nimi, kła­nia­jąc się raz po raz wyro­sła jakaś postać. Tylko tyle zoba­czył Hari, zanim wyjął z rękawa chustkę i otarł oczy. W tym cza­sie męż­czy­zna ter­ko­tał, jakby nie mógł uwie­rzyć w swoje szczę­ście.

– To dla mnie wielki zaszczyt, panie! Szcze­gól­nie że napi­sa­łem do cie­bie zale­d­wie dwa dni temu! Oczy­wi­ście nie liczę na to, że oso­bi­ście czy­ta­łeś moją wia­do­mość. Z pew­no­ścią masz całe mnó­stwo sekre­ta­rzy, któ­rzy czy­tają twoją pocztę.

Hari potrzą­snął głową i w końcu zdo­łał dostrzec szary mun­dur urzęd­nika – niskiego, dość przy­sa­dzi­stego indy­wi­duum o łysa­wej czaszce, zaczer­wie­nio­nej już od słońca.

– Nic podob­nego, ostat­nio sam czy­tam moją kore­spon­den­cję.

Krą­gły czło­wie­czek zamru­gał – jego oczy były pod­puch­nięte, jakby miał uczu­le­nie.

– Naprawdę? To cudow­nie! A zatem mogę spy­tać, czy pamięta pan mój list? Jestem Horis Antic, impe­rialny lek­tor śred­niego szcze­bla, do pań­skich usług. Napi­sa­łem do pana w związku z pew­nymi nad­zwy­czaj­nymi podo­bień­stwami mię­dzy pań­ską pracą, któ­rej nie jestem godzien komen­to­wać, a pra­wi­dło­wo­ściami zaob­ser­wo­wa­nymi w prze­pły­wie galak­tycz­nych prą­dów…

Hari ski­nął głową i uniósł rękę, powstrzy­mu­jąc ten potok wymowy.

– Ow­szem, pamię­tam. Pań­skie spo­strze­że­nia były… – Szu­kał odpo­wied­niego słowa. – Bar­dzo nowa­tor­skie.

Nie było to naj­bar­dziej dyplo­ma­tyczne okre­śle­nie. W tych cza­sach wielu oby­wa­teli Impe­rium uzna­łoby je za obraź­liwe. Jed­nak Hari wyczuł już, że ten urzęd­nik ma duszę eks­cen­tryka i nie obrazi się.

– Rze­czy­wi­ście? – Horis Antic jakby urósł o kilka cen­ty­me­trów. –Mogę więc wrę­czyć panu kopię moich obli­czeń? Przy­pad­kiem mam ją przy sobie. Mógłby pan – oczy­wi­ście, jeśli znaj­dzie pan czas – porów­nać te dane z pań­skimi wspa­nia­łymi mode­lami i spraw­dzić, czy wska­zane kore­la­cje mają jakiś sens.

Pulchny czło­wie­czek się­gnął w zana­drze. Hari usły­szał gniewny pomruk Kersa i powstrzy­mał go szyb­kim mach­nię­ciem ręki. Już dawno nie brał udziału w dwor­skich intry­gach. Któż miałby teraz powód, by zabi­jać Hariego Sel­dona?

Gdy czło­wie­czek szpe­rał ner­wowo pod połą szaty, Hari zauwa­żył, że szary strój nie­zwy­kle dobrze leży na jego kor­pu­lent­nym ciele. Insy­gnia wska­zy­wały, że Horis Antic jest urzęd­ni­kiem dość wyso­kiej rangi. Mógł być wice­mi­ni­strem jakie­goś pro­win­cjo­nal­nego świata, a nawet ofi­cje­lem pią­tego lub szó­stego stop­nia w tran­tor­skiej hie­rar­chii. Z pew­no­ścią nie­zbyt waż­nym. (Urzęd­nicy rzadko byli ważni). Nie­wąt­pli­wie jed­nak był nie­za­stą­piony dla kilku ary­sto­kra­tów i mery­to­kra­tów, ze względu na swoją pra­co­wi­tość i efek­tyw­ność. Rzadki okaz pośród leni­wych biu­ro­kra­tów.

Może zostało mu nawet kilka sza­rych komó­rek, pomy­ślał Hari, czu­jąc dziwną sym­pa­tię do tego niskiego męż­czy­zny. Dosta­tecz­nie dużo, żeby mieć jakieś hobby. Jakieś cie­kawe zaję­cie przed śmier­cią.

– Och, jest! – zawo­łał trium­fal­nie Antic, wyj­mu­jąc stan­dar­dową kartę pamięci i poda­jąc ją Hariemu.

Kers zręcz­nie prze­jął kartę, zanim Sel­don zdą­żył wycią­gnąć rękę. Słu­żący wepchnął ją sobie do kie­szeni, żeby dokład­nie spraw­dzić, zanim pozwoli, by dotknął jej Hari. Zmie­szany biu­ro­krata zamru­gał, po czym ski­nął głową, godząc się z tym.

– No tak. Wie­dzia­łem, że zakłó­ca­jąc panu spo­kój, dopusz­czam się nie­wy­ba­czal­nego zuchwal­stwa. Pro­szę zna­leźć w sercu odro­binę lito­ści i wyba­czyć mi to. I bar­dzo pro­szę o kon­takt, gdyby miał pan jakieś pyta­nia… oczy­wi­ście na mój numer domowy. Rozu­mie pan, że moja ana­liza nie jest… hm, zwią­zana z moją pracą. Dla­tego byłoby lepiej, gdyby moi współ­pra­cow­nicy i zwierzch­nicy…

Hari z łagod­nym uśmie­chem kiw­nął głową.

– Oczy­wi­ście. W takim razie niech mi pan powie, czym wła­ści­wie się pan zaj­muje? Ten emble­mat na pań­skim koł­nie­rzu… Nie znam go.

Policzki Antica poczer­wie­niały nie tylko od opa­le­ni­zny. Sel­don wyczuł jego zmie­sza­nie, jakby czło­wie­czek wolał nie poru­szać tego tematu.

– No cóż… skoro pan pyta, pro­fe­so­rze Sel­don. – Wypro­sto­wał się, lekko uno­sząc brodę. – Jestem inspek­to­rem stre­fo­wym Impe­rial­nej Służby Gle­bo­znaw­czej. Napi­sa­łem o tym w pracy. I jestem pewny, że zauważy pan ten zwią­zek! Wszystko sta­nie się jasne, gdy…

– Tak, na pewno. – Hari pod­niósł rękę w zwy­cza­jo­wym geście ozna­cza­ją­cym koniec audien­cji. Mimo to uśmie­chał się, ponie­waż Horis Antic roz­ba­wił go i pod­niósł na duchu. – Te prze­my­śle­nia z pew­no­ścią zostaną potrak­to­wane z należną im uwagą, inspek­to­rze stre­fowy. Ma pan moje słowo honoru.

Gdy tylko męż­czy­zna znikł z pola widze­nia, Kers powie­dział gło­śno:

– To spo­tka­nie nie było przy­pad­kowe.

Hari par­sk­nął śmie­chem.

– Oczy­wi­ście, że nie! Jed­nak nie popa­dajmy w para­noję. Ten czło­wiek jest urzęd­ni­kiem śred­niego szcze­bla. Zapewne popro­sił o przy­sługę jakie­goś zna­jo­mego z sił bez­pie­czeń­stwa. Może obej­rzał taśmy nagrane przez goryli Linge Chena i dowie­dział się, gdzie będę dzi­siaj. I co z tego? – Sel­don obró­cił się i spoj­rzał słu­żą­cemu w oczy. – Nie chcę, żebyś nie­po­koił tym Dornicka lub Wandę, rozu­miesz, Kers? Mogliby poszczuć na tego bie­daka taj­nia­ków Chena, a ci zro­bi­liby z niego pasz­tet.

Zapa­dła długa cisza. Kers Kan­tun kie­ro­wał wózek Hariego do sta­cji tran­zy­to­wej. W końcu mruk­nął:

– Tak, pro­fe­so­rze.

Heli­koń­czyk znów zachi­cho­tał; ponow­nie czuł się młody. Ten krótki dra­mat – maleńki, nie­szko­dliwy akt pod­stępu i intrygi – zda­wał się przy­wo­ły­wać wspo­mnie­nia daw­nych dni, cho­ciaż intruz był tylko dokucz­li­wym ama­to­rem usi­łu­ją­cym zna­leźć jakiś sens w dłu­gim i bez­barw­nym życiu, pod­czas gdy wokół niego organy Impe­rium powoli ule­gały atro­fii.

Jeden aspekt sta­ro­ści nie zmie­nił się wcale przez tysiące lat, a mia­no­wi­cie bez­sen­ność. Sen był jak stary przy­ja­ciel, który czę­sto zapo­mina o wizy­tach, lub wnuk, który wpada rzadko i natych­miast wycho­dzi, pozo­sta­wia­jąc cię leżą­cego z sze­roko otwar­tymi oczami i samot­nego.

Hari mógł przejść kilka kro­ków bez pomocy, więc nie faty­go­wał Kersa, tylko na ugi­na­ją­cych się nogach dotarł od łóżka do biurka. Gra­wi­ta­cyjny fotel przy­jął jego cię­żar, dopa­so­wu­jąc się do jego kształ­tów. W tej trzesz­czą­cej i roz­sy­pu­ją­cej się cywi­li­za­cji nie­które tech­no­lo­gie na­dal kwitną, pomy­ślał z wdzięcz­no­ścią.

Nie­stety bez­sen­ność nie była rów­no­znaczna z przy­tom­no­ścią umy­słu. Dla­tego Hari przez jakiś czas po pro­stu sie­dział tam, wra­ca­jąc myślami do począt­ków swego życia, wspo­mi­na­jąc.

Miał kie­dyś pewną nauczy­cielkę… w szkole z inter­na­tem na Heli­ko­nie… gdy jego mate­ma­tyczny geniusz dopiero roz­wi­jał skrzy­dła. Sie­dem­dzie­siąt lat póź­niej na­dal pamię­tał jej nie­zmienną uprzej­mość. Coś sta­łego, na czym mógł pole­gać w dzie­ciń­stwie tar­ga­nym gwał­tow­nymi wstrzą­sami i drob­nymi zmar­twie­niami. „Ludzie są prze­wi­dy­walni, uczyła mło­dego Hariego. Jeśli tylko rozu­miesz ich potrzeby i pra­gnie­nia”. Pod jej kie­run­kiem zna­lazł opar­cie w logice; nauka ta była jego opoką we wszech­świe­cie peł­nym nie­pew­no­ści. „Jeśli zrozu­miesz siły kie­ru­jące ludźmi, ni­gdy nie dasz się zasko­czyć”.

Ta nauczy­cielka była ciem­no­włosa, pulchna i bar­dzo opie­kuń­cza. I z jakie­goś powodu w myślach sta­piała się z inną miło­ścią jego życia – Dors.

Smu­kła i wysoka. Skóra jak kyr­towy jedwab, nawet jeśli pozor­nie musiała się sta­rzeć, aby nie budzić podej­rzeń, gdy poja­wiała się u jego boku. Zawsze gotowa do ser­decz­nego śmie­chu, a jed­no­cze­śnie strze­gąca jego spo­koju pod­czas pracy, jakby ta była cen­niej­sza od dia­men­tów. Bro­niąca jego szczę­ścia ener­gicz­niej niż wła­snego życia. Hari odru­chowo roz­pro­sto­wał palce, szu­ka­jąc jej dłoni. Zawsze tu była. Zawsze…

Wes­tchnął i pozwo­lił rękom opaść na kolana. No cóż, ilu męż­czyzn miało żonę, która od początku do końca została zapro­jek­to­wana dla nich? – pomy­ślał. Świa­do­mość, że miał wię­cej szczę­ścia niż nie­zli­czone miliony, stę­piła nieco ostrze samot­no­ści. Tro­szeczkę.

Obie­cano mu, że znów ją zoba­czy. Czy też może tylko mu się to przy­śniło?

W końcu Hari miał dosyć tego uża­la­nia się nad sobą. Praca. Ta będzie naj­lep­szym lekar­stwem. Jego pod­świa­do­mość naj­wi­docz­niej nie odpo­czy­wała pod­czas wie­czor­nej drzemki. Wie­dział to, ponie­waż czuł dziwne mro­wie­nie pod czaszką, w miej­scu dostęp­nym tylko dla mate­ma­ty­ków. Może miało to coś wspól­nego ze spryt­nym dzie­łem sztuki ogrod­ni­czej, które podzi­wiał tego dnia.

– Wyświetl – powie­dział i patrzył, jak kom­pu­ter uka­zuje wspa­niałą pano­ramę na jed­nej ze ścian pokoju.

Galak­tyka.

– Ach – mruk­nął. Widocz­nie zanim poło­żył się spać, pra­co­wał nad pro­ble­mem prze­pływu tech­no­lo­gii. Ten istotny szcze­gół Planu był jesz­cze nie­do­pra­co­wany, a powi­nien prze­wi­dzieć, które strefy i gro­mady gwiazd zacho­wają resztki poten­cjału nauko­wego w nad­cho­dzą­cym wieku mroku, po upadku Impe­rium. Te światy mogły się stać źró­dłem kło­po­tów, gdy roz­wi­ja­jąca się Fun­da­cja dotrze do cen­trum Galak­tyki.

Oczy­wi­ście to nastąpi dopiero za ponad pięć­set lat, myślał. Wanda, Stet­tin i Pięć­dzie­siątka uwa­żają, że nasz plan będzie jesz­cze wtedy dzia­łał, lecz ja tak nie sądzę.

Heli­koń­czyk prze­tarł oczy i pochy­lił się do przodu, śle­dząc wzory, które tylko w przy­bli­że­niu pokry­wały się z łukami dobrze mu zna­nych ramion spi­rali. Ten obraz z jakie­goś powodu wyda­wał się fał­szywy. Zna­jomy, a jed­nak…

Wydał stłu­miony okrzyk, gdyż nagle przy­po­mniał sobie coś. Nie cho­dziło o pro­blem prze­pływu tech­no­lo­gii! Zanim poszedł spać, wsu­nął do czyt­nika kartę pamięci otrzy­maną od tego małego biu­ro­kraty, tego Antica. Zamie­rzał opa­trzyć ją jedną lub dwiema uwa­gami, po czym ode­słać z zachę­ca­jącą notatką.

Zapewne ucie­szy się jak jesz­cze ni­gdy w życiu, pomy­ślał Hari, zanim broda opa­dła mu na piersi. Nie­ja­sno pamię­tał, że Kers poło­żył go do łóżka. Teraz ponow­nie spoj­rzał na wyświe­tlacz, obser­wo­wał nanie­sione prze­pływy i sym­bole. Im dokład­niej się im przy­glą­dał, tym jaśniej zda­wał sobie sprawę z dwóch spraw.

Po pierw­sze, Horis Antic nie był zapo­zna­nym geniu­szem. Obli­cze­nia były sztam­powe i prze­waż­nie zuchwale ścią­gnięte z kilku popu­la­ry­za­tor­skich publi­ka­cji wcze­snych prac Hariego.

Po dru­gie, te wzory były dziw­nie podobne do cze­goś, co widział nie­dawno…

– Kom­pu­ter! – krzyk­nął. – Wywo­łaj galak­tyczną mapę świa­tów cha­osu!

Obok uprosz­czo­nego modelu Antica nagle poja­wił się o niebo lepiej zren­de­ro­wany obraz. Uka­zy­wał umiej­sco­wie­nie i inten­syw­ność nie­bez­piecz­nych roz­ru­chów spo­łecz­nych w ciągu kilku ostat­nich stu­leci. W daw­nym Impe­rium rzadko zda­rzało się, by na któ­rejś pla­ne­cie zapa­no­wał chaos, lecz w ostat­nich wie­kach takie przy­padki były coraz częst­sze. Tak zwane Prawo Sel­dona, wpro­wa­dzone w cza­sach, gdy Hari peł­nił obo­wiązki Pierw­szego Mini­stra, pomo­gło przez jakiś czas utrzy­mać parę w kotle i galak­tyczny pokój. Jed­nak rosnąca liczba świa­tów cha­osu była kolej­nym obja­wem świad­czą­cym o tym, że ta cywi­li­za­cja nie utrzyma się długo. Impe­rium chy­liło się ku upad­kowi.

Z przy­zwy­cza­je­nia spoj­rzał na kilka świa­tów, które w prze­szło­ści przy­spo­rzyły mu wiele kło­po­tów.

Sark, gdzie nawie­dzeni „eks­perci” wskrze­sili kie­dyś Joannę i Wol­tera ze sta­ro­żyt­nego, na pół spa­lo­nego archi­wum, prze­chwa­la­jąc się cudami, jakich dokaże ich nowy, wspa­niały świat… aż ten nagle runął im na głowy.

Mad­der Loss, któ­rego duma, zanim się wypa­liła, zagra­żała wybu­chem cha­osu w całej Galak­tyce.

I San­tanni… gdzie zgi­nął Raych, wśród zamętu, buntu i okrop­nych aktów prze­mocy.

Czu­jąc nagłą suchość w ustach, Hari roz­ka­zał:

– Nałóż na sie­bie oba te obrazy. Prze­pro­wadź pro­stą ana­lizę kore­la­cyjną szó­stego stop­nia. Pokaż wspólne cechy.

Obrazy ruszyły ku sobie, sta­pia­jąc się i prze­kształ­ca­jąc, gdy kom­pu­ter mie­rzył i pod­kre­ślał podo­bień­stwa. Po chwili przed­sta­wił wynik w postaci sym­boli gra­ficz­nych wiru­ją­cych w galak­tycz­nej spi­rali.

Pięt­na­sto­pro­cen­towa zbież­ność… mię­dzy wystę­po­wa­niem świa­tów cha­osu a… a…

Hari zamru­gał. Nie mógł sobie przy­po­mnieć tych głupstw, które wyga­dy­wał urzęd­nik. Coś o czą­stecz­kach w kosmo­sie? Jakimś rodzaju kurzu?

Był bli­ski tego, by zażą­dać połą­cze­nia wide­ofo­nicz­nego i zbu­dzić Horisa Antica w środku nocy, msz­cząc się za to, że przez niego nie może spać.

Ści­ska­jąc porę­cze fotela, zasta­no­wił się, przy­po­mi­na­jąc sobie to, czego uczyła go Dors, kiedy miesz­kali razem.

„Nie mów od razu tego, co przy­cho­dzi ci do głowy, Hari. Nie ata­kuj bez namy­słu. Takie zacho­wa­nie poma­gało może nie­gdyś sam­com w dżun­gli, na przy­kład pry­mi­tyw­nym szym­pan­som. Jesteś impe­rial­nym uczo­nym! Sta­raj się uda­wać, że jesteś dys­tyn­go­wany”.

„Pod­czas gdy naprawdę jestem…”

„Wielką małpą! – roze­śmiała się Dors, tuląc się do niego. Moją małpą. Moim cudow­nym czło­wie­kiem”.

Wraz z tym bole­snym wspo­mnie­niem odzy­skał spo­kój. Na tyle, by przez jakiś czas zacze­kać na odpo­wie­dzi.

Przy­naj­mniej do rana.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Wszyst­kie zamiesz­czone tutaj cytaty z Ency­klo­pe­dii Galak­tycz­nej zaczerp­nięte zostały z jej 117. wyda­nia opu­bli­ko­wa­nego w 1054 roku e.F. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Foun­da­tion’s Triumph

Copy­ri­ght © 1999 by the Estate of Isaac Asi­mov and David Brin

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Piotr Her­ma­now­ski

Redak­tor: Bła­żej Kem­nitz

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cja na okładce

© Jean P. Tar­gete

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Try­umf Fun­da­cji, wyd. I, dodruk, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-612-6

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer